wrz 262015
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

W Dolginowie napatrzyłam się na tragedię, zwłaszcza, że niedaleko naszego domu Niemcy założyli lager, w którym zamordowali około 3 tys Żydów z samego Dolginowa.
Dolginowo to było żydowskie miasteczko. Żydzi byli bogaci. Mieli dużo złota. Pamiętam jak kiedyś w Dolginowie uciekała jedna Żydówka. Niemcy jej od razu nie zastrzelili tylko złapali, a później widziałam jak podawała im złoto ze swojego domu przez okno, następnie chyba trafiła do lagru.

Oprócz tego więzili bardzo dużo Rosjan, którzy dali się nabrać na obietnicę „dobrej niewoli”. W 1941 roku Niemcy zrzucali z samolotu ulotki, w których nawoływali Rosjan do poddania się, i że w niewoli będą traktowani po ludzku. Ci głupi Rosjanie poddawali się a w lagrze czekała ich śmierć. Dużo Rosjan próbowało uciec z lagru ale Niemcy mieli poustawiane karabiny maszynowe i większość ginęła w trakcie ucieczki. A ci co nie uciekali to ich dobijali i chowali na żydowskim cmentarzu. Dół wykopali i tak te ciała rzucali.

Kiedyś przyszła do mnie Rosjanka z chlebem za pazuchą i mówi mi dziecina Ty tu wszystkich znasz, bo blisko lagru mieszkasz to weź ten chleb i rzuć go przez płot dla mojego męża.
Strasznie się bałam ale wzięłam ten chleb i rzuciłam tak niefortunnie, że odbił się od drutu i spadł za daleko, żeby więźniowie mogli go dosięgnąć. Podbiegłam i chciałam rzucić jeszcze raz ten chleb a tu już nade mną stoi Niemiec z takim wielkim kijem. Ja taka chudzinka, bo chorowałam na serce gdy byłam mała, patrzę na niego i myślę jak mnie zdzieli tym kijem to już po mnie będzie. Ale tylko nawywijał mi tym kijem nad głową i powiedział weź ten chleb i rzuć. To sobie już pomału ten chleb wzięłam, bliżej drutu podeszłam i przerzuciłam.

Na przełomie 1942/43 roku ojciec ciężko zachorował i przez 1,5 roku nie wstawał z łóżka. Na szczęście mieliśmy znajomego rosyjskiego inżyniera maszyn parowych, który pracował dla Niemców jako elektryk. On z kolei miał znajomą aptekarkę, która też była Rosjanką i po kryjomu wynosili leki dla ojca. Tak jakoś ojca podleczyli. Tak go podleczyli, że wstał i na wojnę go zabrali, bo w międzyczasie znowu weszli Sowieci. W lipcu 1944 roku w Dolginowie Rosjanie ogłosili, że wszyscy mężczyźni z danych roczników mają się zgłosić do wojska na rynku. Ksiądz też należał do rocznika poborowego i musiał iść z innymi mężczyznami. Ale jakiś rosyjski oficer na niego popatrzył i zapytał wierny, a on odpowiedział że wierny i odsunął go na bok a resztę chłopów zabrali do wojska. Ojciec nie był jeszcze do końca zdrowy a i tak go wzięli na wojnę. Na komisji poborowej chcieli, żeby podpisał się jako Białorusin. Ojciec nie chciał się podpisać. Powiedział w Polsce się urodziłem i jest Polakiem. To ojca i innych straszyli, że zamiast do wojska to na Syberię wywiozą. Do września 1944 roku pracowali w kołchozie a dopiero we wrześniu dali im polskie umundurowanie i wysłali na front.

15 lipca 1944 zabrali ojca do wojska a nas już we wrześniu wieźli na tereny Polski. Jechaliśmy zaraz za frontem. Zatrzymywaliśmy się na krótkie kilkudniowe postoje w różnych miejscowościach, aż w lutym 1945 roku na dłużej zatrzymaliśmy się w Siedlcach. Tam zostaliśmy do września. Tam też poznałam mojego przyszłego męża.

Razem z nami do Siedlec przywieziono wiele rodzin w tym zaprzyjaźnioną rodzinę Hapanowiczów, których syn Felek był w wojsku i zajął sobie gospodarstwo w Dużym Kwiatowcu (Brody). 8 września 1945 roku Felek Hapanowicz przyjechał do Siedlec po swoich rodziców, żeby zabrać ich do Dużego Kwiatowca. Moja rodzina postanowiła jechać razem z rodziną Hapanowiczów. Razem ze mną pojechał wtedy także mój przyszły mąż. I tak 15 września byliśmy już w Dużym Kwiatowcu. A naszego tatę wypuścili akurat z wojska i nie wiedział, że my jedziemy do Dużego Kwiatowca i przyjechał do Siedlec. Dopiero stamtąd przyjechał 25 września do Brodów. Ojciec miał dostać osadnictwo tam gdzie skończył front czyli Kraków-Częstochowa. Ale jak tu przyjechał to na drugi dzień pojechał do Krosna Odrzańskiego i tam załatwił, żeby dostać osadnictwo w Brodach.

Mój przyszły mąż także ściągnął swoją rodzinę i tak od września 1945 roku mieszkamy w Brodach.
Na szczęście mojego narzeczonego nie wzięli do wojska w Siedlcach, bo opiekował się swoimi starymi rodzicami, gdzie jego ojciec był bez nogi. Następnie przyjechaliśmy do Brodów, gdzie wstąpił do policji a następnie ORMO i później już go nie chcieli brać do wojska.

W Brodach zaraz po naszym przybyciu opiekował się nami Felek Hapanowicz, który służył jako żołnierz w polskiej komendanturze w Dużym Kwiatowcu.
W Dużym Kwiatowcu były dwie komendantury polska i rosyjska, lecz krótko po naszym przyjeździe Rosjanie wyjechali i zostali tylko polscy żołnierze pod dowództwem porucznika Edwarda Szlapińskiego. W Dużym Kwiatowcu byli jeszcze także Niemcy, których zgromadzono w ogrodzonym getcie w okolicach dzisiejszej ulicy Wojskowej.

Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było zaledwie 9 i to niepełnych polskich rodzin, głównie tak jak my z okolic Wilna.
Zaraz na początku udaliśmy się do wójta, który kazał nam iść nakopać sobie ziemniaków. Tylko, że albo zrobił sobie z nas żart albo miał w tym jakiś interes, bo wskazał nam pole, na którym Rosjanie mieli swoje kartofle.

Nakopaliśmy chyba już ze 4 worki a tu pijani Rosjanie jadą do Pomorska i nas zobaczyli na swoim polu. Pogonili nas a my szybko uciekliśmy zostawiając te 4 worki. Felek Hapanowicz powiedział później, że mieliśmy dużo szczęścia bo Ruscy się nie patyczkują i w najlepszym razie by nas pobili a mogli nawet i zastrzelić.
Na drugi dzień Felek wziął kilku Niemców z getta i pojechał nakopać ziemniaków dla nas. Przywiózł cały wóz kartofli, więc jedzenie na zimę mieliśmy zapewnione.

Pamiętam, że porucznik Szlapiński kazał przygotować kościół do wyświęcenia i jego żołnierze usunęli boczne chóry, przesunęli troszkę do tyłu ołtarz i usunęli ambonę, po której została dziura. Ja z sąsiadką także pomagałam żołnierzom przy strojeniu kościoła. Mieliśmy wielki problem co zrobić z tą dziurą. Padł pomysł, żeby zasłonić ją obrazem ale skąd zaraz po wojnie wziąć duży obraz. Jak ktoś miał to taki malutki obrazek a nie wielki obraz. Ale my wyjeżdżając z Dolginowa, żeby ograniczyć zbędny bagaż powyciągaliśmy płótna z ram, żeby zajmowały mniej miejsca. I mieliśmy takie całkiem duże płótno przedstawiające Matkę Boską. Wzięliśmy gwoździami przybiliśmy prześcieradło, żeby zasłonić dziurę a do prześcieradła przyszyliśmy płótno z Matką Boską. Wokół płótna wyszyłyśmy nićmi ozdobny wianuszek i wyglądało to bardzo ładnie. Porucznik Szlapiński ofiarował do kościoła piękny, bardzo duży dywan, który krótko po wyświęceniu kościoła ktoś ukradł. Klucze do kościoła miało dwóch kościelnych a dywan znikł i nie było żadnych śladów włamania. Zaczęli zrzucać winę jeden na drugiego ale winnego nigdy nie znaleziono.
W ogóle całe wyświęcenie odbyło się przy sali nad Odrą. Tam przyjechał ksiądz z Czerwieńska odprawił mszę a później odbyła się huczna impreza. Do kościoła ksiądz nawet nie przyszedł. A my tak pięknie przystroiłyśmy kościół i wojsko też się dużo napracowało. Pamiętam, że przyszedł później ktoś z tej imprezy nad Odrą i mówi ten przyszyty obraz tu nie pasuje. Ja mu na to odpowiedziałam idź lepiej sprzątać pod salą i go wygoniłam z kościoła.

Adam

wrz 182015
 
Brody

Brody

10 maj 2014 roku. Piękne słoneczne popołudnie. Furtkę otwiera wnuczka Ewelina i prowadzi do pokoju gdzie czeka już pani Jankowska. W międzyczasie mówi, że babcia jest trochę zestresowana tym spotkaniem. Siadamy we trójkę za stołem. Babcia Jankowska poprawia jeszcze aparat słuchowy i nawet nie zdążyłem zadać żadnego pytania kiedy sama zaczyna opowiadać o wydarzeniach sprzed 70-ciu lat.

Nazywam się Władysława Jankowska (z domu Zadrapa), urodziłam się 13 czerwca 1928 roku w Dolginowie (Dołhinów), powiecie wilejskim i województwie wileńskim. Przed wojną miejscowość znajdowała się 7 km od granicy ze Związkiem Radzieckim. Teraz znajduje się na terenie Białorusi w obwodzie mińskim, w rejonie wilejskim. Obecnie Dolginowo nazywa się Dołhinów. Bardzo bym chciała odwiedzić moje miejsce urodzenia ale niestety sytuacja na Białorusi temu nie sprzyja. Jestem jednym z trójki dzieci moich rodziców Elżbiety Zadrapy urodzonej 12 października 1898 roku i Władysława Zadrapy urodzonego 20 lipca 1901 roku. Oprócz tego moi rodzice mieli jeszcze starszą córkę urodzoną w 1924 roku i młodszego syna z 1931 roku. Tak więc ja byłam pośrodku mojego rodzeństwa. Obecnie siostra i brat już nie żyją a rodzice poumierali już dosyć dawno temu.

Ojciec pochodził spod Częstochowy a moja rodzina w Dolginowie znalazła się, gdyż ojciec, który brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku z zamian za wzorową służbę i walkę w tej wojnie dostał właśnie osadnictwo w tej miejscowości. Po wygranej wojnie z bolszewikami ojciec nie chciał gospodarki, bo za bardzo się nie znał na uprawianiu ziemi i w Dolginowie pracował jako strażnik w areszcie i sanitariusz u znanego wtedy lekarza Sadowskiego. Ojciec chciał dostać tylko mieszkanie i mały ogródek dla własnych potrzeb. I tak się stało. Najpierw dostaliśmy małe mieszkanie poza miejscowością a później już bliżej centrum ale dalej na obrzeżach, blisko aresztu, gdzie pracował.

Dolginowo było to miasteczko gdzie większa część mieszkańców to Żydzi. A takich osadników jak mój ojciec była tutaj spora grupa.

Pamiętam, że dzieciństwo w Dolginowie do wybuchu wojny było bardzo sielskie. Życie toczyło się swoim własnym rytmem w tym małym przygranicznym miasteczku. W Dolginowie były piękne duże koszary wojskowe, w których stacjonowali żołnierze chroniący naszą granicę. I pamiętam, że jeździliśmy na wycieczki ze szkoły do żołnierzy na oddaloną o 7 km granicę.

W niedzielę zawsze przed ranną mszą szliśmy do szkoły, gdzie nauczyciele w swoich klasach sprawdzali obecność i razem z nauczycielami szliśmy do kościoła, gdzie chłopcy siadali po jednej stronie ławek a dziewczynki po drugiej stronie. Na środek kościoła wkraczało wojsko z koszar i była to msza dla nas dzieci i żołnierzy. Nikt z dorosłych nie miał prawa podczas tej mszy siedzieć w ławkach. Stali w z tyłu kościoła.

Jako dziecko przed wojną chorowałam na serce i leczył mnie już wcześniej wspomniany lekarz Sadowski. Był to bardzo miły i dobry lekarz, którego znali wszyscy w okolicy. Pamiętam, że przed wojną zaczął budować w Rabce sanatorium dla dzieci jednak wybuch wojny wszystko przerwał. Lekarz wysłał do Rabki swojego studiującego na wyższej uczelni syna, który miał dopilnować budowy ale w 1939 roku Niemcy go zabili. A lekarz Sadowski w 1940 roku został przez Rosjan wywieziony na Syberię, gdzie prawdopodobnie zmarł, bo już nie powrócił z zesłania.

We wrześniu 1939 roku kiedy wkroczyli Rosjanie miałam iść do drugiej klasy ale Sowieci cofnęli wszystkich o klasę niżej i poszłam znowu do pierwszej klasy. Za Rosjan była straszna biedy i ciągły strach przed wywózką na Syberię. Naszą rodzinę też chcieli wywieźć ale jakimś cudem Rosjanie się z tym ociągali i zostaliśmy w Dolginowie. Chyba Bóg nas zachował, bo we wtorek mieli nas wywieźć a w poniedziałek Niemcy wkroczyli. Za Niemców było troszkę lepiej, bo przynajmniej Syberia nie czekała ale za to z byle powodu można było zostać rozstrzelanym.

Po wkroczeniu Niemców przestaliśmy chodzić do szkoły i nie było takiego obowiązku. Szkoły po prostu nie było.

Obok naszego domu budował się także wujek lecz po zajęciu Dolginowa przez Niemców kazali przerwać budowę, całą rodzinę wujka wypędzili a to co już było wybudowane Niemcy zaadaptowali na magazyn pobliskiego lagru. Dla wujka to nie był koniec tragedii ze strony Niemców – po krótkim czasie rozstrzelali go. A historia ta ma swój początek jeszcze w 1939 roku, zaraz po wkroczeniu Rosjan, kiedy to toczył się proces przeciwko bimbrownikowi. Wujek został wyznaczony jako jeden z ponad 30-tu świadków i zeznawał przeciwko temu bimbrownikowi. NKWD zasądziło dla niego zesłanie do łagru na Sybir. A po wkroczeniu Niemców w 1941 roku ktoś w odwecie doniósł na wujka, że zeznawał jako świadek. Niemcy uznali wujka za komunistę i którejś nocy przyjechali, zabrali go z domu i wywieźli 3 km za Dolginów i tam rozstrzelali wraz z jakimś małżeństwem i trzema Żydami. Następnej nocy wykradli zwłoki wujka i pochowali na cmentarzu. Za wykradanie zwłok także groziła kara śmierci. W 1944 roku jak Ruscy znowu weszli to wujenka spotkała żonę tego bimbrownika i ona prosiła żeby jej darowała a wujenka tylko powiedziała twój mąż wróci z Syberii a mojego już nie ma.

Adam

wrz 112015
 
Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

To jest grupowe zdjęcie mieszkańców Klein-Blumberg urodzonych w latach 1920 do 1923. Pochodzi od Herberta Nippe. To zdjęcie zrobiono w 1934 roku, a może nawet trochę wcześniej. Widać na nim od lewej: z tyłu stoi Hertha Nippe, Dora Pfeiffer, Hertha Lange, Elli Kupsch, Anna Höhne, Edith Frahn, Gerda Klauke, Esta Lange, Else Pfeiffer, Ella Witzlau, Else König, Vera Janthur, Irmgard Nippe, Frieda Schmidt (Hindemiths), Elli Schmidt i Walli Lange. W środku klęczy Willi Eisemann, Karl Müller, Alfred Lange, Helmuth Stein, Gerhard Handke, Walter Lange, Willi Schmidt, Günther Lange, Helmuth Rössel, Walter Marschal i Kurt Schlauß (Pfeiffer). Z przodu siedzi Herbert Nippe, Willi Schmidt (der Kleine), Arthur Lange, Alfred Pfeiffer i Hans Walter (nauczyciela Hänschena).

Adam

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

wrz 072015
 
Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Po pobycie w szpitalu nie wróciłem do swojego oddziału tylko wysłali mnie do miejscowości Wapienniki niedaleko Kielc, gdzie trafiłem do oddziału wartowniczo-ochronnego. Był to oddział dla żołnierzy, którzy po wyjściu ze szpitala nie byli jeszcze w pełni zdrowi aby pełnić służbę w swoich macierzystych jednostkach. Bardzo kulałem jeszcze po mojej ranie i dlatego mnie tam też skierowano. Chodziłem o laskach ale wojsko to wojsko. W tej jednostce był taki mini-szpital, gdzie ciągle leczyli żołnierzy, którzy byli jeszcze nie całkiem zdrowi ale mogli już pełnić wartę.
Nasze koszary były to dwa budynki wybudowane jeszcze za czasów carskich. A trzeci budynek wybudowali w 1938 roku. Mnie zakwaterowali w nowych koszarach. Pełniliśmy ochronę 5-ciu dużych magazynów. Było 6 kompanii ochronnych. Do wart byli specjalnie szkoleni żołnierze. Nie mogli mnie na wartę wysłać, bo nie mogłem chodzić – to dali mi funkcję dowódcy warty. Wolałbym być zwykłym wartownikiem i bym się jakoś przeczołgał z tą moją nogą po terenie wyznaczonego posterunku. A tak jako dowódca była to bardzo duża odpowiedzialność. Miało się dwóch rozprowadzających żołnierzy, którzy rozprowadzali wartę na posterunki a ja od czasu do czasu ich kontrolowałem. Tam można było dobrze kontrolować, bo przed każdym z magazynów stały słupy i światło padało na ziemię, tak że było widać pilnującego żołnierza. Warty były tak rozstawione, że jeden wartownik musiał widzieć drugiego i się nawzajem ubezpieczać. Nie mógł się oddalić spod światła. Było to niebezpiecznie zadanie, bo co rusz, któregoś z wartowników zabili. Dlatego każdy pilnował swojego posterunku i nigdzie się nie oddalał.
Z Kielc kiedy już wyleczyli moją nogę wróciłem do jednostki do Leszna, a stamtąd trafiłem do Brodów.
Do Brodów przyjechaliśmy 10 lipca 1945 roku. Jechaliśmy przez Międzyrzecz Wielkopolski. Wtedy rosyjskie komendy dawały rozdział nad Odrą naszemu Polskiemu Wojsku. Rosyjska komendantura była w Pomorsku, Będowie i z początku także Brodach. Najwięcej rosyjskich żołnierzy było w Pomorsku ale to była inna jednostka wojskowa i stacjonowała w pałacu, gdzie teraz jest szkoła.

W Brodach było sporo niepoczciwych ludzi tzn. Ukraińców, ponieważ gdy hitlerowskie wojsko maszerowało na Rosję to wcielało też do Wehrmachtu Ukraińców. Oni później uciekali z Niemcami aż do Berlina. Po przegranej wojnie wracali z powrotem na Ukrainę a wtedy ich Sowieci wyłapywali i przydzielali do pracy na roli na Ziemiach Zachodnich.

Brody jakie zastałem w lipcu 1945 roku były mocno zniszczone. Około 1/3 domów była spalona.

Niemcy, którzy jeszcze mieszkali w Brodach byli ogólnie nastawieni dobrze do Wojska Polskiego. Chociaż było bardzo niebezpiecznie. Zagrożenie było ze strony wszystkich czy to Polaków, Ruskich, Ukraińców czy Niemców. Większość była przyjaźnie nastawionych, a niektórzy tylko czekali, żeby człowiek się odwrócił i strzelić mu w plecy.

Razem ze mną w oddziale, który przyjechał 10 lipca 1945 roku do Brodów było około 10 żołnierzy. Był wśród nich na pewno Jan Łukasik, plutonowy Skiba, niestety imienia nie pamiętam i komendant porucznik Edward Szlapiński. Pozostałych nazwisk niestety nie pamiętam. Żołnierze często się zmieniali. Kto podpadł albo zapił to go za karę odsyłano do Leszna.

Z tych około 10 żołnierzy co ze mną przyszli to prawie wszyscy się wymienili.
W drugiej racie do Brodów przyszli: Grudzień, Pyrka, Pluto Wacek, Lisik, Radziuszko, Kozik i Tadzio Lada.
W trzeciej racie był Hapanowicz, który później wyjechał do Kanady.

W Brodach pozwolono żołnierzom zająć sobie domy, żeby po zwolnieniu do cywila mogli się tu osiedlić. Ja także zająłem sobie dom i sprowadziłem tu swojego ojca z Woli Mysłowskiej, żeby pilnował mojego domu.

W lipcu 1945 roku w Brodach spotkałem mojego znajomego Jana Kamolę z Woli Mysłowskiej, o którym wszyscy myśleli, że nie żyje. Kamola był przez całą wojnę, od 1939 w niewoli u Niemca, który był piekarzem. Tam pracował w piekarni i nauczył się zawodu piekarza. Gdy wracał w 1945 roku do domu to spotkał swojego brata, który był w wojsku i znajomych z rodzinnej wioski, przez co został w Brodach. Na początku obaj bracia byli w Brodach i piekli chleb, a później sam prowadził piekarnię naprzeciwko sklepu.

W Brodach byłem do początku września. Później z powrotem trafiłem do jednostki w Kielcach skąd wozili nas do zwalczania Banderowców. Ładowali nas na samochody i wozili do ochrony ludności polskiej.

Starzy żołnierze, którzy byli tam od początku wojny opowiadali o bohaterskiej kompani minerów którzy rozminowywali ładunki pozakładane przez Ukraińców. Na początku było ich 800 żołnierzy a zostało na końcu 18. Część wybili Ukraińcy a reszta zginęła na minach. Oficerowie polscy i rosyjscy bardzo szanowali tych 18 żołnierzy lepiej jak innych oficerów. Następnie przyszedł rok 1947 i zwolnili mnie do cywila.

W wojsku byłem 2 lata i 9 miesięcy z czego prawie dwa lata walczyłem przeciwko bandom UPA.

Z wojska wróciłem do swojej rodzinnej Woli Mysłowskiej, gdzie wziąłem ślub z Marianną. Na początku 1948 roku razem z młodą żoną wyjechaliśmy do Brodów, gdzie miałem już wcześniej zajęty dom i gospodarstwo. Zaczęliśmy wspólne życie. Utrzymywaliśmy się z rolnictwa.
Oboje z żoną w dużej mierze w okresie PRL-u działaliśmy społecznie w życiu wsi. Żona udzielała się w Kole Gospodyń Wiejskich a ja w Kółku Rolniczym (Samopomoc Chłopska). Do tego zostałem wybrany jako radny do rady powiatu. Byłem także w ZSL-u.
Urodziło nam się troje dzieci. Córka Alina została nauczycielką. Straszy syn Andrzej nauczycielem akademickim we Wrocławiu a młodszy Albert bankowcem w Zielonej Górze.
W latach 90-tych przeszliśmy z żoną na emerytury rolnicze przez co musieliśmy zdać ziemię. Pomimo braku swojej ziemi to jeszcze przez parę lat na emeryturze zajmowałem się rolnictwem. Wydzierżawiłem kawałek łąki i pola albo wypasałem krowy na nieużytkach.

W 2006 roku, gdy byliśmy z żoną już schorowani to postanowiliśmy za namową dzieci sprzedać dom w Brodach i kupić mieszkanie w Zielonej Górze, żeby było bliżej do lekarzy a dzieci mogły nas w każdej chwili odwiedzić i pomóc. Mimo, że nie mieszkam w Brodach już kilka lat to pozostały piękne wspomnienia z tych prawie 60-ciu lat, które tam przeżyłem.

Henryk Bytniewski zmarł 25 sierpnia 2013 roku w wieku 90-ciu lat. Był osobą, którą w Brodach każdy zna i szanował. Serdeczne podziękowania dla żony Marianny za uzupełnienie niektórych faktów i dat.

Adam

Translate »