Adam

mar 212016
 
Była stolarnia z mieszkaniem stolarza na piętrze i dom

Była stolarnia z mieszkaniem stolarza na piętrze i dom

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje tartak w Groß-Blumberg.

Założyciel urodził się w 1888 roku Pommerzig i zmarł w 1960 roku koło Erkner
Tartak powiększał się w czasach Wielkiego Kryzysu
Blumbergaowska firma Augustin produkowała słupy energetyczne i drewniane stemple

Przy wyjeździe z miejscowości Groß-Blumberg w kierunku Pommerzig dzisiejsi goście nie wpadną na to, że kiedyś pracował tam jedyny w miejscowości „zakład przemysłowy”. Wszystko, tartak z ciesielstwem i stolarstwem Hermanna Augustina zniknęły. Tartak i drewutnia, brama i torowisko, piła tarczowa, strugarka, piły taśmowe, itp, oraz przechowywane tam drewno zaraz po wojnie pojechały do Związku Radzieckim lub zostały utracone w inny sposób. Dzisiaj są tam tylko dom i niektóre budynki gospodarcze. Plac na którym był tartak jest porośnięty krzewami i chwastami.
Zakład był dziełem życia Hermanna Augustin, który urodził się w 1888 roku w Pommerzig a z zmarł połowie 1960 roku w DDR-1255 Woltersdorf koło Erkner. Ożenił się w 1914 roku z Agnes z domu Engler, z Groß-Blumberg, co prawdopodobnie spowodowało, że spróbował szczęścia w tej miejscowości. Już w 1912/13 zaczął od stolarki. Dom, stodoła i kuchnia letnia pochodzą z lat 1913-18, a druga stodoła została wybudowano w około 1922 roku. Wszystko było początkowo małe i wystarczające. W skromnej skali interes istniał do późnych lat 20-tych
Jak na ironię w czasie światowego kryzysu gospodarczego w latach 1928-32 firma znacznie się rozbudowała. Hermann Augustin nabył piły tarczowe, piły ramowe, strugarki, piły taśmowe, stoły stolarskie, a także szlifierki do ostrzenia piły. Wielu stolarzy, sześciu niewykwalifikowanych, dwóch stolarzy i jeden woźnica znaleźli stałą pracę. Częstym widokiem aż do końca wojny przy wjeździe do miejscowości od Pommerzig po lewej stronie było zazwyczaj 600 metrów sześciennych desek i bali, 200 metrów sześciennych drewna okrągłego (świerk i sosna) i około 220 metrów sześciennych starannie poukładanych kantówek. Dwa konie pomagały w ciężkiej pracy, choć pracowały też na 2-hektarowy gospodarstwie co było niezwykłe jak na tamte czasy.
Okrąglaki pochodziły z
okolicznych lasów i częściowo przywożono je własnymi zaprzęgami, a częściowo wozami chłopów. Pnie cięto na placu, cięto je na długość, a następnie przetwarzane były na pile na deski i belki. Drewniane wióry i odpady były tanim opałem w wielu gospodarstwach domowych w Groß-Blumberg. Mocniejsze, szersze deski zostały pocięte na stemple (prawdopodobnie chodzi o takie stosowane w górnictwie) i wysłane pociągiem jako ceniony materiał szalunkowy dla Górnośląskiego Zagłębia Węglowego. Deski i belki odbierało lokalne budownictwo i robiło z nich więźby dachowe, szopy i stodoły, a także podłogi, schody, okna i drzwi. Najlepsze pnie było czysto okorowane, moczone przez cztery godziny w betonowym korycie w karbolinie i ostatecznie dostarczane do urzędu telegraficznego jako słupy. Wióry były wykorzystywane jako opał do dużych pieców do suszarni stolarskiej. Albo służyły także jako ściółka dla zwierząt.
Główna działalność była w zimie. Wtedy większość żeglarzy była w domu. Wielu z nich spędzało kilka tygodni jako pomocnicy na placu drzewa Hermanna Augustin i byli zadowoleni, że mogą zarobić kilka dodatkowych marek.
Zasilanie elektryczne wsi w czasach, kiedy tartak się rozrastał było niewystarczające. Oprócz konsumpcji gospodarstw domowych maszyny tartaczne o wysokich wymaganiach mocy, zwłaszcza
piły obciążały sieć tak, że często żarówki w domach bladły, lub migały czerwonawym światłem tak jakby chciały zgasnąć. Tylko wtedy, gdy piły ponownie pracowały na biegu jałowym było jaśniej w domach. Niektórzy w Groß-Blumberg zaczęli rzucać przekleństwa w kierunku „pommerzigowskiego końca”. Gdy wybudowano transformator skończyły się problemy i gniew zelżał. Technologia potrzebowała po prostu więcej czasu, niż jest to dzisiaj, w celu dostosowania się do okoliczności.
Właściciel okazałego tartaku naturalnie wypowiadał się w lokalnej polityce. Hermann Augustin należał przez 1
4 lat do zarządu gminy. Był poza tym przez wiele lat szefem funduszu oszczędnościowo-kredytowego w Groß-Blumberg. Od 1932 roku strzelał też do jeleni, dlatego w tym czasie dzierżawił tereny łowieckie po drugiej stronie Odry na granicy z Rothenburg.

Tłumaczenie Adam i Janusz

mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

mar 062016
 
Brody

Brody

Na niemieckich pocztówkach z okręgu krośnieńskiego, które pochodzą z czasów przedwojennych, jest narysowany wiatrak pomiędzy miejscowościami Brody i Pomorsko. Turyści zza granicy znajdują tam jednak ówcześnie rozpadającą się budowlę. Miejsce, gdzie stał dom mieszkalny rodziny młynarskiej, jest otoczone zaroślami i częściowo wysokimi akacjami.

Przez dłuższy czas przypuszczałem, że nikt z rodziny Mattnerów nie przeżył. Rodzina ta gospodarowała w młynie do czasów przesiedlenia. Na spotkaniu mieszkańców okręgu krośnieńskiego 24. I 25. czerwca 1995 zostałem jednak wyprowadzony z błędu. Zawarłem tam ponowne znajomości z córkami mistrza młynarskiego Reinholda Mattnera, Anną i Herthą. Komiczne, mieszkańcy Bródek, a także ja mówiliśmy zawsze o Karlu Mattnerze, a on nazywał się Reinhold. Z czasów szkolnych pamiętałem jego syna Artura i córkę Annę, w przeciwieństwie do Herthy, która jest nieco młodsza. W Berlinie rozpoczęliśmy oczywiście rozmowę. Spytałem o historię rodziny i młyna. Słowo mówione bywa jednak ulotne, dlatego niezbędne były również późniejsze telefony oraz korespondencja, abym mógł choć trochę uzupełnić historię ojczyzny:

Anna Mattner wie ze słyszenia, że w roku 1938 młyn istniał już od stu lat i że zawsze był w posiadaniu jej rodziny. Teraz więc minęło około 160 lat, odkąd jakiś Mattner, którego imienia dziś nie znamy, zbudował, bądź zlecił budowę wiatraka pomiędzy dwiema dużymi, odrzańskimi wsiami. Młynarz drugiej, bądź też trzeciej generacji ożenił się w młodych latach z dziewczyną ze wsi Lochow. Ten Mattner jednak długo nie pożył. Zmarł wkrótce mając 25 lat na skutek wypadku. Młoda wdowa nie czuła się na siłach, aby nadal prowadzić zakład z pomocą zatrudnionego czeladnika, czy też mistrza. Wzięła więc swojego syna Reinholda (urodzonego w 1886 r.), którego my później nazywaliśmy Karlem, za rękę i wróciła do swojej wsi Lochow. W tej wsi żył jej brat, który przygarnął obu nieszczęśliwych ludzi. Reinhold, który przyszedł na świat w Brodach, wzrastał i wychowywał się we wsi Lochow. Gdy skończył 14 lat matka wysłała go do Unruhstadt, aby tam uczył się rzemiosła młynarskiego. Cztery lata później, gdy z ucznia stał się czeladnikiem, wziął wraz z matką w posiadanie swe dziedzictwo.

W międzyczasie młyn był dzierżawiony, lub stał pusty. Z tego powodu dom i młyn były odwiedzane przez licznych złodziejaszków i łupieżców. Brakowało drzwi, ram okiennych i pieców kaflowych, które to grabieżcy wyrwali, bądź połamali. Syn wraz z matką doprowadzili dom do porządku i młyn zaczął znowu funkcjonować. Mogli więc sobie zapewnić życie na odpowiednim poziomie.

W roku 1910, mając 24 lata, Reinhold Mattner żeni się z córką chłopa z miejscowości Mosau. To przyczyniło się również do zawodowo – gospodarczego sukcesu. W międzyczasie z czeladnika stał się mistrzem młynarskim. Kilka lat poźniej na świat przychodzą dzieci, najpierw syn Arthur, później córka Anna i na końcu Hertha. Syn Arthur byłby w dzisiejszych czasach z pewnością uczniem szczególnym. Nie otrzymał on żadnej porządnej nauki, zarabiał jednak na chleb ucząc się od ojca. Przeżył drugą Wojnę Światową jako żołnierz ostatniego powołania do służby wojskowej i przetrwał trzy lata sowieckiej niewoli. Później mógł pracować przez jakiś czas w Lieberose jako młynarz. Zmarł w roku 1975 w wieku 60 lat.

W roku 1945 nastąpiły przesiedlenia ludności niemieckiej. Wszyscy, zarówno rodzina Mattnerów, jak i my, musieliśmy opuścić wsie. Po militarnych wydarzeniach z przełomu stycznia i lutego wydawało się, iż nie będziemy musieli opuszczać naszych domów, jednakże Armia Czerwona zarządziła, jak wiadomo, ewakuację z terenów znajdujących się blisko frontu. Tak więc Mattnerowie musieli się wyprowadzić około 20 km na północny wschód. Osiedli w Riegersdorf, na południe od Świebodzina, u brata żony. Były młynarz zmarł już w marcu 1945.

Reszta rodziny wróciła jeszcze później do Brodów, ale nie do swojej posiadłości, lecz do pusto stojącej zagrody (Kreuzingera) we wsi. W sierpniu 1945r. pani Mattner wraz z córkami i trzema w międzyczasie urodzonymi wnuczętami musiała opuścić ojczyznę. Ich pierwszą stacją po przesiedleniu był lager Jamlitz, położony na zachód od Odry i Nysy. Matka Mattner znalazła swoje ostatnie miejsce pobytu w pobliskim Lieberose, gdzie zmarła w roku 1968. Córki dotarły do Berlina. Anna, której pierwszy mąż poległ na wojnie, wyszła za mąż po raz drugi i stała się panią Lucht. To tyle, jeżeli chodzi o los rodziny Mattner.

A młyn? Niektóre uratowane fotografie są podstawą wspomnień. Najstarsze zdjęcie powstało w roku 1934 i jest trochę wyblakłe. Ale widoczny jest na nim taki młyn, jaki znamy z czasów naszej młodości. Dwie kolejne fotografie oddają stan młyna z okresu pomiędzy rokiem 1935 a 1939. W tym czasie skrzydła młyna zostały rozebrane, a mistrz Mattner przekształcił zakład w młyn silnikowy. Wojna zakończyła jednak incydent z Dieslem. Brakowało ropy naftowej surowej. Już w roku 1940 silnik Diesla musiał ustąpić elektrycznemu agregatowi napędowemu. Aż do gorzkiego końca Reinhold Mattner zaopatrywał piekarnie w okolicy w bardziej lub mniej białą, na końcu już razową mąkę. Mąka docierała aż do Züllichau (Sulechów), Schwiebus (Świebodzin) i Grünberg (Zielona Góra).

Gdy w końcu broń ucichła, Polacy ponownie uruchomili młyn.

Pewnego dnia spłonął jednak dom mieszkalny, zbudowany w latach 30-tych, uszkodzony lekko podczas wojny przez radziecki samolot. Po tym wydarzeniu rozebrano młyn. O miejscu pobytu urządzeń oraz maszyn córki Mattnera nie mogą nic opowiedzieć. Nikt więc nie wie, czy gdzieś w Polsce części młyna się jeszcze zakręciły.

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

lut 282016
 
Brody

Brody

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje jak wyglądał plac zabaw przed II Wojną Światową i jak Polacy go po wojnie przeobrazili w boisko.

Kiedy pierwszy raz po wojnie w 1975 roku przyjechałem do Groß-Blumberg, to zauważyłem zmiany w centrum wsi: Nasz dawny plac zabaw został obsadzony brzozami a „Marusch ogród” gdzie stały tak piękne jabłonie i grusze został przekształcony w boisko do piłki nożnej. Postanowiłem prześledzić historię tej ważnej części naszej nadodrzańskiej miejscowości. Gdzie nasze pokolenie było aktywne w konkursach dziecięcych i młodzieżowych zawodach, „Sandkeuten„(kopalnia piasku) powstały jeszcze przed pierwszą wojna światową. Został tam już dawno wykopany piasek do posypywania ulic i piasek budowlany. Nierówny teren był plamą na honorze w centrum wsi. W „Keuten” zbierała się woda. Kiedy na Odrze była powódź to gruntowa woda wypełniała doły po brzegi. W tych „Sandkeuten” mało liczni blumbergowscy wikliniarze moczyli swoją wiklinę, żeby pozostała elastyczna i mogła być obrana. Niektórzy z nas mogą pamiętać Heinricha Finke lub kuzyna Kush Seiferta. Około 1912/1913 roku gmina zleciła przywiezienie ziemi aby wypełnić doły i wyrównać teren. Aby utwardzić nawierzchnię glina „znad Odry” została wymieszana z piaskiem, na której później słabo rosła trawa. O czasie sadzenia lip wokół placu pytałem Otto Kakoschke z rocznika 1907, jednak nie pamięta tego dokładnie. Ale on poinformował, że w 1916-17 Adolf Lange (Päche Adolf), który stracił rękę jako sierżant i nie mógł walczyć na froncie, szkolił młodych ludzi na boisku. Otto Kakoschke przyglądał się temu i uważa, że w tym czasie lipy były już posadzone. W południowo-zachodnim narożniku placu zabaw w pobliżu rogów „nauczyciela Berthesa” i „Marusch Ogród” stał – dla wszystkich z nas wiedzących – „dąb pokoju”. Otoczony różnymi krzewami ozdobnymi, takimi jak śnieguliczka biała (Knallerbsenbüsche) i japońska pigwa, którą nazywaliśmy trzepoczącą różą. Tym drzewem to chyba był amerykański dąb szkarłatny z okrągłymi owocami i o dość gładkiej korze. Otto Kakoschke uważa, że został posadzony w okresie po pierwszej wojnie światowej. Marta Hilsenitz, którą również poprosiłem o informacje, twierdzi jednak, że kuzyn Immers tworzył park i ozdobny ogród już w latach przed 1912/13. Immers wtedy mieszkał u Gürtlera obok piekarza Kadacha. Pogląd Marthy Hilsenitz jest wielce prawdopodobny, jeśli porównamy wielkość pni lip i dębu pokoju. Nazwa „Dąb pokoju” przemawia za wczesnym okresem powojennym. Ale być może są blumberganie, którzy chcą aby był to okres 1912/13 i chcieli w tym roku wyrazić nadzieje ze pokój pozostanie. na zawsze. Obok ogrodu z dębem przynajmniej w lato stał przenośny ale zamocowany w ziemi drążek. To urządzenie i poręcze były przechowywane przez Otto Kakoschke w stodole starej szkoły i wyciągane na zewnątrz podczas lekcji gimnastyki. Jak donosi mój informator z inicjatywy nieżyjącego nauczyciela Ernsta Möbusa w latach 1922/23 w Groß-Blumberg powstał klub gimnastyczny. Regularnie organizowano u Schelacka (Gasthof zur Oder)pokazy gimnastyczne, gdzie do podłogi instalowano drążek. Wybitnymi gimnastykami byli nauczyciel Möbus, Fritz Keßler i Gustav Kupsch. Młody człowiek z małą i średnią posturą, który przybył do Groß-Blumberg w celu poszukiwania węgla brunatnego był mistrzem gimnastycznym i nauczył mieszkańców wiele gimnastyki. W 1930 roku klub gimnastyczny po cichu zniknął, drążek był na placu zabaw i stał tam, jeśli dobrze pamiętam, przez cały rok. Kilka metrów od tego drążka zbudowano rusztowanie, na którym były zawieszone obok siebie trzy liny wspinaczkowe. Słup z drabinkami do wspinania się na placu zabaw na samej górze kończył się drążkiem. Ten pręt był wcześniej dostępny jako podobna podpora w nowej szkole. Kiedy w 1945 roku polska ludność przejęła Groß-Blumberg, również przejęli boisko piłki nożnej, ale okazało się, że plac jest zbyt mały i zupełnie nieprzydatny. Stodoła Gillersa i budynek mieszkalny zostały spalone. Przypuszczam, że niektóre ze starych drzew owocowych w „Marusch Garten” nie przetrwały zawieruchy końca wojny. Więc Polacy wykarczowali ten ogród, „Dąb pokoju” i części lip na starym placu zabaw. Wyrównali teren i tak stworzyli odpowiednie boisko do piłki nożnej w miejscowości. Droga „za stodołą”, która już straciła swoje znaczenie, ponieważ nie ma żadnych lokalnych rolników i tym samym charakteru rolniczego wsi i całą szerokością należy do boiska do piłki nożnej i jest ślepą uliczką. W latach 1966/67 z inicjatywy nauczycieli obsadzono brzozami niepotrzebną część placu zabaw. Szybko rosnące brzozy mają obecnie takie same grube pnie jak stare lipy – od 30 do 60 cm. Z wieku drzew nie można odtworzyć historii tego miejsca. Jeszcze spacer po małym brzozowym lesie, gdzie ścieżkę przez brzozowy lasek Polacy tak samo mocno wydeptali tak jak my dawniej ten plac zabaw. Może jeszcze dzisiaj od czasu do czasu śmiały chłopiec w ciemne jesienne i zimowe wieczory głośno gwiżdżąc przechadza się wzdłuż placu?

Tłumaczenie Adam i Janusz

lut 202016
 
Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

To zdjęcie szkoły żeglarskiej w Groß-Blumberg zdobył Kurt Kupsch. Przy rozpoznawaniu osób wspierali go, dawny kapitan śląskiej Żeglugi Morskiej / Berlin Lloyd Rudolf Hilsenitz i Otto Päch wraz ze swoimi rodzinami, a także rodzina zmarłego szypra Helmuta Brauera.

Zgodnie z ustaleniami zdjęcie pokazuje semestr zimowy 1928/29 i zostało zrobione w lutym 1929 roku. Na zdjęciu od lewej: W tylnym rzędzie Gustav Boy, Bernhard Kupsch Oskar Stobernack, Reinhard Neumann, Ernst Hulke (wszyscy z Groß-Blumberg), Richard Mattner (Pommerzig), dwóch nieznanych i Fritz Hasse (Groß-Blumberg) , W 2 rzędzie od tyłu Bernhard Kupsch z Langes Ecke, Otto Lupke, Paul Noskego (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Otto König (Klein-Blumberg), Richard Berloge, Paul Zerbe, Franz Seifert (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Paul König (Klein-Blumberg), Bernhard Klauke i Otto Paul (oboje Groß-Blumberg). W drugim rzędzie od przodu nauczyciel Musching, Richard Bothe (oboje Pommerzig), Richard Kubisch (Groß-Blumberg), Otto Stobernack (Pommerzig), nie znany, Adolf Klauke, nauczyciel Urbach, nauczyciel Möbus (wszyscy trzej Groß-Blumberg), kolejny nieznany, Paul König (Klein-Blumberg), Paul Schulze, Franz Noske i Willy Berloge (wszyscy trzej Groß-Blumberg) W pierwszym rzędzie siedzi nieznany mężczyzna, nauczyciel Rode, Heinrich Klauke, nauczyciel Zogbaum (wszyscy trzej Groß-Blumberg), dwóch panów z Urzędu Dróg Wodnych i Urzędu Żeglarskiego w Crossen, Hermann Schulz (Groß-Blumberg) i Adolf Stadach (Pommerzig).

Adam

Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

lut 142016
 
Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego  w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje jak wyglądało najważniejsze święto największej grupy zawodowej (stanowili około 1/3 społeczeństwa) jakim byli marynarze w przedwojennym Groß-Blumberg czy Pommerzig.

Prawie regularnie w pierwszej połowie stycznia zamarzała Łaba i wszystkie wody na wschód od niej leżące i płynące. Następnie ustawał niewielki ruch turystyczny z Wrocławia, Szczecina i Berlina, a także nieco dalej w kierunku nadodrzańskich wsi. Często marynarze z całym ekwipunkiem w lnianym worku powracali do swoich rodzinnych miejscowości, aby nie przegapić tego balu, zawrzeć związek małżeński lub te kilka tygodni wykorzystać na spotkania towarzyskie z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi.

Chyba w każdej wsi było stowarzyszenie-klub marynarzy. To był – może obok chóru – prawdziwy związek w miejscowości. Zimowy bal marynarzy, był kulminacyjnym punktem stowarzyszenia w który wkładano wiele wysiłku i troski.
Gdy zjechali do domu to w krótkim czasie zwoływano zebranie. Na którym szybko podsumowano zeszły rok.
W wyznaczonym terminie punktualnie przybywali muzycy, w Groß-Blumberg i Pommerzig „Schmulinsker” z Züllichau. W Groß-Blumberg miejsce do tańczenia było w „Alten Schenke”. Flagi i chorągwie stowarzyszenia były już wcześniej pobrane z kościoła. Ktoś mógł być niepoważany jeśli pojawiłby się w nie wyznaczonym tradycyjnym stroju: ciemny garnitur z surdutem, szarfą i w cylindrze.
Z miarową muzyką ruszał uroczysty pochód do wojennego pomnika poległych. Tam w ceremonii złożenia wieńca i modlitwy zostali upamiętnieni polegli i zmarli w ostatnim roku. Następnie udaliśmy się w rozbawionym pochodzie, jakbyśmy obudzili się ze snu zimowego i smutku, przez wieś. Czasami muzycy mieli prawie przymarznięte usta do trąbki i usztywnione palce tak, że nie mogli prawidłowo grać. Ale niezmordowani marynarze szli wyboistymi, zmrożonymi i piaszczystymi drogami miejscowości, na przedzie zasłużeni panowie kapitanowie i sternicy a z tyłu młodsi żeglarze.
Często pochód był zatrzymywany przez grupy, które w profesjonalnych ubraniach wykonały duże modele parowców i barek. Ubrania profesjonalne, co oznaczało, skórzane buty, angielskie spodnie, bluzkę w biało i niebieskie paski jak marynarz i nakrycia głowy „Elbsegler” (chętnie noszona niebieska czapka). Modele były prawdziwymi dziełami sztuki i zostały zrobione podczas długich wieczorów. Telewizji wtedy nie było. Więc był czas na takie rzeczy.
Po długim marszu, wielu towarzyszących maszerującym w pochodzie dotarło do kościoła bez (jeszcze) wódki i innych rozgrzewaczy. Tam została złożona flaga i pierwszy raz się rozeszliśmy.
Pospiesznie udaliśmy się do domu w celu ogrzania się, przebrania i wzmocnienia. Następnie udaliśmy się na bal. Który był wielką radością dla wszystkich! Kobiety z „delikatnie ułożonymi” fryzurami lub falistymi włosami w najpiękniejszych sukniach, mężczyźni w smokingach lub ciemnych garniturach, sala porządnie ozdobiona. Orkiestra dęta została zastąpiona przez smyczki (niektórzy muzycy zmienili tylko instrument). Większość, po krótkim przywitaniu przez przewodniczącego i kilku odpowiednich łączących słowach kapelmistrza (był nazywany Benno Schmulinski z Züllichau) ruszyła do porywającego do tańca otwierającego walca.
Podczas balu pito wódkę i piwo, a niektórzy wznosili toasty winem. Godzina policyjna zawsze była anulowana. Gdy zaświtał dzień, to już myślano o następnym balu.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lut 072016
 
 "Dom towarowy" Richarda Englera w Groß-Blumberg.

„Dom towarowy” Richarda Englera w Groß-Blumberg.

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w latach 80-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch wymienia ludzi, którzy prowadzili działalność gospodarczą w przedwojennym Groß-Blumberg. Lista jest naprawdę okazała.

(..)Ta sytuacja dała mi pomysł do sporządzenia listy i przypisania ich właścicieli dawnych sklepów i innych rzemieślników. Pomijam żeglugę, ponieważ ona bezpośrednio nie służyła mieszkańcom, choć oczywiście z rolnictwem stanowiły główną podstawę dochodów ludności niemieckiej.
Jako grupa zawodowa, która na poziomie lokalnym zajmowała znaczną ilość miejsc pracy w pierwszej kolejności musiał być tak zwany przemysł budowlany. Na początku należy wymienić tartak z handlem drewnem i stolarką budowlaną Hermanna Augustina, który również kierował dużą blumbergowską kasą oszczędnościową i funduszem pożyczkowym. Drewno przetwarzali dalej Otto Möbus i Paul Dude w stolarce budowlanej, meblowej i przy produkcji trumien. Mistrzem murarskim i budowlanym w najszerszym znaczeniu był Paul – później Willi – Meck i Adolf Engler. O energię elektryczną w budynkach troszczył się Erich Becker.
Rolnictwo potrzebowało specjalnych usług kowala i kołodzieja a także skupującego bydło i rzeźnika. Kowalami byli Richard Kuhnhold i Adolf Kaffnitta a kołodziejem Willi Handke. O trzech rzeźnikach opowiem w innym artykule. Głównie w obsłudze sektora rolnego byli też rymarz i tapicer Krebs oraz przewoźnik (promista), który oczywiście pływając obsługiwał transport publiczny.
1350 ludzi, którzy mieszkali w naszej marynarskiej i rolniczej wsi potrzebowało sklepów detalicznych. To nie były supermarkety, ale całkiem pokaźne sklepy, w których były przedmioty życia codzien
nego i coś więcej. Trzy najważniejsze należały do Augusta Looscha, Richarda Englera i Karla Dohrmanna. Nie tak kompleksowa oferta była w mniejszych sklepach Seiferta, Benratha, Anny Lange i wspomniano już wcześniej jako rymarza Krebsa. Odpowiedzialnymi za mięso i kiełbasy byli rzeźnicy Paul Dichfeld, Willi Schulz i Otto Kunke. Codzienny chleb, a nawet raz na jakiś czas ciasta i torty były dziełem piekarzy Fritza Kadacha, Otto Kowalskieigo i Alfreda Städtera oraz wiejskiej piekarki Anny Lange.
Odzież i obuwie mieszkańcy Groß-Blumberg otrzymywali od krawca Otto Müllera i szewców Heinricha Auricha oraz Adolfa Kupscha. Temu ostatniemu można było powierzyć z całą ufnością wykonanie obuwia dla płaskostopia lub innych wad rozwojowych. Nauczył się dokładnie wykonywać ortopedyczne buty. Ubranie do bierzmowania można było kupić w sklepach już wcześniej wymienionych Augusta Looscha i Richarda Englera. Dlatego nikt nie musiał jeździć do Crossen, Züllichau lub Zielonej Góry. Zaspokojenie próżności także miało swoje miejsce w wiosce. Fryzjer Hübner i Otto Engler „robili na bóstwo” panie i panów na wesela i inne uroczystości
.
Do świętowania służyło sześć restauracji. Dwie z nich miały duże sale z parkietem. Pozostałe były punktami gastronomicznymi ze stosownym wyposażeniem. Kto z chęcią wspomina Vörkels „Alte Schenke”, nad Odrą „Gasthof zur Oder” lub „Bräuer”? Dalej zapraszały mieszczańskie kawiarnie taneczne („Konte”) i „Frühstücksstube”. Dla wtajemniczonych była jeszcze mała winiarnia u „Budikera” gdzie do handlarza z motorówki wpadały przepływające przez wieś załogi.
Dla rodzących były tymczasowo dostępne w miejscowości dwie akuszerki. Dla zmarłego był wspomniany już stolarz od trumien i grabarz, który wykonywał także wieńce pogrzebowe.
Chęć do szybszego poruszania się u ludzi była już nawet przed wojną. Były trzy firmy zajmujące się wynajmem samochodów. Nazywali się Willi Witzlack, Ernst Dittmann i Herbert Steinbach. Dla tych, którzy posiadali rower, a nawet motocykl, Erich Dittmann
i Walter Dittrich oferowali swoje zdolności manualne. Zarówno naprawiali i sprzedawali (jeszcze chętniej) obecne w prawie każdym domu maszynę do szycia.
Oczywiśc
ie w miejscowości była poczta. Przy wyjeździe do Klein-Blumbergu mieszkał dentysta Büttner. Kto chciał zobaczyć się z lekarzem, musiał pofatygować się do Deutsch-Nettkow do dr Schottky’ego lub do Rothenburga do dr Cohna, a później do dr. Eschenbacha.
Do tych, którzy pracowali w najszerszym znaczeniu dla rolnictwa, należał młynarz. Jego majątek w latach 30-tych został przebudowany na młyn silnikowy, stał w połowie drogi do Pommerzig na granicy gminy.

Kiedy przeliczę, to około 40 gospodarstw domowych w miejscowości poprzez samozatrudnienie w handlu i rzemiośle w latach 1920/40 zarabiało na swoje utrzymanie. To było naprawdę „wspaniałe” życie gospodarcze w wielkiej wsi! Co za różnica w porównaniu z dzisiejszymi warunkami w „raju demokracji ludowej”!

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

sty 312016
 
Indyjski Maharadża

Indyjski Maharadża

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Herberta Boretiusa zamieszczonego w latach 90-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”, który napisał go na podstawie wspomnień hrabiny Waldraut Schmettow.
Mój ojciec, Hrabia Bernhard von Schmettow – dowiedziałem się, że musiało to być w połowie lat 20 – w hotelu Adlon w Berlinie poznał Mahardżę.. Zaprosił go i jego syna na polowanie na jelenie w Pommerzig. Indyjski książę przyjął zaproszenie. Zwrócił się do kierownictwo hotelu o odstawienie dwóch kucharzy i pracownika umysłowego. Miasto Berlin wysłało jako tłumacza Pana von Etzdorfa. Przewidziane zostało przesyłanie wiadomości z pozdrowieniami dla Maharadży ale technicznie radiofonia z Berlina do środkowej Odry była jeszcze w powijakach. W Pommerzig nie było radia, brak nadajnika powodował wielkie trudności w odbiorze. Dlatego gościom towarzyszyli technicy. Zbudowali na dachu zamku dużą antenę i poprowadzili stamtąd kable do sali zamkowej i holu. Ustawili także wielki odbiornik. Moja matka otrzymała informacje z Hotelu Adlon dokładnie co będzie potrzebne na wieczorny posiłek. O wizycie poinformowano właścicieli sąsiednich posesji i garnizon sulechowskiego wojska. Dowódca konnego regimentu, pułkownik Janssen, obiecał wysłać swoją orkiestrę. Telefon był gorący. Leśniczy i jego pomocnicy musieli się zgłosić w celu omówienia planu polowanie. W naszej „brandenburskiej puszce piasku” jelenia co prawda nie można było znaleźć. Dzika populacja nie istniała. Podeszli inaczej do polowania. Zatrudniono dużą liczbę naganiaczy. W tym przypadku nie sprawiło to żadnych trudności, ponieważ cała wieś chętnie chciała w tym uczestniczyć. Na wieży kościoła wartownik wyglądał kolumny gości. Miał za zadanie obwieszczać biciem w dzwon każde zobaczone auto. Kiedy zabrzmiały cztery bicia w dzwony, rodzina goszcząca zebrała się z krewnymi i przyjaciółmi na schodach. Ja już widziałem w myślach księcia w wspaniałych szatach i obwieszonego biżuterią . Największy samochód zatrzymał się tuż przed nami. Nasi służący w mundurach dla służby pospieszyli do drzwi i je otworzyli. Wysiadł uśmiechnięty, stosunkowo niski mężczyzna z rzadkimi włosami (łysiną), o szarej cerze, w szarej marynarce i spodniach za kolana, długie pończochy i zwyczajne półbuty. Następnie wysiadł wysoki młody mężczyzna o ciemnej skórze i podobnie ubrany. Zrobiłem ukłon w stronę ojca i syna, ale się rozczarowałem. Książę Bernhard von Lippe – nazwaliśmy go „Bernilo” – i jego brat Erwin pomyśleli jednak: „W jakim ubraniu miał przybyć Maharadża. Nie jesteśmy przecież w Indiach”. Tego wieczoru było przewidziane tylko małe przyjęcie. Trwało spotkanie gości i zebranych w holu. W dużym żyrandolu płonęły świece. W kominku migał ogień. Książę następnie zszedł z 1 piętra zakrzywionymi drewnianymi schodami. Miał na sobie długie ciemno niebieskie szaty, obcisłe białe spodnie i ciemne buty ze sprzączkami. Na głowie miał biały jedwabny turban. Na szyi zwisał do wysokości piersi ciężki szmaragdowy naszyjnik. W ten sam sposób ubrany był jego syn. Po ceremonii powitania nadszedł wielki moment transmisji radiowej. Technicy gorliwie się przygotowali. Radio ryknęło i gwizdnęło. Nagle przekazano pozdrowienia głosowe z Berlina. To był sukces! Oczywiście wszyscy klaskali. Mały Pommerzig połączył się z wielkim światem. Na następny dzień zgodnie z zapowiedziami było polowanie na jelenie. Samochody i powozy jechały przez las pod Briese obok długiego łańcucha naganiaczy z psami. Leśniczy powiedział Maharadży, jak wszystko powinno się odbyć i pozostał u jego boku. Ale jelenie przez ten zgiełk uciekły w nieznane. Może powinniśmy zapolować na dzika. W drodze powrotnej nadleśniczy wyszukał, dla tak wysokiego gościa borsuczą norę. Leśniczy chciał by książę go upolował. Mieliśmy to zaplanowane. Borsuk nie dal się nastraszyć jamnikowi i nie wychodził z nory, naganiacze natychmiast zaczęli kopać. Hałas wypędził borsuka z nory. Został ustrzelony przez Maharadżę. Z widocznym zadowoleniem wszyscy uczestnicy wrócili z powrotem do Pommerzig. Wieczorem odbyło się wielkie święto, był tam korpus oficerski 10-tego konnego regimentu, książę Lippe z żoną, sąsiedzi okolicznych dóbr von Sydow z Kalzig i von Zastrow z Palzig i z wielu innych części. W dużej jadalni świece oświetlały kryształowe żyrandole. Służący nosili mundury dla służby, dziewczyny czarne sukienki z białymi fartuchami i czepkami. Ze ścian z obrazów olejnych patrzyli w jasnych perukach nasi przodkowie. My, dzieci, siedzieliśmy przy tak zwanym kocim stole(dla dzieci). To było miłe dla nas, bo w ten sposób mogliśmy wszystko dobrze obserwować. Moja matka indyjskim książętom podawała do stołu. Rozmawiała po angielsku z nimi. W ferworze rozmowy zaczęła mówić w języku szwedzkim, ponieważ doskonale go znała. Maharadża nie przeszkadzał. Mówił jak dżentelmen dalej po angielsku. Kiedy moja matka zauważyła swój błąd, to był śmiech. Po posiłku towarzystwo rozdzieliło się do małej sali i pokoju dziennego. W małym pokoju dawniej wisiały ważne obrazy z Drezdeńskiego Zwinger. Zostały przeniesione do Pommerzig, ponieważ obawiano się, że alianci będą chcieli je skonfiskować. Sulechowska orkiestra grała marsze i muzykę popularną. Wielu mieszkańców postawiło drabiny pod oknami i spoglądało do środka, aby uczestniczyć w tej widowiskowej uroczystości. Wyjazd indyjskich książąt był zaplanowany na następny dzień. Zanim samochody podjechały, obecni zgrupowali się do zdjęcia na schodach. Tak więc pojawia się tu obraz, który ilustruje te wspomnienia. Potem silniki zawarczały. Goście wyszli w ubraniach, w których przybyli. Po wielkim machaniu rękami pojazdy obrały kurs na Berlin.

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

Rodzina hrabiego von Schmettow i ich goście podczas odjazdu Maharadży na tarasie zamku w Pommerzig. Indyjski książę w pumpach sam siedzi w środku. Jego syn ( również rozpoznawalny po pumpach) stoi za nim po lewej. Na głównym planie z jednej i z drugiej strony Maharadża siedzi para gospodarzy: po lewej hrabina Thomazine Schmettow (1874-1949), po prawej hrabia Bernharda Schmettow( 1875/50 ). Staruszka (druga od lewej z przodu) jest matką byłych panów domu, hrabina Leonie Schmettow (1853/29). Całkiem po prawej należący do gości książę Bernhard von Lippe, później książę był małżonkiem królowej Holandii. Obok niego są zgrupowane dzieci z rodziny ziemiańskich i przyjaciół.

Rodzina hrabiego von Schmettow i ich goście podczas odjazdu Maharadży na tarasie zamku w Pommerzig. Indyjski książę w pumpach sam siedzi w środku. Jego syn ( również rozpoznawalny po pumpach) stoi za nim po lewej. Na głównym planie z jednej i z drugiej strony Maharadża siedzi para gospodarzy: po lewej hrabina Thomazine Schmettow (1874-1949), po prawej hrabia Bernharda Schmettow( 1875/50 ). Staruszka (druga od lewej z przodu) jest matką byłych panów domu, hrabina Leonie Schmettow (1853/29). Całkiem po prawej należący do gości książę Bernhard von Lippe, później książę był małżonkiem królowej Holandii. Obok niego są zgrupowane dzieci z rodziny ziemiańskich i przyjaciół.

sty 242016
 
Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja "Zur Hoffnung" w Bródkach.

Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja „Zur Hoffnung” w Bródkach.

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w latach 90-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch wspomina ciekawą osobowość z przedwojennego Klein-Blumberg, który założył restaurację. O byłej restauracji przypomina tylko ślad na elewacji domu zamieszkanego dzisiaj przez Państwa Nicińskich.

Sprzedaż słodkich „Czerrreśni” z muzyką trąbki
Reinhold Petzke-Schiller, oryginalny mieszkaniec Bródek, stworzył restaurację „Zur Hoffnung”

Kto współcześnie chodzi do supermarketów, gdzie można podziwiać niemal wszystkie owoce sezonowe z całego świata, a także je kupić, jeśli ma się na to pieniądze. Nie zawsze tak było. W dzieciństwie, w latach 20 i 30 nie mogliśmy się doczekać, kiedy co roku jako pierwsze owoce w domowych ogrodach w czerwcu/lipcu dojrzeją czereśnie. Jednak rosły na bardzo piaszczystych glebach naszych Brandenburskich wsi przez co nie zawsze było ich tak dużo jak w „sąsiednich ogrodach”. Ale o to, żeby wszystkie te przysmaki były wczesnym latem troszczył się Reinhold Schiller z Bródek. To prowadzi mnie do dzisiejszego tematu:
Kiedy zbliżał się sezon czereśni, my dzieci czekaliśmy z utęsknieniem, kiedy pojawi się Schiller Reinhold. Ze swoim lekkim drewnianym wózkiem z zaprzężonym koniem Fuchsem jeździł uliczkami wsi na wschodzie powiatu krośnieńskiego. Na swojej trąbce grał krótkie „Waldeslust” lub „Aus der Jugendzeit”. Po tym, jak zwrócił uwagę sygnałem muzycznym chwalił silnym akcentowaniem „rrr””czerrreśnie, słodkie czerrreśnie”, których pełno kupił przede wszystkim od sadowników z Cigacic i okolicy. Prawie z każdego domu wybiegała klientela z miskami i garnkami, a jego zapasy schodziły zwykle o wiele za szybko. Zawsze w dobrym humorze serwował dowcipne spostrzeżenia, Reinhold był chętnie postrzeganą oryginalną osobą w naszej rodzinnej ojczyźnie. To znaczy, że warto spojrzeć na jego życie nieco bliżej:
Reinhold Schiller rzeczywiście nazywał się Petzke. Urodził się w 1889 roku w Bródkach i tam się też wychował. Takie przezwisko „Schiller” miał u nas prawie każdy. Dziś, gdy ktoś mówi o nim lub o jego córkach to są wciąż Reinhold Schiller i Schiller Martha lub Frieda.
Na przełomie XIX i XX wieku, stolica królestwa rozwijała się w zapierającym dech w piersiach tempie. Cóż mogło być lepszego; nasz Reinhold też poszedł do miejsca, gdzie było mnóstwo pracy i zarobków. Uczył się w Berlinie murarstwa i dodatkowo pozwolił swojemu talentowi i miłość do muzyki biec na wolnej przestrzeni. Kiedy wrócił do małej miejscowości nad Odrą potrafił grać na tubie i trąbce oraz grał na akordeonie. Później akordeon stał się jego stałym towarzyszem. Tak więc nikt nie był zaskoczony tym, że znalazł swoją żonę nie honorowo w Bródkach, ale za rzeką w Nietkowie, gdzie od czasu do czasu przygrywał do tańca. Tam też przyszły na świat jego obie córki. Niestety w Nietkowie szczęście rodzinne nie trwało zbyt długo. Jego żona zmarła bardzo młodo, na Boże Narodzenie 1917 roku.
Co mógł zrobić? – Poszedł z dwojgiem dzieci z powrotem do rodzinnego domu w Bródkach. W 1923 roku ożenił się drugi raz, ponownie z kobietą z „zewnątrz”. Ta pochodzi z Tschammermühle
(Skąpe), z jednej z miejscowości w powiecie sulechowsko-świebodzińskim, które nazywaliśmy „miasteczkiem”. W rodzinnym domu w dłuższej perspektywie nie mógł pozostać z rodziną. Ponieważ jego siostra wyszła za mąż i wprowadził się szwagier. To było prawdopodobnie powód za tym, żeby kilka lat później Bródki miały drugą restaurację, która została nazwana „Zur Hoffnung”.
Na początku lat 20 Reinhold Schiller kupił od rolnika Jäkela działką budowlaną po przekątnej od jego rodzinnego domu. W 1925 roku była tu później restauracja „Zur Hoffnung”. Ponieważ była już karczma w tak stosunkowo małej miejscowości, to nie było łatwo dostać licencję, ale w końcu się to udało, i na przełomie 1928/29 „Hoffnung” została otwarta.
Początkowe prowadzenie przedsiębiorstwa nie było takie łatwe. Wysokie bezrobocie w latach Wielkiego Kryzysu powodowało, że wielkie nadzieje gasły. Ludzie po prostu nie mieli pieniędzy. Dlatego świeżo upieczony karczmarz szukał innych źródeł dochodów. Handlował wszystkim, ogórkami, jajkami, grzybami, dziczyzną, a na święta gęśmi, a jak już wcześniej wspomniałem na początku lata „czerrreśnie, słodkie czerrreśnie”. W tym czasie pojawiły się także powiedzenia, może jedno albo kilka brzmi jeszcze w uszach: „Schiller kupuje jaja, Pätschak kupuje słoninę, a Feidten wykupuje mu „sprzed nosa” najlepsze gęsi”
Koń Reinholda Fuchs był jeszcze młodym, ognistym koniem. Tak więc, nie tylko jeździł do Cigacic po kupno czereśni, które potem sprzedawał po wsiach. Raczej służył koniem i wozem jako „taxi”, aby odbierać żeglarzy dworca kolejowego w Nietkowicach i z powrotem ich tam zawozić. Kiedy czas pozwalał to młodsza córka Martha korzystała z Fuchsa do jazdy konnej. To nie zostało zaakceptowane i ludzie na wsi patrzyli na to z niechęcią, gdy siedziała na rumaku na okrak jak mężczyzna. „Jak tak można?! ”
Kiedy wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej, okolica i młyn Stahns ze stawem padł ofiarą Ostwall, restauracja „Zur Hoffnung” z dwoma pięknymi, kochającymi zabawę córkami karczmarza stała się popularnym miejscem postojów. Wreszcie pracownicy mogli zarabiać w okolicy i część swoich pieniędzy tu w miejscowości lub na miejscu wydać. Tak więc była gra w karty, jedzenie golonki, dziczyzny a dla kobiet, które miały też swoje zabawy, kółka kobiece z ciastem i kawą. Gdy fale szczęścia wzrosły trochę wyżej, Reinhold Schiller brał akordeon i pozwalał swoim wesołym a czasem także melancholijnym piosenką rozbrzmiewać. Tak to były już dobre czasy…
Starsza córka wyszła za mąż jeszcze przed wojną w Nietkowicach, który w tym czasie nazywał się już Straßburg. Martha, młodsza poślubiła wczesną wiosną 1940 roku Kurta Kakoschke z Brodów. Reinhold nie czuł się w tym czasie za dobrze. Chorował na raka i zmarł 29 lipca 1940 r., mając zaledwie 51 lat. Koń Fuchs, także w tym roku odszedł, został od 1942 wcielony do gospodarstwa – gdzie musiał ciągnąć ciężki sprzęt zamiast lekkiego drewnianego wozu.
To co Reinhold stworzył, nadal prowadziła wdowa i młodsza córka. Restauracja „Zur Hoffnung” pozostała otwarta aż do końca wojny, mimo ze pod koniec podawano tylko „Fassbrause” (napój bezalkoholowy).
Rodzina Petzke-Schiller uciekła 29 Stycznia 1945 przed postępującą Armią Czerwoną, ale została wyprzedzona w Radnicy przez sowieckie czołgi . Wróciła do Bródek i pozostał tam aż do ostatecznego wydalenia w końcu listopada 1945 roku. Przebywali w Rostock, Bad Doberan oraz Brunsbüttelkoog, następnie przenieśli się do Badischen w Gaggenau. Tam Schiller pozostali lub jak oni mogą być teraz dzisiaj nazywani. Dziękuję Martha Kakoschke, z domu Petzke za daty i informacje na temat tego artykułu. Z nią i jej mężem spotkaliśmy się kilka razy. Zawsze, gdy się widzieliśmy myślałem o jej ojcu – „czerrreśnie, słodkie czerrreśnie”.


Tłumaczenie Adam i Janusz

Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja "Zur Hoffnung" w Bródkach.

Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja „Zur Hoffnung” w Bródkach.

sty 172016
 
Mapa Deutsch-Nettkow

Mapa Deutsch-Nettkow(Straßburg/Oder)

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Ilse Sondermann zamieszczonego w latach 50-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”, który mówi jak Niemcy zapamiętali ostatnie chwile w swojej wiosce oraz jak na początku Polacy zagospodarowali dzisiejsze Nietkowice. Uwagę zwracają wspomnienia budynków, których już nie ma i mało kto wie, że w ogóle były. Całość napisane w duchu tęsknoty za utraconą ojczyzną.

Kiedy opuszczaliśmy naszą ojcowiznę Nietkowice w październiku 1946 r., miejscowość była utworzona dla polskich osadników wojskowych, tj. Sowieci przydzielili w tym celu tą miejscowość Polakom. Stara nazwa, najpierw odwoływała się jeszcze do ” Straßburga „, w tym czasie została zmieniona najpierw na „Nietkowiece „, a później zmodyfikowana na „Nietkowiec”.
Pierwsi polscy osadnicy przybyli w maju 1946 roku i wprowadzili się do byłych niemieckich gospodarstw i domów. W jednym po drugim domu pokazywała się biało-czerwona flaga. Stopniowo znowu rozwijało się niejako życie, naturalnie my Niemcy nie mieliśmy w tym udziału, ponieważ mieliśmy tylko wykonywać narzuconą pracę. Na działce Baldermanna powstał mały sklep. Również gospoda (Klugmann),tętniąca
życiem została otwarta. Poczta Polska rozpoczęła działalność w budynku dawnej poczty ( Laufer ). Polscy liderzy społeczności otwarli swoją siedzibę w domu Hasse (dawniej dentysty Retzlaff ). Także wkrótce rozpoczęto odbudowę wysadzonego przez wycofujące się wojska niemieckie mostu kolejowego. Widocznie linia powinna być przywrócony do pracy tak szybko, jak to tylko możliwe.
Wygląd zewnętrzny wsi w tym czasie był następujący: budynek dworca stał, ale wszystkie urządzenia zostały zniszczone. Na wejściu do wsi dom Pollacka został częściowo zniszczony przez pożar. „Zamek” był – ale podobnie jak wszystkie inne domy – całkowicie splądrowany. Gospoda „Hofekrug ” właśnie w pierwszych dniach okupacji sowieckiej stanęła w płomieniach. Z szeregu innych domów, kościół pozostał nienaruszony. Polacy przyjęli go do użytkowania jako kościół katolicki. Plebania jednak legła w gruzach. Zachowały się nienaruszone
szkoła i domy do będowskiego rogu (z wyjątkiem posiadłości Mistrza Malarza Retuscha), oraz te w koziej alei. Kuźnia Schulza była zamieszkana, ale już nie pracował tam kowal. Gospodarstwo Schmolke zostało zajęte przez osadników zza Buga. Spaliła się również „stara poczta” i dom nauczyciela Klamrotha. Piekarnia Schulza był z powrotem w pracy. Do rogu Heinrichsa wszystko było nienaruszone. Zniszczone przez pożar były sklepy spożywcze Heinricha i Junicka. Poważnie ucierpiała apteka, z której bezsensownie wyrzucano na ulicę leki, słoiki, butelki, itp. Należy odnotować także zniszczone później piekarnię Schachera, dom handlowy Raabe, dom kapitana Höhne i dom myśliwego.
Gospodarstwo właścicieli ziemskich zarządzane był najpierw przez sowiecką armię. Później stało puste i niszczało. Cmentarz w lecie 1946 roku przedstawiał smutny obraz. Groby zostały całkowicie zarośnięte przez wysokie chwasty. Jak mogą one wyglądać teraz?
Polscy osadnicy przywieźli ze sobą trochę koni, krów, świń i małych zwierząt. Ale ich liczba była ograniczona i przeznaczone były głównie do orania na ogrody,
osadnicy ograniczali się do prac w ogrodach i na działkach w pobliżu domostw. Pola w przeważającej części leżą odłogiem. Po części, jednak był również fakt, że zły podział ziemi był przyczyną zaniedbanych pól. Zaobserwowano znaczącej różnice między osadnikami z Polski(centralnej Polski) i tych z odległych obszarów.
Kiedy byliśmy w naszych Nietkowicach, ostatni raz 10 paź
dziernika 1946, czy znowu je zobaczymy?

Tłumaczenie Adam i Janusz

Translate »