maj 222016
 
Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Oprócz Żydów Niemcy szczególnie znęcali się nad radzieckimi jeńcami. Pamiętam taką oto sytuację. Pewnego dnia Niemcy gonili przez Lachowicze rosyjskich jeńców na zachód a ja rano miałam jeszcze przed szkołą popaść krowę. Idę z krową, chwile zagadałam się z sąsiadką i patrzę jadą ciężarowe samochody. Ci jeńcy koczowali pod gołym niebem na polu po polskich rolnikach, których Rosjanie wywieźli w 1940 roku na Sybir. Pole było puste a tych jeńców przywieźli z 2 tysiące. Ledwo szli. Niemcy ich w ogóle nie karmili. Ustawili ich w szeregu. Wokół byli rozstawieni niemieccy żołnierze i kazali im biec do ciężarówek. Ledwo biegli w swoich drewniakach a zimno było, bo już jesień wtedy była. Jeden drugiego ciągnął. Tacy byli słabi. Sama skóra i kości, chociaż były to młode chłopaki. Wejście na ciężarówkę też nie było łatwe, ponieważ paka była wysoka a oni sił nie mieli. Wątpię, żeby któryś z nich przeżył wojnę. Niemcy w ogóle o nich nie dbali i prawdopodobnie umarli wszyscy z głodu. Załadowali wszystkich oprócz 7 jeńców. Mieli może 18-20 lat. Jeden z nich miał ładną ciemną karnację. Wtedy jeden z Niemców zobaczył mnie jak szłam z krową i mnie zawołał do siebie. Powiedział, że on zastrzeli tych 7 jeńców, a ja mam ich zakopać.
Zaczęłam go błagać, żeby ich zostawił, bo gdzieś na pewno czekają na nich matki. Niemiec jednak wyciągnął pistolet i każdemu strzelił w czoło. Ciała jeszcze przez chwilę wiły się w konwulsjach. Niemcy zostawili mnie i kazali mi ich pochować. Ja się wystraszyłam i uciekłam z krową do domu. Opowiedziałam wszystko mamie i nie chciałam iść ich zakopywać. Wieczorem jednak poszłam ale ktoś już ciała pochował.
W 1944 roku wojska Hitlera były w odwrocie. Latem Sowieci wyparli z naszych terenów Niemców. Pamiętam te dni bardzo dokładnie a kilka sytuacji szczególnie mi utkwiło w pamięci.
Któregoś dnia Niemcy uciekali całymi oddziałami. Okopali się za miastem i czekali na Sowietów. A na samym końcu jechał Niemiec na motorze. Zajechał do nas na podwórko, napił się wody ze studni i pojechał. To był ostatni niemiecki żołnierz, którego widzieliśmy. A za nim wszedł praktycznie natychmiast front Armii Czerwonej. Pierwsi rosyjscy żołnierze szli na bosaka. Zapytałam się jednego młodego żołnierza gdzie wasze buty? a on odpowiedział pierwszy front nie ma butów, nie ma jedzenia, nie ma nic. I faktycznie tak było.
Niemcom udało się na trzy dni zatrzymać rozpędzoną Armię Czerwoną. Rosjanie musieli się zatrzymać i stoczyć walkę o Lachowicze. Moi rodzice przeczuwali, że miasteczko może stać się terenem walk frontowych, dlatego też wynieśliśmy i schowaliśmy z naszego domu co cenniejsze rzeczy a sami ukryliśmy się w lesie. Obok nas stacjonował rosyjski dowódca, który dowodził bitwą. Mój ojciec nie mogąc patrzeć na bezsensowne decyzje tego dowódcy poszedł do niego i powiedział co z Ciebie z dowódca, że posyłasz w dzień swoich żołnierzy na pewną śmierć, poczekaj do wieczora, to po ciemku lepiej będzie im atakować a dowódca odpowiedział u nas mięsa jest za tyle. Przez 3 dni wozami dowozili młodych żołnierzy pod karabiny Niemców. My w tym czasie czekaliśmy na rozstrzygnięcie bitwy w lesie. Jedynie ojciec z kilkoma innymi mężczyznami chodził pilnować domu, żeby się nie spalił, lecz do domu nie wchodził. Czasami jednak musiałam iść po jedzenie do miasta a nad głowami latały pociski. Pewnego razu jakiś żołnierz woła kładi. Ale ja już poznałam pociski. Jak leciał nad głową i wył to nie rozerwał się nade mną tylko leciał dalej i tam wybuchał. Można zażartować i powiedzieć, że takie były moje doświadczenia na froncie.
Po tych 3 dniach front się przesunął i wróciliśmy do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam leży rosyjski żołnierz z bronią. Kopnęłam go to się obudził i nie wiedział gdzie jest i co tu robi. Taki był zmęczony i głodny. Miał może z 18 lat. Daliśmy mu jeść i poszedł szukać swojego oddziału. Na odchodne powiedziałam mu front już odszedł daleko i za dezercję mogą Cię rozstrzelać.

Późniejsze oddziały Armii Czerwonej nie prezentowały się lepiej. Żołnierze często przychodzili do nas i mówili, że od tygodnia nic nie jedli. Ojciec na to przynosił z piwnicy mleka, chleba oraz mięsa i ich dokarmialiśmy.
Po przejściu frontu Rosjanie rozpoczęli swoje rządy na odbitych terenach. Mnie zatrudniono a w zasadzie przymuszono abym była tłumaczem między sowiecką władzą a Polakami. Po krótkim czasie jednak zaczęłam pracę na poczcie.
Ojca natomiast zabrali aby pędził niemieckie krowy do Rosji. To były mleczne krowy i nikt ich przez ten czas nie doił. Wiele krów przez to padło. Gonił je aż pod Mińsk. Tam puścili je na pastwisko a okoliczne kobiety przyszły je wydoić.
Z kolei mojego brata od razu Rosjanie zabrali do wojska. Brat był 1926 rocznik. Miał 18 lat wtedy. Od razu trafił na front, gdzie był tłumaczem. Potem wywieźli go aż za Moskwę. Tam wraz z innymi Polakami został przeszkolony i przed samym wyjazdem na front kazano im przysięgać jak rosyjskim żołnierzom. Sprzeciwili się temu, bo czuli się Polakami i przez to zaczęto ich dręczyć. Dawali tylko po szklance owsa do jedzenia dziennie. Brat wymieniał rzeczy osobiste za jedzenie ale np. za zegarek dostał tylko lepioszkę. Tak samo za koszulę. Wtedy doradził im pewien polski lekarz, żeby przyjęli przysięgę, bo tworzy się polskie wojsko i zaraz ich przejmie polskie dowództwo. Brat przyjął przysięgę i to go uratowało, ponieważ było paru chłopaków, którzy nie chcieli przyjąć i ich Ruscy rozstrzelali. Brat widząc jak rozstrzelali jego kolegów, którzy nie chcieli przyjąć przysięgi załamał się nerwowo, upadł na ziemie, krzyczał, jęczał i trafił na kilka dni do szpitala. Później ubrali ich w ruskie mundury oraz czapki i pociągiem zawieźli do Białegostoku. Nie wiedzieli gdzie jadą. W Białymstoku ich odżywili, bo po tej głodówce to były tylko skóra i kości. Byli tam 3 miesiące. Zrzucili rosyjskie mundury i dostali polskie. To było Wojsko Polskie ale dowódcami byli Rosjanie. Wyruszyli na front.
Brat opowiadał jak jego oddział przygotowywał się do natarcia na Nysę. Jego dowódca – Rusek – powiedział mu Ty jesteś młody to idź do szkoły oficerskiej na szkolenie, bo my tu i tak wszyscy w tym natarciu zginiemy. I tak też się stało. Zginął cały oddział z dowódcą. Brat długo potem powtarzał dzięki Bogu za takiego komandira.
W szkole oficerskiej był krótko na szkoleniu i znowu go wysłali na front, gdzie doszedł do Berlina.
Po wojnie został w wojsku. Dalej się uczył w różnych szkołach wojskowych i tak został zawodowym żołnierzem. Do Brodów przyjeżdżał tylko na przepustki i w odwiedziny do rodziny.
Został pułkownikiem chociaż miał wtedy duże szanse zostać generałem ale musiałby wyjechać na dłuższe szkolenie do Moskwy. Nie chciał tam jechać, ponieważ miał dosyć Rosjan i powiedział mi stopień pułkownika starczy.

Gdy skończyła się wojna to jak już wspomniałam pracowałam u Rosjan na poczcie. Na poczcie było około 40 pracowników a ja byłam najmłodsza i zawsze rano musiałam naszemu sekretarzowi partii przynosić świeżą gazetę. Naczelnik poczty był zadowolony z mojej prac,y bo co mi powiedział to to wykonywałam.
Natomiast moja rodzina chciała wyjechać po wojnie na tereny Polski a nie zostać na Białorusi. Naczelnik poczty nie chciał mnie puścić. Powiedział niech rodzina jedzie a ja dam Ci tutaj mieszkanie i pieniądze. Nie chciałam zostać, bo co ja tu będę robić sama dziewczyna 15 lat. Naczelnik nie chciał mnie zwolnić a transport już się zaczął tworzyć do wyjazdu. W końcu jednak po interwencji mojej mamy dostałam pozwolenie.

Nie jest prawdą, że Rosjanie wyganiali Polaków z Kresów. Przyszli i powiedzieli, że kto chce niech wyjeżdża, bo tutaj nie będzie Polski. Kto zostanie będzie Rosjaninem.

Podróż na zachód to była ciężka dola. Z naszego miasta było 6 km do stacji kolejowej. Na stacji przydzielili nam wagony towarowe. Takie długie pulmany. Ludzie najmowali u sąsiadów wozy i zwozili na stację cały swój dobytek. Konie, krowy, świnie, owce i drób. Do tego zboże, kartofle, siano i słomę.
Nasz ojciec miał dwa konie, dwie krowy, owce i świnie. Część zboża zamieniliśmy na mąkę i wieźliśmy na zachód nawet swoją mąkę. Obsługa pociągu powstawiała do wagonów małe piecyki ale opał trzeba było sobie samemu załatwić. Dwa tygodnie jechaliśmy. Często zatrzymywaliśmy się na bocznicy i ludzie szli szukać wody, żeby było co pić i na czym gotować. Zaczęły już też działać PURy. W Kutnie taki PUR dał nam jedzenie. Czasami takie PURy dawały jakąś zupę, chleb albo śledzia. Cały czas nie wiedzieliśmy też dokładnie, gdzie jedziemy.
Po drodze ludzie mówili, żeby nie jechać na zachód, bo będziemy mieszkać w ziemiankach. Niemcy wrócą nas pobić i zostaniemy ich niewolnikami. Ludzi zaczęło dosięgać zwątpienie i myśleli o powrocie. Rodzice jednak nie chcieli wracać na Białoruś. Ojciec bał się, że jak zamkną granicę to już nigdy nie będzie można wyjechać do Polski. Brat już wcześniej zapowiedział, że na Białoruś nie wróci.
Pociąg dojechał na stację do Pomorska. Było to na wiosnę 1946 roku. Dokładnie kwiecień bo za tydzień była Wielkanoc. Parowóz odczepił wagony i tak nas zostawili w nocy samym sobie. Las szumiał dookoła. Żadnej chaty czy domu nie widać. Kobiety zaczęły płakać, żeby wracać do domów. Chłopy rano poszli szukać do Pomorska i Brodów miejsca, gdzie można by się było osiedlić. W w Pomorsku w pałacu mieszkała już rodzina Zieleniewskich i powiedzieli nam przewieźcie rzeczy do nas do pałacu, co będziecie siedzieć w wagonie. Jak dobrze pamiętam to było nas około 7 rodzin, które przyjechały z jednej miejscowości. Z nami przyjechały rodziny Trojanowskich, Lisowskich, Kuncewiczów, Mackiewiczów, Giedrojć, Szpak, Zieleniewscy.
Przez tydzień mieszkaliśmy w pałacu w Pomorsku i dopiero później poszliśmy szukać sobie domu. Pałac był pusty i rozszabrowany. Poszliśmy mieszkać do Brodów. Najpierw zajęliśmy sobie dom gdzie Kaczorowski mieszka. W międzyczasie przyjechał z wojska w odwiedziny brat i powiedział taki mały domek sobie zajęliście, większy sobie wybierzcie.
Wybraliśmy sobie większy dom, gdzie rodzice mieszkali do śmierci. Jednak odbyło się to nie bez problemów. Przed nami mieszkała tam jakaś kobieta z Centrali i ojcu powiedziała, żeby zapłacił jej za dom a ojciec na to a Ty kupiła ten dom? Za to powyrywała klosze i lampy. Ojciec jej powiedział bierz te klosze i się wynoś. Potem zarządzono, że nie można tak łatwo zamieniać sobie domów. Nam jako rodzinie osadnika wojskowego przysługiwał dom i 10-hektrowe gospodarstwo ale ojciec nie chciał aż tyle ziemi i wzięliśmy tylko 3 hektary.
Jeszcze gdzieniegdzie w domach mieszkali Niemcy. Na przykład mieszkała jeszcze Niemka z dwoma prawie dorosłymi synami, którzy nie bali się i potrafili wpław przepłynąć Odrę.
Była też jedna stara Niemka, miała z 75 lat, która pasła Polakom krowy. Kiedyś jak wypędzałam nasze krowy to chwilę z nią porozmawiałam. Strasznie płakała. Mówiła, że jej rodzina wyjechała a ją tu zostawili. Narzekała też, że Brody to nie za dobra wieś, bo jest za nisko położona i przez to jest tu dużo wilgoci. Dzieci umierają a starzy chorują. Może chciała nas przestraszyć, żeby się tu nie osiedlać. Do dzisiaj tego nie wiem.
Należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam też nas zarejestrowano.
Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było jeszcze polskie wojsko. Żołnierze często organizowali zabawy a my jako młode dziewczyny tańczyłyśmy z nimi. Śpiewali żołnierskie piosenki.
Na jesień 1946 roku dla starszej młodzieży były organizowane kursy wieczorowe. Prowadził je nauczyciel Wacek Pluto. Parę razy poszłam na taki kurs ale jak zobaczyłam czego tam uczą to stwierdziłam, że ja to już dawno to umiem i przestałam chodzić.

Ślub brałam w 1949 roku. Mąż z rodziną pochodził ze Śląska. Przyszedł z wojny i jako osadnik wojskowy zajął sobie ostatni dom przy Odrze, gdzie mieszka Zieliński. Po ślubie zajęliśmy dom na ulicy Narodowej nr 147. Żyliśmy z 3-hektarowego gospodarstwa. Mąż nadużywał alkoholu i przez to zmarł przedwcześnie w 1975 roku mając zaledwie 50 lat, a ja po 30 latach mieszkania w Brodach przeprowadziłam się i mieszkam do teraz w Sulechowie.
Miałam czworo dzieci. Leon rocznik 1950, który już nie żyje, Władysław rocznik 1951 – żyje i
mieszka w Darnawie za Skąpem, Czesław urodzony w 1954 roku – nie żyje i córka Janina urodzona w 1959 roku, która mieszka na stałe w Niemczech.
Moi dwaj synowie też już nie żyją. Młodszy mieszkał i jest pochowany w Sulechowie a starszy w Czerwieńsku. Synowa od młodszego też już nie żyje. Córka mieszka na stałe w Niemczech i tylko raz w roku mnie odwiedza.
Moi rodzice już dawno nie żyją. Mama zmarła w 1970 roku mając 83 lata w tata w 1980 mając 92 lata. Mój brat mieszka w Poznaniu ale już jest chory. Natomiast siostra mieszka w Darnawie za Skąpem, lecz też jest chora. Miała dwa zawały i dwa udary. Jak już się jest po 80-tce to każdy jest chory.

Mieszkam sama w Sulechowie. Na razie jestem nadal bardzo sprawna. Dużo czytam. Poświęcam się także mimo moich 85 lat pracy w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych.

Adam

maj 142016
 
 Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Okupację niemiecką nie wspominam źle. Mieliśmy swoje małe gospodarstwo, to mleko i mąkę mieliśmy swoją. Była norma nałożona przez Niemców, że mogliśmy miesięcznie tylko 50 kg mąki zmielić. Świń też nie wolno było bić. Do tego każdy w ogrodzie musiał mieć wykopany okop(schron), gdzie jedną stroną się wchodziło a drugą wychodziło. Niemcy przychodzili i sprawdzali czy ludzie mają wykopane okopy. Ojciec do okopu zaniósł nawet poduszki i kołdry. Nigdy jednak nikt z tego schronu nie skorzystał.
Mimo zakazu mój ojciec z bratem postanowili jednak zabić naszą świnię. Nie było to takie proste, bo po ulicach chodziła non stop żandarmeria i szybko by usłyszał zabijaną świnię. Dlatego pod wieczór mnie wysłali na ulicę, żebym stała na czatach. Żandarmów było z daleka słychać, bo mieli metalowymi gwoździami podkute buty. Natomiast ojciec z bratem poszli do chlewa zabić świniaka. Nie wiedzieli jednak jak to zrobić, żeby świnia nie piszczała. Nabrali trochę do worka mąki i naciągnęli świni na głowę tak, że zaczęła się dusić tą mąką a oni dźgali ją nożem. I tak ją zabili. Potem był problem jak tą świnię sparzyć. Gotowali w kuchni wodę i po trochę ją parzyli i kroili na kawałki. To było dla nas dziwne, bo my zawsze opalaliśmy świnie. A ja przez prawie całą noc stałam na czatach na ulicy.
Za drugim razem jak zabili świnię to wzięli ją na wóz i zawieźli do lasu, i tam opalili ją w lesie. Wtedy to była już po naszemu przyrządzona świnia. Opalona i oskrobana. Niestety wtedy wynikły inne problemy, bo klacz miała źrebaka i sama wróciła z lasu do stajni, żeby nakarmić go mlekiem. Myśleliśmy z matką, że Niemcy ich złapali i zabili.

Polaków też Niemcy zabijali. Pamiętam, była taka pani Jadczakowa, żona sierżanta, której męża zabrali Ruscy w 1939 roku. Natomiast jej córka była u Niemców tłumaczką. Niemcy zrobili takie niby getto w Baranowiczach i tam zabrali panią Jadczakową i rozstrzelali. Nie pomogło nawet wstawiennictwo córki. Rosjanie wywozili wyższe sfery na Sybir a Niemcy rozstrzeliwali.
Partyzantka w naszej okolicy była bardzo aktywna. Nas osobiście to zbytnio nie dotyczyło, bo partyzanci do miasta rzadko się zapuszczali ale ludzie na wsiach to przez partyzantów się nacierpieli.
W mieście była też szubienica, gdzie wieszano publicznie ludzi. Pamiętam pewnego razu jak po mieście chodzili Niemcy i wołali, że wszyscy mają wyjść z domów, bo będzie publiczna egzekucja. Myśmy byli pełni strachu, że chcą nas zabić. Okazało się, że Niemcy na wsi złapali dwóch chłopów za pomoc partyzantom i zaprowadzili ich na szubienicę. Stał tam Niemiec w białym ubraniu, który ich powiesił. Przed egzekucją pozwolił im jeszcze powiedzieć ostatnie słowo. Jeden powiedział jestem niewinny a wszedłem do lasu, żeby zrobić miotłę z brzozowych gałązek. Drugi też mówił, że jest niewinny. Wisieli tak na szubienicy 3 dni, aż się zrobili sini. Ludzie zaczęli mówić, że wybuchnie zaraza. Wtedy Niemcy zagonili kilku chłopów, żeby ich za miastem pochowali.
Pamiętam też taką sytuację, gdy szłam na pole a Niemcy z trupimi czaszkami na czapkach, czyli SS, śmieją się, wygłupiają i leżą po rowach, żeby schronić się przed słońcem. A za mną szedł taki ułomny mężczyzna. Miał może z 40 lat. Sam do siebie mówił. Bałam się go trochę i zatrzymałam się z boku aż mnie wyprzedzi i pierwszy wyjdzie na drogę. Wyprzedził mnie i jak na szosie mijał SS-manów to wziął kamienie i zaczął w nich rzucać. Wszyscy Niemcy powstawali, szybko go złapali i ręce mu wykręcili do tyłu. Zaraz też podjechało niemieckie auto, wsadzili go do niego, zawieźli do lasu i tam zastrzelili. Po co on rzucał w nich tymi kamieniami? Ja przeszłam spokojnie zaraz po nim i mi Niemcy nic nie zrobili.
Najgorzej mieli na wsi ludzie, którzy mieszkali blisko torów. Raz partyzanci podłożyli bomby pod tory i wysadzili pociąg. Niemcy w odwecie zgonili ludzi mieszkających przy torach do stodoły, oblali benzyną i żywcem spalili. Zginęli wtedy niewinni ludzie.
Była też wyznaczona godzina policyjna. Często były też nocne kontrole. Wchodzili do domu, a jak ktoś długo nie otwierał to wywarzali drzwi. Robili rewizję i liczyli domowników.

W najgorszej sytuacji pod okupacją hitlerowską byli Żydzi.

Pamiętam, że mieliśmy takiego sąsiada Żyda co się nazywał Pupko, który uczył nas niemieckiego w szkole ale później go zabito. Do naszego miasta przybyło też wielu Żydów z Łodzi i Warszawy, którzy uciekli w 1939 roku. Ich Niemcy w Lachowiczach też zabili, a myśmy po nich bardzo płakali, bo byli to wykształceni ludzie, nierzadko profesorowie. W mieście było pięć Bożnic żydowskich i wszystkie napełniły się tymi żydowskimi uchodźcami. Pewnego razu naszą ulicą szedł tłum Żydów, którzy szli na łąki i pola za miejscowością, gdzie mieli nadzieję się schronić. Jednak po pewnym czasie patrzymy a Ci Żydzi wracają z powrotem. Jeszcze byli nie ograbieni, mieli złoto i kosztowności przy sobie, ładnie poubierani. Przeczuwali, że Niemcy chcą się z nimi rozprawić, bo do napotkanych ludzi mówili weź moje dziecko. Niektórzy myśleli, że ich Niemcy gdzieś na roboty wywiozą.

W Lachowiczach przed wojną było około 9 tysięcy Żydów. Założono getto dla Żydów. Getto było to kilka domów ogrodzone drutem kolczastym ale nie pod napięciem. Tam umieszczano wszystkich Żydów z miasta. Żydów z getta goniono do pracy przy budowie drogi. Była budka strażnicza przy wyjściu z getta. Żydzi tam strasznie głodowali i gdy szli do roboty to wymieniali się z polską ludnością mosiężnymi łyżkami czy prześcieradłami na jedzenie. W tej budce strażnicy obmacywali Żydów, robili im rewizje i zabierali rzeczy, które chcieli wymienić na jedzenie. Do tego budka służyła jako miejsce, gdzie Żydów bito za to, że chcieli się wymieniać.

W sumie były trzy pogromy Żydów. Gdy pierwszy raz bili Żydów to Niemcy okrążyli miasto a nam Polakom powiedziano, żebyśmy w tym dniu nie szli do szkoły, bo będą bili Żydów. Natomiast za miastem były okopy i pogonili tam kilkudziesięciu Polaków, żeby je wyczyścili i pogłębili. Mój starszy brat bardzo nie chciał iść kopać to schował się przed Niemcami pod łóżkiem. Zgonili Żydów do parku, w którym Rosjanie, gdy weszli do Polski w 1939 roku postawili duży pomnik Lenina. Jednak Niemcy później łańcuchami owinęli ten pomnik, zapięli czołg i przewrócili Lenina. Podczas tego pogromu okazało się, że nie mordowali ich Niemcy. Zapytałam się pewnego Niemca czy to oni strzelają – Deutsche Soldaten? a on odpowiedział Nein – Litwini. Niemcy byli w szarych mundurach a Litwini mieli zielone. Później ustawiali Żydów w czwórki, kazali chwycić się pod ręce i tak szli pod strażą litewskich żołnierzy nad te okopy za miastem. Wtedy wszyscy zrozumieli co się szykuje. Żydzi też wtedy się zorientowali co ich czeka. Próbowali przekupić Niemców pieniędzmi. Niektórzy ze strachu wpadali w obłęd i rwali włosy. Masakry dokonano karabinami maszynowymi. Zabito około 3 tysięcy Żydów. Zginął między innymi Rabin z pięciorgiem dzieci, lekarz Zimmermana, nauczyciele i wielu innych znanych nam osobistości.

Ciała wrzucono do tych pogłębionych okopów i przysypano niewielką warstwą ziemi. Na wiosnę gdy mrozy puściły te doły aż się ruszały od rozkładających się ciał. Ziemia falowała jak morze. Niemcy znowu zgonili Polaków, żeby nasypać więcej ziemi na mogiły, bo bali się epidemii. (pierwszy pogrom Żydów był 28 października 1941 roku).

Następny pogrom był w lecie 1942 roku. Gdy zbliżała się druga masakra to Żydzi sami podpalili domy w getcie i zaczęli powstanie. Wiał mocny wiatr i padał deszcz. Płonące duże kawałki domów z getta leciały na okoliczne domy w tym nasz. Wieczorem jak się ściemniło Żydzi przecięli druty i może nawet z 1000 Żydów uciekło do lasu. Reszta, która nie uciekła została zabita. Wielu też spłonęło w domach.

Któregoś dnia po drugim pogromie Żydów patrzymy idą lekarze – Żyd i Żydówka – niosą całą torbę biżuterii i złota. Nagle przy naszym domu, pod naszymi oknami zatrzymał ich Niemiec. Żydzi dali mu torbę złota za to, żeby ich nie zabijał. Nie wiem co się z nimi stało ale wątpię, żeby przeżyli wojnę.

Był też żydowski kowal, który miał piękny nieduży domek i zawsze był uczynny dla wszystkich. To konia podkuł, to obręcze do kół od woza zrobił. Podczas pierwszego pogromu Żydów kowal zdołał się ukryć. Niestety jego żonę i córkę zabili podczas masakry. Potem jednak Niemcy szukali ukrywających się Żydów i kowala także złapali. To był straszny widok jak go prowadzili. Trzymał się płota i nie chciał iść z nimi. Bili go przy tym a on krzyczał i piszczał matka moja matka, matka moja matka a Niemcy okładali go kolbami po plecach.

Do nas przychodził taki złodziej-Żyd i płakał, że mu całą rodzinę już zabili. Chciał, żeby go też już zabili. Czasami matka mu jeść dawała. Później Żyd dostał się do getta i mama nosiła mu trochę mąki wieczorami. Podawała mu ją pod drutami. Ostatni trzeci pogrom był w 1943 i w tym czasie też zlikwidowano getto.

Adam

maj 072016
 
Jadwiga Orzeszko

Jadwiga Orzeszko

Jak to w zwyczaju bywa podczas przeprawy promem ludzie rozmawiają z promistami. Tak też robi Andrzej kiedy rano jeździ promem do pracy. Uciął sobie pogawędkę z ówczesnym sołtysem i promistą Panem Piotrkiem Olejnikiem. Promista wiedząc o historycznym hobby Andrzeja powiedział rozmawiasz ze starszymi ludźmi o historii a w Sulechowie mieszka taka babcia, która żyła 30 lat w Brodach, pamięć ma świetną a do tego gaduła jakich mało. Andrzej nie zwlekając znalazł szybko nazwisko w książce telefonicznej, zadzwonił i umówił nas na termin spotkania. Już pierwsza rozmowa przez telefon potwierdziła ponadprzeciętną rozmowność starszej Pani, bo trwała kilkadziesiąt minut.
Razem z Andrzejem stawiliśmy się punktualnie o wyznaczonej porze 27 lutego 2015 roku w godzinach wieczornych w mieszkaniu Pani Jadwigi w samym centrum Sulechowa.
Pani Jadwiga poczęstowała nas smażoną rybą i długo nie trzeba było czekać jak sama zaczęła opowiadać historię swojego życia.

Nazywam się Jadwiga Orzeszko z domu Siegień. Urodziłam się 1 września 1930 roku w miejscowości Lachowicze w ówczesnym powiecie baranowickim na terenie dzisiejszej Białorusi. Mój ojciec Tomasz Siegień urodzony w 1888 roku i mama Anna urodzona w 1887 roku mieli jeszcze dwoje dzieci. Najstarszego syna urodzonego w 1926 roku i młodszą córkę Zofię rocznik 1932. Moja mama bardzo słabo czytała i pisała, bo nie miała możliwości, żeby chodzić do szkoły. Przez to też moi rodzice bardzo dbali, żebyśmy uczęszczali do szkoły i zdobyli chociażby podstawowe wykształcenie. Lachowicze były niewielkim miasteczkiem w pobliżu granicy ze Związkiem Radzieckim. Mimo, że mieszkaliśmy w mieście to rodzice utrzymywali się z gospodarstwa, które miało areał 3 hektarów. Ojciec do tego najmował się na powłoki u Tatarów. Warto wspomnieć, że Lachowicze to miejscowość, gdzie przed wojną mieszkała ludność wyznająca aż cztery religie i wszyscy mieli swoje świątynie. Najwięcej było Muzułmanów ze swoim Meczetem i Żydów ze swoimi Bożnicami. Nas Katolików ze swoim Kościołem i Prawosławnych z Cerkwią było mniej. Jednak wszyscy żyli ze sobą w zgodzie i nie pamiętam aby były jakieś spory na tle religijnym. Mój rodzinny dom stoi do tej pory i teraz mieszkają w nim Rosjanie.

Okres przedwojenny pamiętam jako spokojny i nam dzieciom nic go nie zakłócało. Chodziliśmy do szkoły. Przed wojną skończyłam 2 klasy w polskiej szkole. Pamiętam, że przed wojną byliśmy ze szkoły na wycieczce w miejscowości Hruszówka, która była dwa kilometry za naszym miastem, gdzie w swoim dworku żył kiedyś Tadeusz Rejtan. Ugościła nas tam potomkini Reytanów (Alina z Hartinghów Reytanowa). Była drobnej postury i zawsze nosiła mały kapelusik. Podczas wycieczki cały czas grała nam orkiestra. Upiekliśmy chleb i nadoiliśmy mleka, bo było to duże gospodarstwo. Pani Reytan miała też swoją papugę, która siedziała jej na ramieniu i wołała moja Pani, moja Pani. Pamiętam też, że Pani Reytan jeździła przez Lachowicze bryczką i zawsze towarzyszyły jej dzieci, chociaż swoich nie miała. Jak się później dowiedziałam brała sieroty, karmiła je, uczyła i później wysyłała na studia.
Mąż Pani Reytanowej w 1910 roku, gdy popełnij samobójstwo, to ostatnim jego życzeniem było, żeby go pochować nie z bogatymi a z biednymi. Pochowano go na jego polu, gdzie później wybudowano kaplicę. Ksiądz podczas naszej wycieczki odprawił w kaplicy mszę i powiedział dziatki tutaj leży w grobowcu Pan Reytan.
Gdy w 1939 roku przyszli Sowieci to Panią Reytan wywieźli na Sybir a cały majątek rozkradli i roztrwonili. Nie wiem czy przeżyła zsyłkę na Sybir.

W 1939 roku zaczęła się nerwowa atmosfera. Ludzie zaczęli przeczuwać zbliżającą się wojnę. W czerwcu ojca powołano do wojska. Przez 3 miesiące stacjonował w Rabce Zdrój, lecz nie wiem czemu przed samym wybuchem wojny zdemobilizowali go i wrócił do domu.
W lipcu i sierpniu 1939 roku kilka rodzin z naszego miasteczka przeczuwając zbliżającą się wojnę wyjechało za granicę. Tak było na przykład z naszym sąsiadem adwokatem, który wyjechał do Szwajcarii.
17 września 1939 roku do naszego miasteczka weszły oddziały Armii Czerwonej. Walk nie było ale Rosjanie od razu wprowadzili swoje rządy. Pozamykali szkoły i sklepy. Przejęli także całą dokumentację z urzędów. Polacy byli tak zaskoczeni atakiem ze wschodu, że nie zdążyli ani schować ani zniszczyć dokumentów. Stąd Rosjanie mieli „polskich wrogów ludu” podanych na tacy. W zimie rozpoczęły się pierwsze aresztowania i wywózki na Syberię. Na jesień 1940 roku Sowieci otworzyli szkoły i rozpoczęłam naukę w rosyjskiej szkole, gdzie uczyłam się języka rosyjskiego i białoruskiego.

W czerwcu 1941 roku Niemcy niespodziewanie zaatakowały Związek Radziecki. Do Lachowicz weszła niemiecka żandarmeria i rozpoczęła swoje nowe rządy. Otworzono zamknięte przez Rosjan sklepy. Otwarto także niemieckie szkoły, do której także uczęszczałam. Obowiązkowymi językami w szkole były niemiecki i białoruski.
Ojciec i brat pracowali dla Niemców, żeby utrzymać rodzinę. Kto miał większe mieszkanie to wyrzucali go do mniejszego. Wywozili ludzi na roboty przymusowe. Oficerowie niemieccy zajmowali mieszkania. Młode dziewczyny musiały przychodzić do tych mieszkań sprzątać i czyścić buty. Jak źle wyczyścili to taki oficer potrafił dać w mordę dziewczynie.
U nas natomiast na podwórku Niemcy rozstawili swój tabor. Czyścili, poili i karmili swoje konie. Przychodzili także do naszego domu i rozmawiali ale zachowywali się dobrze. Ojciec znał trochę niemieckiego to z nimi rozmawiał. Niemiecki Wehrmacht to było prawdziwe wojsko. Żołnierze jak malowani. Jak szli na Stalingrad to śpiewali żołnierskie piosenki a nam dzieciom dawali cukierki. Jednak z czasem w 1943 i 1944 roku kiedy Niemcom brakowało mężczyzn do wojska to szli już gorzej wyglądający, a nawet niektórzy to kalecy.

Adam

Translate »