lut 282016
 
Brody

Brody

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje jak wyglądał plac zabaw przed II Wojną Światową i jak Polacy go po wojnie przeobrazili w boisko.

Kiedy pierwszy raz po wojnie w 1975 roku przyjechałem do Groß-Blumberg, to zauważyłem zmiany w centrum wsi: Nasz dawny plac zabaw został obsadzony brzozami a “Marusch ogród” gdzie stały tak piękne jabłonie i grusze został przekształcony w boisko do piłki nożnej. Postanowiłem prześledzić historię tej ważnej części naszej nadodrzańskiej miejscowości. Gdzie nasze pokolenie było aktywne w konkursach dziecięcych i młodzieżowych zawodach, “Sandkeuten“(kopalnia piasku) powstały jeszcze przed pierwszą wojna światową. Został tam już dawno wykopany piasek do posypywania ulic i piasek budowlany. Nierówny teren był plamą na honorze w centrum wsi. W “Keuten” zbierała się woda. Kiedy na Odrze była powódź to gruntowa woda wypełniała doły po brzegi. W tych “Sandkeuten” mało liczni blumbergowscy wikliniarze moczyli swoją wiklinę, żeby pozostała elastyczna i mogła być obrana. Niektórzy z nas mogą pamiętać Heinricha Finke lub kuzyna Kush Seiferta. Około 1912/1913 roku gmina zleciła przywiezienie ziemi aby wypełnić doły i wyrównać teren. Aby utwardzić nawierzchnię glina “znad Odry” została wymieszana z piaskiem, na której później słabo rosła trawa. O czasie sadzenia lip wokół placu pytałem Otto Kakoschke z rocznika 1907, jednak nie pamięta tego dokładnie. Ale on poinformował, że w 1916-17 Adolf Lange (Päche Adolf), który stracił rękę jako sierżant i nie mógł walczyć na froncie, szkolił młodych ludzi na boisku. Otto Kakoschke przyglądał się temu i uważa, że w tym czasie lipy były już posadzone. W południowo-zachodnim narożniku placu zabaw w pobliżu rogów “nauczyciela Berthesa” i “Marusch Ogród” stał – dla wszystkich z nas wiedzących – “dąb pokoju”. Otoczony różnymi krzewami ozdobnymi, takimi jak śnieguliczka biała (Knallerbsenbüsche) i japońska pigwa, którą nazywaliśmy trzepoczącą różą. Tym drzewem to chyba był amerykański dąb szkarłatny z okrągłymi owocami i o dość gładkiej korze. Otto Kakoschke uważa, że został posadzony w okresie po pierwszej wojnie światowej. Marta Hilsenitz, którą również poprosiłem o informacje, twierdzi jednak, że kuzyn Immers tworzył park i ozdobny ogród już w latach przed 1912/13. Immers wtedy mieszkał u Gürtlera obok piekarza Kadacha. Pogląd Marthy Hilsenitz jest wielce prawdopodobny, jeśli porównamy wielkość pni lip i dębu pokoju. Nazwa “Dąb pokoju” przemawia za wczesnym okresem powojennym. Ale być może są blumberganie, którzy chcą aby był to okres 1912/13 i chcieli w tym roku wyrazić nadzieje ze pokój pozostanie. na zawsze. Obok ogrodu z dębem przynajmniej w lato stał przenośny ale zamocowany w ziemi drążek. To urządzenie i poręcze były przechowywane przez Otto Kakoschke w stodole starej szkoły i wyciągane na zewnątrz podczas lekcji gimnastyki. Jak donosi mój informator z inicjatywy nieżyjącego nauczyciela Ernsta Möbusa w latach 1922/23 w Groß-Blumberg powstał klub gimnastyczny. Regularnie organizowano u Schelacka (Gasthof zur Oder)pokazy gimnastyczne, gdzie do podłogi instalowano drążek. Wybitnymi gimnastykami byli nauczyciel Möbus, Fritz Keßler i Gustav Kupsch. Młody człowiek z małą i średnią posturą, który przybył do Groß-Blumberg w celu poszukiwania węgla brunatnego był mistrzem gimnastycznym i nauczył mieszkańców wiele gimnastyki. W 1930 roku klub gimnastyczny po cichu zniknął, drążek był na placu zabaw i stał tam, jeśli dobrze pamiętam, przez cały rok. Kilka metrów od tego drążka zbudowano rusztowanie, na którym były zawieszone obok siebie trzy liny wspinaczkowe. Słup z drabinkami do wspinania się na placu zabaw na samej górze kończył się drążkiem. Ten pręt był wcześniej dostępny jako podobna podpora w nowej szkole. Kiedy w 1945 roku polska ludność przejęła Groß-Blumberg, również przejęli boisko piłki nożnej, ale okazało się, że plac jest zbyt mały i zupełnie nieprzydatny. Stodoła Gillersa i budynek mieszkalny zostały spalone. Przypuszczam, że niektóre ze starych drzew owocowych w „Marusch Garten” nie przetrwały zawieruchy końca wojny. Więc Polacy wykarczowali ten ogród, “Dąb pokoju” i części lip na starym placu zabaw. Wyrównali teren i tak stworzyli odpowiednie boisko do piłki nożnej w miejscowości. Droga “za stodołą”, która już straciła swoje znaczenie, ponieważ nie ma żadnych lokalnych rolników i tym samym charakteru rolniczego wsi i całą szerokością należy do boiska do piłki nożnej i jest ślepą uliczką. W latach 1966/67 z inicjatywy nauczycieli obsadzono brzozami niepotrzebną część placu zabaw. Szybko rosnące brzozy mają obecnie takie same grube pnie jak stare lipy – od 30 do 60 cm. Z wieku drzew nie można odtworzyć historii tego miejsca. Jeszcze spacer po małym brzozowym lesie, gdzie ścieżkę przez brzozowy lasek Polacy tak samo mocno wydeptali tak jak my dawniej ten plac zabaw. Może jeszcze dzisiaj od czasu do czasu śmiały chłopiec w ciemne jesienne i zimowe wieczory głośno gwiżdżąc przechadza się wzdłuż placu?

Tłumaczenie Adam i Janusz

lut 202016
 
Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

To zdjęcie szkoły żeglarskiej w Groß-Blumberg zdobył Kurt Kupsch. Przy rozpoznawaniu osób wspierali go, dawny kapitan śląskiej Żeglugi Morskiej / Berlin Lloyd Rudolf Hilsenitz i Otto Päch wraz ze swoimi rodzinami, a także rodzina zmarłego szypra Helmuta Brauera.

Zgodnie z ustaleniami zdjęcie pokazuje semestr zimowy 1928/29 i zostało zrobione w lutym 1929 roku. Na zdjęciu od lewej: W tylnym rzędzie Gustav Boy, Bernhard Kupsch Oskar Stobernack, Reinhard Neumann, Ernst Hulke (wszyscy z Groß-Blumberg), Richard Mattner (Pommerzig), dwóch nieznanych i Fritz Hasse (Groß-Blumberg) , W 2 rzędzie od tyłu Bernhard Kupsch z Langes Ecke, Otto Lupke, Paul Noskego (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Otto König (Klein-Blumberg), Richard Berloge, Paul Zerbe, Franz Seifert (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Paul König (Klein-Blumberg), Bernhard Klauke i Otto Paul (oboje Groß-Blumberg). W drugim rzędzie od przodu nauczyciel Musching, Richard Bothe (oboje Pommerzig), Richard Kubisch (Groß-Blumberg), Otto Stobernack (Pommerzig), nie znany, Adolf Klauke, nauczyciel Urbach, nauczyciel Möbus (wszyscy trzej Groß-Blumberg), kolejny nieznany, Paul König (Klein-Blumberg), Paul Schulze, Franz Noske i Willy Berloge (wszyscy trzej Groß-Blumberg) W pierwszym rzędzie siedzi nieznany mężczyzna, nauczyciel Rode, Heinrich Klauke, nauczyciel Zogbaum (wszyscy trzej Groß-Blumberg), dwóch panów z Urzędu Dróg Wodnych i Urzędu Żeglarskiego w Crossen, Hermann Schulz (Groß-Blumberg) i Adolf Stadach (Pommerzig).

Adam

Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

lut 142016
 
Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego  w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje jak wyglądało najważniejsze święto największej grupy zawodowej (stanowili około 1/3 społeczeństwa) jakim byli marynarze w przedwojennym Groß-Blumberg czy Pommerzig.

Prawie regularnie w pierwszej połowie stycznia zamarzała Łaba i wszystkie wody na wschód od niej leżące i płynące. Następnie ustawał niewielki ruch turystyczny z Wrocławia, Szczecina i Berlina, a także nieco dalej w kierunku nadodrzańskich wsi. Często marynarze z całym ekwipunkiem w lnianym worku powracali do swoich rodzinnych miejscowości, aby nie przegapić tego balu, zawrzeć związek małżeński lub te kilka tygodni wykorzystać na spotkania towarzyskie z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi.

Chyba w każdej wsi było stowarzyszenie-klub marynarzy. To był – może obok chóru – prawdziwy związek w miejscowości. Zimowy bal marynarzy, był kulminacyjnym punktem stowarzyszenia w który wkładano wiele wysiłku i troski.
Gdy zjechali do domu to w krótkim czasie zwoływano zebranie. Na którym szybko podsumowano zeszły rok.
W wyznaczonym terminie punktualnie przybywali muzycy, w Groß-Blumberg i Pommerzig “Schmulinsker” z Züllichau. W Groß-Blumberg miejsce do tańczenia było w „Alten Schenke”. Flagi i chorągwie stowarzyszenia były już wcześniej pobrane z kościoła. Ktoś mógł być niepoważany jeśli pojawiłby się w nie wyznaczonym tradycyjnym stroju: ciemny garnitur z surdutem, szarfą i w cylindrze.
Z miarową muzyką ruszał uroczysty pochód do wojennego pomnika poległych. Tam w ceremonii złożenia wieńca i modlitwy zostali upamiętnieni polegli i zmarli w ostatnim roku. Następnie udaliśmy się w rozbawionym pochodzie, jakbyśmy obudzili się ze snu zimowego i smutku, przez wieś. Czasami muzycy mieli prawie przymarznięte usta do trąbki i usztywnione palce tak, że nie mogli prawidłowo grać. Ale niezmordowani marynarze szli wyboistymi, zmrożonymi i piaszczystymi drogami miejscowości, na przedzie zasłużeni panowie kapitanowie i sternicy a z tyłu młodsi żeglarze.
Często pochód był zatrzymywany przez grupy, które w profesjonalnych ubraniach wykonały duże modele parowców i barek. Ubrania profesjonalne, co oznaczało, skórzane buty, angielskie spodnie, bluzkę w biało i niebieskie paski jak marynarz i nakrycia głowy “Elbsegler” (chętnie noszona niebieska czapka). Modele były prawdziwymi dziełami sztuki i zostały zrobione podczas długich wieczorów. Telewizji wtedy nie było. Więc był czas na takie rzeczy.
Po długim marszu, wielu towarzyszących maszerującym w pochodzie dotarło do kościoła bez (jeszcze) wódki i innych rozgrzewaczy. Tam została złożona flaga i pierwszy raz się rozeszliśmy.
Pospiesznie udaliśmy się do domu w celu ogrzania się, przebrania i wzmocnienia. Następnie udaliśmy się na bal. Który był wielką radością dla wszystkich! Kobiety z „delikatnie ułożonymi” fryzurami lub falistymi włosami w najpiękniejszych sukniach, mężczyźni w smokingach lub ciemnych garniturach, sala porządnie ozdobiona. Orkiestra dęta została zastąpiona przez smyczki (niektórzy muzycy zmienili tylko instrument). Większość, po krótkim przywitaniu przez przewodniczącego i kilku odpowiednich łączących słowach kapelmistrza (był nazywany Benno Schmulinski z Züllichau) ruszyła do porywającego do tańca otwierającego walca.
Podczas balu pito wódkę i piwo, a niektórzy wznosili toasty winem. Godzina policyjna zawsze była anulowana. Gdy zaświtał dzień, to już myślano o następnym balu.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lut 072016
 
 "Dom towarowy" Richarda Englera w Groß-Blumberg.

“Dom towarowy” Richarda Englera w Groß-Blumberg.

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w latach 80-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch wymienia ludzi, którzy prowadzili działalność gospodarczą w przedwojennym Groß-Blumberg. Lista jest naprawdę okazała.

(..)Ta sytuacja dała mi pomysł do sporządzenia listy i przypisania ich właścicieli dawnych sklepów i innych rzemieślników. Pomijam żeglugę, ponieważ ona bezpośrednio nie służyła mieszkańcom, choć oczywiście z rolnictwem stanowiły główną podstawę dochodów ludności niemieckiej.
Jako grupa zawodowa, która na poziomie lokalnym zajmowała znaczną ilość miejsc pracy w pierwszej kolejności musiał być tak zwany przemysł budowlany. Na początku należy wymienić tartak z handlem drewnem i stolarką budowlaną Hermanna Augustina, który również kierował dużą blumbergowską kasą oszczędnościową i funduszem pożyczkowym. Drewno przetwarzali dalej Otto Möbus i Paul Dude w stolarce budowlanej, meblowej i przy produkcji trumien. Mistrzem murarskim i budowlanym w najszerszym znaczeniu był Paul – później Willi – Meck i Adolf Engler. O energię elektryczną w budynkach troszczył się Erich Becker.
Rolnictwo potrzebowało specjalnych usług kowala i kołodzieja a także skupującego bydło i rzeźnika. Kowalami byli Richard Kuhnhold i Adolf Kaffnitta a kołodziejem Willi Handke. O trzech rzeźnikach opowiem w innym artykule. Głównie w obsłudze sektora rolnego byli też rymarz i tapicer Krebs oraz przewoźnik (promista), który oczywiście pływając obsługiwał transport publiczny.
1350 ludzi, którzy mieszkali w naszej marynarskiej i rolniczej wsi potrzebowało sklepów detalicznych. To nie były supermarkety, ale całkiem pokaźne sklepy, w których były przedmioty życia codzien
nego i coś więcej. Trzy najważniejsze należały do Augusta Looscha, Richarda Englera i Karla Dohrmanna. Nie tak kompleksowa oferta była w mniejszych sklepach Seiferta, Benratha, Anny Lange i wspomniano już wcześniej jako rymarza Krebsa. Odpowiedzialnymi za mięso i kiełbasy byli rzeźnicy Paul Dichfeld, Willi Schulz i Otto Kunke. Codzienny chleb, a nawet raz na jakiś czas ciasta i torty były dziełem piekarzy Fritza Kadacha, Otto Kowalskieigo i Alfreda Städtera oraz wiejskiej piekarki Anny Lange.
Odzież i obuwie mieszkańcy Groß-Blumberg otrzymywali od krawca Otto Müllera i szewców Heinricha Auricha oraz Adolfa Kupscha. Temu ostatniemu można było powierzyć z całą ufnością wykonanie obuwia dla płaskostopia lub innych wad rozwojowych. Nauczył się dokładnie wykonywać ortopedyczne buty. Ubranie do bierzmowania można było kupić w sklepach już wcześniej wymienionych Augusta Looscha i Richarda Englera. Dlatego nikt nie musiał jeździć do Crossen, Züllichau lub Zielonej Góry. Zaspokojenie próżności także miało swoje miejsce w wiosce. Fryzjer Hübner i Otto Engler “robili na bóstwo” panie i panów na wesela i inne uroczystości
.
Do świętowania służyło sześć restauracji. Dwie z nich miały duże sale z parkietem. Pozostałe były punktami gastronomicznymi ze stosownym wyposażeniem. Kto z chęcią wspomina Vörkels “Alte Schenke”, nad Odrą “Gasthof zur Oder” lub “Bräuer”? Dalej zapraszały mieszczańskie kawiarnie taneczne (“Konte”) i “Frühstücksstube”. Dla wtajemniczonych była jeszcze mała winiarnia u „Budikera” gdzie do handlarza z motorówki wpadały przepływające przez wieś załogi.
Dla rodzących były tymczasowo dostępne w miejscowości dwie akuszerki. Dla zmarłego był wspomniany już stolarz od trumien i grabarz, który wykonywał także wieńce pogrzebowe.
Chęć do szybszego poruszania się u ludzi była już nawet przed wojną. Były trzy firmy zajmujące się wynajmem samochodów. Nazywali się Willi Witzlack, Ernst Dittmann i Herbert Steinbach. Dla tych, którzy posiadali rower, a nawet motocykl, Erich Dittmann
i Walter Dittrich oferowali swoje zdolności manualne. Zarówno naprawiali i sprzedawali (jeszcze chętniej) obecne w prawie każdym domu maszynę do szycia.
Oczywiśc
ie w miejscowości była poczta. Przy wyjeździe do Klein-Blumbergu mieszkał dentysta Büttner. Kto chciał zobaczyć się z lekarzem, musiał pofatygować się do Deutsch-Nettkow do dr Schottky’ego lub do Rothenburga do dr Cohna, a później do dr. Eschenbacha.
Do tych, którzy pracowali w najszerszym znaczeniu dla rolnictwa, należał młynarz. Jego majątek w latach 30-tych został przebudowany na młyn silnikowy, stał w połowie drogi do Pommerzig na granicy gminy.

Kiedy przeliczę, to około 40 gospodarstw domowych w miejscowości poprzez samozatrudnienie w handlu i rzemiośle w latach 1920/40 zarabiało na swoje utrzymanie. To było naprawdę “wspaniałe” życie gospodarcze w wielkiej wsi! Co za różnica w porównaniu z dzisiejszymi warunkami w „raju demokracji ludowej”!

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

sty 102016
 
Brody

Brody

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu Adolfa Bretaga opublikowanego w czasopiśmie “Crossener Heimatgrüße”, który mówi o przedwojennych zimach w Brodach oraz pokazuje jak wyglądała wieś w przed wybuchem II Wojny Światowej.

Z ponad 1400 mieszkańcami Groß-Blumberg był jedną z największych wsi powiatu krośnieńskiego. Został on wyróżniony także pod względem okazałości budownictwa. Mianowicie w całej miejscowości znajdują się tylko dwa stare domy kryte strzechą. Ponadto miejscowość składa się całkowicie z masywnych kamiennych budynków, które pokazywały poczucie dobrego smaku, tak, że mieszkaniec Groß-Blumberg czuł się jak mieszkaniec wzorcowej wsi. Uzasadnione to było też szczególną cechą w położeniu nad Odrą, czego następstwem było to, że prawie dwie trzecie mieszkańców poświęciło się zawodowo żegludze. A ponieważ żeglarze są przeważnie ambitni, każdy dążył do tego żeby mieć jak najszybciej własny dom. Pozostała jedna trzecia mieszkańców Groß-Blumberg trudniła się – z wyjątkiem małej grupy rzemieślników, handlowców, itp. – głównie rolnictwem.
W tej złożonej populacji także rytm życia we wsi był zasadniczo określony. “Najważniejszym czasem” dla mieszkańców Groß-Blumberg była zima. Kiedy nurt rzeki pod wpływem zimna „zatrzymał się” a żegluga ustała, to ze wszystkich stron płynęły zespoły i pojedyncze barki aby spędzić kilka tygodni na odpoczynku z rodziną. W dniu przyjazdu naturalnie w wiosce była wielka radość, a szczególny udział miały w tym dzieci, bowiem w kieszeniach lub torbach ojcowie mieli prezenty dla dzieci.
Wkrótce nastąpił ruch w całej wiosce. Początkowo były liczne “Jolanthes” i obficie obchodzono tradycyjny uroczysty posiłek ze świeżo ubitych zwierząt gospodarskich(świniobicie). Potem znowu zbierali się w rożnych kółkach zainteresowań. Przyjaciele teatru pilnie ćwiczyli, koło śpiewacze zwiększyło liczbę tygodniowych ćwiczeń na dwa wieczory, a także odbywały się inne różnego rodzaju zimowe zabawy. Było już tak daleko, że wkrótce po południu nastąpił czas, w którym zebrali się marynarze i żołnierze na przemarsz przez świątecznie przystrojoną miejscowość. Przy dźwiękach orkiestry z Rothenburg (Oder), wieczorem także przygrywała do tańca, to udali się do położonego poza wsią browaru, a stamtąd z powrotem w godzinach wieczornych, gdzie na zmianę radośnie świętowano w dwóch w salach.
W uroczystościach brali udział wszyscy, ponieważ była zawsze radość z ponownego spotkania, ale to jeszcze nie koniec. Następnie piękny chłopski, a także mistrzowski bal rzemieślników. I wreszcie, także o święcie mocnego piwa nie można było zapomnieć. Najważniejszym punktem i końcem karnawału był dzień, podczas którego cała miejscowość pachniała naleśnikami. Podobnie jak w innych miejscowościach powiatu, młodzież mocno świętowała comber. Rodzina błogosławionej córki proboszcza Z. była odwiedzana i w wielkiej kuchni w „Hanne Manthey” tańczono.
Przez te zimowe tygodnie był również boom na wesela. Każdego tygodnia żeniła się jedna lub więcej par, i dla wielu zaproszonych gości był znowu czas pięknych przeżyć, jak dla masy przy płocie, która nagromadziła się przed kościołem – w celu kontroli ubioru nowożeńców.
Ale w zimę w Groß-Blumberg nie tylko świętowano. Ponadto były również bardzo poważne prace. Instrumentem tym była łabska szkoła żeglarska, w której młody żeglarz podczas sześciotygodniowego kursu po cztery godziny we wszystkie dni robocze kończył go egzaminem na kapitana i sternika dla łodzi “z własnym napędem” lub bez tego. Około 40 do 50 młodych żeglarzy z Groß-Blumberg i z okolicznych wsi Pommerzig i Klein-Blumberg bierze udział co roku w tej możliwości szkolenia. Ostateczny egzamin pod przewodnictwem wysokiego urzędnika Zarządu Żeglugi Śródlądowej w Magdeburgu albo kierownika Dróg Wodnych odbywał się w Krośnie z dość satysfakcjonującymi efektami. Nic więc dziwnego ze wspólne “oblewanie” było huczne.
Co jeszcze było rozrywkę zimą? Były to tak zwane „jasne noce” podczas których młode dziewczyny robiły na drutach, przędły i tkały, którym często przerywały młode chłopaki, przy czym była odrobina muzyki i tańczenia, niekiedy robiono także nieszkodliwy żart. Także zwyczajowo rodzina odwiedzała starsze pokolenia przy akompaniamencie wzmacnianym silnym męskim głosem. Dla dzieci sanki i łyżwy były niemal niezbędne w tej chwili, ponieważ na wałach Odry i górce Lachen na wiele sposobów mogli poświęcić się sportom zimowym.
Jeśli w ten lub na drugi rok powstanie pokrywa lodowa na Odrze o dostatecznej wytrzymałości to cała społeczność chętnie wykorzysta naturalny most na rzece. Rolnicy będą w dobrej sytuacji, ponieważ znaczna część ich ziem leży na przeciwległym brzegu. Bez uciążliwych przeszkód jakim jest przeprawa promowa, będą mogli przewieźć obornik potrzebny do siewu wiosennego, a także z obór i stodół zabrać siano i słomę do swoich gospodarstw .
Ale gdy słońce było wyżej, i następnego dnia przetoczy się przez rzekę zachodni wiatr, lód w procesie topnienia stanie się kruchy, a po kilku dniach, miejsce to będzie wyglądać ja po ogromnym wybuchu. Wkrótce rzeka będzie znów wolna. Zima przeminęła.

Tłumaczenie Adam i Janusz

gru 272015
 
Karl Rathsack

Karl Rathsack

Kurt Kupsch, niewątpliwie największy kronikarz i badacz historii południowego krańca powiatu Crossen w swoich badaniach, wywiadach i poszukiwaniach dotarł do wielu ludzi, historii i zdarzeń związanych z historią swojego „heimatu”. Dzięki temu, że chciał się podzielić swoją wiedzą napisał wiele artykułów do „Crossener Heimatgrüße”. W wyniku jego starań możemy dowiedzieć się, że Groß-Blumberg (Brody) miały swojego, nazwijmy to dzisiaj, łowczego, który polował, organizował polowania a przede wszystkim dbał o dziką zwierzynę. Kurt Kupsch opisuje historię dzielnicy Blumberg położonej nad południową częścią Odry, zwłaszcza ludzi tam mieszkających i działających w latach 1900-1945. Napisany przez Kurta Kupscha artykuł oparty jest na różnych poszukiwaniach. Pierwszym impulsem do pracy była wizyta zmarłej w 1979 roku najstarszej córki Rathsacków Walli Krienke u rodziny Kupsch (odwiedziła rodziców Kurta Kupscha). Kurt Kupsch próbował następnie wyjaśnić historyczne wydarzenia w tajnym Państwowym Archiwum Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego i nawiązał kontakt z wnukiem Alfredem Krienke i jego siostrą Käthe Brock. Dzięki wspomnieniom Pani Brock uzyskał wiele cennych informacji oraz wzbogaciła je wieloma zdjęciami.

Mieszkańcy Groß-Blumberg mieli “nad Odrą” i w “Paarwalde” trochę pola i łąki. Często zrobione tam siano było niszczone przez powódź. Omawiane kawałki pól przynosiły dobre zbiory ale w większość była na nich ciężka praca, bo gliniasta urodzajna ziemia była trudna do uprawiania. Z relacji matki Kurta Kupscha i kilku innych kobiet wynika, że chodziły one wcześnie rano na prom aby dopłynąć do swoich pól, gdzie rosły ziemniaki. W płaskim koszyku miały cynkową motykę, kilka toreb i żywność na długie żmudne dnie. Na miejscu, głównie przesuwając się na kolanach w „Blauen Oderwälder” lub „Roten Wolkmänner”(to odmiany kartofli) siekali twardą glinę; w trakcie ciężkiej pracy milkły rozmowy. Dzieci najczęściej bawilły się gdzieś na skraju pola. Nagle obok ludzi było słychać głośne gdakanie i z bruzd ziemniaczanych zatrzepotała nad głowami kobiet kuropatwa. Potem odwracały się mówiąc: No tak, to musi się gdzieś wynurzyć Rathsack Karl! I rzeczywiście: Dreptał, mały i pochylony, z brodą jak Liczyrzepa, z dubeltówkę na ramieniu i z posłusznym psem przy nodze. Tu i tam mówił kilka słów do ludzi na polu.
Mieszkańcy Groß-Blumbergu sprzed wojny gdy mają przed oczami nadodrzańskie pola to Karl Rathsack zawsze tam był. Był jednym z tych niezwykłych mieszkańców Groß-Blumberg, którzy już dawno nie żyją ale o którym nigdy nie zapomną. Dlatego warto przedstawić jego ciekawy życiorys.

Karl Rathsack, urodzony w 1857 roku, pracował w młodości, jako inspektor w Wielave koło Sabor na Śląsku. Jego siostra, która była dość zamożna i miała ścisły związek z domem Hohenzollernów, miała w tym czasie dobra Nickern w powiecie Züllichau-Schwiebus. Tam Karl Rathsack, który ożenił się z wdową swego poprzednika w Wielave, przejął zarządzanie młynem. Przy finansowym wsparciu siostry nabył w roku 1890 blumbergowski folwark nad Odrą. Ziemie na południe od rzeki były kiedyś częścią dworu Blumberg, który należał od 1767 do hrabiego Tauentzien a od 1828 roku do pani von Lippe. Od niej gmina nabyła dobra które podzieliła wśród swoich rolników i bezrolnych. Tak więc było też z łąkami i polami “nad Odrą”. Jednakże już za czasów hrabiego Tauentziena budynki gospodarskie musiały pozostać niezależnymi nieruchomościami. Pierwotnie obejmowały gospodarstwo, cegielnię i kilka innych budynków, w których prawdopodobnie mieszkali robotnicy z cegielni. Kiedy i dlaczego ta własność została podzielona nie można ustalić. Karl Rathsack miał po 1900 roku gospodarstwo z 45 morgami ziemi. Poprzedni właściciel, pani Kupsch, nie powiązana w żaden sposób z Kurtem Kupschem, miała nowe budynki mieszkalne i handlowe w tym samym stylu, co zagrody wybudowane w rolniczej wiosce Groß-Blumberg. Fundamenty Tauentzienowskiego folwarku i duża piwnica z tego czasu, po zniknięciu wszystkich innych budynków, została zachowana i służyła od 1945 do 1970 roku jako magazyny. Oczywiście posiadłość pani Kupsch nie wystarczyła rozrastającej się rodzinie Rathsack. Dlatego zbudowano nowe skrzydło, które dodało budynkowi walorów i pozostało w pamięci mieszkańców. Karl Rathsack kierował przytulną restauracją, nazywaną pieszczotliwie przez gości „Karl’s Ruhe”. Przeżył wiele ciekawych chwil. Blumergowscy rolnicy, którzy gospodarowali w okolicy posiadłości zwozili zbiory do stodół “nad Odrą” i chętnie zaglądali do jego karczmy. Ważnym, a być może najważniejszym źródłem dochodów było przyjmowanie uczestników polowania, którzy byli chętnie goszczeni u Karla Rathsacka. Myśliwi polowali po drugiej stronie rzeki gdzie było 6000 mórg. Właściciel gospodarstwa i karczmarz urzędował od 1901 do 1930 jako Heger i opiekunów dziczyzny(coś na zasadzie strażnika łowieckiego który dba o zwierzynę w lesie). Starzec z folwarku nad Odrą zmarł zimą 1941. Aby upewnić się, że zostanie on prawidłowo pochowany na cmentarzu w Groß-Blumberg jego ciało zostało zaraz po śmierci przewiezione przez rzekę do zaprzyjaźnionej rodziny Petzke (Schelack) i położone na marach w “Gasthaus zur Oder”. Stamtąd odbył się pogrzeb 84-latka. Żona Marie Rathsack, z domu Zache nie poradziła sobie ze śmiercią swojego pierworodnego, który w 1914 roku zmarł na zapalenie płuc. Zmarła wkrótce potem na pomieszanie zmysłów w Sorau i tam została pochowana. Najstarsza córka Walli wyszła w 1908 roku za mąż za nauczyciela Krienke i zamieszkała z nim w mieszkaniu w drugiej blumbergowskiej szkole. Z tego małżeństwa pojawiły się dzieci Alfred i Kate. Nauczyciel Krienke zmarł jednak w 1911 roku w wieku 27 lat na atak serca. Młoda wdowa w raz z dziećmi wróciła z powrotem do rodziców. W 1935 roku objęła Rathsackowy majątek i zarządzała nim w myśl swojego ojca. Opiekowała się dużym ogrodem owocowo-jagodowym, który należał do gospodarstwa, i rolnictwem. Prowadziła również restaurację do ucieczki na początku 1945 roku. Walli Krienke, z domu Rathsack po wypędzeniu służyła przez wiele lat Panu Bogu i najbiedniejszym w instytucjach Bethel’schen(odpowiednik naszego Caritasu). Zmarła w 1979 roku w wieku 89 lat i została pochowana na cmentarzu w instytucji Bethel w Eckertsheim. Druga córka Charlotte Rathsack poślubił Berlińczyka Krauspe, pozostała aż do przejścia na emeryturę w metropolii, ale często odwiedzała ojca i siostrę. Najmłodsza córka Marie została panią Schüßler. Jej mąż zmarł w 1944 roku na krótko przed okupacją Armii Radzieckiej w folwarku nad Odrą i jest pochowany na cmentarzu w Groß-Blumberg. Marie Schüßler przeżyła go o wiele, wiele lat i znalazła miejsce spoczynku w 1986 roku w Bad Liebenswerda w NRD. Wnuki Karla Rathsacka Alfred i Käthe Krienke dorastali na gospodarstwie w odrzańskim folwarku. Dziadek zaszczepił w nich radość obcowania z naturą. Duża grupa znajomych i myśliwych otwarła mu spojrzenie po za granice wsi. Sporadyczne tańce w „Karl’s Ruhe” dawały możliwość spotkań blumbergowskiej młodzieży. Alfred Krienke zmarł po ciężkiej chorobie w wieku 78 lat. Z obecnego pokolenia potomków Karla Rathsacka – którzy dorastali lub urodzili się tutaj w Niemczech – nikt nie nosi jego nazwiska. Ale wszyscy nadal lubią słuchać opowieści o dziadku lub pradziadku i jego pracy jako rolnika, karczmarza i myśliwego w Groß-Blumberg na południe od Odry.

Tłumaczenie artykułu z Crossener Heimatgrüße Heft nr 6 (1987) – Adam i Janusz

paź 112015
 
Źródło zdjęcia „Crossener Heimatgrüße”

Źródło zdjęcia „Crossener Heimatgrüße”

Przedstawiamy krótki artykuł ze zdjęciem autorstwa Kurta Kupscha zamieszczone w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße.

To zdjęcie przedstawia ośmiu młodych marynarzy urodzonych w latach 1918-1922 z Groß-Blumberg. Zdjęcie prawdopodobnie wykonano w dniu powołania ich do służby wojskowej w 1941 lub 1942 roku. Tą ósemkę początkowo odroczono z powodu ich zawodu, ale później i tak powołano. W dniu ich powołania wciąż wydają się należeć do świata. Ale żaden z nich nie wrócił z tej największej na świecie zawieruchy. Nazwiska (niektóre z “przezwiskami”) od lewej do prawej: Artur Schulz (Hilmers), Kurt Garbatz, Otto König (Gloger), Willi Fitze (Bohmes), Willi Noske (Kusch), Willi Lange (Päches), Gerhard Petzke (Schillers) i Alfred Lange (Päches). Zdjęcie powoduje żałobę i refleksję. To jest ostrzeżenie przed próbą rozwiązywania wszelkich problemów dzięki strzelaniu jeden do drugiego.

Tłumaczenie Adam i Janusz

wrz 262015
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

W Dolginowie napatrzyłam się na tragedię, zwłaszcza, że niedaleko naszego domu Niemcy założyli lager, w którym zamordowali około 3 tys Żydów z samego Dolginowa.
Dolginowo to było żydowskie miasteczko. Żydzi byli bogaci. Mieli dużo złota. Pamiętam jak kiedyś w Dolginowie uciekała jedna Żydówka. Niemcy jej od razu nie zastrzelili tylko złapali, a później widziałam jak podawała im złoto ze swojego domu przez okno, następnie chyba trafiła do lagru.

Oprócz tego więzili bardzo dużo Rosjan, którzy dali się nabrać na obietnicę „dobrej niewoli”. W 1941 roku Niemcy zrzucali z samolotu ulotki, w których nawoływali Rosjan do poddania się, i że w niewoli będą traktowani po ludzku. Ci głupi Rosjanie poddawali się a w lagrze czekała ich śmierć. Dużo Rosjan próbowało uciec z lagru ale Niemcy mieli poustawiane karabiny maszynowe i większość ginęła w trakcie ucieczki. A ci co nie uciekali to ich dobijali i chowali na żydowskim cmentarzu. Dół wykopali i tak te ciała rzucali.

Kiedyś przyszła do mnie Rosjanka z chlebem za pazuchą i mówi mi dziecina Ty tu wszystkich znasz, bo blisko lagru mieszkasz to weź ten chleb i rzuć go przez płot dla mojego męża.
Strasznie się bałam ale wzięłam ten chleb i rzuciłam tak niefortunnie, że odbił się od drutu i spadł za daleko, żeby więźniowie mogli go dosięgnąć. Podbiegłam i chciałam rzucić jeszcze raz ten chleb a tu już nade mną stoi Niemiec z takim wielkim kijem. Ja taka chudzinka, bo chorowałam na serce gdy byłam mała, patrzę na niego i myślę jak mnie zdzieli tym kijem to już po mnie będzie. Ale tylko nawywijał mi tym kijem nad głową i powiedział weź ten chleb i rzuć. To sobie już pomału ten chleb wzięłam, bliżej drutu podeszłam i przerzuciłam.

Na przełomie 1942/43 roku ojciec ciężko zachorował i przez 1,5 roku nie wstawał z łóżka. Na szczęście mieliśmy znajomego rosyjskiego inżyniera maszyn parowych, który pracował dla Niemców jako elektryk. On z kolei miał znajomą aptekarkę, która też była Rosjanką i po kryjomu wynosili leki dla ojca. Tak jakoś ojca podleczyli. Tak go podleczyli, że wstał i na wojnę go zabrali, bo w międzyczasie znowu weszli Sowieci. W lipcu 1944 roku w Dolginowie Rosjanie ogłosili, że wszyscy mężczyźni z danych roczników mają się zgłosić do wojska na rynku. Ksiądz też należał do rocznika poborowego i musiał iść z innymi mężczyznami. Ale jakiś rosyjski oficer na niego popatrzył i zapytał wierny, a on odpowiedział że wierny i odsunął go na bok a resztę chłopów zabrali do wojska. Ojciec nie był jeszcze do końca zdrowy a i tak go wzięli na wojnę. Na komisji poborowej chcieli, żeby podpisał się jako Białorusin. Ojciec nie chciał się podpisać. Powiedział w Polsce się urodziłem i jest Polakiem. To ojca i innych straszyli, że zamiast do wojska to na Syberię wywiozą. Do września 1944 roku pracowali w kołchozie a dopiero we wrześniu dali im polskie umundurowanie i wysłali na front.

15 lipca 1944 zabrali ojca do wojska a nas już we wrześniu wieźli na tereny Polski. Jechaliśmy zaraz za frontem. Zatrzymywaliśmy się na krótkie kilkudniowe postoje w różnych miejscowościach, aż w lutym 1945 roku na dłużej zatrzymaliśmy się w Siedlcach. Tam zostaliśmy do września. Tam też poznałam mojego przyszłego męża.

Razem z nami do Siedlec przywieziono wiele rodzin w tym zaprzyjaźnioną rodzinę Hapanowiczów, których syn Felek był w wojsku i zajął sobie gospodarstwo w Dużym Kwiatowcu (Brody). 8 września 1945 roku Felek Hapanowicz przyjechał do Siedlec po swoich rodziców, żeby zabrać ich do Dużego Kwiatowca. Moja rodzina postanowiła jechać razem z rodziną Hapanowiczów. Razem ze mną pojechał wtedy także mój przyszły mąż. I tak 15 września byliśmy już w Dużym Kwiatowcu. A naszego tatę wypuścili akurat z wojska i nie wiedział, że my jedziemy do Dużego Kwiatowca i przyjechał do Siedlec. Dopiero stamtąd przyjechał 25 września do Brodów. Ojciec miał dostać osadnictwo tam gdzie skończył front czyli Kraków-Częstochowa. Ale jak tu przyjechał to na drugi dzień pojechał do Krosna Odrzańskiego i tam załatwił, żeby dostać osadnictwo w Brodach.

Mój przyszły mąż także ściągnął swoją rodzinę i tak od września 1945 roku mieszkamy w Brodach.
Na szczęście mojego narzeczonego nie wzięli do wojska w Siedlcach, bo opiekował się swoimi starymi rodzicami, gdzie jego ojciec był bez nogi. Następnie przyjechaliśmy do Brodów, gdzie wstąpił do policji a następnie ORMO i później już go nie chcieli brać do wojska.

W Brodach zaraz po naszym przybyciu opiekował się nami Felek Hapanowicz, który służył jako żołnierz w polskiej komendanturze w Dużym Kwiatowcu.
W Dużym Kwiatowcu były dwie komendantury polska i rosyjska, lecz krótko po naszym przyjeździe Rosjanie wyjechali i zostali tylko polscy żołnierze pod dowództwem porucznika Edwarda Szlapińskiego. W Dużym Kwiatowcu byli jeszcze także Niemcy, których zgromadzono w ogrodzonym getcie w okolicach dzisiejszej ulicy Wojskowej.

Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było zaledwie 9 i to niepełnych polskich rodzin, głównie tak jak my z okolic Wilna.
Zaraz na początku udaliśmy się do wójta, który kazał nam iść nakopać sobie ziemniaków. Tylko, że albo zrobił sobie z nas żart albo miał w tym jakiś interes, bo wskazał nam pole, na którym Rosjanie mieli swoje kartofle.

Nakopaliśmy chyba już ze 4 worki a tu pijani Rosjanie jadą do Pomorska i nas zobaczyli na swoim polu. Pogonili nas a my szybko uciekliśmy zostawiając te 4 worki. Felek Hapanowicz powiedział później, że mieliśmy dużo szczęścia bo Ruscy się nie patyczkują i w najlepszym razie by nas pobili a mogli nawet i zastrzelić.
Na drugi dzień Felek wziął kilku Niemców z getta i pojechał nakopać ziemniaków dla nas. Przywiózł cały wóz kartofli, więc jedzenie na zimę mieliśmy zapewnione.

Pamiętam, że porucznik Szlapiński kazał przygotować kościół do wyświęcenia i jego żołnierze usunęli boczne chóry, przesunęli troszkę do tyłu ołtarz i usunęli ambonę, po której została dziura. Ja z sąsiadką także pomagałam żołnierzom przy strojeniu kościoła. Mieliśmy wielki problem co zrobić z tą dziurą. Padł pomysł, żeby zasłonić ją obrazem ale skąd zaraz po wojnie wziąć duży obraz. Jak ktoś miał to taki malutki obrazek a nie wielki obraz. Ale my wyjeżdżając z Dolginowa, żeby ograniczyć zbędny bagaż powyciągaliśmy płótna z ram, żeby zajmowały mniej miejsca. I mieliśmy takie całkiem duże płótno przedstawiające Matkę Boską. Wzięliśmy gwoździami przybiliśmy prześcieradło, żeby zasłonić dziurę a do prześcieradła przyszyliśmy płótno z Matką Boską. Wokół płótna wyszyłyśmy nićmi ozdobny wianuszek i wyglądało to bardzo ładnie. Porucznik Szlapiński ofiarował do kościoła piękny, bardzo duży dywan, który krótko po wyświęceniu kościoła ktoś ukradł. Klucze do kościoła miało dwóch kościelnych a dywan znikł i nie było żadnych śladów włamania. Zaczęli zrzucać winę jeden na drugiego ale winnego nigdy nie znaleziono.
W ogóle całe wyświęcenie odbyło się przy sali nad Odrą. Tam przyjechał ksiądz z Czerwieńska odprawił mszę a później odbyła się huczna impreza. Do kościoła ksiądz nawet nie przyszedł. A my tak pięknie przystroiłyśmy kościół i wojsko też się dużo napracowało. Pamiętam, że przyszedł później ktoś z tej imprezy nad Odrą i mówi ten przyszyty obraz tu nie pasuje. Ja mu na to odpowiedziałam idź lepiej sprzątać pod salą i go wygoniłam z kościoła.

Adam

wrz 072015
 
Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Po pobycie w szpitalu nie wróciłem do swojego oddziału tylko wysłali mnie do miejscowości Wapienniki niedaleko Kielc, gdzie trafiłem do oddziału wartowniczo-ochronnego. Był to oddział dla żołnierzy, którzy po wyjściu ze szpitala nie byli jeszcze w pełni zdrowi aby pełnić służbę w swoich macierzystych jednostkach. Bardzo kulałem jeszcze po mojej ranie i dlatego mnie tam też skierowano. Chodziłem o laskach ale wojsko to wojsko. W tej jednostce był taki mini-szpital, gdzie ciągle leczyli żołnierzy, którzy byli jeszcze nie całkiem zdrowi ale mogli już pełnić wartę.
Nasze koszary były to dwa budynki wybudowane jeszcze za czasów carskich. A trzeci budynek wybudowali w 1938 roku. Mnie zakwaterowali w nowych koszarach. Pełniliśmy ochronę 5-ciu dużych magazynów. Było 6 kompanii ochronnych. Do wart byli specjalnie szkoleni żołnierze. Nie mogli mnie na wartę wysłać, bo nie mogłem chodzić – to dali mi funkcję dowódcy warty. Wolałbym być zwykłym wartownikiem i bym się jakoś przeczołgał z tą moją nogą po terenie wyznaczonego posterunku. A tak jako dowódca była to bardzo duża odpowiedzialność. Miało się dwóch rozprowadzających żołnierzy, którzy rozprowadzali wartę na posterunki a ja od czasu do czasu ich kontrolowałem. Tam można było dobrze kontrolować, bo przed każdym z magazynów stały słupy i światło padało na ziemię, tak że było widać pilnującego żołnierza. Warty były tak rozstawione, że jeden wartownik musiał widzieć drugiego i się nawzajem ubezpieczać. Nie mógł się oddalić spod światła. Było to niebezpiecznie zadanie, bo co rusz, któregoś z wartowników zabili. Dlatego każdy pilnował swojego posterunku i nigdzie się nie oddalał.
Z Kielc kiedy już wyleczyli moją nogę wróciłem do jednostki do Leszna, a stamtąd trafiłem do Brodów.
Do Brodów przyjechaliśmy 10 lipca 1945 roku. Jechaliśmy przez Międzyrzecz Wielkopolski. Wtedy rosyjskie komendy dawały rozdział nad Odrą naszemu Polskiemu Wojsku. Rosyjska komendantura była w Pomorsku, Będowie i z początku także Brodach. Najwięcej rosyjskich żołnierzy było w Pomorsku ale to była inna jednostka wojskowa i stacjonowała w pałacu, gdzie teraz jest szkoła.

W Brodach było sporo niepoczciwych ludzi tzn. Ukraińców, ponieważ gdy hitlerowskie wojsko maszerowało na Rosję to wcielało też do Wehrmachtu Ukraińców. Oni później uciekali z Niemcami aż do Berlina. Po przegranej wojnie wracali z powrotem na Ukrainę a wtedy ich Sowieci wyłapywali i przydzielali do pracy na roli na Ziemiach Zachodnich.

Brody jakie zastałem w lipcu 1945 roku były mocno zniszczone. Około 1/3 domów była spalona.

Niemcy, którzy jeszcze mieszkali w Brodach byli ogólnie nastawieni dobrze do Wojska Polskiego. Chociaż było bardzo niebezpiecznie. Zagrożenie było ze strony wszystkich czy to Polaków, Ruskich, Ukraińców czy Niemców. Większość była przyjaźnie nastawionych, a niektórzy tylko czekali, żeby człowiek się odwrócił i strzelić mu w plecy.

Razem ze mną w oddziale, który przyjechał 10 lipca 1945 roku do Brodów było około 10 żołnierzy. Był wśród nich na pewno Jan Łukasik, plutonowy Skiba, niestety imienia nie pamiętam i komendant porucznik Edward Szlapiński. Pozostałych nazwisk niestety nie pamiętam. Żołnierze często się zmieniali. Kto podpadł albo zapił to go za karę odsyłano do Leszna.

Z tych około 10 żołnierzy co ze mną przyszli to prawie wszyscy się wymienili.
W drugiej racie do Brodów przyszli: Grudzień, Pyrka, Pluto Wacek, Lisik, Radziuszko, Kozik i Tadzio Lada.
W trzeciej racie był Hapanowicz, który później wyjechał do Kanady.

W Brodach pozwolono żołnierzom zająć sobie domy, żeby po zwolnieniu do cywila mogli się tu osiedlić. Ja także zająłem sobie dom i sprowadziłem tu swojego ojca z Woli Mysłowskiej, żeby pilnował mojego domu.

W lipcu 1945 roku w Brodach spotkałem mojego znajomego Jana Kamolę z Woli Mysłowskiej, o którym wszyscy myśleli, że nie żyje. Kamola był przez całą wojnę, od 1939 w niewoli u Niemca, który był piekarzem. Tam pracował w piekarni i nauczył się zawodu piekarza. Gdy wracał w 1945 roku do domu to spotkał swojego brata, który był w wojsku i znajomych z rodzinnej wioski, przez co został w Brodach. Na początku obaj bracia byli w Brodach i piekli chleb, a później sam prowadził piekarnię naprzeciwko sklepu.

W Brodach byłem do początku września. Później z powrotem trafiłem do jednostki w Kielcach skąd wozili nas do zwalczania Banderowców. Ładowali nas na samochody i wozili do ochrony ludności polskiej.

Starzy żołnierze, którzy byli tam od początku wojny opowiadali o bohaterskiej kompani minerów którzy rozminowywali ładunki pozakładane przez Ukraińców. Na początku było ich 800 żołnierzy a zostało na końcu 18. Część wybili Ukraińcy a reszta zginęła na minach. Oficerowie polscy i rosyjscy bardzo szanowali tych 18 żołnierzy lepiej jak innych oficerów. Następnie przyszedł rok 1947 i zwolnili mnie do cywila.

W wojsku byłem 2 lata i 9 miesięcy z czego prawie dwa lata walczyłem przeciwko bandom UPA.

Z wojska wróciłem do swojej rodzinnej Woli Mysłowskiej, gdzie wziąłem ślub z Marianną. Na początku 1948 roku razem z młodą żoną wyjechaliśmy do Brodów, gdzie miałem już wcześniej zajęty dom i gospodarstwo. Zaczęliśmy wspólne życie. Utrzymywaliśmy się z rolnictwa.
Oboje z żoną w dużej mierze w okresie PRL-u działaliśmy społecznie w życiu wsi. Żona udzielała się w Kole Gospodyń Wiejskich a ja w Kółku Rolniczym (Samopomoc Chłopska). Do tego zostałem wybrany jako radny do rady powiatu. Byłem także w ZSL-u.
Urodziło nam się troje dzieci. Córka Alina została nauczycielką. Straszy syn Andrzej nauczycielem akademickim we Wrocławiu a młodszy Albert bankowcem w Zielonej Górze.
W latach 90-tych przeszliśmy z żoną na emerytury rolnicze przez co musieliśmy zdać ziemię. Pomimo braku swojej ziemi to jeszcze przez parę lat na emeryturze zajmowałem się rolnictwem. Wydzierżawiłem kawałek łąki i pola albo wypasałem krowy na nieużytkach.

W 2006 roku, gdy byliśmy z żoną już schorowani to postanowiliśmy za namową dzieci sprzedać dom w Brodach i kupić mieszkanie w Zielonej Górze, żeby było bliżej do lekarzy a dzieci mogły nas w każdej chwili odwiedzić i pomóc. Mimo, że nie mieszkam w Brodach już kilka lat to pozostały piękne wspomnienia z tych prawie 60-ciu lat, które tam przeżyłem.

Henryk Bytniewski zmarł 25 sierpnia 2013 roku w wieku 90-ciu lat. Był osobą, którą w Brodach każdy zna i szanował. Serdeczne podziękowania dla żony Marianny za uzupełnienie niektórych faktów i dat.

Adam

lip 112015
 
Źródło zdjęcia pixabay.com

Źródło zdjęcia pixabay.com

Ogiery co roku jakiś czas były w Blumberg
Stacjonowali w restauracji „Alte Schänke” – regularnie z miejscowości wzorowe konie wybierano do Wehrmachtu

Kiedy byłem małym chłopcem, to Reichswehra kiedyś ćwiczyła u nas we wschodniej części powiatu Crossen przekraczanie rzeki. Artyleria pojechała na północny brzeg Odry i symulowała przygotowania artyleryjskie do ataku na śląską stronę rzeki. Potem piechota i kawaleria dokonała zmiany brzegu. Ten oddział prawdopodobnie obejmował także Pułk Ułanów z sąsiedniego miasta Züllichau. Na mnie wrażenie wtedy zrobiły konie, które na długiej wodzy przekraczały za pontonami Odrę. Skąd jednak jednostki Cesarskiej Armii Pruskiej a później Reichswehry i Wehrmachtu wzięły tyle koni? W 1939 r. dywizja piechoty Wehrmachtu głośno i w silny sposób posiadała 1743 koni wierzchowych, 2100 lekkich i 999 ciężkich koni pociągowych. Nawet jako chłopiec mogłem na podstawie przeżyć w mojej rodzinnej miejscowości odpowiedzieć na pytanie o pochodzenie koni: ze stadniny, a zwłaszcza od rolników. Od czasów Reichswehry byłem świadkiem corocznego zabierania źrebaków i roczniaków. Tutaj komisja kupowała wybrane młode konie. Zwierzęta te następnie zabierano z chłopskich stajni wiejskich do Remonteschulen, gdzie były przygotowywane do służby wojskowej. Tak więc, w rodzinnych gospodarstwach w Brandenburgii hodowla koni o zadowalającej jakości była możliwa już za pruskiego króla Fryderyka Wilhelma II. W 1788 roku doprowadził do założenia stadniny w Neustadt nad Dosse. Najpierw próbowano hodować tam rasowe, szybkie i silne konie pełnej krwi angielskiej i arabskiej na potrzeby reprezentacyjne i kawalerii. Położone w niej nadzieje nie doszły do skutku tak jak się tego spodziewano. Dlatego takie rasy ogierów Trakehner, Hannoveraner, Holsteiner i Oldenburger spełniały wymagania rolnictwa. Ogiery z wyżej wymienionych ras, w moich dziecięcych i młodzieńczych latach, każdego roku przez kilka miesięcy stacjonowały w stajni przy gospodzie Wilhelma Keßlera, a później nazwana „Alte Schänke”. 

Mam w pamięci nazwiska stajennych Gräske Müller i Ottenberg. Gräske był z Groß-Blumberg, gdy karczma była jeszcze własnością Wilhelma Keßlera. Stajenni Müller i Ottenberg przyszli zza Odry, tak jak rodzina Voerkel, która prowadziła gospodę pod nazwą „Alte Schänke”. Codziennie rano, niezależnie od pogody, obowiązkiem stajennych znajdujących się w wiosce były przejażdżki konne na dwóch ogierach, aby zapewnić ogierom niezbędny ruch. Ojcowie niezliczonych źrebiąt zachowywali się zwykle dość energicznie i dziko. Dlatego jeździec często miał pełne ręce roboty, aby je ujarzmić. Ogiery po dwóch trzech godzinach wracały do stajni zlane potem i były rzeczywiście spokojniejsze. Oba zwierzęta chciał być wytarte, wyczyszczone i nakarmione. Następnie rozpoczynał się prawdziwy cel ich istnienia – krycie. Klacze rasowe z rują były naturalnie nie tylko we wsi, ale bardzo często wiele kilometrów z okolicy. Ten kto oczekiwał potomstwa (koni) z nie najlepszych matek był na złej drodze. Oprócz niektórych większych rolników, którzy mieli pojecie o koniach to najczęściej drobni rolnicy (biedni) kupowali konie niewiadomego pochodzenia od wędrownych handlarzy, które były “starymi kosiarkami” i mało warte. Tak pamiętam młodego rolnika, który rozpoczął nową hodowlę i kupił niewyrośniętą klacz z oklapłymi uszami rasy Rotschimmel. Po źrebaku można było rozpoznać rasę ojca ale wady miało po matce. Więksi rolnicy mieli klacze czysto rasowe z rodowodem Trakehner. Chcieli silnego konia do pracy w polu, aby mógł ciągnąć nowy, ciężki sprzęt. Ogier rozpłodowy Hannoveraner lub Oldenburger nadawał się do tego w pełni. Tak wyszło, że wałach miał długie nogi i był kościsty z nieproporcjonalnie zbyt dużą głową i krótkim kłębem. Nadawał się do pracy ale nie był piękny. Jeszcze o innych takich “mieszankach” mogę opowiedzieć. Ale to naprawdę nie jest moja sprawa. Raczej chciałem opisać w 1984 roku stadninę, która była częścią życia naszej wsi. Więc napisałem do Rady miasta Neustadt (Dosse) i poprosiłem o wszelkie istniejące informacje o stadninie. Rzeczywiście okazało się daremne. I nawet nie otrzymałem odpowiedzi. Cóż spróbowałem ponownie w zeszłym roku. I oto po kilku dniach dostałem piękny list od kierownika biura z informacją , że przekazał mój list do stadniny. Stamtąd szybko otrzymałem ilustrowaną broszurę, która pochodziła z czasów NRD, ale jej zawartości odzwierciedlała to, czego się spodziewałem. Z przykrością stwierdził, że w znacznym stopniu zaniedbano rozszerzenie działalności stadnin nad Odrą. Niemniej jednak mam nadzieję, że czytelnikom podobały się wspomnienia z czasów gdy jedno- lub dwukonne „silniki owsiane” były tak ważne jak dzisiejsze 75 lub 100 KM pod maską. Być może jeden albo drugi żyjący jeszcze rolnik czytając ten artykuł w myślach zatęskni za czarnym lub brązowym, w tym czasie Liese lub Lotte.

Tłumaczenie artykułu Kurta Kupscha, nieżyjącego już niemieckiego historyka – amatora, który zgłębiał regionalną historię. Artykuł został opublikowany w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse.

Tłumaczenie Adam i Janusz

Translate »