cze 042018
 

W ostatnim czasie w zielonogórskiej bibliotece doszukaliśmy się ciekawej książki którą napisał oraz wykonał do niej zdjęcia ks. Robert Romuald Kufel pt. Cmentarze wyznaniowe do 1945 roku w granicach województwa lubuskiego. Tom III Powiat zielonogórski. Gminy Kargowa, Sulechów i Trzebiechów

Pomorsko – cmentarz przykościelny i wiejski
Jak pisze ks. Kufel w 1858 roku zbudowano neogotycki kościół będący budowlą jednonawową z apsydą po stronie wschodniej i prostokątną wieżą po zachodniej. Do końca drugiej wojny światowej był użytkowany przez ewangelików. Po wojnie przejęli go katolicy i dedykowali św. Wojciechowi. Przy kościele znajdował się cmentarz na rzucie prostokąta o powierzchni 0,40 ha. Do dziś zachowała się kaplica i groby rodziny von Schmettow.

Jak wynika z różnych źródeł a także z artykułu Jak w Brodach powstał cmentarz wynika, że mały przykościelny cmentarz musiał się zapełnić zmarłymi z Brodów i Pomorska dlatego też w Pomorsku musiał powstać także drugi cmentarz, natomiast ludność z Brodów wystarała się w Królewskim urzędzie o założenie cmentarza w Brodach.

Z kolei cmentarz wiejski w Pomorsku ks. Kufel opisuje następująco
Cmentarz ewangelicki o powierzchni 1,50 ha z przełomu XIX i XX wieku, usytuowany w zachodniej części miejscowości. Założony na rzucie zbliżonym do prostokąta z fragmentami dwóch alei lipowych. Zamknięty po drugiej wojnie światowej. Ponownie użytkowany jako cmentarz komunalny.

Zdjęcia cmentarza wiejskiego pochodzą z wyżej wymienionej książki. Zdjęcie cmentarza przykościelnego zostało zrobione z wieży kościelnej jesienią 2016 roku przez nas.

Adam i Andrzej

 

wrz 162017
 

Wpadła mi w ręce wypożyczona od pani Magdy z Pomorska ciekawa pozycja książkowa „Dawna Zielona Góra – Kronika od 1623 do 1795 roku” opracowana przez Jarochnę Dąbrowską-Burkhardt. W książce tej pojawia się wiele wydarzeń dotyczących Zielonej Góry i okolic, ale też i kilka wzmianek dotyczących interesujących nas miejscowości, które przedstawiamy poniżej. Ta dwujęzyczna (polska i niemiecka), licząca 284 strony książka jest godna polecenia dla osób, których ciekawi przeszłość tego miasta.

1661, dnia piętnastego czerwca w Pomorsku spaliło się czternaście domów mieszkalnych.

1731, dnia dwunastego października wieczorem, przez ogień legło w popiele, to co jeszcze pozostało w Nietkowicach.

1736, dnia piętnastego sierpnia w Pałcku uderzył piorun, po którym obróciły się w popiół zamek, młyn sukienniczy i młyn zbożowy.

1759, dnia dwudziestego lipca doszło tutaj do małej potyczki. Dnia dwudziestego trzeciego lipca między Sulechowem, a młynem w Kijach odbyła się bitwa między wojskami rosyjskimi, cesarskimi i armią pruską. Bitwa rozpoczęła się o trzeciej rano i trwała do godziny ósmej.

1766, dnia dwunastego lipca z powodu burzy utopiło się w marinie na wale Odry przy promie w Pomorsku dziesięć osób.

1777, dnia dwudziestego drugiego sierpnia w Pomorsku spaliło się siedem domów.

1786, dnia dwudziestego szóstego grudnia, w drugie święto, pan Teichert, pastor z Sycowic wygłosił kazanie próbne.

 

Andrzej

kwi 022017
 

SP Pomorsko

W Gazecie Zielonogórskiej pojawił się 15 marca 1951 r. ciekawy artykuł, którego treść przedstawiamy poniżej. Artykuł ubarwiony zdjęciami uczniów i kadry pedagogicznej szkoły w Pomorsku otrzymanymi od pań Haliny Wojtyczka (Heil) i Marii Żurawik (Zubik). Na zdjęciach siedzący wśród uczniów (w okularach binoklach) kierownik szkoły Tadeusz Antkowski.

Praca społeczna młodzieży szkolnej w gr. Pomorsk pow. Krosno Odrzańskie, wysunęła ich na jedno z przodujących miejsc w powiecie. Młodzieży spieszy z pomocą ob. Antkowski, kierownik miejscowej szkoły. W pierwszym etapie zorganizowano koło ZMP.

Młodzież ZMP-owska zorganizowała już brygadę omłotową, której 17 członków pracowało w pobliskim PGR-e przychodząc z pomocą w szybszym realizowaniu planów gospodarczych. Koło ZMP zajęło się intensywnym szkoleniem młodzieży, w wyniku którego szereg z nich skierowanych zostało do szkół zawodowych, między innymi również i do szkół górniczych.

Zorganizowanym życiem społecznym zaczęła się interesować również i młodzież młodszych klas, dlatego też ob. Antkowski wspólnie z ZMP-owcami zorganizowali w gromadzie drużynę ZHP, która w krótkim czasie pracą swą dorównała prawie młodzieży starszej.

Teraz już wspólnie młodzież ZMP i ZHP brała udział w zbiórce podarków dla dzieci koreańskich, zajmując w tej pracy jedno z czołowych miejsc w powiecie. Zorganizowano zespół artystyczny, który kilkakrotnie występował na scenie w świetlicy gromadzkiej, oraz zespół wychowania fizycznego. Dwie te organizacje wzięły w swe ręce życie kulturalno-oświatowe szkoły i prowadzą je ku zadowoleniu wszystkich. ZMP-owcy prowadzą bibliotekę szkolną liczącą 300 tomów. Praca Koła ZMP w Pomorsku została ostatnio wyróżniona przez władze powiatowe. (te)

lut 132017
 

Pomorsko

Przedstawiamy artykuł Alicji Zatrybówny, który ukazał się 19 listopada 1962 roku w ówczesnej Gazecie Zielonogórskiej, który mówi o problemach lat powojennych.

Na prom władowało się mieszane towarzystwo: samochód, furmanka, pięć łaciatych krów, dziewczyna z psem. Przewoźnik odcumowuje pływający most. Niczemu się nie dziwi. Gdyby pewnego dnia chciano przewieźć słonia, zapytałby rzeczowo: ile ton? W czasie sianokosów i żniw płyną Odrą wozy załadowane plonami, które rolnicy z Brodów i Pomorska zbierają na polach po lewej stronie Wielkiej Rzeki. Na most się nie zanosi. Prom jest czynny całą dobę. Należy do krajobrazu, do obrządków. Podobno najtrudniej było się przyzwyczaić przez pierwszych piętnaście lat, teraz przeprawa na drugi brzeg stanowi bez mała spacer.

– Czy pan widział jak to się zdarzyło? Kierowca samochodu nagabuje przewoźnika. To było przy innym promie – odpowiada małomówny przewoźnik. Chłop ze szczytu furmanki i dziewczyna z psem potakują w milczeniu.

Pasażerowie sąsiedniego promu otarli się – przeszło cztery lata temu (przyp. w 1958 roku) – o cudzą tragedię. Utonął nieznany człowiek, nie znali go nawet ci, którzy go gonili w kierunku rzeki, którzy rzucili się na niego w bójce, rozpoczętej z niewiadomych powodów, po pijanemu w Barze Ludowym. Potem trudno było ustalić bezpośrednią przyczynę śmierci. Uczestnicy bójki zostali skazani. Niedawno ostatni już wrócił z więzienia i na dowód jakoby cierpiał niewinnie, powtarza: Żebym chociaż mógł określić jak on wyglądał. Nawet nie widziałem jego twarzy.

To utkwiło w pamięci i ciąży nad Pomorskiem po dziś dzień. Fama głosi: – Ludzie wbili człowieka w szlam rzeki, na oczach ludzi. Fama przybliża zdarzenie w czasie; niedawno mówiono mi, że wypadek miał miejsce ostatniej wiosny. Trzeba trafu – byłam na rozprawie w sądzie, w Sulechowie. Od tamtego czasu minęły z górą cztery lata. Fama opatruje wypadek przy promie komentarzem: W Pomorsku zawsze się biją, każdą zabawę kończy bójka na noże i karetka pogotowia.

W Pomorsku trafiłam przypadkowo na otwarcie domu kultury. Wieś wybudowała go w czynie społecznym. Na widowni wielkiej Sali teatralnej bezwiednie szukałam ludzi. Wypełniających kiedyś inną salę, sądową. Twarze mieszały się, rozpływały. Tłum ma jedną twarz. Odnalazłam w niej ten sam wyraz napięcia – do granic ekstazy. Podobnie płonęły oczy tłumu, gdy otaczał barierkę, za którą siedzieli oskarżeni o zabójstwo, młodzi chłopcy. Wydawało się, że cała wieś przyszła bronić swoich przed prawem, zjednoczona siła jakiejś niemal rodowej wspólnoty. W cztery lata później po twarzy tłumu, też zjednoczonego siłą wspólnoty, przelatywało światło. Paliłyby się kinkiety na ścianach i małe żyrandole pod sufitem.

Zaryzykowałam gruby nietakt, wypytując o śmierć na rzece podczas uroczystości. Pomorsko liczy 700 mieszkańców, do sądu pojechali tylko krewni i najbliżsi znajomi oskarżonych – opowiadał pierwszy zagadnięty. A wieś? Wieś zamarła w przerażeniu. Czy zdarzają się nożowe porachunki? Moi rozmówcy twierdzili, że legenda trwa o wiele dłużej, niż okres bijatyk, który należy odnieść do lat czterdziestych, niespokojnych i nieustabilizowanych.

Wypadek przy promie odnowił legendę dzikiej wsi. Akurat cztery lata temu Inspektorat Oświaty w Sulechowie angażował do szkoły w Pomorsku nowego nauczyciela, Zdzisława Kozubala. Koledzy ostrzegali: Śpieszy ci się do kariery topielca?

Dwa wydarzenia: to, co się stało przy promie i budowa domu kultury w czynie społecznym składają się na rzeczywistość jednej wsi, chociaż są różne, nie do pogodzenia. Dom kultury trzeba uznać za wyczyn wielkiej rangi. Chłopi w naszych wsiach nie wznoszą nowych, publicznych budowli na tuziny, częściej adoptują stare mury. Wymykał mi się z rąk czarno-biały schemat, dowodzący w założeniu braku harmonii między stanem ekonomiki a moralnością i etyką, Praca dla wspólnego dobra stanowi chyba wyraz czegoś najbardziej ludzkiego.

Historia Pomorska przecina się w jakimś miejscu, które trudno dokładnie wyznaczyć. Kiedy, którego dnia, ludzie spod Tarnopola, spod Krakowa, z Kieleckiego, z Lubelszczyzny i skądś jeszcze, zrozumieli, że ciężkie błoto mad jest skarbem a nie przekleństwem rolnika? Aklimatyzacja trwała latami. Kiedy i kto obliczył, że zaoranie 1 hektara oznacza 30 kilometrów powolnego marszu za pługiem i choćby z tego względu znacznie bardziej opłaca się ciągnik? Program mechanizacji, naszkicowany w gromadzkiej radzie przed paru laty, okazuje się niewystarczający. Spierano się czy będzie robota dla pięciu ciągników, w kółku rolniczym. Żaden z nich nie stoi bezczynnie ani chwili.

We wsi zrodziło się przysłowie: Mady płacą rolnikowi za trud co trzy lata. Nie mam pojęcia co by powiedział agronom, ale twórcy przysłowia nie bardzo widać wierzą w cykliczne następstwo tłustych lat. Po co by rok rocznie zabiegali o kwalifikowane nasiona? Skąd się bierze wzrastające zainteresowanie techniką? Sąsiednia, maleńka wieś Brzezie, na słabych ziemiach VI klasy, posiadła podobno genialną receptę na wysokie zbiory. Receptą okazały się głównie wsiewki i poplony. Tam, a Brzeziu, styl gospodarzenia wynika z ułomności gleb. Czy Pomorsko nie musi poprawiać natury? Niektórzy gospodarze zdumiewająco szybko wyzbywają się zakorzenionych, od pradziada, sposobów uprawy. Stawiają na hodowlę, ogrodnictwo, kontraktację roślin przemysłowych. Unowocześnianie gospodarki postępuje nierównomiernie, ale kierunek zmian jest jednoznaczny.

Pomorsko osiąga wyższy stopień kultury rolnej, wyższy stopień zamożności. Kilkadziesiąt motocykli, kilka telewizorów, nie mówiąc o powszechności radia, symbolizują postęp cywilizacyjny. Przez kilkanaście lat, w sferze ducha, wystarczyła gospoda. Przestała wystarczać. Ale do budowy domu kultury nie doszłoby bez przywódców i organizatorów zbiorowego czynu. Kierownik szkoły Zdzisław Kozubal – ten sam nauczyciel, którego ostrzegano przed Pomorskiem – szczupły w okularach, o wyglądzie młodego intelektualisty i Kazimierz Duczmiński, przewodniczący Prezydium GRN wysoki, młody zdradzający energię w samym sposobie bycia, mieli decydujący wpływ na rozwój społecznej inicjatywy. Opowieść o tych dwóch ludziach wygląda na laurkowy i ogromnie państwowotwórczy schemat – kierownik jest sekretarzem Komitetu Gromadzkiego PZPR, przewodniczący należy do ZSL. Cóż jednak poradzę na schematyzację, wynikającą z faktów.

Zaczęło się od odbudowy pałacu, w którym mieści się szkoła, a kiedyś magazynowano zboże. Apel padł na wiejskim zebraniu. Nazajutrz na plac przed pałacem tłumnie zjechały furmanki. Inicjatorzy nie przeczuwali takich rozmiarów czynu. Łatwo pozyskać ludzi dla realnej koncepcji, ale wówczas nie istniał jeszcze żaden plan, nikt nie wiedział czy władze udzielą poparcia i pieniędzy na adaptację. Mieliśmy wobec władz argument najwyższej jakości – wspomina sekretarz KG Zdzisław Kozubal – wieś zaczęła robotę.

Myśl budowy świetlicy trafiła więc na przygotowany grunt, istniała jakaś dobra tradycja. Zdzisław Kozubal matematyk, realista twierdzi, że wartość czynów jest nieprzeliczalna, choć niby można ustalić koszty społecznej pracy.

Jeszcze istniał Komitet Odbudowy Pałacu, a już zawiązał się Komitet Budowy Domu Kultury, któremu przewodniczył Mikołaj Zubik, prezes koła ZSL. Zdzisław Kozubal i Kazimierz Duczmiński nie działali w osamotnieniu, ich główną zasługą był nie tylko pomysł, ale i znalezienie zwolenników – i w kole ZBoWiD, które skupia wojskowych osadników, i w Kole Gospodyń, w kółku rolniczym i w drużynach harcerskich.

W zakrojonych na poważną skalę pracach społecznych objawiła się czynna demokracja.

Autorytet Komitetu Gromadzkiego i wiejskiej organizacji partyjnej jest duży. Według utartych kryteriów oceny trudno byłoby dojść do podobnego wniosku: organizacja nieliczna, wzrasta powoli, nie prowadzi w tym roku szkolenia. Czemu przypisać zdumiewające rezultaty czynów społecznych? Komitet umie kojarzyć działalność wszystkich instytucji i organizacji gromadzie.

Nie wiem jak długo Pomorsko będzie płacić koszt legendy o zacofaniu umysłów. Obraz układu stosunków między ludźmi nie potwierdza legendy.

Działacze trzymają na razie w tajemnicy najnowsze projekty prac, do których znowu miałaby przyłożyć rękę cała wieś. Może mają na myśli uporządkowanie parku wokół pałacu – szkoły?

Emerytowany nauczyciel, były kierownik szkoły Tadeusz Antkowski, starszy pan w binoklach, związany z Pomorskiem od pierwszych lat po wojnie, z dużą dozą humoru opowiada historię pałacu. Kroniki arystokratycznych rodów są jego życiową, aczkolwiek nie jedyną pasją. Starszy pan ustawicznie agituje na rzecz Funduszu Odbudowy Kraju i Stolicy i uwielbia bociany. Nad Pomorskiem królują bocianie gniazda. Przypuszczam, że i obecny przewodniczący Prezydium, który dorastał w Pomorsku – pamiętają go tu, jak biegał w krótkich portkach – też zakładał gniazda pod dyktando ówczesnego kierownika szkoły. Opowiadano mi jak chłopcy chcieli ostrożnie przenieść gniazdo z komina nieczynnej cegielni – na drzewo, ale pomimo najlepszych intencji rozpadło się im w kawałki. Starszy pan pouczał, że stało się wielkie barbarzyństwo.

Pałac – mówi pan Antkowski – należał do rodziny von Schmettow. W 1945 roku objął rezydencję lejtnant Maksym Gałkin, wojskowy komendant radziecki. Dziś rezydują tu dzieci i nauczyciele.

Spośród absolwentów 7-klasowej szkoły podstawowej pracuje gdzieś w Polsce dwunastu nauczycieli i trzech inżynierów. W tym roku szkolnym ukończyło szkołę 30 dzieci – 27 uczy się dalej.

sty 162017
 

Bal w Pommerzig

Przedstawiamy wspomnienia Kurta Asta – byłego niemieckiego piekarza w Pommerzig, który opowiada jak wyglądała zima w marynarskich wsiach, kiedy mężczyźni cumowali swoje barki w portach i wracali na kilka tygodni do domu.
Kurt Ast swoje wspomnienie przedstawił w artykule dla czasopisma „Crosenner Heimatgrüßen

Kiedy dzisiaj widzę w telewizji zdjęcia zaśnieżonych krajobrazów i lodu na rzekach to mimo woli myślę o ciężkich zimach w powiecie Crossen. Marynarze cieszyli się, gdy w grudniu rozpoczynały się mrozy. Zacumowali swoje barki i parowce w bezpiecznych portach i pociągiem kierowali się do domów. Opowiadali, że zawsze pojawiały się w nich radosne uczucia kiedy jadąc z Rothenburga przez most na Odrze zobaczyli pommerzigowską wieżę kościelną.
Marynarze będąc w domu z żoną i dziećmi ożywiali wioskę. Najpierw nawzajem się odwiedzali, bo mężczyźni rzeczywiście cały sezon się nie widzieli lub tylko przelotnie przez całą ciepłą porę roku. Przy dużym mrozie ciepła pommerzigowska piekarnia Kurta Asta była specjalną atrakcją. Podczas tych spotkań dużo opowiadali i oczywiście mężczyźni oceniali ciasta świąteczne, które kobiety przyniosły do upieczenia.
Świniobicia były związane z zimna pora roku i nikogo nie trzeba było do tego zmuszać. W pośpiechu można było zobaczyć biegnących gdzieś główną ulicą dwóch Mahatzkesów, Schneidera Hermanna z Feisterem Richardem a także Liebhardta Paula aby zabić świnię. Podczas wzajemnych wizyt leberwuszt i krupniok bardzo smakował, a każdy był dumny gdy była gruba słonina. Zajadając sie świeżymi kiełbasami wypijali przy tej okazji trochę więcej niż było przewidziane.
Ale poza tym było wiele do zrobienia w domu i zagrodzie, ponieważ większą część roku było się po za domem. W szczególności drewno do piłowania i rąbania. Popularnej wówczas Schanauerschuhe(jakieś specjalne buty na zimę) zapobiegały nawet w duży mróz marznięciu stóp. Wieczorem siadali chętnie u Otto Kräusela w „Gasthof zur Oder”. On sam był przez wiele lat marynarzem i potrafił brać udział w „fachowej paplaninie”. Gdy zachodni wiatr zawył wokół wolno-stojącego domu, mężczyźni usłyszeli przy ciepłym piecu również historie służby wojskowej Otto, który brał udział w Chinach 1900/01 w zwalczaniu Boxer Rebellion, a flagi wszystkich narodów biorących udział w operacji wojennej – piękne oprawione wisiały na ścianie w pokoju obok. W styczniu przyjemności osiągnęły swój szczyt bo rozpoczął się marynarski bal. Dumnie maszerowali prowadzeni przez Adolfa Stadacha, w czarnych marynarkach, cylindrach i szarfach po głównych drogach, by w końcu zatrzymać się z refleksją u Otto Kräusela. Wieczorem tańczyli u Klischesa. Niekiedy jakaś żona musiała wracać do domu sama, bo mąż chciał zostać do końca uroczystości. Było też tak, że „późno powracający” zobaczyli już w piekarni Asta światło i tam podchmieleni i zmęczeni usiedli. Przyglądali się jak się robią bułki i ciastka, a gdy zrobiło się już jasno to szli dalej w swoich zapylonych od mąki cylindrach.
Oczywiście, obchody karnawałowe z paradami i inne zwyczaje należały do zimowego programu marynarzy. I wiele razy zostało to już opisane w „Heimatgrüßen”, to załączone zdjęcie jest tylko przypomnieniem.

Tłumaczenie Adam i Janusz

gru 202016
 

Pomorsko

Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia przedstawiamy po części anegdotyczne wspomnienia Richarda Schwulke z Pommerzig, które były opublikowane w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße.

Konsekwencje nauczania dobrych manier: nauczyciel rolnictwa wylądował na ławce cmentarnej

W połowie grudnia jak zawsze znowu zanurzyłem się pamięcią do roku 1921 w krośnieńskiej szkole rolniczej. Ponieważ w tym czasie byłem podoficerem z I wojny światowej przechodziliśmy z kapitanem swego rodzaju dyskusje na temat ludzkiej przyzwoitości.

Do szkoły rolniczej uczęszczałem w zimie w latach 1920-21 i 1921-22. Każdy semestr miał dwie piękne uroczystości. Były nimi uroczystość Świąt Bożego Narodzenia w grudniu, gdy udawaliśmy się na urlop i na koniec semestru wielkie przyjęcie pożegnalne, na którym absolwentom śpiewaliśmy piękną piosenkę „Nun zu guter Letzt geben wir Dir jetzt auf die Wand’rung das Geleite” życząc wszystkiego dobrego. W 1921 roku musiałem jako najstarszy z semestru zorganizować wraz z nauczycielem rolnictwa Weningiem Wigilię. Pan Wening i dyrektor pracowali wtedy tylko i wyłącznie w szkole rolniczej. Obaj wychowawcy uczyli na zajęciach rolniczych. Innych przedmiotów, takich jak niemiecki, arytmetyka i historii uczyli nauczyciele z innych szkół w mieście powiatowym. Nauka miała miejsce oprócz sobót przed i po południu.
Na uroczystości uczniowie zapraszali oczywiście rodziców i rodzeństwo. Szczególnie chętnie widziane na uroczystości – jako tancerki – były siostry uczniów.
Młody nauczyciel rolnictwa oczywiście chciał zrobić coś szczególnie dobrze, w końcu to była także jego pierwsza praca. Na tydzień przed Wigilią zaczął uczyć nas przyzwoitości. Próbował nam wpoić, że nie możemy faworyzować w tańcu tylko jednej młodej damy i ostrzegł nas zdecydowanie przed nadmiernym spożywaniem alkoholu. Był młodszy od nas starszych uczniów, którzy przez kilka lat braliśmy udział w wojnie i myśleliśmy że da nam spokój w zakresie nauki przyzwoitości. Któryś z nas powiedział o tym swojemu ojcu, który był znany ze swoich „ostrych” czynów. On tez wymyślił pewien eksperyment, który chciał wykonać na młodym nauczycielu.

Wtedy w lokalu, Viktoriagarten, pijany nauczyciel Wening upadł prosto na kolana przy barze. Obok niego stał podobno dość trzeźwy uwodziciel, kapitan rezerwy Joske, który mieszkał na drodze do Deutsch-Sagar. Wiedząc, ze będzie ją potrzebował zaparkował swoja dorożkę przed lokalem. Dyrektora jeszcze nie było ale widziałem już wielu uczni i gości. Zapytałem pana Joske co się stało i powiedział mi, że nauczyciel prawdopodobnie nie toleruje alkoholu, bo rzadko pije tyle co on (Joske). Domyśliłem się, że wypił alkohol wraz z narkotykami. Dla mnie było jednak najważniejsze aby schować pijanego młodego nauczyciela z pola widzenia oczekiwanego dyrektora. Dlatego poleciłem kapitanowi w stanie spoczynku aby wsadził pana Weninga szybko do swojego wozu i zabrał go do swojego mieszkania na Münchenstraße. Chętnie się zgodził. Z dwoma innymi uczniami przyniosłem chorego do wozu, a były oficer zabrał go. Joske nie zgodził się na więcej osób, bo nie było miejsca. Po stosunkowo krótkim czasie ex-kapitan znów pojawił się w Viktoriagarten, a jego wóz był z powrotem. Przytrzymałem go i zauważyłem, że w żaden sposób nie mógł tak szybko z hamulcem lub nawet z hamulcem płozowym zjechać ze wzgórza w mieście potem przez pół miasta, a następnie z powrotem pod górę. Gdy zrozumiał, że wiem, że to nie możliwe, Joske szepnął mi do ucha, że zostawił młodego nauczyciela na cmentarzu na ławce. Tam wkrótce obudzi go zimno, a następnie znajdzie drogę do domu. Postawiliśmy sprawę jasno, że jeśli od razu nie pojedzie na cmentarz i zabierze nauczyciela Weninga do domu to go pobijemy. Nie miał wyboru i skapitulował. Z dwoma towarzyszami sprawiliśmy, że pacjent znalazł się w swoim łóżku. W ten sposób zakończyły się dla młodego nauczyciela lekcje przyzwoitości na ważnej imprezie. Wszyscy jednak milczeliśmy na temat tej sprawy. Wreszcie uczniowie przystąpili do uroczystości świątecznych w harmonii i radości.

Tłumaczenie Adam i Janusz

sie 292016
 
Kazimierz Duczmiński

Kazimierz Duczmiński

W 1945 roku powstał specjalny komitet w Jagielnicy i można się było zapisywać na wyjazd do Polski. Były z tym problemy, bo trzeba było mieć odpowiednie dokumenty jak np. z gminy, że nie ma się żadnych zaległości. Jednak wszystko udało się pomyślnie załatwić. Pewnego dnia przyjechał z rzeszowskiego transport Ukraińców, których wysadzili w Nagórzańcach w szczerym polu. A nam podstawili ten skład na stację i zaczęliśmy się załadowywać do wagonów. Z załadunkiem były problemy. Pociąg był długi a rampa do załadunku ledwie obejmowała kilka wagonów, a każdy miał przecież bydło i konie. Ojciec był zaradny. Z wozu wziął deski i zrobił pochylnię. Trzech chłopów weszło do wagonu, krowę złapali za rogi a dwóch z tyłu pchało. Tak po kolei znalazły się w wagonie krowy, konie i reszta dobytku. Inaczej trzeba by było zostawić. Razem z nami jechali Wasilkowscy, Kurpińscy, Zakrzewscy, Świdzińscy i jeszcze inni. Około 12 rodzin.

Z mojej rodzinnej miejscowości zawieźli nas do Hierowa i tam przeładowali na europejski rozstaw osi w wagonach. Wtedy nie jechaliśmy na ziemie zachodnie, odzyskane czy jak to nazwać ale ojciec zapisał się na wyjazd do Polski w Zamojskie. Na początku zawieźli nas aż pod Wałcz (Deutsch Krone) do miejscowości Tuczno. Mieszkali tam jeszcze Niemcy i nasz transport stwierdził, że nie będziemy tam mieszkać, bo ktoś może powiedzieć, że zabraliśmy mu dom czy gospodarstwo. Baliśmy się po prostu reakcji Niemców. W międzyczasie jak nas wieźli to jechaliśmy przez Poznań, gdzie spotkaliśmy mojego kuzyna Bronisława Duczmińskiego. On powiedział stryju na Sulechów, tam jest dużo naszych ludzi, Ty masz konie to weź dorożkę i jedź.

Zorganizowaliśmy się jakieś 12 wagonów z tego Tuczna. Załatwiliśmy, żeby doczepiono nas do jakiegoś innego składu i pojechaliśmy do Sulechowa. Jechaliśmy znowu kilkanaście dni, bo to tu postój, to tam trzeba czekać. W samym Tucznie czekaliśmy chyba 3 albo 4 dni na wyjazd.

Do Pomorska na stację przyjechaliśmy wieczorem 28 listopada 1945 roku. Wagony się otworzyły a

tu las. Nocowaliśmy przy wagonach. Wtedy tej nocy przyjechał także bardzo długi pociąg z Białorusi.

Przyjechała nim między innymi Pani Juretko i Pan Bryćko. Pociąg z Białorusi rozjechał się po okolicy. Kilka rodzin zostało w Pomorsku a inni pojechali do Brodów, Nietkowic, Będowa a nawet jeszcze dalej. Nasze 12 wagonów rozlokowało się w Pomorsku na ulicy Lipowej i Piaskowej.

Ten dom co teraz mieszkam to kupiłem dopiero w 1962 roku. Ojciec dostał gospodarstwo 3 hektarowe i tak powoli gospodarzył. Jak przyjechaliśmy to najlepsze gospodarstwa na ulicy Chrobrego i Lipowej były pozajmowane przez ludzi z poznańskiego, lubelskiego czy warszawskiego.

I tak zaczęło się moje życie w Pomorsku. Umiałem grać na akordeonie to grywałem dla młodzieży na potańcówkach. Nawet 3 czy 4 razy grałem do mszy jeszcze za księdza Hury. Dosyć czynnie brałem udział w życiu Pomorska.

Od razu za biurkiem się nie urodziłem. 1 sierpnia 1946 roku poszedłem do pracy do Świebodzina do Państwowego Przedsiębiorstwa Traktorów i Maszyn Rolniczych, gdzie pracowałem na lokomobili parowej do orania. Była prawa odkładnica i lewa odkładnica. Jedna lokomobila na jednym końcu pola a druga na drugim i jak jedna ciągła linę to orała a później druga ciągła i orała. Jednak ze względu na dojazd, bo musiałem do Świebodzina rowerem dojeżdżać, zacząłem pracować na Odrze. W 1947 i 48 roku pracowałem przy brukowaniu tam na Odrze. Od mostu aż do Brodów. Jedyni z Pomorska którzy jeździli to pracy poza wieś to byli Samborscy Józek i Wojtek oraz ich szwagier Koziewicz (mieszkali na Piaskowej) a tak to wszyscy pracowali w Pomorsku.
W wojsku byłem w latach 1950-53. Po wojsku zacząłem w 1955 roku pracę w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Brodach. Później po dwóch latach wybrali mnie na przewodniczącego i tak byłem do 1969 roku przewodniczącym. W 1969 roku powołali mnie do powiatu. Później łączyli gminy. Polikwidowali gromadzkie rady i połączyli w większe gminy. Było to w roku 1973. Tutaj połączyli 4 gromadzkie rady w jedną. Pomorsko, Krężoły, Kije i Cigacice z siedzibą w Sulechowie. Pierwotnie miały być dwie gminy. Krężoły i Cigacice miały połączyć się w jedną a Pomorsk i Kije w drugą. Jednak Kije nie chciały się zgodzić na siedzibę w Pomorsku i partia zadecydowała o powołaniu jednej gminy z siedzibą w Sulechowie. Był spory kto ma być naczelnikiem gminy aż w końcu ja zgłosiłem swoją kandydaturę i powiedzieli mi Kaziu na Ciebie to się zgadzamy i tak zostałem naczelnikiem największej gminy w województwie, która liczyła 21 wsi. Pracowałem jako naczelnik gminy do roku 1975. W 1975 roku zrobili kolejną reorganizację administracyjną i połączono radę miejską Sulechów z gminą podmiejską Sulechów. Wtedy były różne perspektywy i perturbacje. Stanowiskami dzielił „towarzysz”. Dostałem 3 propozycję. Pierwsza to iść na kierownika wydziału handlu, ale tam bym pracował w zasadzie sam. Druga na wicedyrektora Elmetu, gdzie była składnica elektryczna, a trzecia kierownika planowania zatrudnienia i spraw socjalnych, na którą to się zgodziłem. Byłem kierownikiem przez 7 lat aż w 1982 roku poszedłem na emeryturę.

W domu co teraz mieszkam był budynek Gromadzkiej Rady Narodowej, gdy ją przenieśliśmy z Brodów. Później jak przenieśliśmy szkołę ze starego budynku do pałacu to w tym starym budynku szkoły urządziłem Gromadzką Radę. A ja kupiłem ten budynek. Dawałem także śluby, bo w radzie gromadzkiej był też urząd stanu cywilnego.

U mnie w domu za Niemca był sklep i chodzą pogłoski, że w okno sklepowe Ruscy w 1945 roku wsadzili działo. Może być to prawda, bo w dwóch miejscach pod oknem podłoga jest inna. Przedtem zaraz po Niemcach mieszkał tu pan Maksymilian Goleńczak, który miał tu też sklep. Miał dwóch synów. Jeden mieszkał w Zielonej Górze a drugi w Krośnie. W 1954 roku Goleńczakowie wyjechali i o ten dom zaczęła się starać moja siostra, żeby go kupić. Nawet spałem kilka razy, żeby go nie rozkradli ale ludzie byli zazdrośni i nie dała rady go kupić. Miesiąc czasu się starała. Jednak w końcu los tak pokierował, że ja go kupiłem jak przeniosłem Radę Gromadzką. Widocznie ten dom był pisany naszej rodzinie.

Jeszcze muszę wspomnieć o świetlicy w Pomorsku. Została wybudowana rękoma ludzi bez grosza z państwa. Dopiero na zakończenie dostaliśmy 350 tys. złotych. Wszystko zostało wybudowane w czynie społecznym. A w nagrodę dostaliśmy na świetlicę telewizor Wawel i ja dostałem jako przewodniczący 1000 zł nagrody od Ministra.

Ślub wziąłem dopiero w 1957 roku. Mam troje dzieci. Córkę Mariolę (1968) – mieszka w Poznaniu i dwóch synów Romana (1957), który mieszka w Pomorsku oraz Ireneusza (1962), który przeprowadził się do Cybinki. Mam także 4 wnuków i jedną wnuczkę. Rodzice i siostra już nie żyją a moja żona Barbara zmarła w 2014 roku. Mój tata Franciszek zmarł 1965 roku a mam Józefa w 1978.

Zostałem w domu sam. Często odwiedzają mnie dzieci i wnuki.
Teraz na starość wspominam piękne stare czasy, kiedy w Pomorsku była jedność wśród ludzi. To były naprawdę piękne czasy.

 

sie 142016
 
Pomorsko

Pomorsko

Wypytując się ludzi w Pomorsku z kim można porozmawiać o historii zawsze padało nazwisko Pana Duczmińskiego. Wszyscy mówią, że to już zdrowo po 80-tce Pan ze znakomitą pamięcią i do tego miły gaduła. Przez wiele lat „szef” gminy. Dlatego bez wcześniejszego umawiania jadę do Pomorska. Pana Kazimierza widzę już z daleka jak krząta się na podwórko. Wchodzę przez furtkę i witam się ze starszym Panem. Uścisk dłoni i Pan Kazimierz na pytanie o rozmowę mówi co ja tam mogę pamiętać ale siądźmy i pogadajmy. Siadamy na schodach wejściowych domu Pana Kazimierza i zaczynamy rozmawiać o starych czasach. Faktycznie Pan Duczmiński ma znakomitą pamięć, wymienia nazwiska jakby je czytał z kartki a wszystko umiejscawia w czasie dokładnymi datami.

Nazywam się Kazimierz Duczmiński. Urodziłem się 4 stycznia 1929 roku w przysiółku Dąbrówka, we wsi Ułaszkowce, w gminie Ułaszkowce, w powiecie czortkowski, w województwie tarnopolskim na terenie dzisiejszej Ukrainy. W przysiółku Dąbrówka było w sumie 22 domy. Wioska Ułaszkowce była bardzo rozciągnięta i składała się z kilku przysiółków jak na przykład: Pod Górą, Góra, Bazyliany czy mój rodzinny przysiółek Dąbrówka. Przez wieś przepływa rzeka Seret. Odwiedziłem moją rodzinną miejscowość w 1988 roku z synem Romkiem i bardzo się zmieniła. Tam gdzie były wspomniane 22 domy, teraz jest 47. Przed wojną wszystkie były kryte słomą a teraz są pokryte blachą albo eternitem. Moja rodzina mieszkała w Ułaszkowcach z dziada pradziada. Miałem starszą siostrę Elżbietę – rocznik 1924.

Moi rodzice Józefa (1902) i Franciszek (1896) zajmowali się rolnictwem. Mieliśmy kawałek pola a do tego ojciec miał dryg do koni i jak to mówią „furmanił”. Woził np. materiały na budowę. Czasy przed wojną pamiętam tak, że była to bieda. Nawet nie bieda a nędza. Nam nie żyło się aż tak źle, bo rodzice mieli tylko dwoje dzieci i ojciec był zaradny. A normalnym stanem rzeczy były rodziny z 5-8 a nawet większą ilością dzieci. W takich rodzinach często było tak, że tylko jedna para butów była dla wszystkich dzieci na zimę. Teraz to co pokazują w telewizji, że ludzie żyją w biedzie to jest nic w porównaniu z Polską przedwojenną. Tamtymi rejonami się nikt nie interesował. Pracy nie było żadnej, tylko rolnictwo a gospodarstwa nie za wielkie. Jak zacząłem chodzić do szkoły to z naszej miejscowości chodziło na początku kilkanaście dzieci a w trzeciej klasie zostałem tylko ja i kolega, bo inni nie mieli w czym chodzić i tak się wykruszali.

Do Pierwszej Komunii Świętej poszedłem przed wojną. Komunia była uroczysta. Szliśmy w świątecznych ubrankach ze świeczką z jednym albo dwojgiem rodziców. Ze mną szedł ojciec. Przyjęliśmy komunię z rąk księdza proboszcza Kazimierza Kozłowskiego, który po całej uroczystości w kościele zaprosił nas na plebanie, gdzie każdy dostał kubek mleka i bułkę. Następnie wróciliśmy do domów. Nie było żadnego balu czy przyjęcia. Po południu zrzuciłem świąteczne ubranie i musiałem iść paść krowy.

Gdy wybuchła wojna w 1939 roku miałem 10 lat i powinienem iść do trzeciej klasy. Wybuch wojny pamiętam tak. Była to niedziela 17 września. Szedłem z moim kuzynem do jego wujka a mojego stryja po gruszki. To był brat mojego ojca i brat jego mamy. Stryjenka nam ugotowała obiad, zjedliśmy i ruszyliśmy z gruszkami do domu. Musieliśmy przejść przez drogę, która prowadziła na Rumunię. Szosa była tak zapchana wozami z ludźmi, którzy chcieli uciec przez Ukrainę na zachód, że musiałem z kuzynem z 20 minut czekać aż znajdzie się luka między wozami i można będzie przebiec na drugą stronę. Później przechodziliśmy koło majątku hrabiego, gdzie stały bardzo długie sterty zboża. Między tymi stertami stał samolot koloru zielonego i polski żołnierz z karabinem. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Ruscy nas zaatakowali. Uszliśmy dalej ze dwa kilometry i mieliśmy już skręcać w prawo na polną drogę, żeby dojść do domu, gdy spotkaliśmy 7, może 10 polskich żołnierzy na koniach. Wypytali się nas kim jesteśmy i co niesiemy. Więcej nic od nas nie chcieli. Doszliśmy w końcu do domu a moja mama płacze, że coś nam się stało, bo w Ułaszkowcach już pełno Rosjan. Wozy, czołgi, tabory. Ruscy jechali polnymi drogami w kierunku Rumuni, żeby przed Zaleszczykami złapać uciekających polskich żołnierzy. Uciekli chyba tylko ci, którzy byli z przodu resztę wyłapali.

Po chwili na niebie pojawił się polski samolot ale nie ten co stał między stertami zboża tylko inny, puścił serię z karabinu w Rosjan i poleciał nie wyrządzając szkód. Natomiast samolot i żołnierz, którzy stali między stertami zbóż od razu trafili do niewoli. Żadnych więcej walk nie było.

Pamiętam jeszcze taki epizod. Był chyba 15 albo16 września a do mojego wuja przyjechało troje ludzi z centrali czarnym samochodem i uciekali na wschód. Dwóch mężczyzn i kobieta. Wuj im wynajął kwaterę. Byli u niego dzień albo dwa a auto przykryli słomą kukurydzianą. W tą niedzielę 17 września przyszli do mojego ojca, żeby pojechał z nimi koniem do Jagielnicy, bo tam w magazynie i fabryce tytoniu jest dystrybutor i naleją sobie paliwa do kanistrów. Ojciec pojechał z jednym z mężczyzn. Tata dobrze znał fabrykę w Jagielnicy, i gdy czekał na tego mężczyznę ktoś z obsługi fabryki przybiegł i woła Franku uciekaj bo Ruscy idą. Ojciec złapał mężczyznę z karnistami i wrzucił na wóz nie patrząc na to czy zapłacił za paliwo czy nie i galopem jechał do domu. Jeszcze tak szybko z Jagielnicy nie przyjechał jak wtedy.

Pod wieczór przybiegają Ruscy żołnierze na podwórko i szukają samochodu. Ktoś im musiał donieść o tym aucie. Rozrzucili słomę kukurydzianą i chcieli otworzyć auto a ono było zamknięte. Popchnęli auto a tych troje ludzi związali i zabrali ze sobą. Po kilku dniach wrócili ale już bez auta. Zabrali resztę rzeczy co mieli u wuja zostawione i poszli. Kim byli nie wiadomo. Podejrzewamy, że mogła to być żydowska rodzina i uciekali przed Niemcami. Rosjanie nic im nie zrobili. Wrócili jedynie w kufajkach a nie w swoich ubraniach.

sie 082016
 
Pomorsko

Pomorsko

Przedstawiamy tłumaczenie tekstu z książki Heimatbuch des Kreises Crossen 1927 o nieistniejącym już młynie wodnym w Pomorsku.

Powyżej wioski Pomorsko nad Raczym Potokiem leży młyn wodny, który jest obecnie obsługiwany przez maszynę parową. Jest już ponad 250 lat w posiadaniu rodziny Arnhold: W czasie Fryderyka Wielkiego Raczy Młyn był przyczyną procesu młynarza Arnholda, który wywołał burzę w całej
Europie. Młyn był napędzany przez Potok Rak, który miał swoje źródło w sąsiedniej wsi Kije.

 

Młynarz Arnhold miał wieczystą dzierżawę młyna od właściciela dworu Pomorsko, hrabiego Schmettau.
Około 1775, Starosta Kij von Gersdorf miał założyć na Raczym Potoku staw z karpiami i wody
Potoku Rak powyżej młyna miały przepływać przez ten staw. Młynarz wierzył, że przez to zostanie
narażony na straty i prosił hrabiego Schmettau o swoje prawa u starosty Gersdorf. Jednak mimo
najlepszych intencji nie widział szkód u młynarza. Tak Arnhold zaczął sobie sam pomagać.
Odmówił zapłaty za dzierżawę.
Kiedy mimo wielu upomnień on nie płacił przez trzy lata za dzierżawę, hrabia Schmettau zlecił
sprawę wiejskiemu sądowi, który kazał mu zapłacić dzierżawę. Młynarz poskarżył się u władz w
Kostrzynie i tam sąd apelacyjny oddalił jego skargę. Sąd nie przyznał młynarzowi racji, bo woda
nie została wstrzymana. Następnie młynarz odmówił kontynuowania najmu płatności, młyn poszedł
pod młotek. Arnhold został wyrzucony z młyna.
Teraz zwrócił się do króla. On i jego żona udali się do Berlina, dotarli z dużymi wózkami akt. W
końcu obojgu udało się porozmawiać z Wielkim Królem i wygrać swoją sprawę. Fryderyk Wielki,
natychmiast nakazał ścisłe dochodzenia w tej sprawie. Porucznik Henking, kwatermistrz Basch i
inspektor budownictwa wodnego Schade z Sulechowa musieli udać się na miejsce i przeprowadzić
dokładne badania. Komisja przyznała rację młynarzowi.
Rozgorzał królewski gniew nad doznaną krzywdą młynarza.. Przez polecenie gabinetu, wezwał 11
Grudnia 1779 kanclerza von Fürsta, sędziów apelacyjnych Fridella, Gruna i Ran-Ranslebena: o
godzinie pierwszej poszedłem do Wielkiego Kanclerza, u którego byli już sędziowie apelacyjni
Fridell i Grun. Wielki Kanclerz poinstruował ich co mają robić gdy będą u króla i o czym mają
pamiętać. Potem poszliśmy razem do zamku. Weszliśmy do pokoju, tuż za głównym holem i
zostaliśmy zgłoszeni przez służącego. Wkrótce potem byliśmy przed Majestatem Najwyższego
Króla. Król siedział na środku pokoju, mógł patrzeć prosto na nas . Miał brzydki kapelusz w
kształcie kaznodziejskiego kapelusza, płaszcz z materiału, którego nie mogłem rozpoznać, czarne
spodnie i buty z cholewami, całkiem wysoko naciągnięte. Był nie uczesany. Mała ławka,
obciągnięta zielonym suknem, stała przed nim, na niej leżały jego nogi. Na coś w rodzaju tulei
położył rękę, wydawało się, że cierpi wielki ból, a w drugiej miał skrót sprawy Arnholda.
Po lewej stronie był stół z dokumentami i dwie złote puszki przyozdobione drogocennymi
brylantami, z którego od czasu do czasu brał tytoń.
Król spojrzał na nas i powiedział: Chodźcie bliżej – Jesteście tymi, którzy spisali akta Arnholda?
– Odpowiedzieli z ukłonem, że tak! Powiedział. Teraz podszedł z twardym spojrzeniem do
Wielkiego Kanclerza, powiedział mu, że będzie go ścigać do piekła, a jego miejsce jest już zajęte,
po czym Pan von Furst bez słowa, szybkim krokiem opuścił pokój. Kilka razy, król uniósł laskę i
być może w przypływie gniewu mógł jej użyć, gdyby ból reumatyczny nie sparaliżował jego
ramienia. Moje imię Cruell (nieslychane) nadużywane, przywoływał wielokrotnie, przy tym bijąc
lewą ręką w przygotowane przez sędziego akta.
W rzeczywistości, on obalił Wielkiego Kanclerza i rząd, i wysłał ich do twierdzy Spandau.
Podobnie stało się z członkami władz w Kostrzynie. Przewodniczący rządu, hrabia Fink von
Finkenstein, syn przyjaciela Fryderyka Wielkiego, został aresztowany i zabrany od stołu z obiadem
przez oddział huzarów w Neumühl w Kostrzynie. On i jego doradcy, Busch, itd. znaleźli się
również w więzieniu. Fryderyk Wielki zabrał wszystkich nie uwzględniając pokrewieństwa i
przyjaźni. Aby zapobiec dalszemu wypaczeniu sprawiedliwości, incydent ten na rozkaz króla
pruskiego musiał być ogłoszony we wszystkich głównych gazetach. Również protokół z dnia 11
grudnia 1779 został opublikowany przez króla. Pokazując swoje uwielbienie dla sprawiedliwości
król chciał sam pokazać protokół, którego słowa brzmiały:
14 grudzień 1779. Król. Uprzywilejowane Państwowe Berlińskie gazety i prasa fachowa. Jego
Wysoki Królewski Majestat sam przedstawił protokół przed trzema kolegiami sędziów Fridell,
Graun i Ransleben
Najważniejsze pytanie: Jeśli ta sprawa przeciwko rolnikowi argumentował, zabrała jego wóz, pług i
wszystko co miał, to czym miał się żywić i płacić swoje podatki:
Czy można to zrobić?
Czy tym samym, udzielić odpowiedzi przeczącej.
Ponadto: czy można, młynarz, który nie ma wody, a więc nie może mielić, a tym samym nie może
zarabiać, dlatego zabraliście młyn, bo nie płacił czynszu? Czy to jest sprawiedliwe?
Również odpowiedź jest przecząca.
Więc, ale szlachcic, który chce wodę do stawu z małej rzeczki, która zasila młyn prowadzi ją do
swojego stawu, młynarz traci wodę i nie może mielić, a jeśli to, co jest jeszcze możliwe żeby
wiosną 14 dni i późną jesienią też przez 14 dni mógł mielić: przecież będzie rościł pretensje,
domagają się od młynarza odsetek, które miał zapłacić, ponieważ miał wodę w młynie, jednak nie
płaci bo nie ma dochodów. Co robi elektor? Rozkazuje, sprzedać młyn ponieważ szlachcic nie
dostaje za jego dzierżawę: A miejscowa izba sądownicza zatwierdza to! To jest najbardziej
niesprawiedliwe, a tą wypowiedź, Wielki Majestatyczny Król Ojciec Narodu intonuje, całkowicie i
zupełnie sprzeczne: Wasza Wysokość raczej chce, każdemu zapewnić, czy jest szlachetny czy
niższej klasy, bogaty, czy biedny, szybki administracyjny wymiar sprawiedliwości i każdego
poddanego, niezależnie od osoby i stanu, powinno spotkać bezpośrednie i bezstronne prawo: Jego
Królewski Majestat zostaje z tego powodu, w świetle tego młynarz Arnhold, z młyna Ziger nad
Pomorskim Rakiem w Neumarkt, uzgodnione i zatwierdzone tutaj, najbardziej niesprawiedliwy
wyrok, pokazany innym jako przykład, przez to cały wymiar sprawiedliwości we wszystkich
prowincjach, przez to grubiańskie niesprawiedliwości nie mogą się zdarzyć, ponieważ musicie
wiedzieć, że najmniejszy rolnik, tak, co więcej, żebrak, tak samo jest człowiekiem jak Majestat
Króla, a sprawiedliwość musi wszystkich spotkać, przez to sprawiedliwość dla wszystkich ludzi jest
równa i to może być, książę, który skarży się, wobec rolnika, lub na odwrót, więc książę przed
wymiarem sprawiedliwości i rolnik są równi: i przy takich okazjach, jeszcze musimy postępować
sprawiedliwie, bez poważania osoby: potem możemy się w sądach, w każdej prowincji, sądzić, i nie
z wymiarem sprawiedliwości, bez poważania osoby i stanu społecznego, prosto obchodzić, lecz
naturalną taniość odsunąć na bok: tak powinno się z Jego Królewskim Majestatem zrobić. Ponieważ
kolegia sądowe, który popełniają niesprawiedliwość, są bardziej niebezpieczne i gorsze niż banda
rabusiów, przed którymi można się zabezpieczyć, ale większość łotrzyków, którzy korzystają z
płaszcza sprawiedliwości, do dokonywania swoich złych pasji, przed tym nie może się ustrzec
żaden człowiek, to jest złe jak najwięksi łotrzy, którzy są w świecie i zasługują na podwójne kary:
poza tym kolegia sędziowskie jednocześnie zostaną zawiadomione, że Jego Majestat mianuje
nowego Kanclerza, najwyższy ten sam, ale szanowany, i we wszystkich województwach bardzo
będzie mocno stał na swojej pozycji i polecę przy tym kategoryczność.
Po pierwsze: wszystkie procesy mają się szybko zakończyć.
Po drugie, nazwiska sędziów nie będą profanowane przez niesprawiedliwość.
Po trzecie, procedura jest ta sama wobec wszystkich ludzi, którzy przychodzą do sądu, czy księcia
czy chłopa, bo skoro wszyscy są równi musi być równa. Ale jeśli Jego Królewski Majestat znajdzie
w tych sprawach, błędy kolegiów sądowych, można tylko sobie z góry wyobrazić że zostaną
surowo ukarani, zarówno prezydent jak i rada, że źle ujawnili prawdę wyrażając sprzeczny wyrok.
Do czego mają stosować się całkowicie wszystkie kolegia sądowe we wszystkich prowincjach.
Berlin, 11 Grudzień 1779 Friedrich ”
Za panowania Fryderyka Wilhelma II była rewizja wyroku. Radcy zostali uniewinnieni. Król
poniósł wszystkie wydatki. Sędziowie otrzymali odszkodowania za straty wynagrodzeń.
Arnhold został zwolniony z kosztów procesu. Zatrzymał swój młyn, a jego potomkowie nadal są
dzisiaj właścicielami.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lip 312016
 
Dom piekarza Altmana na starej widokówce

Dom piekarza Altmana na starej widokówce

Przedstawiamy artykuł o historii stawu w Pommerzig. Kurt Kupsch napisał w 1980 roku anegdotyczny artykuł o nazwie tegoż stawu w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße, na który odpisali ze sprostowaniem Kurt Ast i Richard Schwulke.
Między miejscem spoczynku von Schmettau obok kościoła w Pommerzig a szerokim dziedzińcem zamku, gdzie kiedyś był mały basen a teraz Orlik, obok znajduje się prawie okrągły dołek z wodą. Być może, że był to staw przeciwpożarowy. Dziś jednak akwen jest w połowie zarośnięty z pływającą wczesnym latem rzęsą oraz żabami, które ociężale pływają po całej powierzchni. Także już za niemieckich czasów było nie wiele inaczej. Raz, prawdopodobnie, gdy było już ciemno, nauczyciel Wilke wracał dosyć mocno wstawiony z „Kräuseln” – gospody nad Odrą. Chyba trochę stracił orientację i bełkotał sam do siebie: ” Nie, tu jest ciemność! Gdzie jest droga”. Piekarz Altmann, który mieszkał po drugiej stronie stawu usłyszał go i odkrzyknął: „Wszystko w porządku! – Idź prosto” i „Plumps”, nasz dobry nauczyciel Wilke był już wśród żab. Musiano uczcić ten szelmowski drogowskaz, na cześć piekarza – jako temu co wskazał złą drogę. Piekarz pomógł wyjść z wody nauczycielowi. Historia szybko się rozniosła we wsi, i od tego czasu staw nazywa się, „Dziura piekarza”.

Krótką historia o pommerzigowskim „Bäckerloch” w Heimatgrüße wywołała protesty czytelników pochodzących z Pommerzig. Jako pierwszy zgłosił się Kurt Ast. Twierdzi, że staw nazywał się „Bäckerloch” już na przełomie XIX i XX wieku, kiedy w Pommerzig nie było nauczyciela Wilke. Nad wodą stał dom, w którym kiedyś mieszkała rodzina „Becker”. Stąd może pochodzić nazwa. Kurt Ast widzi w tej historii zniesławienie nauczyciela i wyraża swoje oburzenie.
Natomiast z humorem ten błąd przyjął Richard Schwulke. Stwierdził również, że: „Bäckerloch” miał swoją nazwę już w 1904 roku, kiedy zaczął chodzić do szkoły. Znajdował się tam jeszcze kryty strzechą stary dom, na którym zatrzymał się pożar wsi w 1895 roku. Właściciel tego domu był nazywany „Becker” . Dlatego też staw z pewnością pochodzi od jego nazwiska. 'Bäckerloch’ i położony dalej na południe na łąkach 'Winzerloch’ powstały jak relacjonowali starsi mieszkańcy Pommerzig podczas przerwania wałów”.
Richard Schwulke prezentuje nam wyjaśnienie, dlaczego być może młodsi pommerzigowscy mieszkańcy myślą, że”wskazówka” od piekarza Altmanna jest przyczyną nazwy stawu:
Po licytacji pommerzigowskiego zamku w 1928 roku przez długi czas stał on pusty. Wierzyciele, którzy byli jego właścicielami, nie znaleźli żadnego zastosowania dla niego. Po 1933 roku w budynku założono obóz dla młodzieży. Chodzili tam przez pół roku absolwenci szkoły podstawowej – chłopcy z dużych miast. Wykonywali kilka godzin dziennie lekkie prace u rolników za co otrzymywali dobre jedzenie a w pozostałym czasie nauczyciel dalej ich uczyli, także sportowo. Każdy kurs kończył się „kolorowym południem”, na który każdy mieszkaniec Pommerzig i okolicznych miejscowości chętnie przychodził. Kiedy nauczyciel Wilke w drodze do domu, wpadł co prawda tylko po kolana do „Bäckerloch” i wzywał pomocy to zaraz na drugi dzień nad stawem wisiał plakat z napisem „basen tylko dla urzędników (służby cywilnej)”. Wkrótce potem odbyło się „Kolorowe popołudnie”. Chór młodzieżowego obozu śpiewał piosenkę: „I tak wszyscy idziemy razem do Bäckerloch, do środka Bäckerloch”. Wszyscy goście śmiali się z tego serdecznie. Bo wiedzieli, o czym jest piosenka, zwłaszcza, że nauczyciel i jego żona byli obecni jako goście honorowi.
Obóz dla młodzieży został zamknięty w chwili wybuchu 2 wojny światowej. Później był tam obóz dla służby pracy dziewcząt, który działał prawie do inwazji wojsk sowieckich. Dziewczęta pomagały chłopką (kobietom pracującym w rolnictwie), zwłaszcza tym, których mężowie pełnili służbę wojskową.

Tłumaczenie materiałów do artykułu Adam i Janusz

Translate »