paź 052014
 

W ramach uzupełnienia wspomnień Pana Antoniego Salwy warto przytoczyć parę istotnych faktów ze spotkania.

W trzech ostatnich wpisach śledziliśmy wspomnienia Pana Antoniego, który w czasie drugiej wojny światowej był zesłany na Syberię, a później jako żołnierz przeszedł szlak bojowy od Rosji do samego Berlina. Czytelnikom warto także napisać o tym jak przebiegało spotkanie.

Na pytanie o medale i odznaczenia z wojny u Pana Antoniego natychmiast pojawił się błysk w oku. Starszy Pan wstał i szybkim krokiem poszedł do pokoju obok, z którego przyniósł stos płaskich pudełek, a w nich prawdziwe skarby, między innymi: Medal za Warszawę 1939-1945; Medal „Za zdobycie Berlina”; Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk; Medal „Za zwycięstwo nad Niemcami w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej 1941–1945”; Odznaka honorowa Sybiraka oraz Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie.

Wszystkie medale wojenne widoczne są na zdjęciu, gdzie bohater wspomnień pozuje w mundurze.

Podczas spotkania wynikło także, że Antoni Salwa to bohater. W książce (autobiografia) pod tytułem Historia jest nauczycielką życia autorstwa Kazimierza Bułhaka na jednej ze stron jest opis jak Antoni Salwa w czasie walk z Niemcami uratował rannego Kazimierza Bułhaka. Pan Antoni wyniósł z okopu na plecach postrzelonego w szyję Kazimierza Bułhaka.

Antoni Salwa i Kazimierz Bułhak spotkali się wiele lat po wojnie i wspominali stare czasy. Niestety Kazimierz Bułhak zmarł w 2012 roku.

Źródło zdjęć medali: www.wikipedia.org

Adam

wrz 292014
 

Obraz 010Z Wału Pomorskiego przetransportowali nas nad Odrę w okolicę Kostrzyna, gdzie przygotowywaliśmy się do forsowania ostatniej dużej rzeki przed Berlinem.

W Kostrzynie forsowanie Odry było bardzo niebezpieczne. Bałem się tej rzeki. Miałem nauczkę z Wisły w Puławach i nie pchałem się pierwszy. Z kolegą ociągaliśmy się ale za nami byli już oficerowie polityczni i trzeba było iść. Kiedy byliśmy na łódkach i tratwach na środku Odry to nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły nas bombardować. Cudem przeżyłem.

Kiedy jednak uchwyciliśmy przyczółek na niemieckiej stronie Odry nasze oddziały były dziesiątkowane przez jeden karabin maszynowy w okopie, którego nie mogliśmy uciszyć. Okrążyliśmy go i w końcu zdobyliśmy. Okazało się że strzelało z niego dwóch Niemców i Niemka. Wszyscy troje byli pijani jak bele. Chyba popili dla odwagi. Wzięliśmy ich do niewoli i gdy przewoziliśmy ich na łódce przez Odrę na nasze tyły to zaczęli się rzucać w tej łódce tak, że by ją przewrócili. Nasi żołnierze wypchnęli ich do wody i powiedzieli tam się rzucajcie. Utopili się wszyscy troje.

Po sforsowaniu Odry pojechaliśmy do Berlina. W Berlinie nasza artyleria też miała co robić. Niestety na Reichstagu nie byłem ale w samym Berlinie byłem kilka dni.

W Berlinie doszliśmy do Łaby. A tu cicho, nikogo nie ma. Tylko amerykański samolot przeleciał i wywiad zrobił. Dopiero pod wieczór na drugiej stronie Łaby pokazali się Amerykanie. Przypłynęło na naszą stronę kilkudziesięciu Amerykanów – to trzeba było ich ugościć. Zaraz wysłaliśmy kogoś po bimber albo spirytus. Piliśmy całą noc z tymi Amerykanami. Dopiero nad ranem przepłynęli z powrotem. Zaprosili nas na następną noc do siebie – że wtedy oni nas ugoszczą. Ale my nie skorzystaliśmy, bo baliśmy się naszego dowództwa. Niektórzy uciekli. Najczęściej byli to żołnierze, którzy wcześniej walczyli w partyzantce albo ci, którzy stracili całą rodzinę podczas wojny. Tak jak ja, miałem brata w wojsku i siostry gdzieś na Ukrainie to bałem się że mogą mieć problemy jeśli uciekłbym do Amerykanów. Z naszej dywizji uciekało bardzo dużo żołnierzy, tak więc alarmowo wyjechaliśmy znad Łaby żeby nie było więcej ucieczek.

W Berlinie w jednym ze sklepów nabraliśmy sobie materiału i w Polsce daliśmy go krawcowi, żeby poszył nam cywilne ubrania, bo po wyjściu z wojska nie mieliśmy żadnych ubrań tylko zniszczony mundur.

Odkąd dostałem się do wojska w Rosji nie miałem żadnego kontaktu z bratem. Nie wiedziałem czy brat żyje czy zginął gdzieś w walkach. O siostrach też nic nie wiedziałem. W ostatnich dniach wojny pod Berlinem jeździły całe konwoje ciężarówek. Jedne jechały do Berlina z żołnierzami i amunicją a inne wracały z Berlina na tyły po zaopatrzenie. Ja też jechałem na jednej z takich ciężarówek a z naprzeciwka patrzę na ciężarówce jedzie mój brat. Zatrzymałem swoją ciężarówkę i zawołałem brata. Zeskoczyliśmy z aut i się uściskaliśmy. Brat prosił mnie o papierosy. Mój dowódca powiedział wtedy daj bratu wszystkie a my sobie jeszcze zdobędziemy papierosy.

Po wojnie mój oddział wysłano do Kędzierzyna-Koźla, gdzie robiliśmy żniwa. Wszystkie młyny w okolicy były nasze. Gorzelnie też wojsko przejmowało, więc tam wiadomo czas już przyjemniej płynął i było fajnie. Dużo przyjeżdżało Zabugowców. Oni byli biedni to ich ratowaliśmy. Jeden wóz do naszej stodoły a dwa dla nich. U nas się wszystko zgadzało a oni mieli też zboże. W zamian za pomoc odwdzięczali nam się bimbrem. Z Koźla pojechałem do Radomia, gdzie wysłano nas do zwalczania band UPA.

6 marca 1946 roku zwolnili mnie z wojska. Prawie 3 lata służyłem w wojsku. Dosłużyłem się stopnie ogniomistrza co w piechocie odpowiada sierżantowi.

Z Radomia pojechałem do Rzeszowa do znajomych i następnie z Rzeszowa do Bródek. Znajomy z baterii namawiał mnie do zamieszkania w Dzierżoniowie. Był majorem w naszej baterii. Wolałem jednak pojechać do Bródek do sióstr i brata, którzy pozajmowali sobie już tam domy. W Bródkach zamieszkałem w tym domu gdzie teraz jest świetlica a później przeniosłem się do siostry Wiktorii.

W międzyczasie ożeniłem się i zacząłem pracować w Zielonej Górze. Pamiętam, że na początku lat 50-tych mieszkałem jeszcze w Bródkach, bo najstarszy syn się tam urodził.

Później przeprowadziłem się do Zielonej Góry ale ciągle jeździłem do Bródek do sióstr. Bratu Władkowi nie podobało się za bardzo w Bródkach i wyjechał do Rzeszowa, gdzie mieszkał do śmierci. Siostry tez poumierały i zostałem z rodzeństwa sam.

W Zielonej Górze pracowałem do emerytury i grałem w orkiestrze na trąbce.

Mam czterech synów i gromadkę wnuków.

W 2013 roku po ponad 60-ciu latach małżeństwa zmarła moja żona i syn zabrał mnie do siebie do Przylepu, żebym nie siedział sam w pustym mieszkaniu. U syna mam przynajmniej z kim porozmawiać.

Wieczorem lubię wypić sobie lampkę koniaku i wspominać stare czasy. Często też rozmyślam ile miałem szczęścia, że przeżyłem wojnę.

Adam

wrz 212014
 

Kiedy w Rosji tworzyła się Armia generała Andersa to mnie zabrali do rosyjskiego wojska, gdzie w dzień pracowałem a w nocy mieliśmy ćwiczenia. Teraz z perspektywy czasu wiem, że było to specjalnie zrobione. Zabrano sporo Polaków do rosyjskiego wojska aby nas przetrzymać i nie zapisać się do Andersa. Udało im się to. Gdy brali mnie do wojska to przewodniczący komisji zapytał się jak mam na nazwisko, a ja odpowiadam że Salwa i chciałbym iść tam gdzie koledzy. A on na to nazwisko wskazuje, że do artylerii!

Brata Władka nie wzięli, bo nałożyli na niego bramniożkę – to oznaczało, że nie można go wziąć z pracy, bo cała produkcja stanie. Później i tak poszedł sam do Armii Berlinga. Władek dostał się do wojsk przeciwlotniczych.

Mnie z innymi Polakami po tych nocnych ćwiczeniach w sierpniu 1943 roku przenieśli też z Armii Czerwonej do Armii Berlinga. Przez moment w moim oddziale był też Wojciech Jaruzelski, jednak po kilku dniach wysłano go do szkółki oficerskiej. Później służyliśmy razem w 2. dywizji ale ja jako zwiadowca artylerii a on w piechocie. Przeszliśmy ten sam szlak bojowy.

W wojsku rano zawsze była modlitwa Kiedy ranne wstają zorze i później się dopiero zaczynało żołnierskie życie. Wieczorem też była modlitwa.

W Strzelcach nad Oką był nawet ołtarz i ksiądz odprawiał msze. Chodziły plotki, że ten ksiądz był z Jeleniej Góry i Polacy wykradli go od Niemców albo sam zdezerterował.

W późniejszych okresie sporo dezerterów z Wehrmachtu przechodziło na naszą stronę.

Najwięcej ich chyba przeszło, gdy staliśmy nad rzeką Pilicą. Wartownicy zobaczyli, że ktoś wpław płynie przez rzekę. Dowódca krzyknął nie strzelać, zobaczymy kto to jest. To byli dezerterzy z Wehrmachtu – Ślązacy. Powiedzieli, że jak ich puścimy to przyprowadzą więcej takich dezerterów. I tak było. Przypłynęło ich później całkiem sporo.

Szlak bojowy zacząłem od Strzelec nad Oką. Później stacjonowaliśmy dłuższy czas pod Smoleńskiem. Ja nie jechałem ale oficerowie byli oglądać groby naszych pomordowanych żołnierzy w 1940 roku. Następnie stacjonowaliśmy w Berdyczowie i w Kivercach na Ukrainie. Stamtąd już poszliśmy na wojnę, na front. Ja służyłem w artylerii w zwiadzie. Moim zadaniem było wyszukiwanie pozycji wroga i podawanie współrzędnych do ostrzeliwania przez artylerię. Osobiście nie musiałem zabijać wroga ale robiliśmy to zespołowo.

Pamiętam jak w Puławach forsowaliśmy Wisłę. Ciężko tam było. Most był już zerwany a jako zwiadowca podczołgałem się pod ten most na brzegu rzeki z lornetą nożycową, żeby zrobić rozpoznanie. Następnie łódką dopłynęliśmy na zerwane przęsło mostu. Weszliśmy na nie a tu nagle rozpoczął się niemiecki ostrzał. Lornetę wrzuciłem do wody i sam też wskoczyłem do lodowatej Wisły, żeby nie zginąć. W późniejszych walkach byłem już ostrożniejszy.

Walczyłem też o Warszawę. Stolica była wtedy w samych gruzach. Samą Warszawę zdobywaliśmy już pod koniec powstania, bo najpierw walczyliśmy pod Warszawą. Widziałem wtedy jak niemieckie samoloty zrzucały na powstańców bomby a alianckie żywność, ale wątpię, żeby to jedzenie trafiało do walczących powstańców. Na temat samego Powstania Warszawskiego nie wypowiadam się czy było dobre albo złe. Nam żołnierzom było ciężko patrzeć na bombardowanie stolicy ale takie były rozkazy. W Warszawie stacjonowaliśmy na Bródnie.

Pamiętam z Warszawy jedno ciekawe zdarzenie. Było to już po zdobyciu stolicy. Idę z kolegami przez miasto a z naprzeciwka idzie pijany Rusek. Szybko wpadłem na pomysł i mówię do kolegów jak idzie pijany to trzeba iść tam skąd on przyszedł, to też „znajdziemy”. Do tego Rusek pokazał nam palący się magazyn. W tym magazynie było dosłownie wszystko. Weszliśmy do środka, ale za daleko nie można było iść, bo dym i ogień był za duży i można było niepotrzebnie zginąć. Zabraliśmy trochę jedzenia i sporo wódki w takich dziwnych glinianych butelkach. Po pewnym czasie jednak wyższe dowództwo się dowiedziało, że mamy wódkę i przyszedł rozkaz, żeby pobić wszystkie butelki. Na szczęście nasz dowódca był dobrym chłopem i kazał puste pobić a pełne schować, żeby nikt nie widział. I tak też zrobiliśmy.

Następnie walczyliśmy o przełamanie Wału Pomorskiego. Były tam zaciekłe walki. Nasz telefon polowy non stop dzwonił. To piechota dzwoniła i mówiła artylerzyści róbcie coś, bo nawet czapki nie można podnieść w okopach! My zwiadowcy poszliśmy szukać skąd to Niemcy tak strzelają. Znaleźliśmy bunkier skąd strzelali i kilka stanowiska dział. Podaliśmy namiary na ich pozycje i nasza artyleria ich załatwiła.

Przełamując Wał Pomorski doszliśmy do morza, do Kamienia Pomorskiego nad Zatokę Kamieńską. Nasza artyleria wystrzeliła kilka pocisków do tej zatoki i wypłynęły ogłuszone ryby, które pozbieraliśmy i mieliśmy jedzenie.

Adam

Antoni Salwa

Antoni Salwa

wrz 142014
 
Herb Archangielska

Herb Archangielska

Przylep pod Zieloną Górą 8 lutego 2014 roku. Sobotnie przedpołudnie. Tegoroczna zima była nadzwyczaj ciepła i tak też było tego dnia. Prawie bezchmurne niebo i kilka jeśli nie kilkanaście stopni Celsjusza powyżej zera. Drzwi otwiera synowa Pana Antoniego. Siadamy przy stole nad gorącą herbatą. Pan Antoni, smukły i elegancko ubrany starszy pan, zaczyna opowiadać o swojej młodości, która mogłaby być scenariuszem niejednego filmu.

Nazywam się Antoni Salwa i urodziłem się 20 września 1925 roku w kolonii Straszów w bardzo dużej wiosce Dmytrów w powiecie Radziechów w województwie tarnopolskim na terenie dzisiejszej Ukrainy. Jako dzieciom opowiadano nam, że na tej kolonii kiedyś straszyło i dlatego nazywa się Straszów.

Moja matka miała na imię Anna a ojciec Bartlomiej. Miałem troje starszego rodzeństwa. Dwie siostry Józefę (1916), Wiktorię (1922) i brata Władysława (1914). Ja byłem najmłodszy.

Rodzina żyła z rolnictwa. Dokładnie nie pamiętam ale mieliśmy od 5 do 10 hektarów ziemi.

Ojca w ogóle nie znałem bo zmarł w lipcu 1925 roku – dwa miesiące przed moim urodzeniem.

Przed wojną chodziłem do szkoły do Dmytrowa, gdzie skończyłem 4 klasy. Po szkole pomagałem na gospodarce – najczęściej pasłem krowy.

Wybuch wojny we wrześniu 1939 roku nie utkwił mi mocno w pamięci. Pamiętam, że rosyjskie samoloty zrzucały ulotki, żeby Polacy się poddawali. Później Rosjanie weszli ale żadnych walk nie było. Nie było tez żadnych mordów ani rozstrzeliwań. Jedynie w kolonii utworzył się komitet, który chodził na zebrania do Dmytrowa, gdzie dowiedział się, że z Polakami będzie źle i tak też się stało, bo wywieźli nas na Sybir.

10 lutego 1940 roku wywieźli mnie z bratem na Sybir. Była wtedy bardzo ostra zima. Przyjechali po nas w nocy i kazali zabrać najpotrzebniejsze rzeczy. Władek wziął ziemniaki, które już na stacji się rozeszły. Zapakowali nas na sanie, które ciągnął jeden koń i powieźli na stację. Sanie po drodze z nami się przewróciły. I Władek mówi do Ukraińca, który nas wiózł jadę w poniewierkę a Ty mnie już tutaj poniewierasz?

Na Syberię wywieźli całą kolonię Straszów, oprócz mojej matki, która zmarła w Dymitrowie w styczniu 1940 roku tuż przed samą wywózką na Sybir.

Także moje siostry nie były na Syberii. Józefy nie wzięli a Wiktoria uciekła w tym czasie jak zabierali na Sybir. Mówiła mi, żebym z nią uciekł ale ja nie chciałem i na Syberii byłem tylko z bratem.

Załadowali nas do bydlęcych wagonów i wywieźli na Sybir do lasów archangielskich. Nie pamiętam dokładnie ile czasu tam jechaliśmy ale na pewno było to kilkanaście dni. Po przybyciu na miejsce zakwaterowali nas do drewnianych baraków, gdzie były w zasadzie tylko prycze i pełno pluskiew oraz wszy. Tam drzewo rosło, a w środku tego drzewa były pluskwy. Była to prawdziwa zmora tamtego rejonu. Przez pierwsze dni na Syberii mieliśmy straszną biedę i głód ale z bratem poszliśmy do pracy przy wyrębie drzew i jego obróbce. Wtedy też dostaliśmy pierwsze wypłaty za naszą pracę i mogliśmy iść na stołówkę kupić jedzenie. Na stołówce był chleb, a czasami można było kupić nawet makaron z kiełbasą. Po wybuchu wojny w 1941 roku między Niemcami a Rosją nasze jedzenie pogorszyło się. Dostawaliśmy tylko przydział 800 gram chleba na głowę i nie zawsze można było też ten chleb dostać. Do tego kombinowało się na różne sposoby, żeby zdobyć coś do jedzenia. Ogólnie jeżeli chodzi o głód to nie mieliśmy się aż tak źle na Syberii. Brat Władek był dorosły a ja mimo że miałem tylko 15 lat to też pracowałem jak dorosły mężczyzna. Na Syberii było tak, że jak się pracowało to się nie zginęło. Najgorzej miały rodziny z dziećmi, bo tam dorośli musieli utrzymywać swoje dzieci, które były za małe, żeby pracować. A najgorzej było, gdy w takiej rodzinie ktoś z dorosłych się rozchorował, Wtedy często z głodu umierała cała rodzina. Ja z bratem nie mieliśmy nikogo na utrzymaniu i to co zarobiliśmy było dla nas. Tak się też szczęśliwie złożyło, że razem z bratem dostaliśmy dosyć lekkie prace. Władek traczkę rżnął. A mnie zabrał jeden z dziesiętników i powiedział ty Salwa będziesz u mnie pracował i zrobił mnie brakarzem lasów. Moim zadaniem było sortowanie ściętego drzewa na 1, 2, 3 gatunek itp. Ja miałem fajnego dziesiętnika. Czasami nie chodziłem do lasu a pisał, że byłem albo normy większe pisał niż wyrobiłem. Ale za to pożyczki ode mnie brał. Inni mi mówili jak będzie oddawał to nie bierz, bo może już nie być taki dobry dla Ciebie. I nie brałem. W 1941 roku przenieśli mnie do innej pracy, gdzie ciąłem tzw. bałwanki czyli surowe kawałki drzewa o określonych wymiarach i kształcie. Te bałwanki miały 4 cm grubości i trafiały do fabryki, gdzie robiono z nich już właściwe kolby do karabinów. Potem awansowałem i woziłem bałwanki na stację oddaloną o jakieś 18 kilometrów.

Adam

Translate »