lip 312016
 
Dom piekarza Altmana na starej widokówce

Dom piekarza Altmana na starej widokówce

Przedstawiamy artykuł o historii stawu w Pommerzig. Kurt Kupsch napisał w 1980 roku anegdotyczny artykuł o nazwie tegoż stawu w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße, na który odpisali ze sprostowaniem Kurt Ast i Richard Schwulke.
Między miejscem spoczynku von Schmettau obok kościoła w Pommerzig a szerokim dziedzińcem zamku, gdzie kiedyś był mały basen a teraz Orlik, obok znajduje się prawie okrągły dołek z wodą. Być może, że był to staw przeciwpożarowy. Dziś jednak akwen jest w połowie zarośnięty z pływającą wczesnym latem rzęsą oraz żabami, które ociężale pływają po całej powierzchni. Także już za niemieckich czasów było nie wiele inaczej. Raz, prawdopodobnie, gdy było już ciemno, nauczyciel Wilke wracał dosyć mocno wstawiony z „Kräuseln” – gospody nad Odrą. Chyba trochę stracił orientację i bełkotał sam do siebie: ” Nie, tu jest ciemność! Gdzie jest droga”. Piekarz Altmann, który mieszkał po drugiej stronie stawu usłyszał go i odkrzyknął: „Wszystko w porządku! – Idź prosto” i „Plumps”, nasz dobry nauczyciel Wilke był już wśród żab. Musiano uczcić ten szelmowski drogowskaz, na cześć piekarza – jako temu co wskazał złą drogę. Piekarz pomógł wyjść z wody nauczycielowi. Historia szybko się rozniosła we wsi, i od tego czasu staw nazywa się, „Dziura piekarza”.

Krótką historia o pommerzigowskim „Bäckerloch” w Heimatgrüße wywołała protesty czytelników pochodzących z Pommerzig. Jako pierwszy zgłosił się Kurt Ast. Twierdzi, że staw nazywał się „Bäckerloch” już na przełomie XIX i XX wieku, kiedy w Pommerzig nie było nauczyciela Wilke. Nad wodą stał dom, w którym kiedyś mieszkała rodzina „Becker”. Stąd może pochodzić nazwa. Kurt Ast widzi w tej historii zniesławienie nauczyciela i wyraża swoje oburzenie.
Natomiast z humorem ten błąd przyjął Richard Schwulke. Stwierdził również, że: „Bäckerloch” miał swoją nazwę już w 1904 roku, kiedy zaczął chodzić do szkoły. Znajdował się tam jeszcze kryty strzechą stary dom, na którym zatrzymał się pożar wsi w 1895 roku. Właściciel tego domu był nazywany „Becker” . Dlatego też staw z pewnością pochodzi od jego nazwiska. 'Bäckerloch’ i położony dalej na południe na łąkach 'Winzerloch’ powstały jak relacjonowali starsi mieszkańcy Pommerzig podczas przerwania wałów”.
Richard Schwulke prezentuje nam wyjaśnienie, dlaczego być może młodsi pommerzigowscy mieszkańcy myślą, że”wskazówka” od piekarza Altmanna jest przyczyną nazwy stawu:
Po licytacji pommerzigowskiego zamku w 1928 roku przez długi czas stał on pusty. Wierzyciele, którzy byli jego właścicielami, nie znaleźli żadnego zastosowania dla niego. Po 1933 roku w budynku założono obóz dla młodzieży. Chodzili tam przez pół roku absolwenci szkoły podstawowej – chłopcy z dużych miast. Wykonywali kilka godzin dziennie lekkie prace u rolników za co otrzymywali dobre jedzenie a w pozostałym czasie nauczyciel dalej ich uczyli, także sportowo. Każdy kurs kończył się „kolorowym południem”, na który każdy mieszkaniec Pommerzig i okolicznych miejscowości chętnie przychodził. Kiedy nauczyciel Wilke w drodze do domu, wpadł co prawda tylko po kolana do „Bäckerloch” i wzywał pomocy to zaraz na drugi dzień nad stawem wisiał plakat z napisem „basen tylko dla urzędników (służby cywilnej)”. Wkrótce potem odbyło się „Kolorowe popołudnie”. Chór młodzieżowego obozu śpiewał piosenkę: „I tak wszyscy idziemy razem do Bäckerloch, do środka Bäckerloch”. Wszyscy goście śmiali się z tego serdecznie. Bo wiedzieli, o czym jest piosenka, zwłaszcza, że nauczyciel i jego żona byli obecni jako goście honorowi.
Obóz dla młodzieży został zamknięty w chwili wybuchu 2 wojny światowej. Później był tam obóz dla służby pracy dziewcząt, który działał prawie do inwazji wojsk sowieckich. Dziewczęta pomagały chłopką (kobietom pracującym w rolnictwie), zwłaszcza tym, których mężowie pełnili służbę wojskową.

Tłumaczenie materiałów do artykułu Adam i Janusz

lip 252016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu zamieszczonego w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße w roku 1965 wyrażający tęsknotę autora za swoją utraconą ojczyzną oraz jak wyglądają miejscowości 20 lat po wojnie.


To co planowałem od lat i marzyłem było już niedaleko. Miałem odwiedzić miejsce mojego dzieciństwa. Dość często w przeszłości moje myśli tam wędrowały, i dość często w moim młodzieńczym, lekko poszarzałym entuzjazmie deklarowałem: jadę znowu do Małego Kwiatowca!
W jakim stanie zastaniemy nasza ojczyznę? Rozczaruje nas? A może ta wyprawa otworzy stare rany? Takie były nasze myśli, gdy wyjeżdżaliśmy. A jeśli będzie tak, ze przez te 20 lat, które minęły i były pełne nowych doświadczeń, wrażeń – także pełne walki o nowe życie- nasza wspaniała ojczyzna okaże się czymś nierealnym?
Wiec nasza ojczyzna jest czymś realnym. To twarda rzeczywistość. Oto ona – trochę zmieniona w porównaniu do przeszłości, ogólnie znajoma i żywa jak poprzednio. Przyjazd dał nam nowe siły, ale również pytania, na które obecnie brak odpowiedzi. Udaliśmy się do Czechosłowacji, nieporównywalnie pięknej Pragi i przekroczyliśmy granicę w Kudowie i z chęcią podziwialiśmy pierwsze wrażenia: pola starannie uporządkowane, równo rozciąga się bruzda od bruzdy a ludzie na polach są jeszcze do późnego wieczora. Jest to obraz rolnictwa, jaki został nam w pamięci. Rolnik z koniem i pługiem, z kosą określa obraz – bez ciągnika, bez zachodniej mechanizacji, bez kołchozów ze Wschodu. Gdyby nie byłoby polskich nazw miast i wsi, zapomnielibyśmy, że jesteśmy tylko odwiedzającymi, tylko gośćmi. Na ulicy bawią się dzieci, są schludnie ubrane: są prawdopodobnie wielkim kapitałem politycznym Polski. Wydaje się, że starsze pokolenie – głównie przesiedleńców – nie ma prawdziwego poczucia przywiązania do tej ziemi, ale dzieci dorastają w tym kraju i mają wewnętrzne powiązanie z nim.
Późnym wieczorem dotarliśmy do sąsiedniej Zielonej Góry. W pierwszym hotelu nie było wolnych pokoi. Propozycja: moja żona z jedna Polką a ja z Polakiem dzielimy pokój, co odrzucamy. Podjęliśmy próbę znalezienia innego zakwaterowania. Udało się potem jak nam powiedziano w hotelu drugiej kategorii. Pojawiają się trudności, bo nie mówią po niemiecku a trzeba wypełnić wiele formularzy.
Następnego dnia rano wita nas jasne słońce, a zatem niniejszy piękny dzień jest punktem kulminacyjnym naszej podróży. Pierwszym celem dzisiejszego dnia jest Krosno Odrzańskie. Krosno nie jest reprezentacyjnym miastem Poznańskiego. Na próżno w Zielonej Górze szukamy drogowskazu z tą nazwą. Tylko po za obrębem miasta Zielonej Góry, który jest niezwykle nienaruszone, jest znak CROSNO. Dobrymi drogami docieramy do siedziby powiatu. Dla osoby, która nie mieszkała w Krośnie, jest więcej niż trudno się zorientować. Krosno jest bardzo zniszczone. Zadane rany są jeszcze otwarte. Rynek taki jaki miałem w pamięci nie istnieje. Jako jedyny centralny punkt odniesienia pozostaje kościół Mariacki. Nie pozostajemy zbyt długo w tym mieście, w którym nie ma życia, ciągnie nas dalej. Przechodzimy przez most nad Odrą, Radnicę, Będów do Nietkowic.
Drogi nie stwarzają trudności, i tutaj gdzie bardziej natura niż człowiek charakteryzuje obraz otoczenia czujemy się swojsko. Jest wiele miejsc po drodze, które są pełne wspomnień. Przeżyłem coś czego nie da się opisać.
Wysoki poziom wody w Odrze trzyma w Krośnie całe rzędy barek przed mostem nad Odrą, sięga do domów na ulicy w Będowie i Radnicy. Tutaj także są wszędzie ludzie na polach. Ubogie gleby wymagają całkowitego zaangażowania i trudu – lecz wydaje się że nie oddaje z powrotem tego wysiłku i pracy. Szary obraz domów, szary obraz ludzi w nich zamieszkujących pomimo głębokiej zieleni wczesnego lata chcącego wiele zakryć.
W Nietkowicach (Nietkowice) robimy pierwszy większy postój. Fotografujemy wszystkie kierunki, nic nie zakłóca spokoju. Kilkoro dzieci jest świadkami naszego przyjazdu. Odwiedzamy miejsce urodzenia mojego ojca. Rozmowa z gospodarzami jest trudna, ponieważ nie potrafimy mówić po polsku. Ale chętnie bez wrogości pokazuje nam dom i stajnię.

Odwiedzamy cmentarz bardziej zniszczony przez naturę niż przez ludzi. Są wciąż fundamenty grobów, ale nie ma kamieni, które świadczą kto tu jest pochowany.
Zbliżamy się do Małego Kwiatowca (Bródki), gdzie kiedyś był nasz domu. Jak często w przeszłości przechodziliśmy lub przejeżdżaliśmy rowerem tą trasę. Krajobraz lasu się zmienił, jest inny niż go pamiętamy. Ale to jest bez wątpienia ulica mojego dzieciństwa. Mijamy miejsce, gdzie kiedyś stał młyn Stahn’scha i juz stoimy pod znakiem miejscowości. Gospodarstwo mojego wujka G. wita jako pierwsze przyjezdnych. Piec, studnia z żurawiem ciągle istnieją i opowiadają minione dnie. Wszystko jest swojskie i znane.
Dom Vollmar stoi jak zawsze dumny. Naprzeciwko szkoła, w której nauczyciel Waler prowadził ścisły reżim, zniknął. Dom mojej ciotki naprzeciwko mieszkania nauczyciela budzi silne emocje. Brakuje tej znajomej kochanej twarzy w oknie z mirta. Jak często ciotka B. stała w nim ze zmartwioną twarzą i czekała na mnie w swojej niestrudzonej opiece i cieple, gdy po raz kolejny zbyt długo siedziałem nad Odra.
Przyjazne twarze domów stały się szare, a stajnie i stodoła potrzebują naprawy. Ale wszystko jest jak dawniej. Nawet krzaki jagód rosną w starym miejscu. Brakuje mi tylko dużego drzewa gruszy, która tak często pokrzepiało małego chłopca swoimi owocami. Brakuje tez wędki, która stała za altana.
Tutaj też chętnie otwierają się drzwi, znajdują się ludzie umiejący niemiecki i prowadzona jest regularna rozmowa. Grób wuja O’s za stodołą jest nie do znalezienia. Kopiec grobu jest wyrównany. Staruszka pamięta to, ale nie potrafi tego miejsca dokładnie wskazać.
Podwórko Jackels – miejsce narodzin mojej matki – na skrzyżowaniu Landstrasse (Wiejska)i Kowalskiej (od kowala) stoi w swojej eleganckiej, kwadratowej formie jak kiedyś. Napięcie i niepewność, z którą weszliśmy do wsi, rozpływa się. Zrobiło się południe wiec od razu odwiedzamy właściciela. On umie po niemiecku. Bolesne są jego wspomnienia z Niemiec. Był w Buchenwaldzie od 1939 do 1945. Przywitał moją żonę pocałunkiem w rękę i przyjacielsko odpowiadał na pytania jakie mu stawialiśmy. On jest w średnim wieku i prowadzi gospodarstwo ze sympatyczną panią. On nie ma dzieci. Widać to w nim, że ma wiele zmartwień a i widok skromnego posiłku mówi więcej niż słowa. Narzeka na powodzie, przez które zrobiona praca poszła na marne. Jest prawie wszystko tak samo. W kuchni stoi szafa, a także stół na starym miejscu. Zapamiętany obraz mojego dzieciństwa stał się rzeczywistością, wprawdzie szarą, ale jednak stary, znany widok.
Szybko nawiązaliśmy kontakt z obecnymi gospodarzami – to już trzeci gospodarze od czasu wypędzenia. Co mamy odpowiedzieć na proste pytanie zdesperowanej bojaźliwej kobiety czy chcemy wrócić? – Gospodarz z dumą prezentuje jego dwa konie z prawdziwymi świadectwami rodowodowymi, jak sam wielokrotnie zapewniał. W oborze jest 5 krów, świnie i kury uzupełniają stary obraz. Indyki, które już dawniej tu były, są znowu, a także czarny podwórzowy pies przykuty do starej budy, szczeka prawie nieustannie na gości.
Podróż wyprowadza nas powoli z wioski. Dom wuja P już nie stoi, także dom Königs zniknął. Tam, wieś przestała istnieć. Natura z krzakami drzewami tworzy nowe życie i zakrywa ruiny. Zatrzymujemy się na obrzeżach, jeszcze raz stajemy i z powrotem oglądamy pozostawione widoki.
Tak, to stary Kwiatowiec, i jednocześnie nie ten sam! Nie chcemy być sentymentalni, i tak też nie jest. Możemy sobie wyobrazić, że nie będzie to pożegnanie na zawsze, ale w dalszym ciągu, możemy jutro znowu przyjechać. Chyba zawsze byłem za mało mieszkańcem a za dużo gościem, jako że nie mogłem przezwyciężyć bolesnego uczucia.
Na drodze do Dużego-Kwiatowca wszystko wydaje się niezmienione. Na cmentarzu przy wjeździe do wsi, nie można znaleźć grobów. Pojedyncza tablica nagrobna nadal głosi w języku niemieckim, że rolnik Lange jest tutaj pochowany. Drzewa i krzewy obejmują również tutaj łaskawie, to co nie powiodło się człowiekowi w trosce o zmarłych. Jedziemy do promu w Kwiatowcu, który jest nie czynny ze względu na powódź. Tutaj tez nie jesteśmy nachodzeni przez mieszkańców. Utrzymują oni odpowiedni dystans, tylko dzieci są ufniejsze, bo rozdajemy czekoladę. Ale i one są ostrożne, nie są nachalne.
Zamykamy rozdział naszej młodości i jedziemy przez znajome wsie do Sulechowa, gdzie nasz chłopak się urodził. Robimy krótką wizytę w szpitalu, robimy kilka zdjęć a następnie jedziemy w kierunku Poznania.

Tłumaczenie Adam  i Janusz

lip 182016
 
21

Jan Jarosz rok 1973

Niemcy jak uciekali za Odrę zakopali za dzisiejszym domem Juretki dynamo -wytwornicę prądu. Rezydujący w pałacu „komandor” wojsk radzieckich słabo szukał, nieskutecznie, bo dynamo się tuż po wojnie znalazło w rękach Polaków. Jak mi opowiadał Józek Łukasik – Pomorsko było cywilizowaną wsią, bo miało do 24.00 prąd. Swiatło w domach zawdzięczało Olkowi Saleckiemu, który dyżurował przy lokomobili napędzającej dynamo. Później i tak ktoś doniósł o skarbie i dynamo -prądnicę wywieźli albo Ruscy albo szabrownicy. W stodole Józki Greczychowej Niemcy przechowywali duże ilości kiszonej kapusty. Było tam 6 beczek o pojemności ponad 2 tony każda. Te dębowe cuda inżynierii w drewnie sowieci zdemontowali i zabrali na stację kolejową a stamtąd w niewiadomym kierunku do Rosji. Jako, że Pomorsko było producentem kapusty przed wojną pozostały do dzisiaj potężne silosy, w których przechowywano kapustę dla Berlina. Wywożono ją statkami ze Starej Odry. Podobne centrum zaopatrzenia stolicy Niemiec w witaminy mieściło się koło Jan. Swieże witaminy wywożono do Berlina kanałami w ciągu 30 godzin. Po takim czasie zielenina trafiała na stoły berlinczyków. Ja osobiście spotkałem potomków niemieckich właścicieli gospodarstwa w Stożnem, którzy pomieszkują w okolicach Hanoveru. Prosili mnie o dokumentację fotograficzną gospodarstwa -dzisiaj. Więc ją zgodnie z życzeniem otrzymali. Były to zdjęcia z naszego balonu SP-BAC i te zrobione na ziemi. Radości było dużo a ja nie pogardziłem 500 DM jakie otrzymałem za fatygę. Moimi kontrahentami byli potomkowie rodziny von Storge zamieszkujący przed wojną Jany i Stożne. Zieleninę do portu w Cigacicach ze Stożnego wywozili chłopi na konnych wozach. Zdjęcia wozów i robotników oglądałem w Niemczech. Dlaczego nie zrobiłem kopii? Zastanawiam się do dzisiaj. Wtedy nie wiedziałem, że w wieku dojrzałym będę magistrem historii. Pasja, jaką przyszło uprawiać została do dzisiaj.

Duże przeżycia przynosiły powodzie te w latach siedemdziesiątych, ale i ta z 1997 roku, która przerwała wał i zrobiła Amazonkę z Odry szeroką na 3-4 kilometry od Pomorska do Krosna Odrzańskiego. Jako młody chłopak pamiętam jedną zimową powódź. Było to zimą w latach 70-tych.Około 15 helikopterów z Włocławka i 100 ton trotylu śmigłowce dzień i noc drogą powietrzną wywozili z pól pod Brodami, które do dzisiaj jest nieużytkiem i pamięta tamte czasy. Wybuchy słychać było aż w Zielonej Górze. Most kolejowy w Pomorsku zatamował spływ kry lodowej i zatrzymał nurt rzeki. Saperzy musieli wyrąbać ogromne koryto w rzece, którym potłuczona kra winna spłynąć. Ta ogromna akcja wojska zakończyła się sukcesem a liczne reportaże i fotoreportaże pojawiły się w centralnych gazetach i magazynach. Meldunki ukazywały się codziennie w telewizji. Poznałem wówczas znane twarze telewizji – rezydowali cały czas w barze „u Rózi” w Pomorsku. Warto też wspomnieć, iż na powodzi niektórzy chcieli się dorobić. Szczególnie ci, którzy rozwozili pomoc w postaci puszek i masła oraz innych produktów żywnościowych, ale także ci, którzy zbierali pomoc i pieniądze dla pokrzywdzonych. Były takie sytuacje, kiedy wysiedleni byli w sposób bezczelny okradani. Opowiadał mi p. Józef Łukasik (wysiedlony z Brodów do Brzezia Pomorskiego), że pewnej nocy przyjechało kilku mężczyzn specjalnym samochodem do przewozu zwierząt (samochód miał rejestrację z Gostynia – Wielkopolska) i nad ranem próbowali mu zabrać na samochód młodą klacz. Ta jednak była na tyle inteligentna, że zamiast na samochód pełnym kłusem po pasie przeciw-pożarowym pobiegła na łąki do Skąpego i tam do rana się pasła. Złodziei wypłoszyła policja i musieli niepyszni wrócić do siebie. Chyba nie sięgnęła ich kara, a szkoda….

Duże szkody poczyniła ostatnia powódź z 1997 roku. To była powódź lipcowa. Padało bez przerwy prawie dwa miesiące. Wszystko było rozmoczone a od strony Czech i Śląska napierały coraz większe ilości wody. W Opolu po mieście pływały trumny wypłukane z miejscowego cmentarza. Jakie straty poniósł Wrocław, Głogów, nasze lubuskie miejscowości. Ja dużo latałem z Lechem Marchelewskim i wojewodą Eckertem Marianem. Było pełne rozeznanie w sytuacji od Głogowa do Słubic. Pewnego dnia widzieliśmy straszny obraz. Ogromny helikopter niemieckiej armii okładał wał przeciwpowodziowy workami z piaskiem. Wiadomo po lewej stronie Odry. Myśmy lecieli do Słubic. I na naszych oczach te kilka ton piasku w workach oderwało się od helikoptera na wysokości 25-35 metrów ( puścił zamek wyciągu) i spadło na namoknięty wał. Nastąpiło przerwanie i cała woda w sekundzie zaczęła wpływać do polderu Eissenhuttenstadt. Za kilka minut paliły się transformatory huty blach samochodowych. Całą Oder Bucht woda zalała do wysokości 5 metrów. Ta sytuacja wyjaśniła wiele w postępowaniu obronnym. Poziom wody gwałtownie spadał i zagrożenie dla Słubic znikało w szybkim tempie. Potem jeszcze często lataliśmy z Duńczykami, którzy w okolicach Cybinki wypompowywali wodę z zalanych kanałów. Widziałem z powietrza lisy i ptaki na drzewach, jelenie i sarny na stacji Czerwieńsk Towarowy. Na okoliczność powodzi Tomek Gawałkiewicz i Paweł Janczaruk zrobili setki zdjęć dokumentujących sytuacje, jakie miały miejsce nad Odrą. Złodziei spotkaliśmy jeszcze w paru miejscach, ale ludzie rozprawiali się z nimi osobiście. Zalane tory kolejowe linii Zbąszynek – Zielona Góra nie pozwalały na jazdę pociągiem do Warszawy. Jazda przez Głogów Wrocław też nie wchodziła w grę. Były problemy z wodą pitną dla Zielone Góry. Potem województwo dostało pomoc i parę kilometrów dróg zbudowano w ramach środków, wiele linii telefonicznych zamieniono na światłowodowe. Wiele gmin nadodrzańskich dostało konkretną pomoc i to pozostało na lata. Wielka zasługa w tym wojewody Mariana Eckerta.

Jan Jarosz

lip 102016
 

003Rozpędzony Janek Jarosz nie zwalnia tempa i dalej pisze…

Jeszcze w młodości licealnej były takie przepisy, że młodzież uczęszczająca do szkoły musiała koniecznie pojechać na hufiec pracy (na budowę, do lasu, do PGR-u), aby tam poznać trud pracy fizycznej no a przy okazji zarobić parę groszy na dalsze wakacje, na zakup błyskotek lub wymarzonych Wranglerów. Przez kolejne trzy lata z Bogdanem Kozubalem – tymże wspominanym Dankiem – jeździliśmy do Kombinatu PGR Czerwieńsk rowerami, aby tam stawić się na 6.00 do pracy jako pomocnicy kombajnistów w czasie akcji zbierania zbóż czytaj żniw. Podpisano z nami umowy i powiem uczciwie na duże pieniądze. Było to ok.6.000 tysięcy złotych za trzy tygodnie intensywnej pracy i tu jeszcze niespodzianka – w grudniu listonosz przyniósł ok. 2.000 złotych jak napisano w przelewie koloru czerwonego ( taki przekaz złotówek w owych czasach) „za akcję żniwną w roku 1967 podział 13 pensji”. To była radość. Kupiłem dwa garnitury, swetry, marynarki, bieliznę itp. Byłem gość miałem własne pieniądze i szansę takiego samego zarobku w przyszłym roku. W czasie żniw oczywiście myśmy jeździli na kombajnach a prawdziwi kombajniści leżeli w cieniu i kombinowali, komu sprzedać zbiornik lub dwa pszenicy, aby mieć na wódkę i zagrychę do niej. Średnio w czasie akcji kosiliśmy 3-4 kombajnami ok.300-400 hektarów trzech zbóż (żyto, pszenica, owies). Zboże jechało do Czerwieńska na dosuszanie lub bezpośrednio do silosów PZM lub młynów na mąkę. Ile ton było corocznie nie pomnę, ale wydaje mi się, że dużo. Wiem, że ok. 20 ton kombajniści kazali wypuścić w krzaki skąd chłopi z Pomorska, Wysokiego Przylepu wywozili wieczorem do swoich stodół. Należy pamiętać, że jeden zbiornik kombajnu zabierał ok. 1.200 kg dobrej wymłóconej zgodnie z normami pszenicy. Pamiętam, że kilka zbiorników zawieźliśmy do Wysokiego podczas jechania na nowe pola. Pszenicę wysypaliśmy na podwórko a nasi szefowie (kombajniści) już mieli na wódkę niezły pieniądz. Nikt tego nie pilnował a przynajmniej udawał,że nie widzi tego procederu. Byliśmy wówczas już uczniami LO w Sulechowie za czasów dyrektora Chojnackiego i mieliśmy świadomość tego karygodnego procederu… ale taki był socjalizm. Dyrektor Górnacz prawdziwy poznaniak z krwi i kości był dobrym gospodarzem i plony miał doskonałe.Chwalono go w zjednoczeniu, ale także jako człowiek był w porządku. Jeszcze lepsze zdanie można było usłyszeć o dyrektorze Lechu. Dlatego, że pracowaliśmy solidnie mieliśmy szansę na pracę w następnych latach. Nasz dzień pracy wyglądał następująco. Rano o 6.00 przyjazd do PGR, tankowanie kombajnu, smarowanie ponad 200 punktów smarowniczych, uzupełnienie płynów hydraulicznych, oleju silnikowego, dokręcenie śrub poluzowanych. O 7.00 Wyjazd na pole i do 14.00 Młocka – obiad- od 14.45 dalsze omłoty do wieczora. Niejednokrotnie prom nas nie zabrał (spóźniliśmy się) i do domu jechaliśmy na … most kolejowy. A bywało, że w czasie suszy jechaliśmy kombajnami do północy. Przejazd mostem kolejowym obowiązkowy i to nocą… Umyć się w zimnej wodzie i na 6.00 znowu w pracy. Poznaliśmy kawał ciężkiej i odpowiedzialnej pracy. Jak nie posmarowałeś łożysk to bądź pewny, że za dwa dni kombajn się zapalił w czasie pracy? My nie mieliśmy takiej sytuacji, ale w okolicznych gospodarstwach bywały przypadki pożarów.

Jednego lata byliśmy na OHP w Przetocznicy. Z naszą wychowawczynią Krystyną Palińską. Dziewczyny spały w budynku leśnictwa a my w wojskowych namiotach. Przez 3 tygodnie wycinaliśmy meczetami rodzaj burzanu, który zarastał szkółki leśne. Pamiętam, że po pracy urywaliśmy się z dziewczynami kawę do klubokawiarni w … Bródkach. Przez las prawie 10 kilometrów. Kawa była z ciastkiem i lemoniada na drogę. Potem powrót parami meldunek pani Palińskiej i dyskoteka z płyt winylowych w większości grupy „The Beatles”, które przywiozła na obóz Boguśka Bogucka wraz z odtwarzaczem i wzmacniaczem. Na tamte czasy to był rarytas. Myśmy to mieli. W nocy wyrywaliśmy się nad kanał Ołobok i tam nieśmiało próbowaliśmy całować nasze wybranki. Jakie to były fajne czasy. Jakie wspomnienia mamy do dzisiaj. Ja i mój kolega Danek Kozubal może potwierdzić naszą wakacyjną przygodę. A i dziewczyny na dowód byśmy znaleźli. Jasiu Galant, Jurek Kąkolewski, Rysiek Buzuk, Jurek Pater to paka, jaka wtedy trzęsła III A. Jesienią jechaliśmy na wykopki, sadzenie lasu- a latem do Wojnowa na obóz wypoczynkowy. Wszystko to zasługa wspomnianej już Krystyny Palińskiej naszej wychowawczyni-obecnie profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Chętnie wspominaliśmy Arnola – kłusownika, który całe życie niepokalał się pracą. Całe życie łowili wraz z kolegami ryby w Odrze (na Starej Odrze w szczególności), aby je sprzedać i mieć na wódkę. Arnol -tak go nazywano- potrafił jeszcze schwytać lisa, borsuka,wszystkie futerkowe-które obdzierał i sprzedawał w GS w Sulechowie lub przypadkowym ludziom prywatnym. Całe życie zajmował się swoim procederem. Techniki łapania były bardzo wymyślne i co tu gadać skuteczne.

Jan Jarosz

lip 032016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”.

W „Neuen Oder-Zeitung”, siostrzanej gazecie do „Heimatgrüße” Kurt Kupsch (Friesoythe) publikuję całą serię artykułów „Beiträge zur Geschichte der Oder Schifäfahrt”. W lutowym numerze tego czasopisma z 1985 roku, również w wydawnictwie H. U. Wein ukazała się siódma część serii. Praca Kurta Kupsch znalazła nie tylko wielkie zainteresowanie wszystkich, którzy czują się w jakiś sposób związani z żegluga po drogach wodnych w Brandenburgii, ale jest ona również przygotowana z wielką pracowitością i pasją dokumentowania historii gospodarki. W badaniach historycznych nad Groß-Blumbergiem czasami można wpaść na fakty, które są mniej ważne dla Brandenburgii, ale mogą spowodować silne zainteresowanie mieszkańców powiatu Crossen. Poniższy artykuł jest cennym produktem ubocznym poszukiwań historii żeglugi śródlądowej.
Marynarskie wsie naszego powiatu Crossen dostarczały wielu sterników i kapitanów dla największych firm żeglugowych. Niektórzy właściciele nawet małych jednostek mieli swój udział w podziale działalności holowniczej. Jednym z nich był mieszkaniec Klein-Blumbergu Heinrich Nippe, do którego należał parowiec o długości 18,03 m, szerokość 3,88 m i o mocy silnika 80 KM. Holownik został zbudowany w 1903 roku w szczecińskiej stoczni i był nazywany „Alfred”. Wydaje mi się, że łódź, na której nauczyłem się zawodu marynarza, „Alfred” nieraz holowała do Zalewu Szczecińskiego po Fürstenwalder-Berliner drogach wodnych.
Rozmowa telefoniczna w Berlinie z wnuczką Heinricha Nippe ujawniła, że syn Alfreda Nippe od podstaw nauczył się tego fachu i w 1927 samemu nabył mały holownik. Nazwał wyposażony w 100-konny silnik statek „Alma” i tak pływał głównie po drogach wodnych Brandenburgii do końca drugiej wojny światowej. Chrzestna parowca „Alma” nadal mieszka z córką Irmgard w Berlinie.
„Alfred” od Heinricha Nippe pod koniec wojny dopłynął do Szczecina, a stamtąd popłynął do Związku Radzieckiego. Parowiec syna „Alma” na początku 1945 roku utkwił w lodzie w Ziltendorf i został wysadzony przez niemiecki Wehrmacht.

Odpowiednikiem parowców Nippesów w Klein-Blumberg były parowce Damschkesów w Groß-Blumberg. Heinrich Damschke miał mały parowiec kołowy „Johannes”, maszyna ta miała niewiele ponad 100 KM. Z dzieciństwa pamiętam, że pływał nim na Odrze. Stare pocztówki pokazują go w Groß-Blumbergowskim porcie węglowym. Pod koniec lat 20 bunkier węglowy został opuszczony, gdyż średni poziom wody w rzece został zwiększony i potrzebowano większych holowników. Był używany jako przystań „Budike
rs” (handlarza z motorówki).
Rudolf Damschke, krewny Heinrich, też nie mógł robić czegoś innego. On (lub jego syn Alfred?) kupił parowiec śrubowy dla Oder-Spree-Kanal z silnikiem 120-konnym. Nazwał go „Rudolf Alfred” i do końca wojny zarabiał na nim. Co stało się z dwoma parowcami-Damschkesów; w rejestrze nic o tym nie ma. Ale nadal może być to wyjaśnione. Klara Damschke, żona zmarłego Rudolf, mieszka w Berlinie.
Co do kapitanów i personelu, to byli to – blumbergowskie i pommerzigowskie rodziny ściśle związane z małym armatorem Otto Hellingiem, który miał swoją siedzibę we Wrocławiu. Ta firma miała parowce „Berthold”, „Toni”i „Otto „.Parowiec „Otto” był dostępny w dwóch wersjach. Ponieważ pierwszy statek o tej nazwie, został przekazany w 1924 roku czeskiej spółce żeglugowej, firma kupiła starszy holownik jako zamiennik. Kapitanem pierwszego „Otto” był przez wiele lat rodak z Groß-Blumbergu Handke, który również prowadził parowiec pod czeską banderą pod nazwa „CPSO IV” i kiedy kominy jeszcze nie miały czarnej kotwicy i liter „OH” umieszczonych w białym kółku, ale kolory biały i czerwony z niebieską czeską flagą.

Sztandarowym statkiem armatora Helling był „Berthold” z dwoma kominami, 50 m długości, 7,84 m szerokości i 600-konny silnik. Na tym parowcu od 1910 roku aż do końca drugiej wojny światowej pracował jako kapitan Hermann Mattner z Pommerzig. Chwilami pływali z nim jego synowie Richard i Alfred jako sternik i bosman.
W 1977 do Pommerzig przyjechał najmłodszy syn Hermanna Mattnera Herbert ze swoją rodziną oraz z synem swojego starszego brata Richarda. Tęsknota za ojczyzną starszych, a młodszym turystom
odpowiedzieć na pytanie „Skąd pochodzimy?”. Znaleźli nienaruszony dom Mattnerów nad Odrą. Polska rodzina, która od 1945 roku zamieszkiwała miała dobrze zachowane wszystko, co było dla ich niemieckich poprzedników wartością sentymentalną. Polska babcia zawsze mówiła: „Przyjdą kiedyś i będą o to pytać!”. Tak więc odwiedzający ojczyznę znaleźli między innymi piękny duży obraz „Berthold”. Następnie pojechali do Bovenden-Lenglern niedaleko Getyngi, gdzie obecnie rodzina Mattner żyje. Oczywiście to jest już trzecie pokolenie – kapitan Hermann a jego synowie Richard, Alfred i Herbert zmarli.
Przed wyjazdem jednak Herbert Mattner napisał reporterowi, że jego ojciec przeniósł „Berthold” w 1939 roku do Wrocławia i schował go przed wojną. Kiedy wojna się skończyła, parowiec został zatopiony we wrocławskim porcie przez Rosjan, ale później Polacy podnieśli go ponownie. Potem pływał jeszcze kilka lat pod polską banderą na Odrze. Kiedy – niemiecki parowiec – padł ofiarą cięcia palnikiem i powędrował w częściach do pieca – Herbert Mattner nie wiedział i nie mógł powiedzieć.

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

Translate »