lip 052015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Powoli mijały dni, tygodnie, miesiące i mimo żalu i nostalgii za utraconą ojcowizną nadszedł czas pracy i urządzania się „na swoim”. Przystąpiono do zagospodarowywania leżących odłogiem ziem. Nim to jednak nastąpiło, zaistniała konieczność przydziału gruntów do poszczególnych gospodarstw.

Dokonała tego wybrana komisja działająca pod przewodnictwem sołtysa. Narzędzie miernicze stanowił tzw. „fajtak” – trójkąt o 2 metrowym rozwarciu ramion. Taśmy mierniczej czy innych przyrządów geodezyjnych nikt wtedy nie uświadczył… Działkom nadano numery i aby było sprawiedliwie ich przydział nastąpił w drodze losowania.

Zagospodarowano w ten sposób ziemie leżące po obu stronach wioski oraz dwie enklawy leśne przy drodze leśnej na Nietkowice i szosie prowadzącej do Podłej Góry. W dalszych latach własność ziemi uregulowało Starostwo Powiatowe w Krośnie Odrzańskim co zostało potwierdzone Aktami Nadania.

Przyszły pierwsze zbiory płodów rolnych. Z ocalałych po szabrze maszyn rolniczych udało się skompletować jedną żniwiarkę, oraz 2-3 kosiarki do trawy które podczas żniw wyposażone w dodatkowy „osprzęt” służyły do koszenia zbóż.

W okresie żniw, wykopków i omłotów, mieszkańcy nawzajem sobie pomagali. W dalszych latach powstało w Sycowicach Kółko Rolnicze, pojawiły się pierwsze ciągniki rolnicze „Zetory”, snopowiązałki i pierwszy kombajn polskiej produkcji „Vistula”.

W latach pięćdziesiątych nastąpiły trudne czasy dla rolników, bowiem zaczęło się wymuszanie oddawania części zbiorów, a w szczególności zbóż. We wsi pojawili się różnego autoramentu agitatorzy na czele z pracownikami Urzędu Bezpieczeństwa.

Namową, groźbami, a nawet wymuszaniem pozbawiali rolników ich plonów. Ubecy posuwali się do poniżających rewizji, przeszukiwania pomieszczeń gospodarczych, strychów, sąsieków, rozkazywali przerzucanie słomy, siana, penetrowali piwnice w sytuacjach gdy mieli podejrzenie, że rolnik zboże ukrywa.

Opornych rolników więzili w swoich aresztach, a rodziny zastraszali, że będą ich dotąd przetrzymywać, aż rodzina zboże odda… . Gdy te represje nie skutkowały, po pewnym czasie aresztowanych wypuszczali. Stosowali więc metody żywcem wzięte z terenów Związku Radzieckiego i podległych mu republik.

Następny etap ciemiężenia rolników to wprowadzenie obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Stosownie do wielkości posiadanego gospodarstwa, rolnicy zmuszeni zostali do oddawania państwu żywca wieprzowego lub wołowego, zboża, ziemniaków i mleka. Zapłata za te produkty była śmieszna i w żadnym przypadku nie pokrywała kosztów produkcji.

Jeśli plony były niskie lub padł inwentarz żywy, nikogo to nie obchodziło i rolnik musiał dostawę zrealizować ponieważ groziło to więzieniem. Wprowadzono obowiązkowe ubezpieczenia budynków mieszkalnych i gospodarskich, płodów rolnych i inwentarza żywego. Było to wielkie obciążenie finansowe, więc nierzadko w sycowickich domach gościł poborca zwany „zielonką”, z uwagi na zielony mundur jaki nosili komornicy.

Wszystkie te działania stanowiły swoistą „przygrywkę” do czegoś dla rolników najgorszego, do tego co miało dopiero nastąpić. To najgorsze nosiło nazwę „kolektywizacja”!

Na siłę i bezpardonowo próbowano w Sycowicach założyć spółdzielnię produkcyjną. Partyjni propagandyści, ubecy i wojskowi politrucy nękali mieszkańców Sycowic. Ciągnące się godzinami zebrania, indywidualne rozmowy, papierowa propaganda, obiecywanie wielkiej pomocy w sprzęcie i maszynach rolniczych, zwolnienie od podatków, zapewnienie warunków socjalnych dla dzieci i szkół dla młodzieży, nie przekonały mieszkańców Sycowic i spółdzielnia nie powstała!!

Wobec mojej rodziny zastosowano szczególny szantaż. Grożono, że konsekwencją odmowy podpisania zgody na spółdzielnię produkcyjną będzie usunięcie mnie ze szkoły średniej, a najstarszego brata ze studiów… . Groźby te jednak nie poskutkowały, a ja nie tylko szkołę średnią ukończyłem, ale tak jak i mój brat obaj ukończyliśmy studia wyższe!

Pierwsi osadnicy oprócz pracy na roli zatrudniali się w miejscowej gorzelni przy zwózce ziemniaków, drewna opałowego, nocnym stróżowaniu i innych pomocniczych pracach. Fachową produkcją kierowali przebywający w tym czasie Niemcy, aparatowy Engel i specjalista od słodu Szubert.

Pracownik fizyczny pracujący w gorzelni otrzymywał wynagrodzenie za pracę „w naturze”, czyli w postaci pół litra spirytusu dziennie, natomiast wozak wożący ziemniaki dostawał 2,5 litra spirytusu za dzień pracy. Jak przyszła „wypłata” to pracownik fizyczny tygodniowo dostawał 3,5 litra spirytusu i mógł zrobić z nim co tylko chciał, a im wyższe „stanowisko” to tego spirytusu było odpowiednio więcej…

Spirytus w owych czasach był jak najbardziej „środkiem płatniczym” ponieważ można było za niego kupić wszystko co potrzebne było w gospodarstwie domowym. Za spirytus Ojciec kupił od Rosjan pierwszy motocykl NSU 200 na którym w wieku 14 lat nauczyłem się jeździć.

Po tym były inne motocykle takie jak WFM-ka , Jawa czy van der Simson i ta „motocyklowa pasja” pozostała mi na całe życie. Zaraziła się nią również moja żona, a muszę przyznać, że lubiła jeździć bardzo szybko , a wręcz za szybko, ale nigdy nie spowodowała najmniejszego wypadku czy kolizji.

Żona Barbara pochodzi ze wschodu z Nowogródka, czyli jak większość mieszkańców Sycowic była repatriantką. Pierwsze lata jej życia szczęśliwe nie były. Okupacja niemiecka i rosyjska, a przede wszystkim grasujące bandy różnych nacji które rabowały i mordowały mieszkających tam Polaków.

Nikt nie był pewny życia ale najgorsze były noce, raj dla różnych złodziei i szubrawców. Trzeba było wtedy kryć się w przemyślnych kryjówkach urządzanych w lasach, często w zakonspirowanych ziemiankach, piwnicach a nawet na cmentarzach. W domach pozostawali jedynie staruszkowie i „drobne” dzieci.

Ta niepewność jutra spowodowała, że Mama żony, wtedy kiedy Jej Ojciec był jeszcze w wojsku, pierwszym transportem przyjechała na zachód i osiedliła się pierwotnie koło Świebodzina. Po zwolnieniu Ojca ze służby wojskowej w wyniku wzajemnych poszukiwań cała rodzina odnalazła się i zamieszkała w Nietkowicach które były wioską osadników wojskowych.

Długie życie zawodowe mojej żony to praca w banku, praca odpowiedzialna i stresująca. Pracowała jako kasjer, starszy kasjer, kierownik skarbca cały czas odpowiadając za powierzone Jej środki pieniężne. Praca ta wymagała wysokiej dyscypliny, koncentracji i wyjątkowych predyspozycji. Szczęśliwie przeszła te trudne lata pracy i dziś odpoczywa na zasłużonej emeryturze. Za długoletnią prace w banku została nagrodzona Odznaką „Za Zasługi Dla Bankowości”.

Ojciec mojej żony został powołany w roku 1944 do służby wojskowej w szeregach 2 Armii Wojska Polskiego, gdzie po krótkim przeszkoleniu uczestniczył w działaniach wojennych między innymi w najkrwawszym i najtragiczniejszym epizodzie II Wojny Światowej którym była bitwa pod Budziszynem będąca częścią tzw. operacji łużyckiej.

Bitwa pod Budziszynem jest jednym z mniej znanych epizodów II Wojny Światowej być może dlatego, że Ludowe Wojsko Polskie nieudolnie dowodzone przez gen. Karola Świerczewskiego poniosło tam największe straty.

W bitwie trwającej pięć dni pomijając pojedyncze epizodyczne starcia w ciągu kilku dni następnych, 2 Armia Wojska Polskiego straciła 57% swoich czołgów i dział pancernych, 20% artylerii, 4902 poległych żołnierzy, 2798 zaginionych bez wieści i 10532 rannych co stanowiło 27% wszystkich strat poniesionych przez Ludowe Wojsko Polskie od października 1943 roku do maja 1945.

Los jednak Ojcu mojej żony sprzyjał i wraz z braćmi Witoldem i Stefanem szczęśliwie uszedł z tej masakry z życiem i doczekał końca wojny. Został odznaczony „Medalem Za Udział w Walkach o Berlin”. Po zakończeniu działań wojennych skierowano Go do ochrony wioski osadników wojskowych w Nietkowicach i tutaj się osiedlił. Wraz z nim zamieszkali też Jego bracia Bronisław, Witold, Stefan, Marian i siostra Maria.

Za koniec działań repatriacyjno-przesiedleńczych w Sycowicach należy uznać przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ostatnimi przesiedleńcami byli reemigranci z Rumunii /miejscowość Bulaj/ i były to rodziny Tyrpinów i Brynorzaków. W tym okresie osiedliły się też rodziny z krakowskiego: Kiszków, Samolejów, Wybrańców, Żabów /Julian i Mieczysław/.

Ostatni etap naszego wspólnego życia na Zachodzie to Czerwieńsk gdzie zamieszkujemy od 1978 roku do dziś. Zmiana miejsca zamieszkania z terenów zza Odry podyktowana była propozycją mojej nauczycielskiej pracy oraz stworzeniem naszym dzieciom dogodnych warunków dojazdu do szkół średnich.

Syn uczęszczał do technikum elektronicznego, a córka do liceum ogólnokształcącego. Po ukończeniu szkół średnich oboje wybrali studia techniczne i uzyskali tytuły magistra inżyniera na Politechnice Zielonogórskiej i Szczecińskiej.

Kiedy ukończyli studia zmieniły się możliwości zatrudnienia w Polsce i oboje nie mogli znaleźć pracy w wyuczonych zawodach/ budowa silników okrętowych, miernictwo budowlane/. Zdobyli więc nowe kwalifikacje i do dzisiaj je wykorzystują w pracy zawodowej. Córka kontynuuje tradycje rodzinne i pracuje w szkole jako nauczyciel matematyki a syn zrobił drugi fakultet: zabezpieczenia antykorozyjne i skoncentrował się na pracach wysokościowych.

Wraz z żoną mamy ogromną satysfakcję z dobrze wychowanych i wykształconych dzieci. Mamy również ogromną satysfakcję z czworga bardzo udanych wnuków, dwóch chłopców od córki i dwojga wnucząt od syna, którzy bardzo ambitnie uczą się i studiują mając przy tym oryginalne zainteresowania takie chociażby jak taniec towarzyski w stylu standardowym i latynoamerykańskim /Jakub/, grafika /Bartłomiej/, pływanie i ratownictwo wodne, harcerstwo /Piotr/ i jazda konna /Karolina/.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

 

cze 262015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Muszę przyznać, że życie w powojennych Sycowicach poza opisanymi tragicznymi zdarzeniami przebiegało bardzo spokojnie. Pomimo tego, że ludzie pochodzili z różnych terenów Polski, żyli ze sobą zgodnie wzajemnie sobie pomagając.

Nie było zawiści, nie było kłótni. Jak przyszła niedziela to była gościna, raz u jednego raz u drugiego. Pierwszy obywatel polski urodzony w Sycowicach w pierwszej połowie 1946 roku nosił nazwisko Błaszczyk i zamieszkiwał w domu który dzisiaj jest własnością Pani Moroniak.

Na porządku dziennym były często organizowane potańcówki. W Radnicy mieszkał Józef Wasilewski który ładnie grał na akordeonie i miał u nas na granie „stałe zamówienie”. Byli też inni muzykanci chociażby tacy jak mieszkaniec Sycowic Rusiecki. Bywało też tak, że często zaczynało czterech, a kończył jeden… .

Muszę przyznać, że z Rosjanami którzy stacjonowali w Sycowicach też nie było żadnych zgrzytów czy antagonizmów. Starali się być uczynni, na przykład jak ktoś potrzebował pojechać do Krosna dawali konie i bryczkę bez żadnego problemu. Jak potrzebne były jakieś lekarstwa też udawało się z nimi je załatwić.

Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien delikatny problem. W pierwszych powojennych latach wyczuwało się daleko posuniętą niepewność co do pozostania „na stałe” na ziemiach zachodnich. Tym obawom sprzyjała ciągle napięta sytuacja polityczna, groźba wybuchu Trzeciej Wojny Światowej i przeświadczenie, że „przyjdzie Niemiec i wszystko odbierze”.

Długo repatrianci traktowali Sycowice jako czasowe miejsce swojego pobytu, a myśl i nadzieja na powrót na ziemię swoich przodków głęboko tkwiła w ich umysłach. Nie należy się temu dziwić, a jedynie głęboko tym ludziom współczuć! Nie było to optymistyczne i nie zachęcało do snucia długofalowych planów związanych z gospodarowaniem „na swoim”.

Niejako potwierdzeniem tych obaw i w pewnym sensie nieszczęściem dla Sycowic i miejscowości położonych na zachodzie Polski było hasło: ”Cała Polska odbudowuje Stolicę”. Zaczął się okres masowej rozbiórki domów i wywożenia cegły na odbudowę Warszawy.

W Sycowicach rozebrane zostały na przykład okazałe piętrowe domy znajdujące się po lewej stronie przy wyjeździe na Krosno tuż za leśniczówką, gdzie mieszkali robotnicy pracujący w fabryce części do samolotów Luftwaffe znajdującej się w Szklarce Radnickiej. Dzisiaj teren ten porastają zdziczałe bzy rosnące w ruinach fundamentów.

Rozebrana została restauracja znajdująca się naprzeciwko zabudowań Pana Edwarda Gąsiewskiego przy drodze na Nietkowice. Do dzisiejszego dnia widać fragmenty schodów wejściowych i ruiny fundamentów porośnięte krzakami.

Rozebrano piekarnię i pocztę która znajdowała się naprzeciwko zabudowań Pani Napierałowej po obu stronach drogi gminnej przy skręcie w kierunku do Państwa Bakalarskich. Dzisiaj nie ma tam po nich żadnego śladu.

Plagą tamtych czasów było szabrownictwo w wykonaniu różnych „niebieskich ptaków” przybywających z poznańskiego i centralnej Polski. Z chwilą mojego przybycia do Sycowic w październiku roku 1945 nie było zasiedlonych jeszcze około 40 domów.

Panował w nich straszliwy bałagan uczyniony przez szabrowników poszukujących sprzętu domowego, mebli, wreszcie pieniędzy i kosztowności. Wszędzie walały się potłuczone sprzęty, garnki, ozdoby choinkowe i poprute pierzyny w których szabrownicy szukali „skarbów”… . Odbijane były deski od podłóg i rozwalane „podejrzanie” wyglądające fragmenty murów.

„Hitem” szabrowników były maszyny do szycia Singer i rowery które stanowiły standardowe wyposażenie niemieckiego gospodarstwa. W Bytnicy była składnica artykułów papierniczych i kiedyś wybrałem się tam razem z Ojcem. Wszystko było pootwierane i panował tam też niesamowity bałagan. Był tam też magazyn maszyn do szycia, ale w październiku roku 1945 już całkowicie „wyczyszczony”. Wzięliśmy trochę potrzebnych materiałów piśmiennych i wróciliśmy do domu z powrotem.

Nie chciałbym o poznaniakach mówić źle bo szanuję ich za inne cechy, ale byli to szabrownicy pierwszej klasy. Niewątpliwie wykorzystywali bliskość położenia terenów niemieckich przyłączonych do Polski i znajomość warunków lokalnych, co z kolei umożliwiało im penetrację terenu w pierwszej kolejności i wywózkę wszelakich niezabezpieczonych dóbr. Można by na ten temat wiele opowiadać, ale podam następujący przykład.

O tragicznej śmierci sołtysa Baczyńskiego powiadomiona została jego rodzina zamieszkująca w Poznańskiem. Owszem, przyjechali ciężarowym samochodem i skrupulatnie obładowali go wszystkim czym Baczyński dysponował a trzeba przyznać, że miał można powiedzieć bardzo luksusowo umeblowany cały dół „pastorówki”. Wiele z tych mebli pochodziło ze Szklarki Radnickiej w której mieszkańcy pracowali w fabryce części do samolotów Luftwaffe i powodziło im się bardzo dobrze.

Nie ma się czemu dziwić bo tak jak i inni, zgromadził to co Niemcy pozostawili, a co miało być zaczynem na przyszłe życie na ziemiach zachodnich. Jakby tego było mało, matka Baczyńskiego w towarzystwie funkcjonariuszy UB z których pomocy korzystała, wkroczyła do naszego mieszkania i zabrała nam pianino które Ojciec skądś przywiózł. Niestety nie dane nam było uczyć się gry na tym instrumencie. UB zarekwirowało nam również konia i dokard.

Była na tyle można powiedzieć bezczelna, że kazała odkręcić od stołu również tzw. centryfugę, czyli wirówkę do odwirowywania śmietany twierdząc przy tym, że to wszystko było własnością jej syna, a myśmy mu to zabrali… . Kiedy wszystko zapakowali, dopiero na wierzch tych łupów postawili trumnę i przykryli ciężarówkę plandeką… .

Matka Baczyńskiego nie dała jeszcze za wygraną i pobiegła na strych budynku gospodarczego znajdującego się obok domu w którym dzisiaj zamieszkują Państwo Kopczyńscy. Znalazła tam siodło do jazdy konnej które wywlokła i wrzuciła do ponad miarę naładowanej ciężarówki.
Tak obładowani łupami, z trumną i wieńcem na wierzchu ciężarówki, przykryli wszystko plandeką i ruszyli w drogę powrotną. Kuriozalne było to, że twierdziła przy tym, iż jej syn to wszytko kupił za pieniądze które otrzymał od wujka porucznika którego nawiasem mówiąc ówczesny żołd starczał jedynie na papierosy… .

Moja Matka z kolei nie mogła nadziwić się postępowaniu tych ludzi którzy przyjechali przecież po ciało swojego syna i którzy w obliczu śmierci ich bliskiego, nie mogli wyzbyć się pazernych instynktów. Opowiadam o tym jedynie dla prawdy historycznej, bo trudno nawet takie zachowania komentować.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 202015
 
Zdzisław Kociemba ze swoimi uczniami

Zdzisław Kociemba ze swoimi uczniami

Ojciec był kierownikiem gorzelni do czasu kiedy ona funkcjonowała, później otrzymał 16 ha ziemi i zajmował się przez pewien czas rolnictwem. Oprócz pracy w gorzelni przez kilka lat pełnił również funkcję wójta w gminie w Nietkowicach, a także zastępcy kierownika tartaku w Bytnicy. Następnie znowu powrócił na gospodarstwo które prowadził do roku 1968 kiedy to zupełnie niespodziewanie zmarła na raka moja Matka która nigdy nie chorowała i była po prostu okazem zdrowia.

Pierwszą siedzibą gminy były Brody, a wójt nazywał się Piotr Sas. Następnie siedzibę przeniesiono do Nietkowic gdzie wójtem był mój Ojciec Franciszek Kociemba. Do gminy należały: Pomorsko, Brzezie, Brody, Bródki, Nietkowice, Będów, Radnica i Sycowice.
W chwili mojego przyjazdu do Sycowic nie było tam żadnej szkoły, dopiero z czasem w roku 1946 rozpoczęto nauczanie. Pamiętam, że pierwszym nauczycielem był Pawlukiewicz, zięć Pietrusewiczowej który ożenił się z jej najstarszą córką.
W czerwcu 1946 roku po raz pierwszy po wojnie mieszkańcy Sycowic poszli do urn wyborczych. Krajowa Rada Narodowa jako Rząd Tymczasowy zarządziła referendum ludowe które przeszło do historii pod nazwą 3 x TAK. Hasło referendum brzmiało następująco: „3 x TAK to Polski Twój znak. Jesteś Polakiem powiedz TAK”.
Referendum dotyczyło trzech pozornie ogólnych kwestii i miało być sprawdzianem popularności rządzących krajem komunistów i ich sojuszników.

  1. Czy jesteś za zniesieniem Senatu?
  2. Czy chcesz utrwalenia w przyszłej Konstytucji ustroju gospodarczego, zaprowadzonego przez reformę rolną i unarodowienie podstawowych gałęzi gospodarki krajowej, z zachowaniem uprawnień inicjatywy prywatnej?
  3. Czy chcesz utrwalenia zachodnich granic Państwa Polskiego na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej?

Całe referendum w skali kraju było ordynarnie sfałszowane, a jego przebieg i manipulacje nadzorowała specjalnie oddelegowana do Polski ekipa funkcjonariuszy radzieckich służb specjalnych.
Pamiętam dokładnie, że referendum to w Sycowicach odbyło się w atmosferze ubeckiego terroru. Na wzór sowiecki zostali powołani tzw. dziesiętnicy, którzy wspierali działającego sołtysa. Dziesiętnicy mieli rozpowszechniać wyborczą propagandę i namawiać ludzi do głosowania zgodnie z wytycznymi władzy.
Władzy tej z kolei przeciwstawiali się działacze mikołajczykowskiego Polskiego Stronnictwa Ludowego nie zgadzający się na zniesienie Senatu. Trwała nierówna wojna propagandowa bowiem ubecy skutecznie blokowali stronników ludowców nie pozwalając im na kontakty z ludnością.
Wieś zalana była wizualną propagandą, a na murach i płotach brakowało miejsca na kolejne plakaty. Ubecy pilnowali aby wszystko to co było rozwieszane wisiało w stanie nienaruszonym. Ulotki i plakaty PSL znikały jak przysłowiowa kamfora. Nieprawomyślni i oporni, dni poprzedzające głosowanie i sam dzień głosowania, spędzali w ubeckim „żłobku” w Krośnie Odrzańskim
Podobny scenariusz, a nawet represyjnie gorszy, obowiązywał również podczas pierwszych lutowych wyborów do Sejmu w roku 1947 w czasie których na prezydenta PRL wybrano Bolesława Bieruta. W niecałe dwa lata później, to jest 15 grudnia 1948 roku nastąpiło jak to wtedy określano: zjednoczenie ruchu robotniczego w czasie to którego nastąpiło połączenie Polskiej Partii Robotniczej /Gomółka/ i Polskiej Partii Socjalistycznej /Cyrankiewicz/.
Powstała wtedy Polska Zjednoczona Partia Robotnicza „miłościwie” nam panująca do czasu kiedy Mieczysław Rakowski, ówczesny przywódca Partii wypowiedział znamienne słowa: „ Sztandar PZPR wyprowadzić…”.
W roku 1946 rozpocząłem naukę w liceum w Krośnie Odrzańskim, gdzie uczęszczałem, aż do roku 1948. W między czasie miała miejsce reforma szkolnictwa i chcąc kontynuować naukę według starego programu musiałem przenieść się do Nowej Soli, gdzie zdałem maturę w roku 1951. Zdobyłem tam również uprawnienia pedagogiczne zdając dodatkowo tzw. maturę pedagogiczną.
Ponieważ w tych czasach obowiązywały nakazy pracy, otrzymałem skierowanie do Krosna Odrzańskiego gdzie zaproponowano mi pracę w Toporowie. Byłem tam krótko bo tylko dwa i pół miesiąca, po czym przeniesiono mnie do Brodów.
Po roku czasu zostałem kierownikiem szkoły, ale wtedy wybuchła właśnie awantura koreańska i wszystkich młodych mężczyzn „capnięto” do wojska, a w szkolnictwie pozostały prawie same kobiety. Zebrano nas w dużej sali „Polskiej Wełny” gdzie czekaliśmy na wojskowych „kupców”. Kiedy jednak zobaczyliśmy niebieskie otoki krew odpłynęła nam z twarzy, bo byli to lotnicy gdzie służba trwała 3 lata. Rozpocząłem ją w Oficerskiej Szkole Lotniczej Nr 5 w Radomiu.
Komendantem szkoły był Rosjanin pułkownik Bystrow, a zastępcą Polak podpułkownik Szwarc, szefem sztabu zaś kapitan Beżkowski. Kiedy Rosjanie odeszli dowództwo objęli Polacy, a Komendantem został podpułkownik Szwarc. W roku 1955 otwarto nowe lotnisko w Nowym Mieście nad Pilicą i nasza jednostka została przebazowana do tego właśnie miasta.
Uczciwie rzecz ujmując w wojsku miałem bardzo dobrze, bo byłem kierownikiem tajnej kancelarii do której niewielu miało wstęp i dostęp. Była to jednak duża odpowiedzialność, bo każdy papierek nie miał prawa nigdzie zaginąć. Do dzisiaj pamiętam coroczne kontrole które skrupulatnie sprawdzały dokumenty, papierek po papierku.
Pełniłem też funkcję chronometrażysty prowadząc ewidencję lotów, a także czas ich trwania i rodzaj wykonywanych przez pilotów zadań w powietrzu. Następnie dokonywałem wpisów w książce lotów dla poszczególnych pilotów.
Kiedy nadszedł upragniony przez każdego żołnierza dzień odejścia do cywila, a był to październik roku 1956, pojechałem do domu oczywiście po cywilne ubranie. Okazało się jednak, że w związku z sytuacją w kraju Minister Obrony Narodowej Konstanty Rokossowski, nakazał przedłużenie służby wojskowej do czasu wyjaśnienia sytuacji politycznej co przedłużyło moją służbę o jeden miesiąc, a tym samym trwała ona 37 miesięcy.
No cóż, rozkaz nie gazeta wyjścia żadnego nie było. Obowiązywała pełna gotowość bojowa, spaliśmy w butach i nikt nigdzie nie mógł się ruszyć. Po miesiącu tej nerwówki rozkaz o przedłużeniu służby został odwołany i szczęśliwie wróciłem do domu. W taki oto sposób w wojsku służyłem do roku 1956, a kończąc służbę wojskową załatwiłem sobie przeniesienie do szkoły w Sycowicach. Moi wojskowi przełożeni bardzo życzliwie podeszli do mojej prośby i załatwili wszystko co potrzeba.
Kiedy trafiłem do Sycowic zastałem tam jedynie dwie nauczycielki Panie: Stanisławę Brus i Czesławę Szulgę. Szkoła była siedmioklasowa i nauczałem tam do roku 1962 kiedy to dostałem propozycję objęcia placówki w Będowie, gdzie z kolei pracowałem przez najbliższe 10 lat.
Następnie otrzymałem propozycję zostania dyrektorem szkoły w Nietkowicach gdzie pracowałem do 1977 roku kiedy to z kolei zostałem Zastępcą Dyrektora Szkoły w Czerwieńsku, a następnie Zastępcą Gminnego Dyrektora Szkół w Czerwieńsku i na tym stanowisku pracowałem do czasu likwidacji szkół gminnych.
W 1985 roku przeszedłem na emeryturę i przez 7 lat pracowałem w niepełnym wymiarze czasu pracy w Szkole Podstawowej w Płotach, by definitywnie rozstać się w 1992 roku z nauczycielską pracą. W ten sposób całe moje nauczycielskie życie przebiegało na terenie Gminy i Miasta Czerwieńsk.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 132015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Ojciec jako zdemobilizowany żołnierz, w lipcu 1945 roku otrzymał skierowanie do pracy „na zachodzie” na stanowisku kierownika gorzelni w Sycowicach i to było bezpośrednim powodem naszej przeprowadzki. Przyjechaliśmy do Sycowic i zamieszkaliśmy w domu nr 53 znajdującym się naprzeciwko gorzelni w którym dzisiaj zamieszkuje Grażyna Lipińska, a poprzednio jej ojciec Szulc.
Niemieckim właścicielem domu w którym mieszkałem w Sycowicach był Fric Salle . Przed wojną w domu tym na parterze funkcjonował bardzo duży sklep w którym można było kupić praktycznie wszystko. Po wojnie te sklepowe tradycje zostały podtrzymane i sklep funkcjonuje do dnia dzisiejszego.
Przeprowadzka odbywała się po kolei, najpierw w lipcu przyjechał Ojciec, następnie dwaj bracia, a w październiku roku 1945 dojechała moja Matka wraz ze mną. Sycowice były już zasiedlone przez 27 rodzin których nazwiska i miejsca zamieszkania doskonale pamiętam.
Dzisiaj to już historia, ale warto wiedzieć skąd pochodzili pierwsi osadnicy. Otóż Grablisowie, Gąsiewscy Butrymowicze, Piaseccy byli repatriantami z wileńskiego z okolic Lidy, Sobolewscy i Gimonowie również z wileńskiego z okolic Troków, a Żebrowscy z okolic Oszmiany.
Skiba pochodził spod Cybinki, a Walczak spod Berlina. Obaj byli Polakami pracującymi od lat w Niemczech. Baczyński, Błaszczyk i Graczyk pochodzili z poznańskiego, Kociembowie z lubelskiego, Puszkarscy z Warszawy. Byli też Rusieccy, Karpowiczowie, Muchowie, Pietrusewiczowie, Mackiewiczowie, Makowscy i Zubowiczowie.
Sołtys w swoim domu zgromadził ocalałe przedmioty codziennego użytku i całą stertę pierzyn. Wszyscy przesiedleńcy z chwilą pojawienia się w Sycowicach „obdarowywani” nimi byli na „dobry początek”.
W październiku roku 1945 zamieszkiwało w Sycowicach jeszcze kilka rodzin niemieckich. Byli skoszarowani w trzech budynkach naprzeciwko leśniczówki przy drodze do Nietkowic, ponadto w gorzelni mieszkał aparatowy Engel wraz z żoną. W jednym z domów /obecnie własność rodziny Kiszków/ zamieszkiwał wraz z młodą Niemką i jej matką młody Jugosłowianin który był tzw. robotnikiem przymusowym.
W dworku tuż przy gorzelni kwaterowali żołnierze Rosyjscy z jednostki wojskowej stacjonującej w Ciborzu. Wśród nich byli zarówno mężczyźni jak i kobiety nadzorujący stada zagrabionych owiec, krów i koni. Ich zadaniem było zaopatrywanie macierzystej jednostki w mięso i mleko. Zwierzęta te były łupami wojennymi i w większości wybijano je na bieżąco.
Ciekawie przedstawiały się w roku 1945 na terenie Sycowic obiekty użyteczności publicznej i bez wątpienia dzisiejszy wizerunek wsi jest znacznie uboższy. Otóż były dwie restauracje, kawiarnia /w centrum wsi w pobliżu obecnego domu Państwa Góreckich/, sklep wielobranżowy /Fric Salle/, sklep kolonialny aktualnie dom Państwa Gryszków/, dwie piekarnie, z których jedna zlokalizowana była na narożniku po prawej stronie przy skrzyżowaniu drogi wojewódzkiej i drogi gminnej prowadzącej do Państwa Bakalarskich.
W drugim narożniku skrzyżowania tych dróg po przeciwnej stronie znajdowała się poczta, był również zakład produkcji mebli /obecna remiza strażacka/, stolarnia /Krug/, stacja benzynowa /koło posesji Pana Czepukojcia/ i kuźnia /obok domu Państwa Kusiowskich/ .
Należy przyznać, że Niemcy mieli dosłownie wszystko co potrzebne było do codziennej, wygodnej egzystencji. Warto również wiedzieć o czym powiedzieli nam przebywający jeszcze we wsi Niemcy, że Sycowice pełniły również funkcję wsi letniskowo wczasowej dla mieszkańców Berlina. Było wielu berlińczyków którzy pobudowali tu swoje domy na okres urlopowo wakacyjny. Dwa razy w tygodniu przyjeżdżał z Berlina samochód ze świeżymi warzywami i zaopatrzeniem.
W tych pierwszych dniach wolności nie obyło się też bez tragicznych i nie wyjaśnionych do dzisiaj wydarzeń. W dniu 7 listopada 1945 roku zginął w swoim mieszkaniu od postrzału z pistoletu, pochodzący z poznańskiego pierwszy sołtys Sycowic o nazwisku Baczyński. Warto wspomnieć w tym miejscu, że wszyscy sołtysi w sąsiednich wsiach pochodzili również z poznańskiego Baczyński zamieszkiwał w sąsiadującym z nami domu który teraz zajmuje wiele rodzin, między innymi Pani Józefa Kosowicz, Jan Danielewicz i Grażyna Lipińska. W okresie przedwojennym i w czasie wojny był to dom pastora zwany pastorówką.
Jest rzeczą zrozumiałą, że w tych czasach sołtys musiał mieć ścisły kontakt z UB, Milicją Obywatelską, czy lokalną władzą administracyjną, ale był to człowiek uczynny, bardzo spokojny i zrównoważony, nie wtrącał się niepotrzebnie w sprawy zwykłych ludzi i wydawać by się mogło, że nie może mieć jakichkolwiek wrogów.
Tym bardziej nagła i niespodziewana jego śmierć była dla wszystkich wielkim zaskoczeniem. Urząd Bezpieczeństwa prowadził w tej sprawie dochodzenie, a Ojciec miał z tego powodu nawet nieprzyjemności, ale nic i nikogo nie wykryto, jednak nasze przypuszczenia w tej sprawie były następujące.
Dzień 7 listopada obchodzony był bardzo hucznie przez Rosjan jako rocznica Rewolucji Październikowej i jak to było u nich we zwyczaju, wszyscy byli kompletnie pijani. Jeden z nich prawdopodobnie udał się do domu sołtysa który był naprzeciwko dworku w którym stacjonowali Rosjanie, po to aby coś ukraść i wszedł do małej spiżarni przylegającej do kuchni. Kiedy Baczyński zaniepokojony dochodzącymi stamtąd odgłosami udał się do kuchni zaskoczył intruza, a ten frontowym zwyczajem oddał błyskawiczny strzał.
Ten strzał usłyszał mój Ojciec i natychmiast pobiegł się do pastorówki. Kiedy tam wszedł, Baczyński leżał na podłodze w kałuży krwi i właśnie umierał. Wyciągnął jeszcze do Ojca rękę i uścisnął ją, nic jednak nie zdążył już powiedzieć… .
Dwa dni później doszło do następnej tragedii ponieważ w dniu 9 listopada zginęło dwoje dzieci: Zbyszek Gąsiewski lat 7 i dziewczynka o nazwisku Zubowicz lat 9. Szukaliśmy zaginionych bezskutecznie przez kilka dni, aż w końcu na zapleczu budynku gospodarczego za domem w którym obecnie mieszkają Państwo Grzybowie pod szeroką deską takim jakby wiekiem, znaleziono chłopca Zbyszka Gąsiewskiego.
Prawie równocześnie w ruinach stolarni, dzisiejszej remizy strażackiej odnaleziono dziewczynkę. Były to czasy kiedy nie wykonywano żadnych obdukcji, a jak sobie przypominam dzieci nie miały jakichś wyraźnych śladów obrażeń.
Na początku roku 1946 miało miejsce jeszcze jedno niezwykle przykre zdarzenie. Do domu w którym jak już wspominałem u Niemek pracował Jugosłowianin, wtargnęli Rosjanie i zgwałcili młodą Niemkę w jego obecności. Napastników było kilku i biedny chłopak nic nie mógł na to poradzić. Usiłował zapalać zapałki aby rozpoznać gwałcicieli, ale trzymali go pod pistoletem i grozili zastrzeleniem.
Tuż koło kuźni obok domu w którym dzisiaj zamieszkują państwo Kusiowscy był mały ogrodzony obóz w którym przebywali robotnicy przymusowi. Z tego obozu Jugosłowianin dochodził do pracy u obu Niemek przez okres wojny. Młoda Niemka zakochała się w nim i razem z matką opiekowała w czasie okupacji, po wyzwoleniu z kolei on opiekował się Niemkami.
Rosyjska komendantura w Ciborzu przeprowadziła w tej sprawie dochodzenie, a sprawców ukarano jakimiś łagrami. Po tym wypadku zarówno Niemki jak i zaprzyjaźniony z nimi Jugosłowianin wyjechali na zachód.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 072015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Dzięki uprzejmości Cezarego Wocha przedstawiamy wspomnienia Zdzisława Kociemby, którego pamiętają starsi mieszkańcy. Pan Zdzisław Kociemba był przez pewien czas w latach 50-tych nauczycielem i kierownikiem szkoły w Brodach a także amatorsko zajmował się wywoływaniem zdjęć w ciemni, którą sam urządził. Natomiast jego ojciec był wójtem gminy w Nietkowicach.

Praca nauczyciela i motocykle były moją życiową pasją. W pracę pedagogiczną którą traktowałem jak powołanie, wkładałem wszystkie swoje umiejętności i serce po to, aby dobrze przeżyć życie. Dzisiaj z perspektywy lat mogę powiedzieć, że było ono ze wszech miar udane i spełnione. Jest koniec czerwca 2012 roku. Czerwieńsk

Nazywam się Zdzisław Kociemba i urodziłem się 3 czerwca 1932 roku w Chełmie Lubelskim. Jak łatwo policzyć kilka dni temu ukończyłem właśnie lat 80 i jak Pan widzi, jestem trochę „wiekowy”… . Moja rodzina wywodzi się jednak z poznańskiego, bo zarówno Ojciec Franciszek rocznik 1900 jak i Matka Władysława rocznik 1902 urodzili się i wychowali w Kościanie.
Moi dwaj bracia Aleksander rocznik 1928 i Jerzy rocznik 1929 również urodzili się w Kościanie, ja natomiast już na wschodnich terenach Polski czyli w Chełmie Lubelskim. Historię swojego życia dobrze pamiętam, a szczególnie pierwszy dzień mojego pójścia do szkoły, który przypadł na 1 września 1939 roku.
Pamiętam, że był to piękny słoneczny dzień wrześniowy i cieszyłem się jako pierwszoklasista z uroczystego rozpoczęcia roku szkolnego. Niestety alarm lotniczy zmienił nasze plany ponieważ nadleciały niemieckie samoloty i musieliśmy w pośpiechu opuścić teren szkoły.
Wszyscy uczniowie i nauczyciele skryli się w przygotowanych wcześniej okopach rozciągających się w pobliżu koszar. Po odwołaniu alarmu udaliśmy się do domów i tak zakończyła się dla mnie i moich kolegów inauguracja roku szkolnego w szkole podstawowej. W następnych dniach kontynuowaliśmy jednak naukę szkolną, ale była ona przerywana nalotami niemieckiego lotnictwa.
Celem tych ataków były głównie transporty kolejowe. Niemcy atakowali konwoje wojskowe oraz wojskowe transporty zaopatrzeniowe. Taka sytuacja utrzymywała się w miesiącu wrześniu przez 2-3 tygodnie, po czym nastąpiła cisza. Naloty ustały, żadne wojska do miasta nie wkraczały, a wojska polskie całkowicie opuściły Chełm i udały się na front.
W ostatnią niedzielę września nadleciał radziecki samolot transportowy, prawdopodobnie Li-2 który na małej wysokości tak, że można było dostrzec znaki rozpoznawcze, krążył dość długo nad miastem i poligonem wojskowym. Najprawdopodobniej rozpoznawał teren dla swoich wojsk, które wkrótce po tej „wizycie” wkroczyły do miasta.
Wojska sowieckie nie zajmując chwilowo koszar rozlokowały się na terenach poligonowych, co umożliwiło rodzinom wojskowym dalsze zamieszkiwanie w wojskowych blokach.
Na czas pobytu Rosjan w naszym mieście nauka szkolna została zawieszona. Wznowiono działalność naszej placówki szkolnej dopiero po opuszczeniu wojsk rosyjskich i wkroczeniu wojsk niemieckich. Niestety nauka nie trwała długo, bowiem Niemcy nakazali opuszczenie budynku szkolnego. W ciągu kilku godzin trzeba było wywieźć wyposażenie szkoły w której Niemcy urządzili dom wypoczynkowy dla swoich żołnierzy.
Kierownik szkoły Pan Germata uzyskał od Niemców pozwolenie na nauczanie, lecz bez zagwarantowania odpowiedniego lokalu. W powyższej sytuacji w różnych punktach miasta nauczanie zorganizowano u osób prywatnych. Uczniowie różnych klas nie mieli ze sobą kontaktu, bowiem każda klasa spotykała się w odrębnym lokalu. Nawet przez pewien czas uczęszczaliśmy na lekcje co drugi dzień.
W tych nienormalnych warunkach w Chełmie ukończyłem cztery klasy szkoły podstawowej. Pomimo różnych przerw w nauczaniu te cztery klasy ukończyłem w ciągu trzech lat, bo wobec dobrych postępów w nauce opuściłem drugą klasę przechodząc od razu z klasy pierwszej do trzeciej. Po przeprowadzce do Siedlisk powiat Krasnystaw kontynuowałem naukę w klasie piątej i szóstej.
Przez pierwsze pięć lat zakres przedmiotów nauczania został zawężony do języka polskiego, rachunków, przyrody, rysunków, śpiewu i religii. Wyeliminowano naukę historii i geografii, natomiast wiadomości z tych przedmiotów poznawałem na zorganizowanych tajnych kompletach .
Z podręczników szkolnych do języka polskiego, przyrody i śpiewników, Niemcy nakazali usunąć wszystkie treści i znaki patriotyczne takie jak: godło, orzeł, hymn i wiersze patriotyczne. Odtwarzanie treści patriotycznych w jakiejkolwiek formie było surowo zakazane.
Niemcy do szkół wprowadzili odpowiednio zredagowane pismo „STER”. Było ono wybitnie propagandowe, w sposób zakamuflowany propagujące niemiecką kulturę i osiągnięcia, zawierało też w ograniczonym zakresie informacje przyrodnicze i geograficzne, ale słowo polskie nigdy tam miejsca nie znalazło.
Dopiero po wyzwoleniu naszych terenów w lipcu 1944 roku, klasę szóstą ukończyłem w normalnej szkole z pełnym zakresem treści i przedmiotów nauczania.
Jak to się stało, że znaleźliśmy się na wschodzie? Otóż Ojciec w roku 1917 wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim w którym walczył do końca za co został odznaczony Medalem Rodła. Następnie rozpoczął zawodową służbę wojskową w czasie której brał udział w kampanii roku 1920, walczył i stacjonował w okolicach: Podbrodzia, Oszmiany, Wilna i Troków.
Po zakończeniu działań wojennych jego jednostka została skierowana do Chełma Lubelskiego w której służył do roku 1939, czyli praktycznie do wybuchu wojny z Niemcami. Dosłużył się stopnia starszego sierżanta i był szefem 4 kompanii 7 Pułku Piechoty Legionowej. Dowódcą Pułku był pułkownik Dąbek późniejszy słynny dowódca obrony wybrzeża, a po jego odejściu dowódcą Pułku został major Muzyka.
Ojciec ze swoim Pułkiem we wrześniu 1939 roku wyruszył z Chełma na wojnę niemiecko-polską. Jego Pułk stoczył ciężkie boje w słynnej bitwie nad Bzurą. Była to jedyna przeprowadzona na tak dużą skalę operacja zaczepna przeciwko III Rzeszy, aż do roku 1941.
Polscy żołnierze wykazali się prawdziwym bohaterstwem, ale niestety ulegli przeważającej sile wroga któremu w pierwszej fazie bitwy zadali bardzo duże straty. Około 50 tysięcy żołnierzy wyrwało się z okrążenia i przedostało do Puszczy Kampinoskiej w rejon Warszawy, a około 100 tysięcy dostało się do niewoli.
Ojciec z żołnierzami swojej kompanii przez dwie doby ukrywał się na bagnach zanurzony w błocie po szyję. Uszedł z życiem i uratował kolegów dzięki znajomości języka niemieckiego, co pozwoliło na tłumaczenie zasłyszanych niemieckich rozmów i rozkazów.
Po powrocie do domu cudem uniknął Katynia dzięki przytomności umysłu mojej Mamy która widząc, że Rosjanie aresztują wszystkich wojskowych ostrzegła Ojca i zorganizowała skuteczne opuszczenie koszar na terenie których zamieszkiwaliśmy do czasu wkroczenia wojsk rosyjskich.
W cywilnym ubraniu i chłopskiej baranicy Ojciec przekroczył bramę koszar na konnym wozie wywożącym nasz dobytek. Dzięki temu kamuflażowi i pomocy znajomych gospodarzy którzy użyczyli konnej podwody, nie wpadł w ręce rosyjskich najeźdźców.
Na mocy porozumienia Ribbentrop – Mołotow Rosjanie opuścili wcześniej zajęte tereny Lubelszczyzny i wycofali się za Bug, a do Chełma wkroczyły oddziały niemieckie i zaczęły się ich krwawe rządy.
Ponieważ Ojcu cały czas groziło aresztowanie, wyprowadził się do Siedlisk w gminie Fajsławice powiat Krasnystaw, gdzie pracował w tamtejszym młynie jako buchalter. Jako pochodzący z poznańskiego znał dobrze język niemiecki, a właściciele młyna traktowali ten fakt jak błogosławieństwo z powodu licznych niemieckich kontroli.
Ja z Matką i braćmi do jesieni 1943 roku zamieszkiwaliśmy w Chełmie. W tym czasie zupełnie przypadkowo, po zamachu na szefa miejscowego gestapo, w czasie ulicznej łapanki został złapany i aresztowany jako zakładnik mój Ojciec, który przebywał właśnie u nas z krótką wizytą.
Po aresztowaniu osadzono Go w więzieniu na Lubelskim Zamku. W tym czasie na szefa gestapo miał miejsce ponowny zamach po którym zamachowców ujęto, a aresztowani zakładnicy zostali zwolnieni. W tej grupie był również mój Ojciec.
W roku 1944 po wyzwoleniu spod niemieckiej okupacji Ojca powołano do zawodowej służby wojskowej w szkole podoficerskiej w Lublinie. Jego wojskowa kariera została jednak przerwana z powodu tragicznego przypadku.
Otóż Polacy obejmowali koszary po wycofujących się Rosjanach którzy masowo kradli wszystko co tylko się dało. Ojciec otrzymał rozkaz zatrzymywania złodziei włącznie z użyciem broni palnej. Kiedy nadjechał samochód z łupami i Rosjanie nie chcieli się zatrzymać, Polacy otworzyli ogień i rykoszetujący pocisk uderzył Ojca w lewe ramię w którym praktycznie stracił władzę. W ten sposób została zakończona jego wojskowa służba.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Translate »