Wchodzimy do kuchni. Za stołem siedzi Pani Florentyna. Od razu widać po twarzy starszej Pani, że rozmowa będzie ciekawa. Pani Florentyna to osoba bardzo sympatycznie nastawiona do życia. Jednak to co urzeka słuchacza to ogromne poczucie humoru – wprost niespotykane.
Pomorsko. Upalny 4 lipiec 2015 roku. Wielkie podziękowania dla Jana Jarosza – wieloletniego mieszkańca Pomorska, który towarzyszył przy rozmowie.
Nazywam się Florentyna Juretko z domu Szotmiller. Moje nazwisko panieńskie Szotmiller jest niemiecko brzmiące, bo moi pradziadkowie i prapradziadkowie ze strony ojca pochodzili z Bawarii. Pamiętam jeszcze moją prababcie, która świetnie znała niemiecki ale gorzej język polski. Gdy starała się mówić po polsku to ją dzieci przedrzeźniały, np.. zamiast chłopiec to klopiec. Ojciec jednak niechętnie wspominał pochodzenie jego rodziny, ponieważ był bardzo cięty zarówno na Niemców jak i na Rosjan. Wszystkich Rosjan zresztą nazywał kacapami. Gdy był zdenerwowany na kogoś to nazywał go kacapem. Była to największa obelga z jego ust. Nawet po wojnie. Szotmiller jest to zlepek dwóch nazwisk. Szot i Miller. Dlaczego dwa razem połączone nazwiska? Skąd się wzięło to bardziej niemieckie niż polskie na nazwisko na dalekich kresach przedwojennej Polski? Tego nie wiem.
Urodziłam się na Białorusi w 1929 roku. W ówczesnym województwie nowogródzkim, w powiecie baranowickim, gminie Niedźwiedzica na kolonii wsi Olchowce. Nasza wieś Olchowce była usytuowana tak samo jak Pomorsko. Tyle samo było do lasu jak w Pomorsku. Taki sam odcinek jak do Brzezia przez las było do małej wioseczki Litówka.
Było nas 11-ścioro rodzeństwa w czym było 10 panienek i jeden chłopak. Ja byłam ostatnia z rodzeństwa – najmłodsza. Byłam takim „znioskiem”. Jak się kura kończy nieść to ostatnie jajka nazywa się „znioski”. Wszyscy też mówili, że Szotmillerowi jako ostatni powinien urodzić się syn a była znowu kolejna dziewczyna. Może coś w tym jest, ponieważ w młodości byłam bardziej skora do psikusów, tak jak chłopcy, niż spokojna jak dziewczyna.
Przed wojną żyło nam się dobrze. Ojciec Jan Szotmiller urodzony w 1880 roku razem z moją mamą Anną urodzoną w 1887 roku mieli 1/3 udziałów w cegielni we wsi Mazurki. Pozostałe 2/3 udziałów miał znany wojewoda Jan Krahelski, którego córka Krystyna Krahelska zginęła w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Krystyna Krahelska była poetką i harcerką. Użyczyła wizerunku swojej twarzy do pomnika Syreny nad Wisłą w Warszawie, a także napisała słowa i melodię „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Jan Krahelski zgodził się płacić na naszą rodzinę kasę chorych, bo przy takiej liczbie dzieci nie wiadomo kiedy pomoc medyczna będzie potrzebna.
Wojewoda Krahelski zatrudniał robotników a nasz tata sam pracował ze swoją rodziną.
Ojciec był taki, że gdzie by go posadził tam będzie siedział i się nie ruszy. Pracował ciężko, bo w cegielni praca była ciężka ale nic nie umiał załatwić. Był postawnym, bardzo dobrze zbudowanym mężczyzną. Z kolei mama była drobniutka. Ważyła tylko 44 kg ale wszędzie weszła i wszystko załatwiła. Nie było praktycznie takiej sprawy, której mama by nie załatwiła. Ojciec zawsze mówił Hanka załatw to, załatw tamto. Mama miała na imię Anna ale wszyscy mówili do niej Hanka.
Tak ojciec pracował w spółce z Krahelskim, aż pewnego razu jedna z sióstr zachorowała i w szpitalu okazało się, że przez te wszystkie lata nie jesteśmy ubezpieczeni. Wtedy leki były bardzo drogie. Mama jakoś swoimi sposobami załatwiła prywatnie potrzebne lekarstwa. Później poszła do wojewody Krahelskiego i go zwymyślała od Żydów smarkatych i oszustów. Tata poszedł do Krahelskiego na drugi dzień. Wojewoda mu powiedział nie gniewam się na Ciebie i zasłużyłem ale tak mnie strasznie sponiewierała Twoja żona. Po tym mama powiedziała nie będziesz już współpracował z Krahelskim. Ziemi jest za tyle, że nam też starczy. Ojciec zaczął szukać nowego miejsca. Znalazł glinę za rzeką Szczarą w wiosce Lachowicze. 12 km od cegielni Krahelskiego. Sam wybudował piec do wypalania cegły i potrzebne zabudowania w cegielni. Długo jednak ojciec nie pracował w swojej cegielni, bo zaraz wybuchła wojna i skończyło się wszystko.
Zawsze mieliśmy też jedną krowę. Dzierżawiliśmy kawałek łąki i trzymaliśmy krowę, żeby było mleko, śmietana i masło.
Przed wojną skończyłam 2 klasy polskiej szkoły i we wrześniu 1939 roku miałam iść do 3 klasy lecz wybuchła wojna.
Pod okupacją sowiecką przez rok chodziłam do rosyjskiej szkoły. Po tym roku pisałam i czytałam lepiej po rosyjsku i białorusku niż po polsku. Chociaż białoruski język jest dużo trudniejszy niż rosyjski, zarówno w mowie jak i piśmie. Niemcy natomiast w szkole mieli założyć sztab ale szkołę spalili i nie było już gdzie chodzić się uczyć. Tak teraz się śmieję, że skończyłam dwie klasy i pół korytarza. Człowiek pisać, czytać i liczyć umie, a niczego więcej się nie zdążył nauczyć.
W 1939 roku we wrześniu weszli Rosjanie. Ja wtedy byłam u starszej siostry Adeli, która mieszkała 6 km od Nieświeża w lesie, w leśniczówce pod miejscowością Stołpce, ponieważ miałam zacząć stamtąd chodzić do szkoły w miejscowości Łań. Jest miejscowość i rzeka Łań. W Stołpcu natomiast była ostatnia stacja kolejowa przed granicą radziecko-polską. Mąż siostry, czyli mój szwagier, był łowczym w lasach u księcia Radziwiłła. Doglądał i dbał o leśną zwierzynę. W nocy 17 września przyszli Ruscy. Jechali czołgami. Nie widziałam, żeby kogoś rozstrzelali. Rewidowali jedynie domy i mieszkania podejrzanych o posiadanie broni albo o współpracę przeciwko Rosjanom. W 1940 roku zaczęły się wywózki na Syberię. Kto miał jakiś majątek był nazywany burżujem i go w pierwszej kolejności wywożono. Taki sam los spotykał pracujących na państwowych posadach np. leśniczych czy pocztowców. Dlatego moja siostrę Adele z rodziną wywieźli, bo szwagier był łowczym. Wrócili z zsyłki latem 1946 roku.
Jeszcze gorszy los spotkał moją drugą najstarszą siostrę, która także w chwili wybuchu wojny była już mężatką i miała dziecko. Wywieźli ich aż do Azji Mniejszej. Najpierw zmarło jej dziecko a potem mąż. O śmierć męża siostra bardzo długo po wojnie się obwiniała, ponieważ dawali im tymczasowe dowody osobiste i ona powiedziała mężowi, że jak weźmie taki dowód, to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. Zabroniła mu tego dowodu. A Rosjanie wszystkich tych co nie wzięli dowodów zabrali do więzienia. Kto miał dobre zdrowie to przetrwał do podpisania układu Sikorski-Majski i wyszedł z więzienia, a kto miał słabsze zdrowie ten zmarł w więzieniu. Jej mąż chorował na nerki i nie przeżył tego więzienia. Siostra jeździła do niego do więzienia na wielbłądzie i prosiła władze, żeby go wypuściła. Nic to jednak nie pomogło.
Adam