sty 162017
 

Bal w Pommerzig

Przedstawiamy wspomnienia Kurta Asta – byłego niemieckiego piekarza w Pommerzig, który opowiada jak wyglądała zima w marynarskich wsiach, kiedy mężczyźni cumowali swoje barki w portach i wracali na kilka tygodni do domu.
Kurt Ast swoje wspomnienie przedstawił w artykule dla czasopisma “Crosenner Heimatgrüßen

Kiedy dzisiaj widzę w telewizji zdjęcia zaśnieżonych krajobrazów i lodu na rzekach to mimo woli myślę o ciężkich zimach w powiecie Crossen. Marynarze cieszyli się, gdy w grudniu rozpoczynały się mrozy. Zacumowali swoje barki i parowce w bezpiecznych portach i pociągiem kierowali się do domów. Opowiadali, że zawsze pojawiały się w nich radosne uczucia kiedy jadąc z Rothenburga przez most na Odrze zobaczyli pommerzigowską wieżę kościelną.
Marynarze będąc w domu z żoną i dziećmi ożywiali wioskę. Najpierw nawzajem się odwiedzali, bo mężczyźni rzeczywiście cały sezon się nie widzieli lub tylko przelotnie przez całą ciepłą porę roku. Przy dużym mrozie ciepła pommerzigowska piekarnia Kurta Asta była specjalną atrakcją. Podczas tych spotkań dużo opowiadali i oczywiście mężczyźni oceniali ciasta świąteczne, które kobiety przyniosły do upieczenia.
Świniobicia były związane z zimna pora roku i nikogo nie trzeba było do tego zmuszać. W pośpiechu można było zobaczyć biegnących gdzieś główną ulicą dwóch Mahatzkesów, Schneidera Hermanna z Feisterem Richardem a także Liebhardta Paula aby zabić świnię. Podczas wzajemnych wizyt leberwuszt i krupniok bardzo smakował, a każdy był dumny gdy była gruba słonina. Zajadając sie świeżymi kiełbasami wypijali przy tej okazji trochę więcej niż było przewidziane.
Ale poza tym było wiele do zrobienia w domu i zagrodzie, ponieważ większą część roku było się po za domem. W szczególności drewno do piłowania i rąbania. Popularnej wówczas Schanauerschuhe(jakieś specjalne buty na zimę) zapobiegały nawet w duży mróz marznięciu stóp. Wieczorem siadali chętnie u Otto Kräusela w „Gasthof zur Oder”. On sam był przez wiele lat marynarzem i potrafił brać udział w „fachowej paplaninie”. Gdy zachodni wiatr zawył wokół wolno-stojącego domu, mężczyźni usłyszeli przy ciepłym piecu również historie służby wojskowej Otto, który brał udział w Chinach 1900/01 w zwalczaniu Boxer Rebellion, a flagi wszystkich narodów biorących udział w operacji wojennej – piękne oprawione wisiały na ścianie w pokoju obok. W styczniu przyjemności osiągnęły swój szczyt bo rozpoczął się marynarski bal. Dumnie maszerowali prowadzeni przez Adolfa Stadacha, w czarnych marynarkach, cylindrach i szarfach po głównych drogach, by w końcu zatrzymać się z refleksją u Otto Kräusela. Wieczorem tańczyli u Klischesa. Niekiedy jakaś żona musiała wracać do domu sama, bo mąż chciał zostać do końca uroczystości. Było też tak, że “późno powracający” zobaczyli już w piekarni Asta światło i tam podchmieleni i zmęczeni usiedli. Przyglądali się jak się robią bułki i ciastka, a gdy zrobiło się już jasno to szli dalej w swoich zapylonych od mąki cylindrach.
Oczywiście, obchody karnawałowe z paradami i inne zwyczaje należały do zimowego programu marynarzy. I wiele razy zostało to już opisane w „Heimatgrüßen”, to załączone zdjęcie jest tylko przypomnieniem.

Tłumaczenie Adam i Janusz

gru 202016
 

Pomorsko

Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia przedstawiamy po części anegdotyczne wspomnienia Richarda Schwulke z Pommerzig, które były opublikowane w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße.

Konsekwencje nauczania dobrych manier: nauczyciel rolnictwa wylądował na ławce cmentarnej

W połowie grudnia jak zawsze znowu zanurzyłem się pamięcią do roku 1921 w krośnieńskiej szkole rolniczej. Ponieważ w tym czasie byłem podoficerem z I wojny światowej przechodziliśmy z kapitanem swego rodzaju dyskusje na temat ludzkiej przyzwoitości.

Do szkoły rolniczej uczęszczałem w zimie w latach 1920-21 i 1921-22. Każdy semestr miał dwie piękne uroczystości. Były nimi uroczystość Świąt Bożego Narodzenia w grudniu, gdy udawaliśmy się na urlop i na koniec semestru wielkie przyjęcie pożegnalne, na którym absolwentom śpiewaliśmy piękną piosenkę „Nun zu guter Letzt geben wir Dir jetzt auf die Wand’rung das Geleite” życząc wszystkiego dobrego. W 1921 roku musiałem jako najstarszy z semestru zorganizować wraz z nauczycielem rolnictwa Weningiem Wigilię. Pan Wening i dyrektor pracowali wtedy tylko i wyłącznie w szkole rolniczej. Obaj wychowawcy uczyli na zajęciach rolniczych. Innych przedmiotów, takich jak niemiecki, arytmetyka i historii uczyli nauczyciele z innych szkół w mieście powiatowym. Nauka miała miejsce oprócz sobót przed i po południu.
Na uroczystości uczniowie zapraszali oczywiście rodziców i rodzeństwo. Szczególnie chętnie widziane na uroczystości – jako tancerki – były siostry uczniów.
Młody nauczyciel rolnictwa oczywiście chciał zrobić coś szczególnie dobrze, w końcu to była także jego pierwsza praca. Na tydzień przed Wigilią zaczął uczyć nas przyzwoitości. Próbował nam wpoić, że nie możemy faworyzować w tańcu tylko jednej młodej damy i ostrzegł nas zdecydowanie przed nadmiernym spożywaniem alkoholu. Był młodszy od nas starszych uczniów, którzy przez kilka lat braliśmy udział w wojnie i myśleliśmy że da nam spokój w zakresie nauki przyzwoitości. Któryś z nas powiedział o tym swojemu ojcu, który był znany ze swoich “ostrych” czynów. On tez wymyślił pewien eksperyment, który chciał wykonać na młodym nauczycielu.

Wtedy w lokalu, Viktoriagarten, pijany nauczyciel Wening upadł prosto na kolana przy barze. Obok niego stał podobno dość trzeźwy uwodziciel, kapitan rezerwy Joske, który mieszkał na drodze do Deutsch-Sagar. Wiedząc, ze będzie ją potrzebował zaparkował swoja dorożkę przed lokalem. Dyrektora jeszcze nie było ale widziałem już wielu uczni i gości. Zapytałem pana Joske co się stało i powiedział mi, że nauczyciel prawdopodobnie nie toleruje alkoholu, bo rzadko pije tyle co on (Joske). Domyśliłem się, że wypił alkohol wraz z narkotykami. Dla mnie było jednak najważniejsze aby schować pijanego młodego nauczyciela z pola widzenia oczekiwanego dyrektora. Dlatego poleciłem kapitanowi w stanie spoczynku aby wsadził pana Weninga szybko do swojego wozu i zabrał go do swojego mieszkania na Münchenstraße. Chętnie się zgodził. Z dwoma innymi uczniami przyniosłem chorego do wozu, a były oficer zabrał go. Joske nie zgodził się na więcej osób, bo nie było miejsca. Po stosunkowo krótkim czasie ex-kapitan znów pojawił się w Viktoriagarten, a jego wóz był z powrotem. Przytrzymałem go i zauważyłem, że w żaden sposób nie mógł tak szybko z hamulcem lub nawet z hamulcem płozowym zjechać ze wzgórza w mieście potem przez pół miasta, a następnie z powrotem pod górę. Gdy zrozumiał, że wiem, że to nie możliwe, Joske szepnął mi do ucha, że zostawił młodego nauczyciela na cmentarzu na ławce. Tam wkrótce obudzi go zimno, a następnie znajdzie drogę do domu. Postawiliśmy sprawę jasno, że jeśli od razu nie pojedzie na cmentarz i zabierze nauczyciela Weninga do domu to go pobijemy. Nie miał wyboru i skapitulował. Z dwoma towarzyszami sprawiliśmy, że pacjent znalazł się w swoim łóżku. W ten sposób zakończyły się dla młodego nauczyciela lekcje przyzwoitości na ważnej imprezie. Wszyscy jednak milczeliśmy na temat tej sprawy. Wreszcie uczniowie przystąpili do uroczystości świątecznych w harmonii i radości.

Tłumaczenie Adam i Janusz

sie 292016
 
Kazimierz Duczmiński

Kazimierz Duczmiński

W 1945 roku powstał specjalny komitet w Jagielnicy i można się było zapisywać na wyjazd do Polski. Były z tym problemy, bo trzeba było mieć odpowiednie dokumenty jak np. z gminy, że nie ma się żadnych zaległości. Jednak wszystko udało się pomyślnie załatwić. Pewnego dnia przyjechał z rzeszowskiego transport Ukraińców, których wysadzili w Nagórzańcach w szczerym polu. A nam podstawili ten skład na stację i zaczęliśmy się załadowywać do wagonów. Z załadunkiem były problemy. Pociąg był długi a rampa do załadunku ledwie obejmowała kilka wagonów, a każdy miał przecież bydło i konie. Ojciec był zaradny. Z wozu wziął deski i zrobił pochylnię. Trzech chłopów weszło do wagonu, krowę złapali za rogi a dwóch z tyłu pchało. Tak po kolei znalazły się w wagonie krowy, konie i reszta dobytku. Inaczej trzeba by było zostawić. Razem z nami jechali Wasilkowscy, Kurpińscy, Zakrzewscy, Świdzińscy i jeszcze inni. Około 12 rodzin.

Z mojej rodzinnej miejscowości zawieźli nas do Hierowa i tam przeładowali na europejski rozstaw osi w wagonach. Wtedy nie jechaliśmy na ziemie zachodnie, odzyskane czy jak to nazwać ale ojciec zapisał się na wyjazd do Polski w Zamojskie. Na początku zawieźli nas aż pod Wałcz (Deutsch Krone) do miejscowości Tuczno. Mieszkali tam jeszcze Niemcy i nasz transport stwierdził, że nie będziemy tam mieszkać, bo ktoś może powiedzieć, że zabraliśmy mu dom czy gospodarstwo. Baliśmy się po prostu reakcji Niemców. W międzyczasie jak nas wieźli to jechaliśmy przez Poznań, gdzie spotkaliśmy mojego kuzyna Bronisława Duczmińskiego. On powiedział stryju na Sulechów, tam jest dużo naszych ludzi, Ty masz konie to weź dorożkę i jedź.

Zorganizowaliśmy się jakieś 12 wagonów z tego Tuczna. Załatwiliśmy, żeby doczepiono nas do jakiegoś innego składu i pojechaliśmy do Sulechowa. Jechaliśmy znowu kilkanaście dni, bo to tu postój, to tam trzeba czekać. W samym Tucznie czekaliśmy chyba 3 albo 4 dni na wyjazd.

Do Pomorska na stację przyjechaliśmy wieczorem 28 listopada 1945 roku. Wagony się otworzyły a

tu las. Nocowaliśmy przy wagonach. Wtedy tej nocy przyjechał także bardzo długi pociąg z Białorusi.

Przyjechała nim między innymi Pani Juretko i Pan Bryćko. Pociąg z Białorusi rozjechał się po okolicy. Kilka rodzin zostało w Pomorsku a inni pojechali do Brodów, Nietkowic, Będowa a nawet jeszcze dalej. Nasze 12 wagonów rozlokowało się w Pomorsku na ulicy Lipowej i Piaskowej.

Ten dom co teraz mieszkam to kupiłem dopiero w 1962 roku. Ojciec dostał gospodarstwo 3 hektarowe i tak powoli gospodarzył. Jak przyjechaliśmy to najlepsze gospodarstwa na ulicy Chrobrego i Lipowej były pozajmowane przez ludzi z poznańskiego, lubelskiego czy warszawskiego.

I tak zaczęło się moje życie w Pomorsku. Umiałem grać na akordeonie to grywałem dla młodzieży na potańcówkach. Nawet 3 czy 4 razy grałem do mszy jeszcze za księdza Hury. Dosyć czynnie brałem udział w życiu Pomorska.

Od razu za biurkiem się nie urodziłem. 1 sierpnia 1946 roku poszedłem do pracy do Świebodzina do Państwowego Przedsiębiorstwa Traktorów i Maszyn Rolniczych, gdzie pracowałem na lokomobili parowej do orania. Była prawa odkładnica i lewa odkładnica. Jedna lokomobila na jednym końcu pola a druga na drugim i jak jedna ciągła linę to orała a później druga ciągła i orała. Jednak ze względu na dojazd, bo musiałem do Świebodzina rowerem dojeżdżać, zacząłem pracować na Odrze. W 1947 i 48 roku pracowałem przy brukowaniu tam na Odrze. Od mostu aż do Brodów. Jedyni z Pomorska którzy jeździli to pracy poza wieś to byli Samborscy Józek i Wojtek oraz ich szwagier Koziewicz (mieszkali na Piaskowej) a tak to wszyscy pracowali w Pomorsku.
W wojsku byłem w latach 1950-53. Po wojsku zacząłem w 1955 roku pracę w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Brodach. Później po dwóch latach wybrali mnie na przewodniczącego i tak byłem do 1969 roku przewodniczącym. W 1969 roku powołali mnie do powiatu. Później łączyli gminy. Polikwidowali gromadzkie rady i połączyli w większe gminy. Było to w roku 1973. Tutaj połączyli 4 gromadzkie rady w jedną. Pomorsko, Krężoły, Kije i Cigacice z siedzibą w Sulechowie. Pierwotnie miały być dwie gminy. Krężoły i Cigacice miały połączyć się w jedną a Pomorsk i Kije w drugą. Jednak Kije nie chciały się zgodzić na siedzibę w Pomorsku i partia zadecydowała o powołaniu jednej gminy z siedzibą w Sulechowie. Był spory kto ma być naczelnikiem gminy aż w końcu ja zgłosiłem swoją kandydaturę i powiedzieli mi Kaziu na Ciebie to się zgadzamy i tak zostałem naczelnikiem największej gminy w województwie, która liczyła 21 wsi. Pracowałem jako naczelnik gminy do roku 1975. W 1975 roku zrobili kolejną reorganizację administracyjną i połączono radę miejską Sulechów z gminą podmiejską Sulechów. Wtedy były różne perspektywy i perturbacje. Stanowiskami dzielił „towarzysz”. Dostałem 3 propozycję. Pierwsza to iść na kierownika wydziału handlu, ale tam bym pracował w zasadzie sam. Druga na wicedyrektora Elmetu, gdzie była składnica elektryczna, a trzecia kierownika planowania zatrudnienia i spraw socjalnych, na którą to się zgodziłem. Byłem kierownikiem przez 7 lat aż w 1982 roku poszedłem na emeryturę.

W domu co teraz mieszkam był budynek Gromadzkiej Rady Narodowej, gdy ją przenieśliśmy z Brodów. Później jak przenieśliśmy szkołę ze starego budynku do pałacu to w tym starym budynku szkoły urządziłem Gromadzką Radę. A ja kupiłem ten budynek. Dawałem także śluby, bo w radzie gromadzkiej był też urząd stanu cywilnego.

U mnie w domu za Niemca był sklep i chodzą pogłoski, że w okno sklepowe Ruscy w 1945 roku wsadzili działo. Może być to prawda, bo w dwóch miejscach pod oknem podłoga jest inna. Przedtem zaraz po Niemcach mieszkał tu pan Maksymilian Goleńczak, który miał tu też sklep. Miał dwóch synów. Jeden mieszkał w Zielonej Górze a drugi w Krośnie. W 1954 roku Goleńczakowie wyjechali i o ten dom zaczęła się starać moja siostra, żeby go kupić. Nawet spałem kilka razy, żeby go nie rozkradli ale ludzie byli zazdrośni i nie dała rady go kupić. Miesiąc czasu się starała. Jednak w końcu los tak pokierował, że ja go kupiłem jak przeniosłem Radę Gromadzką. Widocznie ten dom był pisany naszej rodzinie.

Jeszcze muszę wspomnieć o świetlicy w Pomorsku. Została wybudowana rękoma ludzi bez grosza z państwa. Dopiero na zakończenie dostaliśmy 350 tys. złotych. Wszystko zostało wybudowane w czynie społecznym. A w nagrodę dostaliśmy na świetlicę telewizor Wawel i ja dostałem jako przewodniczący 1000 zł nagrody od Ministra.

Ślub wziąłem dopiero w 1957 roku. Mam troje dzieci. Córkę Mariolę (1968) – mieszka w Poznaniu i dwóch synów Romana (1957), który mieszka w Pomorsku oraz Ireneusza (1962), który przeprowadził się do Cybinki. Mam także 4 wnuków i jedną wnuczkę. Rodzice i siostra już nie żyją a moja żona Barbara zmarła w 2014 roku. Mój tata Franciszek zmarł 1965 roku a mam Józefa w 1978.

Zostałem w domu sam. Często odwiedzają mnie dzieci i wnuki.
Teraz na starość wspominam piękne stare czasy, kiedy w Pomorsku była jedność wśród ludzi. To były naprawdę piękne czasy.

 

sie 212016
 
Pocztówka z Pomorska

Pocztówka z Pomorska

Rosjanie od razu otworzyli też swoją szkołę i nas uczniów cofnęli o klasę do tyłu. Jak ktoś chodził do piątej to szedł wtedy do czwartej klasy. Sowieci uważali, że w Polsce był niski stopień nauczania. Ze starej kadry nauczycieli została tylko Pani Krystyna Sztuliga, żona dyrektora szkoły, która uczyła nas niemieckiego. Resztę nauczycieli wywieziono na Sybir. Nie wywieziono tylko państwa Sztuligów.
Mojego ojca też chcieli wywieźć na Syberię, bo jakiś Ukrainiec twierdził, że ojciec przed wojną miał broń. A po co ojcu karabin jak strzelać nie umiał? Przesłuchiwali go i bili. Kazali się pożegnać z żoną i dziećmi, bo pojedzie na „białe niedźwiedzie”. Jednak dali mu ultimatum, że jak przyniesie broń to darują mu karę. Ale skąd tu wziąć karabin jak się go nie ma? Matka pobiegła do znajomego Żyda, którego nazywaliśmy Szymko i powiedziała ratuj Franka, bo chcą go wywieźć na Sybir za to że przed wojną miał niby karabin. Żyd odpowiedział idź do domu i o nic się nie martw ja to wszystko załatwię. Szymko poszedł na gminę i poświadczył za ojca. Wypuścili tatę i już go więcej nie przesłuchiwali.
Ruscy powywozili gajowych, pocztowców i kolejarzy na Sybir. Nasz gajowy z Ułaszkowców nie pojechał na Syberię bo w 1939 został powołany do wojska i walczył w Kampanii Wrześniowej. Wywieźli też dwóch policjantów. Tą sytuację dobrze pamiętam, ponieważ widziałem jak wieźli ich skutych na wozie konnym.

W 1941 roku, gdy Niemcy zaatakowali ZSSR to Armia Czerwona od razu się wycofała bez żadnego strzału a do naszej miejscowości weszły węgierskie wojska. Madziary. Więc było bardzo spokojnie. Dopiero po paru dniach przyszli Niemcy. Założyli swój urząd a policjantem został niejaki Schulz. Zaczęły się rządy Niemców. Wprowadzono przymusowe dostawy, świnie zaczęto kolczykować, skupywać a w zasadzie odbierać bydło za śmieszne wartości oraz zabierać ludzi na roboty przymusowe do Rzeszy. Kazali ojcu zaprowadzić do rzeźni w Czortkowie krowę za co dostał dwie butelki wódki.

Na początku nie zabierali siłą ludzi na roboty, tylko brali ochotników. Polacy nie chcieli jechać. Jedynie Ukraińcy jechali jako ochotnicy. Myśleli, że będzie tak jak przed wojną. Bardzo dużo ludzi przed wojną wyjeżdżało do pracy do Kanady i przyjeżdżali z pieniędzmi, żeby na przykład się wybudować. Tak było z bratem i siostrą mojego ojca, którzy wyjechali do Kanady ale już nie wrócili i tam poumierali. Ukraińcy dali się nabrać, że w Niemczech będzie jak w Kanadzie. Gdy zaczęli pisać pierwsze listy z robót to skończyły się zapisy ochotników. Zaczęły przychodzić wezwania do wyjazdu ale nikt nie chciał jechać i zrobili wyjazdy na zasadzie rejestracji. Wzywali do urzędu i tam rejestrowali. Po takiej rejestracji każdy musiał jechać. Tak wyjechało dwóch moich kuzynów. Pracowali podczas wojny w Bawarii a jak ich w 1945 roku wyswobodzili Amerykanie to pojechali do Belgii i obaj pracowali w kopalni. Józek, starszy zmarł wcześnie a drugiego, Adolfa, 2 albo 3 lata temu odnalazłem przez Czerwony Krzyż, bo przez cały czas nie miałem z nim kontaktu. Niestety zmarł parę miesięcy temu.

Później Niemcy także robili łapanki i wywozili na roboty. Tak złapali moją matkę z dwoma czy trzema młodymi dziewczynami. Matka była dużo starsza od nich. Niemcy zamknęli je w suterynie a matce powiedzieli przyjdzie córka to ona pojedzie a nie przyjdzie to Ty pojedziesz do Niemiec. Siostra przepłakała całą noc. Rano się ubrała i pojechała za matkę do Niemiec. Moja siostra była na robotach w Austrii – 50 km od Wiednia. Pracowała u bauera, który w tej miejscowości był sołtysem. Tam też poznała swojego przyszłego męża a mojego szwagra. Za czasów Polski Ludowej pojechali kilka razy odwiedzić „swojego” bauera.
Za czasów niemieckiej okupacji nie chodziłem do szkoły.
Rozstrzeliwań w naszej miejscowości nie było ale więzienie było w Czortkowie i na pewno tam były egzekucję, bo świadczyły o tym ślady krwi na murach.
Żydów u nas nie było zbyt wielu. Z jednym żydowskim kolegą siedziałem w szkole w jednej ławce. Niemcy dostali, któregoś dnia „dzień wolności”, a że broni mieli pod dostatkiem to zlikwidowali Żydów w jeden dzień.

Zmorą naszych terenów były bandy UPA. Musieliśmy się ukrywać a Ukraińcy całe wioski palili. Na Boże Narodzenie 1943 roku przybili Polakom na drzwiach kartki z życzeniami Polacy uciekajcie, nie szukajcie szczęścia, bo przy szczęściu to się w ogniu będziecie piekli.

Sami spaliśmy przeważnie u ciotki a wśród sąsiadów i znajomych była pogłoska, że wyjechaliśmy całą rodziną do Niemiec na roboty. Ciotka była wdową, bo wujo, zresztą mój chrzestny, którego nie pamiętam, wcześnie zmarł i wyszła drugi raz za mąż za Grekokatolika. Dlatego u niej było w miarę bezpiecznie. Ciężkie to były czasy. Cztery razy nas obrabowali. Przychodzimy rano do domu a tam wszystko splądrowane. Za trzecim razem zabrali już praktycznie wszystko. Natomiast za czwartym razem matce buty zabrali, bo już nie było co ukraść.

Przybycie Rosjan w marcu 1944 roku pamiętam tak. Przez Ułaszkowce łukiem przepływa rzeka Seret. Na zachodniej stronie rzeki było strome wzgórze z pięknym lasem dębowo-grabowo-jesionowym, gdzie Niemcy się okopali i mieli bardzo dobrą obronę. Do tego spalili most na rzece a sam Seret przez wiosenne górskie roztopy bardzo wezbrał. Rosjanie szturmowali drugi brzeg Seretu wpław lub na pontonach z okrzykiem HURA. Dwa albo trzy razy próbowali forsować rzekę a z zachodniego brzegu Niemcy ich skutecznie odrzucali karabinami maszynowymi. Dopiero przedarli się około 30 km w górę Seretu i zdobyli Ułaszkowce. Na Serecie była też taka mała wysepka, którą Ukraińcy nazywali Zarinok i tam było pochowanych 78 czerwonoarmistów. My podczas tego natarcia byliśmy w domu, ponieważ rosyjska artyleria waliła daleko za naszymi domami. Dopiero, gdy się przedarli w innym miejscu to zaszli Niemców z boku i ich pokonali. Rosjanie zachowywali się przyzwoicie. Było jak w każdym wojsku czy to niemieckim, polskim czy rosyjskim. Zawsze znalazł się jakiś złodziej czy morderca.. Ja o przypadkach gwałtów czy morderstw nie słyszałem.

Ojca 11 maja 1944 roku zabrali do Wojska Polskiego. Nie było tak jak teraz, że listonosz przywozi kartę mobilizacyjną. Wyszedł woźny z obsługi gminy w centrum miejscowości, na bębenku wybił jakiś rytm, żeby wszyscy słyszeli i wykrzyczał jutro rano o 8 wszyscy mężczyźni w wieku 18 do 50 lat mają się stawić ze swoimi tobołkami przed gminą, bo będzie wymarsz do Czortkowa. Na drugi dzień wszyscy się z płaczem i lamentem żegnali.

Do Czortkowa szli razem Ukraińcy i Polacy. Natomiast w Czortkowie podzielili ich według narodowości. Następnie Polaków wywieźli do Sum na szkolenie. A Ukraińców podzielili na 3 grupy. Pierwsza – chorzy, drudzy – starzy a trzecia – zdrowi i młodzi. Trzecią grupę wywieźli do Władywostoku na szkolenie i walczyli później z Japończykami. Pierwszą grupę, gdzie byli głównie cwaniaczki, którzy udawali chorych a nie chcieli walczyć to przeszkolili w dwa tygodnie i pojechali na front. Z kolei drugą grupę wywieźli do Azji Średniej zbierać „krowie placki”. Polaków w Sumach przeszkolono i wysłano na front. Tata walczył pod Puławami i gdy doszedł do Warszawy to był już chory na serce, a do tego miał wiek zwalniający ze służby i go zdemobilizowali. Reszta żołnierzy poczekała aż Wisła zamarznie i poszli aż do Berlina.

 

Adam

sie 142016
 
Pomorsko

Pomorsko

Wypytując się ludzi w Pomorsku z kim można porozmawiać o historii zawsze padało nazwisko Pana Duczmińskiego. Wszyscy mówią, że to już zdrowo po 80-tce Pan ze znakomitą pamięcią i do tego miły gaduła. Przez wiele lat „szef” gminy. Dlatego bez wcześniejszego umawiania jadę do Pomorska. Pana Kazimierza widzę już z daleka jak krząta się na podwórko. Wchodzę przez furtkę i witam się ze starszym Panem. Uścisk dłoni i Pan Kazimierz na pytanie o rozmowę mówi co ja tam mogę pamiętać ale siądźmy i pogadajmy. Siadamy na schodach wejściowych domu Pana Kazimierza i zaczynamy rozmawiać o starych czasach. Faktycznie Pan Duczmiński ma znakomitą pamięć, wymienia nazwiska jakby je czytał z kartki a wszystko umiejscawia w czasie dokładnymi datami.

Nazywam się Kazimierz Duczmiński. Urodziłem się 4 stycznia 1929 roku w przysiółku Dąbrówka, we wsi Ułaszkowce, w gminie Ułaszkowce, w powiecie czortkowski, w województwie tarnopolskim na terenie dzisiejszej Ukrainy. W przysiółku Dąbrówka było w sumie 22 domy. Wioska Ułaszkowce była bardzo rozciągnięta i składała się z kilku przysiółków jak na przykład: Pod Górą, Góra, Bazyliany czy mój rodzinny przysiółek Dąbrówka. Przez wieś przepływa rzeka Seret. Odwiedziłem moją rodzinną miejscowość w 1988 roku z synem Romkiem i bardzo się zmieniła. Tam gdzie były wspomniane 22 domy, teraz jest 47. Przed wojną wszystkie były kryte słomą a teraz są pokryte blachą albo eternitem. Moja rodzina mieszkała w Ułaszkowcach z dziada pradziada. Miałem starszą siostrę Elżbietę – rocznik 1924.

Moi rodzice Józefa (1902) i Franciszek (1896) zajmowali się rolnictwem. Mieliśmy kawałek pola a do tego ojciec miał dryg do koni i jak to mówią „furmanił”. Woził np. materiały na budowę. Czasy przed wojną pamiętam tak, że była to bieda. Nawet nie bieda a nędza. Nam nie żyło się aż tak źle, bo rodzice mieli tylko dwoje dzieci i ojciec był zaradny. A normalnym stanem rzeczy były rodziny z 5-8 a nawet większą ilością dzieci. W takich rodzinach często było tak, że tylko jedna para butów była dla wszystkich dzieci na zimę. Teraz to co pokazują w telewizji, że ludzie żyją w biedzie to jest nic w porównaniu z Polską przedwojenną. Tamtymi rejonami się nikt nie interesował. Pracy nie było żadnej, tylko rolnictwo a gospodarstwa nie za wielkie. Jak zacząłem chodzić do szkoły to z naszej miejscowości chodziło na początku kilkanaście dzieci a w trzeciej klasie zostałem tylko ja i kolega, bo inni nie mieli w czym chodzić i tak się wykruszali.

Do Pierwszej Komunii Świętej poszedłem przed wojną. Komunia była uroczysta. Szliśmy w świątecznych ubrankach ze świeczką z jednym albo dwojgiem rodziców. Ze mną szedł ojciec. Przyjęliśmy komunię z rąk księdza proboszcza Kazimierza Kozłowskiego, który po całej uroczystości w kościele zaprosił nas na plebanie, gdzie każdy dostał kubek mleka i bułkę. Następnie wróciliśmy do domów. Nie było żadnego balu czy przyjęcia. Po południu zrzuciłem świąteczne ubranie i musiałem iść paść krowy.

Gdy wybuchła wojna w 1939 roku miałem 10 lat i powinienem iść do trzeciej klasy. Wybuch wojny pamiętam tak. Była to niedziela 17 września. Szedłem z moim kuzynem do jego wujka a mojego stryja po gruszki. To był brat mojego ojca i brat jego mamy. Stryjenka nam ugotowała obiad, zjedliśmy i ruszyliśmy z gruszkami do domu. Musieliśmy przejść przez drogę, która prowadziła na Rumunię. Szosa była tak zapchana wozami z ludźmi, którzy chcieli uciec przez Ukrainę na zachód, że musiałem z kuzynem z 20 minut czekać aż znajdzie się luka między wozami i można będzie przebiec na drugą stronę. Później przechodziliśmy koło majątku hrabiego, gdzie stały bardzo długie sterty zboża. Między tymi stertami stał samolot koloru zielonego i polski żołnierz z karabinem. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Ruscy nas zaatakowali. Uszliśmy dalej ze dwa kilometry i mieliśmy już skręcać w prawo na polną drogę, żeby dojść do domu, gdy spotkaliśmy 7, może 10 polskich żołnierzy na koniach. Wypytali się nas kim jesteśmy i co niesiemy. Więcej nic od nas nie chcieli. Doszliśmy w końcu do domu a moja mama płacze, że coś nam się stało, bo w Ułaszkowcach już pełno Rosjan. Wozy, czołgi, tabory. Ruscy jechali polnymi drogami w kierunku Rumuni, żeby przed Zaleszczykami złapać uciekających polskich żołnierzy. Uciekli chyba tylko ci, którzy byli z przodu resztę wyłapali.

Po chwili na niebie pojawił się polski samolot ale nie ten co stał między stertami zboża tylko inny, puścił serię z karabinu w Rosjan i poleciał nie wyrządzając szkód. Natomiast samolot i żołnierz, którzy stali między stertami zbóż od razu trafili do niewoli. Żadnych więcej walk nie było.

Pamiętam jeszcze taki epizod. Był chyba 15 albo16 września a do mojego wuja przyjechało troje ludzi z centrali czarnym samochodem i uciekali na wschód. Dwóch mężczyzn i kobieta. Wuj im wynajął kwaterę. Byli u niego dzień albo dwa a auto przykryli słomą kukurydzianą. W tą niedzielę 17 września przyszli do mojego ojca, żeby pojechał z nimi koniem do Jagielnicy, bo tam w magazynie i fabryce tytoniu jest dystrybutor i naleją sobie paliwa do kanistrów. Ojciec pojechał z jednym z mężczyzn. Tata dobrze znał fabrykę w Jagielnicy, i gdy czekał na tego mężczyznę ktoś z obsługi fabryki przybiegł i woła Franku uciekaj bo Ruscy idą. Ojciec złapał mężczyznę z karnistami i wrzucił na wóz nie patrząc na to czy zapłacił za paliwo czy nie i galopem jechał do domu. Jeszcze tak szybko z Jagielnicy nie przyjechał jak wtedy.

Pod wieczór przybiegają Ruscy żołnierze na podwórko i szukają samochodu. Ktoś im musiał donieść o tym aucie. Rozrzucili słomę kukurydzianą i chcieli otworzyć auto a ono było zamknięte. Popchnęli auto a tych troje ludzi związali i zabrali ze sobą. Po kilku dniach wrócili ale już bez auta. Zabrali resztę rzeczy co mieli u wuja zostawione i poszli. Kim byli nie wiadomo. Podejrzewamy, że mogła to być żydowska rodzina i uciekali przed Niemcami. Rosjanie nic im nie zrobili. Wrócili jedynie w kufajkach a nie w swoich ubraniach.

sie 082016
 
Pomorsko

Pomorsko

Przedstawiamy tłumaczenie tekstu z książki Heimatbuch des Kreises Crossen 1927 o nieistniejącym już młynie wodnym w Pomorsku.

Powyżej wioski Pomorsko nad Raczym Potokiem leży młyn wodny, który jest obecnie obsługiwany przez maszynę parową. Jest już ponad 250 lat w posiadaniu rodziny Arnhold: W czasie Fryderyka Wielkiego Raczy Młyn był przyczyną procesu młynarza Arnholda, który wywołał burzę w całej
Europie. Młyn był napędzany przez Potok Rak, który miał swoje źródło w sąsiedniej wsi Kije.

 

Młynarz Arnhold miał wieczystą dzierżawę młyna od właściciela dworu Pomorsko, hrabiego Schmettau.
Około 1775, Starosta Kij von Gersdorf miał założyć na Raczym Potoku staw z karpiami i wody
Potoku Rak powyżej młyna miały przepływać przez ten staw. Młynarz wierzył, że przez to zostanie
narażony na straty i prosił hrabiego Schmettau o swoje prawa u starosty Gersdorf. Jednak mimo
najlepszych intencji nie widział szkód u młynarza. Tak Arnhold zaczął sobie sam pomagać.
Odmówił zapłaty za dzierżawę.
Kiedy mimo wielu upomnień on nie płacił przez trzy lata za dzierżawę, hrabia Schmettau zlecił
sprawę wiejskiemu sądowi, który kazał mu zapłacić dzierżawę. Młynarz poskarżył się u władz w
Kostrzynie i tam sąd apelacyjny oddalił jego skargę. Sąd nie przyznał młynarzowi racji, bo woda
nie została wstrzymana. Następnie młynarz odmówił kontynuowania najmu płatności, młyn poszedł
pod młotek. Arnhold został wyrzucony z młyna.
Teraz zwrócił się do króla. On i jego żona udali się do Berlina, dotarli z dużymi wózkami akt. W
końcu obojgu udało się porozmawiać z Wielkim Królem i wygrać swoją sprawę. Fryderyk Wielki,
natychmiast nakazał ścisłe dochodzenia w tej sprawie. Porucznik Henking, kwatermistrz Basch i
inspektor budownictwa wodnego Schade z Sulechowa musieli udać się na miejsce i przeprowadzić
dokładne badania. Komisja przyznała rację młynarzowi.
Rozgorzał królewski gniew nad doznaną krzywdą młynarza.. Przez polecenie gabinetu, wezwał 11
Grudnia 1779 kanclerza von Fürsta, sędziów apelacyjnych Fridella, Gruna i Ran-Ranslebena: o
godzinie pierwszej poszedłem do Wielkiego Kanclerza, u którego byli już sędziowie apelacyjni
Fridell i Grun. Wielki Kanclerz poinstruował ich co mają robić gdy będą u króla i o czym mają
pamiętać. Potem poszliśmy razem do zamku. Weszliśmy do pokoju, tuż za głównym holem i
zostaliśmy zgłoszeni przez służącego. Wkrótce potem byliśmy przed Majestatem Najwyższego
Króla. Król siedział na środku pokoju, mógł patrzeć prosto na nas . Miał brzydki kapelusz w
kształcie kaznodziejskiego kapelusza, płaszcz z materiału, którego nie mogłem rozpoznać, czarne
spodnie i buty z cholewami, całkiem wysoko naciągnięte. Był nie uczesany. Mała ławka,
obciągnięta zielonym suknem, stała przed nim, na niej leżały jego nogi. Na coś w rodzaju tulei
położył rękę, wydawało się, że cierpi wielki ból, a w drugiej miał skrót sprawy Arnholda.
Po lewej stronie był stół z dokumentami i dwie złote puszki przyozdobione drogocennymi
brylantami, z którego od czasu do czasu brał tytoń.
Król spojrzał na nas i powiedział: Chodźcie bliżej – Jesteście tymi, którzy spisali akta Arnholda?
– Odpowiedzieli z ukłonem, że tak! Powiedział. Teraz podszedł z twardym spojrzeniem do
Wielkiego Kanclerza, powiedział mu, że będzie go ścigać do piekła, a jego miejsce jest już zajęte,
po czym Pan von Furst bez słowa, szybkim krokiem opuścił pokój. Kilka razy, król uniósł laskę i
być może w przypływie gniewu mógł jej użyć, gdyby ból reumatyczny nie sparaliżował jego
ramienia. Moje imię Cruell (nieslychane) nadużywane, przywoływał wielokrotnie, przy tym bijąc
lewą ręką w przygotowane przez sędziego akta.
W rzeczywistości, on obalił Wielkiego Kanclerza i rząd, i wysłał ich do twierdzy Spandau.
Podobnie stało się z członkami władz w Kostrzynie. Przewodniczący rządu, hrabia Fink von
Finkenstein, syn przyjaciela Fryderyka Wielkiego, został aresztowany i zabrany od stołu z obiadem
przez oddział huzarów w Neumühl w Kostrzynie. On i jego doradcy, Busch, itd. znaleźli się
również w więzieniu. Fryderyk Wielki zabrał wszystkich nie uwzględniając pokrewieństwa i
przyjaźni. Aby zapobiec dalszemu wypaczeniu sprawiedliwości, incydent ten na rozkaz króla
pruskiego musiał być ogłoszony we wszystkich głównych gazetach. Również protokół z dnia 11
grudnia 1779 został opublikowany przez króla. Pokazując swoje uwielbienie dla sprawiedliwości
król chciał sam pokazać protokół, którego słowa brzmiały:
14 grudzień 1779. Król. Uprzywilejowane Państwowe Berlińskie gazety i prasa fachowa. Jego
Wysoki Królewski Majestat sam przedstawił protokół przed trzema kolegiami sędziów Fridell,
Graun i Ransleben
Najważniejsze pytanie: Jeśli ta sprawa przeciwko rolnikowi argumentował, zabrała jego wóz, pług i
wszystko co miał, to czym miał się żywić i płacić swoje podatki:
Czy można to zrobić?
Czy tym samym, udzielić odpowiedzi przeczącej.
Ponadto: czy można, młynarz, który nie ma wody, a więc nie może mielić, a tym samym nie może
zarabiać, dlatego zabraliście młyn, bo nie płacił czynszu? Czy to jest sprawiedliwe?
Również odpowiedź jest przecząca.
Więc, ale szlachcic, który chce wodę do stawu z małej rzeczki, która zasila młyn prowadzi ją do
swojego stawu, młynarz traci wodę i nie może mielić, a jeśli to, co jest jeszcze możliwe żeby
wiosną 14 dni i późną jesienią też przez 14 dni mógł mielić: przecież będzie rościł pretensje,
domagają się od młynarza odsetek, które miał zapłacić, ponieważ miał wodę w młynie, jednak nie
płaci bo nie ma dochodów. Co robi elektor? Rozkazuje, sprzedać młyn ponieważ szlachcic nie
dostaje za jego dzierżawę: A miejscowa izba sądownicza zatwierdza to! To jest najbardziej
niesprawiedliwe, a tą wypowiedź, Wielki Majestatyczny Król Ojciec Narodu intonuje, całkowicie i
zupełnie sprzeczne: Wasza Wysokość raczej chce, każdemu zapewnić, czy jest szlachetny czy
niższej klasy, bogaty, czy biedny, szybki administracyjny wymiar sprawiedliwości i każdego
poddanego, niezależnie od osoby i stanu, powinno spotkać bezpośrednie i bezstronne prawo: Jego
Królewski Majestat zostaje z tego powodu, w świetle tego młynarz Arnhold, z młyna Ziger nad
Pomorskim Rakiem w Neumarkt, uzgodnione i zatwierdzone tutaj, najbardziej niesprawiedliwy
wyrok, pokazany innym jako przykład, przez to cały wymiar sprawiedliwości we wszystkich
prowincjach, przez to grubiańskie niesprawiedliwości nie mogą się zdarzyć, ponieważ musicie
wiedzieć, że najmniejszy rolnik, tak, co więcej, żebrak, tak samo jest człowiekiem jak Majestat
Króla, a sprawiedliwość musi wszystkich spotkać, przez to sprawiedliwość dla wszystkich ludzi jest
równa i to może być, książę, który skarży się, wobec rolnika, lub na odwrót, więc książę przed
wymiarem sprawiedliwości i rolnik są równi: i przy takich okazjach, jeszcze musimy postępować
sprawiedliwie, bez poważania osoby: potem możemy się w sądach, w każdej prowincji, sądzić, i nie
z wymiarem sprawiedliwości, bez poważania osoby i stanu społecznego, prosto obchodzić, lecz
naturalną taniość odsunąć na bok: tak powinno się z Jego Królewskim Majestatem zrobić. Ponieważ
kolegia sądowe, który popełniają niesprawiedliwość, są bardziej niebezpieczne i gorsze niż banda
rabusiów, przed którymi można się zabezpieczyć, ale większość łotrzyków, którzy korzystają z
płaszcza sprawiedliwości, do dokonywania swoich złych pasji, przed tym nie może się ustrzec
żaden człowiek, to jest złe jak najwięksi łotrzy, którzy są w świecie i zasługują na podwójne kary:
poza tym kolegia sędziowskie jednocześnie zostaną zawiadomione, że Jego Majestat mianuje
nowego Kanclerza, najwyższy ten sam, ale szanowany, i we wszystkich województwach bardzo
będzie mocno stał na swojej pozycji i polecę przy tym kategoryczność.
Po pierwsze: wszystkie procesy mają się szybko zakończyć.
Po drugie, nazwiska sędziów nie będą profanowane przez niesprawiedliwość.
Po trzecie, procedura jest ta sama wobec wszystkich ludzi, którzy przychodzą do sądu, czy księcia
czy chłopa, bo skoro wszyscy są równi musi być równa. Ale jeśli Jego Królewski Majestat znajdzie
w tych sprawach, błędy kolegiów sądowych, można tylko sobie z góry wyobrazić że zostaną
surowo ukarani, zarówno prezydent jak i rada, że źle ujawnili prawdę wyrażając sprzeczny wyrok.
Do czego mają stosować się całkowicie wszystkie kolegia sądowe we wszystkich prowincjach.
Berlin, 11 Grudzień 1779 Friedrich ”
Za panowania Fryderyka Wilhelma II była rewizja wyroku. Radcy zostali uniewinnieni. Król
poniósł wszystkie wydatki. Sędziowie otrzymali odszkodowania za straty wynagrodzeń.
Arnhold został zwolniony z kosztów procesu. Zatrzymał swój młyn, a jego potomkowie nadal są
dzisiaj właścicielami.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lip 312016
 
Dom piekarza Altmana na starej widokówce

Dom piekarza Altmana na starej widokówce

Przedstawiamy artykuł o historii stawu w Pommerzig. Kurt Kupsch napisał w 1980 roku anegdotyczny artykuł o nazwie tegoż stawu w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße, na który odpisali ze sprostowaniem Kurt Ast i Richard Schwulke.
Między miejscem spoczynku von Schmettau obok kościoła w Pommerzig a szerokim dziedzińcem zamku, gdzie kiedyś był mały basen a teraz Orlik, obok znajduje się prawie okrągły dołek z wodą. Być może, że był to staw przeciwpożarowy. Dziś jednak akwen jest w połowie zarośnięty z pływającą wczesnym latem rzęsą oraz żabami, które ociężale pływają po całej powierzchni. Także już za niemieckich czasów było nie wiele inaczej. Raz, prawdopodobnie, gdy było już ciemno, nauczyciel Wilke wracał dosyć mocno wstawiony z „Kräuseln” – gospody nad Odrą. Chyba trochę stracił orientację i bełkotał sam do siebie: ” Nie, tu jest ciemność! Gdzie jest droga”. Piekarz Altmann, który mieszkał po drugiej stronie stawu usłyszał go i odkrzyknął: “Wszystko w porządku! – Idź prosto” i “Plumps”, nasz dobry nauczyciel Wilke był już wśród żab. Musiano uczcić ten szelmowski drogowskaz, na cześć piekarza – jako temu co wskazał złą drogę. Piekarz pomógł wyjść z wody nauczycielowi. Historia szybko się rozniosła we wsi, i od tego czasu staw nazywa się, “Dziura piekarza”.

Krótką historia o pommerzigowskim “Bäckerloch” w Heimatgrüße wywołała protesty czytelników pochodzących z Pommerzig. Jako pierwszy zgłosił się Kurt Ast. Twierdzi, że staw nazywał się “Bäckerloch” już na przełomie XIX i XX wieku, kiedy w Pommerzig nie było nauczyciela Wilke. Nad wodą stał dom, w którym kiedyś mieszkała rodzina “Becker”. Stąd może pochodzić nazwa. Kurt Ast widzi w tej historii zniesławienie nauczyciela i wyraża swoje oburzenie.
Natomiast z humorem ten błąd przyjął Richard Schwulke. Stwierdził również, że: “Bäckerloch” miał swoją nazwę już w 1904 roku, kiedy zaczął chodzić do szkoły. Znajdował się tam jeszcze kryty strzechą stary dom, na którym zatrzymał się pożar wsi w 1895 roku. Właściciel tego domu był nazywany “Becker” . Dlatego też staw z pewnością pochodzi od jego nazwiska. ‘Bäckerloch’ i położony dalej na południe na łąkach ‘Winzerloch’ powstały jak relacjonowali starsi mieszkańcy Pommerzig podczas przerwania wałów”.
Richard Schwulke prezentuje nam wyjaśnienie, dlaczego być może młodsi pommerzigowscy mieszkańcy myślą, że”wskazówka” od piekarza Altmanna jest przyczyną nazwy stawu:
Po licytacji pommerzigowskiego zamku w 1928 roku przez długi czas stał on pusty. Wierzyciele, którzy byli jego właścicielami, nie znaleźli żadnego zastosowania dla niego. Po 1933 roku w budynku założono obóz dla młodzieży. Chodzili tam przez pół roku absolwenci szkoły podstawowej – chłopcy z dużych miast. Wykonywali kilka godzin dziennie lekkie prace u rolników za co otrzymywali dobre jedzenie a w pozostałym czasie nauczyciel dalej ich uczyli, także sportowo. Każdy kurs kończył się “kolorowym południem”, na który każdy mieszkaniec Pommerzig i okolicznych miejscowości chętnie przychodził. Kiedy nauczyciel Wilke w drodze do domu, wpadł co prawda tylko po kolana do „Bäckerloch” i wzywał pomocy to zaraz na drugi dzień nad stawem wisiał plakat z napisem “basen tylko dla urzędników (służby cywilnej)”. Wkrótce potem odbyło się “Kolorowe popołudnie”. Chór młodzieżowego obozu śpiewał piosenkę: “I tak wszyscy idziemy razem do Bäckerloch, do środka Bäckerloch”. Wszyscy goście śmiali się z tego serdecznie. Bo wiedzieli, o czym jest piosenka, zwłaszcza, że nauczyciel i jego żona byli obecni jako goście honorowi.
Obóz dla młodzieży został zamknięty w chwili wybuchu 2 wojny światowej. Później był tam obóz dla służby pracy dziewcząt, który działał prawie do inwazji wojsk sowieckich. Dziewczęta pomagały chłopką (kobietom pracującym w rolnictwie), zwłaszcza tym, których mężowie pełnili służbę wojskową.

Tłumaczenie materiałów do artykułu Adam i Janusz

lip 182016
 
21

Jan Jarosz rok 1973

Niemcy jak uciekali za Odrę zakopali za dzisiejszym domem Juretki dynamo -wytwornicę prądu. Rezydujący w pałacu „komandor” wojsk radzieckich słabo szukał, nieskutecznie, bo dynamo się tuż po wojnie znalazło w rękach Polaków. Jak mi opowiadał Józek Łukasik – Pomorsko było cywilizowaną wsią, bo miało do 24.00 prąd. Swiatło w domach zawdzięczało Olkowi Saleckiemu, który dyżurował przy lokomobili napędzającej dynamo. Później i tak ktoś doniósł o skarbie i dynamo -prądnicę wywieźli albo Ruscy albo szabrownicy. W stodole Józki Greczychowej Niemcy przechowywali duże ilości kiszonej kapusty. Było tam 6 beczek o pojemności ponad 2 tony każda. Te dębowe cuda inżynierii w drewnie sowieci zdemontowali i zabrali na stację kolejową a stamtąd w niewiadomym kierunku do Rosji. Jako, że Pomorsko było producentem kapusty przed wojną pozostały do dzisiaj potężne silosy, w których przechowywano kapustę dla Berlina. Wywożono ją statkami ze Starej Odry. Podobne centrum zaopatrzenia stolicy Niemiec w witaminy mieściło się koło Jan. Swieże witaminy wywożono do Berlina kanałami w ciągu 30 godzin. Po takim czasie zielenina trafiała na stoły berlinczyków. Ja osobiście spotkałem potomków niemieckich właścicieli gospodarstwa w Stożnem, którzy pomieszkują w okolicach Hanoveru. Prosili mnie o dokumentację fotograficzną gospodarstwa -dzisiaj. Więc ją zgodnie z życzeniem otrzymali. Były to zdjęcia z naszego balonu SP-BAC i te zrobione na ziemi. Radości było dużo a ja nie pogardziłem 500 DM jakie otrzymałem za fatygę. Moimi kontrahentami byli potomkowie rodziny von Storge zamieszkujący przed wojną Jany i Stożne. Zieleninę do portu w Cigacicach ze Stożnego wywozili chłopi na konnych wozach. Zdjęcia wozów i robotników oglądałem w Niemczech. Dlaczego nie zrobiłem kopii? Zastanawiam się do dzisiaj. Wtedy nie wiedziałem, że w wieku dojrzałym będę magistrem historii. Pasja, jaką przyszło uprawiać została do dzisiaj.

Duże przeżycia przynosiły powodzie te w latach siedemdziesiątych, ale i ta z 1997 roku, która przerwała wał i zrobiła Amazonkę z Odry szeroką na 3-4 kilometry od Pomorska do Krosna Odrzańskiego. Jako młody chłopak pamiętam jedną zimową powódź. Było to zimą w latach 70-tych.Około 15 helikopterów z Włocławka i 100 ton trotylu śmigłowce dzień i noc drogą powietrzną wywozili z pól pod Brodami, które do dzisiaj jest nieużytkiem i pamięta tamte czasy. Wybuchy słychać było aż w Zielonej Górze. Most kolejowy w Pomorsku zatamował spływ kry lodowej i zatrzymał nurt rzeki. Saperzy musieli wyrąbać ogromne koryto w rzece, którym potłuczona kra winna spłynąć. Ta ogromna akcja wojska zakończyła się sukcesem a liczne reportaże i fotoreportaże pojawiły się w centralnych gazetach i magazynach. Meldunki ukazywały się codziennie w telewizji. Poznałem wówczas znane twarze telewizji – rezydowali cały czas w barze „u Rózi” w Pomorsku. Warto też wspomnieć, iż na powodzi niektórzy chcieli się dorobić. Szczególnie ci, którzy rozwozili pomoc w postaci puszek i masła oraz innych produktów żywnościowych, ale także ci, którzy zbierali pomoc i pieniądze dla pokrzywdzonych. Były takie sytuacje, kiedy wysiedleni byli w sposób bezczelny okradani. Opowiadał mi p. Józef Łukasik (wysiedlony z Brodów do Brzezia Pomorskiego), że pewnej nocy przyjechało kilku mężczyzn specjalnym samochodem do przewozu zwierząt (samochód miał rejestrację z Gostynia – Wielkopolska) i nad ranem próbowali mu zabrać na samochód młodą klacz. Ta jednak była na tyle inteligentna, że zamiast na samochód pełnym kłusem po pasie przeciw-pożarowym pobiegła na łąki do Skąpego i tam do rana się pasła. Złodziei wypłoszyła policja i musieli niepyszni wrócić do siebie. Chyba nie sięgnęła ich kara, a szkoda….

Duże szkody poczyniła ostatnia powódź z 1997 roku. To była powódź lipcowa. Padało bez przerwy prawie dwa miesiące. Wszystko było rozmoczone a od strony Czech i Śląska napierały coraz większe ilości wody. W Opolu po mieście pływały trumny wypłukane z miejscowego cmentarza. Jakie straty poniósł Wrocław, Głogów, nasze lubuskie miejscowości. Ja dużo latałem z Lechem Marchelewskim i wojewodą Eckertem Marianem. Było pełne rozeznanie w sytuacji od Głogowa do Słubic. Pewnego dnia widzieliśmy straszny obraz. Ogromny helikopter niemieckiej armii okładał wał przeciwpowodziowy workami z piaskiem. Wiadomo po lewej stronie Odry. Myśmy lecieli do Słubic. I na naszych oczach te kilka ton piasku w workach oderwało się od helikoptera na wysokości 25-35 metrów ( puścił zamek wyciągu) i spadło na namoknięty wał. Nastąpiło przerwanie i cała woda w sekundzie zaczęła wpływać do polderu Eissenhuttenstadt. Za kilka minut paliły się transformatory huty blach samochodowych. Całą Oder Bucht woda zalała do wysokości 5 metrów. Ta sytuacja wyjaśniła wiele w postępowaniu obronnym. Poziom wody gwałtownie spadał i zagrożenie dla Słubic znikało w szybkim tempie. Potem jeszcze często lataliśmy z Duńczykami, którzy w okolicach Cybinki wypompowywali wodę z zalanych kanałów. Widziałem z powietrza lisy i ptaki na drzewach, jelenie i sarny na stacji Czerwieńsk Towarowy. Na okoliczność powodzi Tomek Gawałkiewicz i Paweł Janczaruk zrobili setki zdjęć dokumentujących sytuacje, jakie miały miejsce nad Odrą. Złodziei spotkaliśmy jeszcze w paru miejscach, ale ludzie rozprawiali się z nimi osobiście. Zalane tory kolejowe linii Zbąszynek – Zielona Góra nie pozwalały na jazdę pociągiem do Warszawy. Jazda przez Głogów Wrocław też nie wchodziła w grę. Były problemy z wodą pitną dla Zielone Góry. Potem województwo dostało pomoc i parę kilometrów dróg zbudowano w ramach środków, wiele linii telefonicznych zamieniono na światłowodowe. Wiele gmin nadodrzańskich dostało konkretną pomoc i to pozostało na lata. Wielka zasługa w tym wojewody Mariana Eckerta.

Jan Jarosz

lip 102016
 

003Rozpędzony Janek Jarosz nie zwalnia tempa i dalej pisze…

Jeszcze w młodości licealnej były takie przepisy, że młodzież uczęszczająca do szkoły musiała koniecznie pojechać na hufiec pracy (na budowę, do lasu, do PGR-u), aby tam poznać trud pracy fizycznej no a przy okazji zarobić parę groszy na dalsze wakacje, na zakup błyskotek lub wymarzonych Wranglerów. Przez kolejne trzy lata z Bogdanem Kozubalem – tymże wspominanym Dankiem – jeździliśmy do Kombinatu PGR Czerwieńsk rowerami, aby tam stawić się na 6.00 do pracy jako pomocnicy kombajnistów w czasie akcji zbierania zbóż czytaj żniw. Podpisano z nami umowy i powiem uczciwie na duże pieniądze. Było to ok.6.000 tysięcy złotych za trzy tygodnie intensywnej pracy i tu jeszcze niespodzianka – w grudniu listonosz przyniósł ok. 2.000 złotych jak napisano w przelewie koloru czerwonego ( taki przekaz złotówek w owych czasach) “za akcję żniwną w roku 1967 podział 13 pensji”. To była radość. Kupiłem dwa garnitury, swetry, marynarki, bieliznę itp. Byłem gość miałem własne pieniądze i szansę takiego samego zarobku w przyszłym roku. W czasie żniw oczywiście myśmy jeździli na kombajnach a prawdziwi kombajniści leżeli w cieniu i kombinowali, komu sprzedać zbiornik lub dwa pszenicy, aby mieć na wódkę i zagrychę do niej. Średnio w czasie akcji kosiliśmy 3-4 kombajnami ok.300-400 hektarów trzech zbóż (żyto, pszenica, owies). Zboże jechało do Czerwieńska na dosuszanie lub bezpośrednio do silosów PZM lub młynów na mąkę. Ile ton było corocznie nie pomnę, ale wydaje mi się, że dużo. Wiem, że ok. 20 ton kombajniści kazali wypuścić w krzaki skąd chłopi z Pomorska, Wysokiego Przylepu wywozili wieczorem do swoich stodół. Należy pamiętać, że jeden zbiornik kombajnu zabierał ok. 1.200 kg dobrej wymłóconej zgodnie z normami pszenicy. Pamiętam, że kilka zbiorników zawieźliśmy do Wysokiego podczas jechania na nowe pola. Pszenicę wysypaliśmy na podwórko a nasi szefowie (kombajniści) już mieli na wódkę niezły pieniądz. Nikt tego nie pilnował a przynajmniej udawał,że nie widzi tego procederu. Byliśmy wówczas już uczniami LO w Sulechowie za czasów dyrektora Chojnackiego i mieliśmy świadomość tego karygodnego procederu… ale taki był socjalizm. Dyrektor Górnacz prawdziwy poznaniak z krwi i kości był dobrym gospodarzem i plony miał doskonałe.Chwalono go w zjednoczeniu, ale także jako człowiek był w porządku. Jeszcze lepsze zdanie można było usłyszeć o dyrektorze Lechu. Dlatego, że pracowaliśmy solidnie mieliśmy szansę na pracę w następnych latach. Nasz dzień pracy wyglądał następująco. Rano o 6.00 przyjazd do PGR, tankowanie kombajnu, smarowanie ponad 200 punktów smarowniczych, uzupełnienie płynów hydraulicznych, oleju silnikowego, dokręcenie śrub poluzowanych. O 7.00 Wyjazd na pole i do 14.00 Młocka – obiad- od 14.45 dalsze omłoty do wieczora. Niejednokrotnie prom nas nie zabrał (spóźniliśmy się) i do domu jechaliśmy na … most kolejowy. A bywało, że w czasie suszy jechaliśmy kombajnami do północy. Przejazd mostem kolejowym obowiązkowy i to nocą… Umyć się w zimnej wodzie i na 6.00 znowu w pracy. Poznaliśmy kawał ciężkiej i odpowiedzialnej pracy. Jak nie posmarowałeś łożysk to bądź pewny, że za dwa dni kombajn się zapalił w czasie pracy? My nie mieliśmy takiej sytuacji, ale w okolicznych gospodarstwach bywały przypadki pożarów.

Jednego lata byliśmy na OHP w Przetocznicy. Z naszą wychowawczynią Krystyną Palińską. Dziewczyny spały w budynku leśnictwa a my w wojskowych namiotach. Przez 3 tygodnie wycinaliśmy meczetami rodzaj burzanu, który zarastał szkółki leśne. Pamiętam, że po pracy urywaliśmy się z dziewczynami kawę do klubokawiarni w … Bródkach. Przez las prawie 10 kilometrów. Kawa była z ciastkiem i lemoniada na drogę. Potem powrót parami meldunek pani Palińskiej i dyskoteka z płyt winylowych w większości grupy “The Beatles”, które przywiozła na obóz Boguśka Bogucka wraz z odtwarzaczem i wzmacniaczem. Na tamte czasy to był rarytas. Myśmy to mieli. W nocy wyrywaliśmy się nad kanał Ołobok i tam nieśmiało próbowaliśmy całować nasze wybranki. Jakie to były fajne czasy. Jakie wspomnienia mamy do dzisiaj. Ja i mój kolega Danek Kozubal może potwierdzić naszą wakacyjną przygodę. A i dziewczyny na dowód byśmy znaleźli. Jasiu Galant, Jurek Kąkolewski, Rysiek Buzuk, Jurek Pater to paka, jaka wtedy trzęsła III A. Jesienią jechaliśmy na wykopki, sadzenie lasu- a latem do Wojnowa na obóz wypoczynkowy. Wszystko to zasługa wspomnianej już Krystyny Palińskiej naszej wychowawczyni-obecnie profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Chętnie wspominaliśmy Arnola – kłusownika, który całe życie niepokalał się pracą. Całe życie łowili wraz z kolegami ryby w Odrze (na Starej Odrze w szczególności), aby je sprzedać i mieć na wódkę. Arnol -tak go nazywano- potrafił jeszcze schwytać lisa, borsuka,wszystkie futerkowe-które obdzierał i sprzedawał w GS w Sulechowie lub przypadkowym ludziom prywatnym. Całe życie zajmował się swoim procederem. Techniki łapania były bardzo wymyślne i co tu gadać skuteczne.

Jan Jarosz

cze 262016
 
Basen w Pomorsku

Basen w Pomorsku

Nasz przyjaciel strony Janek Jarosz idzie za ciosem i przesłał kolejne swoje wspomnienia z młodości w Pomorsku. Jeszcze raz dziękujemy Janku.

Z pałacu nad Odrę prowadziła ścieżka. Przez piękny dębowy mostek, z którego ginęły 1-2 dechy z pięknego niemieckiego podkładu. Kto to mógł kraść? Doszliśmy po tropach i śladach wózka na drewnianych kołach. Ludzie ci rozebrali mostek do cna zostały tylko wbite w kanał pale. My musieliśmy od tego dnia chodzić do Zatoki Łódek aleją „stu dębów”. Niejednokrotnie na wózku wieźliśmy z garażu pana Kozubala kajak i 2 drewniane pagaje. Jazda po Odrze to była nasza cała przyjemność.

Jak wyglądał pałac von Schmettow tuż po wojnie? Był już mocno zdewastowany przez szabrowników, a wcześniej przez głupie rosyjskie wojska. Za pałacem z górki dzieci zjeżdżały zimą w starych ciężkich wyrzeźbionych szafach. Jak udało się polać wodą górkę, to dobre sanki Danki Bajurnej dojeżdżały do zabytkowego dębu. Robiliśmy zawody w zjeżdżaniu na byle czym na odległość. Zimą takie zawody miały miejsce na długiej przerwie to jest ok. godz. 11,20. Zazwyczaj spóźnialiśmy się na następną lekcję. Jakie to były piękne zabawy, pełne frajdy i dziecięcej radości. Decyzja o budowie szkoły w miejscu pałacu zapadła w powiecie przy wsparciu gminy i mieszkańców Pomorska. Każdy musiał odrobić tzw. szarwark – prace fizyczne i transportowe na rzecz budowy. Albo wykorzystywano konie lub nieco później traktory, których we wsi przybywało. Ludzie się na to zgadzali i mieli tego dobre efekty, potrzebne jak się okazuje dla następnych pokoleń.

Wśród nauczycieli w starej szkole był ksiądz Zygfryd Strokosz z górnego Śląska. Ja komunię 1 w życiu przyjmowałem z jego rąk. Co to był za ksiądz! Grał w piłkę, śpiewał recytował, uczył mnie jeździć na rowerze. Wszyscy Go lubili, bo i on dał się lubić. Nie był nachalny, a religię traktował jako swoiste dobro wspólne. Wspólnie z arb. Wyszyńskim realizował wizję kościoła ludycznego, przaśnego ale nie politycznego. Powiem szczerze, że czekałem na niedzielne msze oraz lekcje religii w wykonaniu księdza Strokosza, bo z każdej okazji coś wynosiłem dla swojego pożytku i kształtowania własnego charakteru. Jak zwykle w grupie zawodowej i wśród księży okazali się zawistni i interesowni członkowie braci religijnej. Tak się ułożyło, że „nasz ksiądz” musiał wyjechać na Pomorze. Już stamtąd nie powrócił. Takiego jak on Zygfryd Strokosz nigdy już nie było. Bardzo szkoda…Ja zacząłem powątpiewać gdzieś w 6-7 klasie. Bardzo dużo czytałem w tym pozycje paranaukowe i z biegiem czasu stawałem się coraz bardziej racjonalny. W pewnym czasie zrezygnowałem z posług ministranta i do kościoła chodziłem tylko w Święta Wielkanocne. Życie wokół było walką dobra ze złem, racjonalizmu i idealizmu i wydaje mi się, że ja swoich zasad i przemyśleń nie zdradziłem. Salkę katechetyczną mieliśmy u państwa Wołangiewiczów, w kościele a najkrócej w szkole. Religia i metody nauki się zmieniały jak zmieniał się kościół – z łacińskiego na polski narodowy. Nareszcie rozumieliśmy o co chodzi we mszy. Ministrantura też była po polsku. Mimo to pozostało mi dużo miłych wspomnień z tamtego okresu.

Od wielu lat przyjeżdżali na kolonie do Pomorska dzieci z Żarowa koło Świdnicy dolnośląskiej. Byli dziećmi pracowników zakładów materiałów ogniotrwałych i chemicznych. Pewnie z inicjatywy pana Zdzisława Kozubala padła propozycja budowy basenu kąpielowego o wymiarach 22×12,5 m. Głębokość zaś opiewała na 1,2 metra do 2,90 metra. Było mu daleko do wymiarów olimpijskich. Zgromadzono cement, żwir, dodatki chemiczne do betonu, paręnaście kubików desek i dużą przemysłową betoniarkę, a ludzi z połowy wsi zagoniono do roboty. Wykopano dziurę w ziemi, a ekipa pod dowództwem pana Wiktora Błażejaka w szybkim tempie zrobiła z desek szalunek, w który wbudowano na gotowo drabinki. Pozostało wyprodukować kilkadziesiąt metrów sześciennych betonu, wylać, zawibrować i po kilku dniach basen pływacki gotowy. Wiadomo, że musiał około miesiąca sezonować, a potem nastąpiło uroczyste zalanie wody. Cholernie zimnej, bo prosto z wodociągu. Po kilku dniach dobrze się pływało. Praca nasza nie poszła na marne. Dzieci z tegorocznej kolonii 1966/67 mogły się kąpać w basenie… my dzieci ze wsi też. Co to była za frajda. Nie musieliśmy już chodzić na zafenolowaną i brudną Odrę, nikt nie miał prawa się utopić, bo woda była krystalicznie czysta, choć jak wspominałem nieco zimna. Bywało, że jednorazowo w basenie przebywało ok. 50 kąpiących się. Zimą dzieciaki w napełnionym do ok. 40 cm basenie grali w hokeja na lodzie i jeździli na łyżwach. Wtedy nawet zimy prezentowały się korzystniej niż dzisiaj. Basenu niestety już nie ma. Na jego miejsce pobudowano „Orlika” z trzema pięknymi boiskami wielofunkcyjnymi. Burza w 2015 roku uszkodziła płoty i kawałek powierzchni do gry. Konieczny jest remont. Orlik służy Gimnazjum, chociaż ja osobiście nie widuję na nim tłumów dzieci z Pomorska. System nie działa jak trzeba – mimo, że na budowę wydano ponad milion złotych. Cywilizujemy się powoli, ale koszty procesu nie są małe. Basen budowaliśmy za grosze społecznie własnymi siłami Orlik za społeczne miliony… Niestety. No i jeszcze etaty. Dzisiaj nic się nie da zrobić bez etatów. Nic za darmo – piekielny kapitalizm.

Zwyczajowym miejscem kąpieli w Odrze była „zatoka łódek”. Dopóki nie było basenu spędzaliśmy tam całe letnie dni. Uczyliśmy się pływać i robiliśmy pływackie zawody. Zatoka miała od 3,5 do 4,5 m głębokości. Była cholernie zamulona. Mnie nauczył pływać Jurek Krzyziński. Podczas kolejnej kąpieli pochwycił mnie za ręce i nogi i wrzucił mnie na głęboką wodę. Nie mając wyboru musiałem płynąć do brzegu… i popłynąłem pierwszy raz w życiu. Nieco później miałem osobistą przygodę z Nieńką Greczychową. Zaczęła tonąć i strasznie głośno krzyczała „na ratunek”. Jako, że byłem najbliżej wskoczyła na moje plecy i wbiła mnie w muliste dno zatoki. Przebywałem pod wodą ok. 30 sekund, a wydawało mi się, że całe wieki, ale będę to pamiętał do końca swego życia. Film z mojego dziecięcego życia przeleciał mi przed oczami w kilkanaście sekund. Widziałem przedszkole, szkołę, swoich kolegów, naukę, zajęcia w domu, matkę. Dopóki nie wyrwałem nóg z bagna film biegł dalej. Do brzegu przypłynąłem kraulem w 15 sekund. Gdybym mierzył czas był to rekord olimpijski. Byłem zupełnie wykończony. Wspomniana Nieńka nie rzekła nawet przyzwoitego słowa dziękuję za to, co jej zrobiłem. Ja miałem podrapane plecy przez kilkanaście dni i wspominałem tą podwodną przygodę. Budowa basenu w świetle tego przypadku była jak najbardziej uzasadniona. Jak pamiętam w Odrze utopił się Jasiek Jarosz – mój kuzyn, a także podczas wakacji przystojny chłopak z Gliwic, który przyjechał do Żubików. Czyjeś zwłoki wyłowili pomiarze, chociaż te były już w stanie rozkładu. W pewnym dniu życie towarzyskie przeniosło się na plac wokół basenu i tak już pozostało. Po latach wrócono do starego układu, ale Sanepid wymagał oczyszczalni wody. Kazimierz Kuczyński ówczesny dyrektor szkoły z tą inwestycją nie dał sobie rady. Od tego czasu w basenie pływały tylko kijanki. O inwestycji mogliśmy tylko pomarzyć a ja w tym czasie wyjechałem do Zielonej Góry po wiedzę. Poczucie humoru nie opuszczało w większości reemigrantów, robili sobie nawzajem kawały, a życie towarzyskie toczyło się miedzy innymi w barze. Większość chłopo-robotników pracowało w Zielonej Górze w Zastalu, Falubazie, Polskiej Wełnie i firmach budowlanych. Dojeżdżali na stację kolejową w Pomorsku, tam zostawiali swoje rowery i pociągiem jechali z przesiadką w Czerwieńsku do Zielonej Góry. Na stacji w Czerwieńsku przy oczekiwaniu na pociąg z Rzepina obowiązkowo pili piwo o 6 rano w dworcowej restauracji. Po zliczeniu chłopo-robotników było ich początkowo ok. 120 z Brodów Pomorska i Laskowa. Pozostali pracowali na miejscu w rolnictwie. Robili sobie kawały. Grzechnik miał pięknego konia z UNRY, a Wołangiewicz bystrego rasy wielkopolskiej. Pewnego dnia wstaje do porannego obrządku rzeczony Wołangiewicz i stwierdza, iż nie ma w stajni jego konia a jest inny z numerami UNRY wybitymi na zadzie. Do dzisiaj nie wiedzą mieszkańcy Pomorska, kto i kiedy wspomniane konie im zamienił. Wiadomo jedynie, że zamieniający byli po paru wódkach i mieli poczucie niespotykanego humoru. W barze „u Lonka” powstało wiele innych pomysłów i kawałów szczególnie w dni wypłaty w zielonogórskich zakładach.

Wielu było producentami ogórków, kapusty marchwi i innych warzyw. U Bronka Mordosewicza było nie raz 200 ton tych produktów. Kolejki wozów konnych z Brodów, Brzezia i Pomorska stały niejednokrotnie do wieczora, aby sprzedać korzystnie swój towar. Bronek Mordosewicz w pewnym momencie zaczął szatkować i kisić kapustę i ogórki – sprzedawał towar za 2-3 krotnie wyższą cenę. Nie było tajemnicą, iż smakowite kiszonki sprzedawał północnej grupie wojsk radzieckich. Nadmiar świeżego towaru wywoził do Warszawy koleją. Niejednokrotnie jako dzieci jeździliśmy starym „Zaksem” (taka niemiecka ciężarówka) na stację kolejową i tam wrzucaliśmy kapustę na podstawione wagony. Mieliśmy dużą frajdę z jazdy samochodem, ale także 2 aluminiowe „rybaki” za dniówkę. Była to praca sezonowa od lipca do końca września. Rolnicy wówczas siali od 0,2 do 0,5 ha danej kultury. Z tego co wiem, Mordosewiczowie żyli przez wiele lat korzystając z kapitału handlowego w warszawskim Tarchominie i o ile mi wiadomo pani Zofia żyje do dziś, choć jest już wiekową kobietą.

Jan Franciszek Jarosz

Translate »