Adam

maj 292016
 
Cesna 152

Cesna 152

Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela strony Pana Janka Jarosza, który wykupił sobie lot samolotem i zrobił zdjęcia wiosek na prawym brzegu Odry, mamy okazję zaprezentować efekt jego fotograficznej eskapady.

Zdjęcia wykonane przez Jana Jarosza dnia 11.05.2016 (w godz. 14.58 do 15:18) z samolotu Cesna 152. Pilotem był Leonard Kossinski. Wysokość lotu 350 m nad poziomem ziemi. Prędkość lotu ok. 180-190 km/h. Zdjęcia wykonano aparatem fotograficznym KODAK AZ361.

Dziękujemy Janku za miłą niespodziankę.

 

Pomorsko

Brody

Bródki

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

maj 222016
 
Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Oprócz Żydów Niemcy szczególnie znęcali się nad radzieckimi jeńcami. Pamiętam taką oto sytuację. Pewnego dnia Niemcy gonili przez Lachowicze rosyjskich jeńców na zachód a ja rano miałam jeszcze przed szkołą popaść krowę. Idę z krową, chwile zagadałam się z sąsiadką i patrzę jadą ciężarowe samochody. Ci jeńcy koczowali pod gołym niebem na polu po polskich rolnikach, których Rosjanie wywieźli w 1940 roku na Sybir. Pole było puste a tych jeńców przywieźli z 2 tysiące. Ledwo szli. Niemcy ich w ogóle nie karmili. Ustawili ich w szeregu. Wokół byli rozstawieni niemieccy żołnierze i kazali im biec do ciężarówek. Ledwo biegli w swoich drewniakach a zimno było, bo już jesień wtedy była. Jeden drugiego ciągnął. Tacy byli słabi. Sama skóra i kości, chociaż były to młode chłopaki. Wejście na ciężarówkę też nie było łatwe, ponieważ paka była wysoka a oni sił nie mieli. Wątpię, żeby któryś z nich przeżył wojnę. Niemcy w ogóle o nich nie dbali i prawdopodobnie umarli wszyscy z głodu. Załadowali wszystkich oprócz 7 jeńców. Mieli może 18-20 lat. Jeden z nich miał ładną ciemną karnację. Wtedy jeden z Niemców zobaczył mnie jak szłam z krową i mnie zawołał do siebie. Powiedział, że on zastrzeli tych 7 jeńców, a ja mam ich zakopać.
Zaczęłam go błagać, żeby ich zostawił, bo gdzieś na pewno czekają na nich matki. Niemiec jednak wyciągnął pistolet i każdemu strzelił w czoło. Ciała jeszcze przez chwilę wiły się w konwulsjach. Niemcy zostawili mnie i kazali mi ich pochować. Ja się wystraszyłam i uciekłam z krową do domu. Opowiedziałam wszystko mamie i nie chciałam iść ich zakopywać. Wieczorem jednak poszłam ale ktoś już ciała pochował.
W 1944 roku wojska Hitlera były w odwrocie. Latem Sowieci wyparli z naszych terenów Niemców. Pamiętam te dni bardzo dokładnie a kilka sytuacji szczególnie mi utkwiło w pamięci.
Któregoś dnia Niemcy uciekali całymi oddziałami. Okopali się za miastem i czekali na Sowietów. A na samym końcu jechał Niemiec na motorze. Zajechał do nas na podwórko, napił się wody ze studni i pojechał. To był ostatni niemiecki żołnierz, którego widzieliśmy. A za nim wszedł praktycznie natychmiast front Armii Czerwonej. Pierwsi rosyjscy żołnierze szli na bosaka. Zapytałam się jednego młodego żołnierza gdzie wasze buty? a on odpowiedział pierwszy front nie ma butów, nie ma jedzenia, nie ma nic. I faktycznie tak było.
Niemcom udało się na trzy dni zatrzymać rozpędzoną Armię Czerwoną. Rosjanie musieli się zatrzymać i stoczyć walkę o Lachowicze. Moi rodzice przeczuwali, że miasteczko może stać się terenem walk frontowych, dlatego też wynieśliśmy i schowaliśmy z naszego domu co cenniejsze rzeczy a sami ukryliśmy się w lesie. Obok nas stacjonował rosyjski dowódca, który dowodził bitwą. Mój ojciec nie mogąc patrzeć na bezsensowne decyzje tego dowódcy poszedł do niego i powiedział co z Ciebie z dowódca, że posyłasz w dzień swoich żołnierzy na pewną śmierć, poczekaj do wieczora, to po ciemku lepiej będzie im atakować a dowódca odpowiedział u nas mięsa jest za tyle. Przez 3 dni wozami dowozili młodych żołnierzy pod karabiny Niemców. My w tym czasie czekaliśmy na rozstrzygnięcie bitwy w lesie. Jedynie ojciec z kilkoma innymi mężczyznami chodził pilnować domu, żeby się nie spalił, lecz do domu nie wchodził. Czasami jednak musiałam iść po jedzenie do miasta a nad głowami latały pociski. Pewnego razu jakiś żołnierz woła kładi. Ale ja już poznałam pociski. Jak leciał nad głową i wył to nie rozerwał się nade mną tylko leciał dalej i tam wybuchał. Można zażartować i powiedzieć, że takie były moje doświadczenia na froncie.
Po tych 3 dniach front się przesunął i wróciliśmy do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam leży rosyjski żołnierz z bronią. Kopnęłam go to się obudził i nie wiedział gdzie jest i co tu robi. Taki był zmęczony i głodny. Miał może z 18 lat. Daliśmy mu jeść i poszedł szukać swojego oddziału. Na odchodne powiedziałam mu front już odszedł daleko i za dezercję mogą Cię rozstrzelać.

Późniejsze oddziały Armii Czerwonej nie prezentowały się lepiej. Żołnierze często przychodzili do nas i mówili, że od tygodnia nic nie jedli. Ojciec na to przynosił z piwnicy mleka, chleba oraz mięsa i ich dokarmialiśmy.
Po przejściu frontu Rosjanie rozpoczęli swoje rządy na odbitych terenach. Mnie zatrudniono a w zasadzie przymuszono abym była tłumaczem między sowiecką władzą a Polakami. Po krótkim czasie jednak zaczęłam pracę na poczcie.
Ojca natomiast zabrali aby pędził niemieckie krowy do Rosji. To były mleczne krowy i nikt ich przez ten czas nie doił. Wiele krów przez to padło. Gonił je aż pod Mińsk. Tam puścili je na pastwisko a okoliczne kobiety przyszły je wydoić.
Z kolei mojego brata od razu Rosjanie zabrali do wojska. Brat był 1926 rocznik. Miał 18 lat wtedy. Od razu trafił na front, gdzie był tłumaczem. Potem wywieźli go aż za Moskwę. Tam wraz z innymi Polakami został przeszkolony i przed samym wyjazdem na front kazano im przysięgać jak rosyjskim żołnierzom. Sprzeciwili się temu, bo czuli się Polakami i przez to zaczęto ich dręczyć. Dawali tylko po szklance owsa do jedzenia dziennie. Brat wymieniał rzeczy osobiste za jedzenie ale np. za zegarek dostał tylko lepioszkę. Tak samo za koszulę. Wtedy doradził im pewien polski lekarz, żeby przyjęli przysięgę, bo tworzy się polskie wojsko i zaraz ich przejmie polskie dowództwo. Brat przyjął przysięgę i to go uratowało, ponieważ było paru chłopaków, którzy nie chcieli przyjąć i ich Ruscy rozstrzelali. Brat widząc jak rozstrzelali jego kolegów, którzy nie chcieli przyjąć przysięgi załamał się nerwowo, upadł na ziemie, krzyczał, jęczał i trafił na kilka dni do szpitala. Później ubrali ich w ruskie mundury oraz czapki i pociągiem zawieźli do Białegostoku. Nie wiedzieli gdzie jadą. W Białymstoku ich odżywili, bo po tej głodówce to były tylko skóra i kości. Byli tam 3 miesiące. Zrzucili rosyjskie mundury i dostali polskie. To było Wojsko Polskie ale dowódcami byli Rosjanie. Wyruszyli na front.
Brat opowiadał jak jego oddział przygotowywał się do natarcia na Nysę. Jego dowódca – Rusek – powiedział mu Ty jesteś młody to idź do szkoły oficerskiej na szkolenie, bo my tu i tak wszyscy w tym natarciu zginiemy. I tak też się stało. Zginął cały oddział z dowódcą. Brat długo potem powtarzał dzięki Bogu za takiego komandira.
W szkole oficerskiej był krótko na szkoleniu i znowu go wysłali na front, gdzie doszedł do Berlina.
Po wojnie został w wojsku. Dalej się uczył w różnych szkołach wojskowych i tak został zawodowym żołnierzem. Do Brodów przyjeżdżał tylko na przepustki i w odwiedziny do rodziny.
Został pułkownikiem chociaż miał wtedy duże szanse zostać generałem ale musiałby wyjechać na dłuższe szkolenie do Moskwy. Nie chciał tam jechać, ponieważ miał dosyć Rosjan i powiedział mi stopień pułkownika starczy.

Gdy skończyła się wojna to jak już wspomniałam pracowałam u Rosjan na poczcie. Na poczcie było około 40 pracowników a ja byłam najmłodsza i zawsze rano musiałam naszemu sekretarzowi partii przynosić świeżą gazetę. Naczelnik poczty był zadowolony z mojej prac,y bo co mi powiedział to to wykonywałam.
Natomiast moja rodzina chciała wyjechać po wojnie na tereny Polski a nie zostać na Białorusi. Naczelnik poczty nie chciał mnie puścić. Powiedział niech rodzina jedzie a ja dam Ci tutaj mieszkanie i pieniądze. Nie chciałam zostać, bo co ja tu będę robić sama dziewczyna 15 lat. Naczelnik nie chciał mnie zwolnić a transport już się zaczął tworzyć do wyjazdu. W końcu jednak po interwencji mojej mamy dostałam pozwolenie.

Nie jest prawdą, że Rosjanie wyganiali Polaków z Kresów. Przyszli i powiedzieli, że kto chce niech wyjeżdża, bo tutaj nie będzie Polski. Kto zostanie będzie Rosjaninem.

Podróż na zachód to była ciężka dola. Z naszego miasta było 6 km do stacji kolejowej. Na stacji przydzielili nam wagony towarowe. Takie długie pulmany. Ludzie najmowali u sąsiadów wozy i zwozili na stację cały swój dobytek. Konie, krowy, świnie, owce i drób. Do tego zboże, kartofle, siano i słomę.
Nasz ojciec miał dwa konie, dwie krowy, owce i świnie. Część zboża zamieniliśmy na mąkę i wieźliśmy na zachód nawet swoją mąkę. Obsługa pociągu powstawiała do wagonów małe piecyki ale opał trzeba było sobie samemu załatwić. Dwa tygodnie jechaliśmy. Często zatrzymywaliśmy się na bocznicy i ludzie szli szukać wody, żeby było co pić i na czym gotować. Zaczęły już też działać PURy. W Kutnie taki PUR dał nam jedzenie. Czasami takie PURy dawały jakąś zupę, chleb albo śledzia. Cały czas nie wiedzieliśmy też dokładnie, gdzie jedziemy.
Po drodze ludzie mówili, żeby nie jechać na zachód, bo będziemy mieszkać w ziemiankach. Niemcy wrócą nas pobić i zostaniemy ich niewolnikami. Ludzi zaczęło dosięgać zwątpienie i myśleli o powrocie. Rodzice jednak nie chcieli wracać na Białoruś. Ojciec bał się, że jak zamkną granicę to już nigdy nie będzie można wyjechać do Polski. Brat już wcześniej zapowiedział, że na Białoruś nie wróci.
Pociąg dojechał na stację do Pomorska. Było to na wiosnę 1946 roku. Dokładnie kwiecień bo za tydzień była Wielkanoc. Parowóz odczepił wagony i tak nas zostawili w nocy samym sobie. Las szumiał dookoła. Żadnej chaty czy domu nie widać. Kobiety zaczęły płakać, żeby wracać do domów. Chłopy rano poszli szukać do Pomorska i Brodów miejsca, gdzie można by się było osiedlić. W w Pomorsku w pałacu mieszkała już rodzina Zieleniewskich i powiedzieli nam przewieźcie rzeczy do nas do pałacu, co będziecie siedzieć w wagonie. Jak dobrze pamiętam to było nas około 7 rodzin, które przyjechały z jednej miejscowości. Z nami przyjechały rodziny Trojanowskich, Lisowskich, Kuncewiczów, Mackiewiczów, Giedrojć, Szpak, Zieleniewscy.
Przez tydzień mieszkaliśmy w pałacu w Pomorsku i dopiero później poszliśmy szukać sobie domu. Pałac był pusty i rozszabrowany. Poszliśmy mieszkać do Brodów. Najpierw zajęliśmy sobie dom gdzie Kaczorowski mieszka. W międzyczasie przyjechał z wojska w odwiedziny brat i powiedział taki mały domek sobie zajęliście, większy sobie wybierzcie.
Wybraliśmy sobie większy dom, gdzie rodzice mieszkali do śmierci. Jednak odbyło się to nie bez problemów. Przed nami mieszkała tam jakaś kobieta z Centrali i ojcu powiedziała, żeby zapłacił jej za dom a ojciec na to a Ty kupiła ten dom? Za to powyrywała klosze i lampy. Ojciec jej powiedział bierz te klosze i się wynoś. Potem zarządzono, że nie można tak łatwo zamieniać sobie domów. Nam jako rodzinie osadnika wojskowego przysługiwał dom i 10-hektrowe gospodarstwo ale ojciec nie chciał aż tyle ziemi i wzięliśmy tylko 3 hektary.
Jeszcze gdzieniegdzie w domach mieszkali Niemcy. Na przykład mieszkała jeszcze Niemka z dwoma prawie dorosłymi synami, którzy nie bali się i potrafili wpław przepłynąć Odrę.
Była też jedna stara Niemka, miała z 75 lat, która pasła Polakom krowy. Kiedyś jak wypędzałam nasze krowy to chwilę z nią porozmawiałam. Strasznie płakała. Mówiła, że jej rodzina wyjechała a ją tu zostawili. Narzekała też, że Brody to nie za dobra wieś, bo jest za nisko położona i przez to jest tu dużo wilgoci. Dzieci umierają a starzy chorują. Może chciała nas przestraszyć, żeby się tu nie osiedlać. Do dzisiaj tego nie wiem.
Należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam też nas zarejestrowano.
Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było jeszcze polskie wojsko. Żołnierze często organizowali zabawy a my jako młode dziewczyny tańczyłyśmy z nimi. Śpiewali żołnierskie piosenki.
Na jesień 1946 roku dla starszej młodzieży były organizowane kursy wieczorowe. Prowadził je nauczyciel Wacek Pluto. Parę razy poszłam na taki kurs ale jak zobaczyłam czego tam uczą to stwierdziłam, że ja to już dawno to umiem i przestałam chodzić.

Ślub brałam w 1949 roku. Mąż z rodziną pochodził ze Śląska. Przyszedł z wojny i jako osadnik wojskowy zajął sobie ostatni dom przy Odrze, gdzie mieszka Zieliński. Po ślubie zajęliśmy dom na ulicy Narodowej nr 147. Żyliśmy z 3-hektarowego gospodarstwa. Mąż nadużywał alkoholu i przez to zmarł przedwcześnie w 1975 roku mając zaledwie 50 lat, a ja po 30 latach mieszkania w Brodach przeprowadziłam się i mieszkam do teraz w Sulechowie.
Miałam czworo dzieci. Leon rocznik 1950, który już nie żyje, Władysław rocznik 1951 – żyje i
mieszka w Darnawie za Skąpem, Czesław urodzony w 1954 roku – nie żyje i córka Janina urodzona w 1959 roku, która mieszka na stałe w Niemczech.
Moi dwaj synowie też już nie żyją. Młodszy mieszkał i jest pochowany w Sulechowie a starszy w Czerwieńsku. Synowa od młodszego też już nie żyje. Córka mieszka na stałe w Niemczech i tylko raz w roku mnie odwiedza.
Moi rodzice już dawno nie żyją. Mama zmarła w 1970 roku mając 83 lata w tata w 1980 mając 92 lata. Mój brat mieszka w Poznaniu ale już jest chory. Natomiast siostra mieszka w Darnawie za Skąpem, lecz też jest chora. Miała dwa zawały i dwa udary. Jak już się jest po 80-tce to każdy jest chory.

Mieszkam sama w Sulechowie. Na razie jestem nadal bardzo sprawna. Dużo czytam. Poświęcam się także mimo moich 85 lat pracy w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych.

Adam

maj 142016
 
 Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Okupację niemiecką nie wspominam źle. Mieliśmy swoje małe gospodarstwo, to mleko i mąkę mieliśmy swoją. Była norma nałożona przez Niemców, że mogliśmy miesięcznie tylko 50 kg mąki zmielić. Świń też nie wolno było bić. Do tego każdy w ogrodzie musiał mieć wykopany okop(schron), gdzie jedną stroną się wchodziło a drugą wychodziło. Niemcy przychodzili i sprawdzali czy ludzie mają wykopane okopy. Ojciec do okopu zaniósł nawet poduszki i kołdry. Nigdy jednak nikt z tego schronu nie skorzystał.
Mimo zakazu mój ojciec z bratem postanowili jednak zabić naszą świnię. Nie było to takie proste, bo po ulicach chodziła non stop żandarmeria i szybko by usłyszał zabijaną świnię. Dlatego pod wieczór mnie wysłali na ulicę, żebym stała na czatach. Żandarmów było z daleka słychać, bo mieli metalowymi gwoździami podkute buty. Natomiast ojciec z bratem poszli do chlewa zabić świniaka. Nie wiedzieli jednak jak to zrobić, żeby świnia nie piszczała. Nabrali trochę do worka mąki i naciągnęli świni na głowę tak, że zaczęła się dusić tą mąką a oni dźgali ją nożem. I tak ją zabili. Potem był problem jak tą świnię sparzyć. Gotowali w kuchni wodę i po trochę ją parzyli i kroili na kawałki. To było dla nas dziwne, bo my zawsze opalaliśmy świnie. A ja przez prawie całą noc stałam na czatach na ulicy.
Za drugim razem jak zabili świnię to wzięli ją na wóz i zawieźli do lasu, i tam opalili ją w lesie. Wtedy to była już po naszemu przyrządzona świnia. Opalona i oskrobana. Niestety wtedy wynikły inne problemy, bo klacz miała źrebaka i sama wróciła z lasu do stajni, żeby nakarmić go mlekiem. Myśleliśmy z matką, że Niemcy ich złapali i zabili.

Polaków też Niemcy zabijali. Pamiętam, była taka pani Jadczakowa, żona sierżanta, której męża zabrali Ruscy w 1939 roku. Natomiast jej córka była u Niemców tłumaczką. Niemcy zrobili takie niby getto w Baranowiczach i tam zabrali panią Jadczakową i rozstrzelali. Nie pomogło nawet wstawiennictwo córki. Rosjanie wywozili wyższe sfery na Sybir a Niemcy rozstrzeliwali.
Partyzantka w naszej okolicy była bardzo aktywna. Nas osobiście to zbytnio nie dotyczyło, bo partyzanci do miasta rzadko się zapuszczali ale ludzie na wsiach to przez partyzantów się nacierpieli.
W mieście była też szubienica, gdzie wieszano publicznie ludzi. Pamiętam pewnego razu jak po mieście chodzili Niemcy i wołali, że wszyscy mają wyjść z domów, bo będzie publiczna egzekucja. Myśmy byli pełni strachu, że chcą nas zabić. Okazało się, że Niemcy na wsi złapali dwóch chłopów za pomoc partyzantom i zaprowadzili ich na szubienicę. Stał tam Niemiec w białym ubraniu, który ich powiesił. Przed egzekucją pozwolił im jeszcze powiedzieć ostatnie słowo. Jeden powiedział jestem niewinny a wszedłem do lasu, żeby zrobić miotłę z brzozowych gałązek. Drugi też mówił, że jest niewinny. Wisieli tak na szubienicy 3 dni, aż się zrobili sini. Ludzie zaczęli mówić, że wybuchnie zaraza. Wtedy Niemcy zagonili kilku chłopów, żeby ich za miastem pochowali.
Pamiętam też taką sytuację, gdy szłam na pole a Niemcy z trupimi czaszkami na czapkach, czyli SS, śmieją się, wygłupiają i leżą po rowach, żeby schronić się przed słońcem. A za mną szedł taki ułomny mężczyzna. Miał może z 40 lat. Sam do siebie mówił. Bałam się go trochę i zatrzymałam się z boku aż mnie wyprzedzi i pierwszy wyjdzie na drogę. Wyprzedził mnie i jak na szosie mijał SS-manów to wziął kamienie i zaczął w nich rzucać. Wszyscy Niemcy powstawali, szybko go złapali i ręce mu wykręcili do tyłu. Zaraz też podjechało niemieckie auto, wsadzili go do niego, zawieźli do lasu i tam zastrzelili. Po co on rzucał w nich tymi kamieniami? Ja przeszłam spokojnie zaraz po nim i mi Niemcy nic nie zrobili.
Najgorzej mieli na wsi ludzie, którzy mieszkali blisko torów. Raz partyzanci podłożyli bomby pod tory i wysadzili pociąg. Niemcy w odwecie zgonili ludzi mieszkających przy torach do stodoły, oblali benzyną i żywcem spalili. Zginęli wtedy niewinni ludzie.
Była też wyznaczona godzina policyjna. Często były też nocne kontrole. Wchodzili do domu, a jak ktoś długo nie otwierał to wywarzali drzwi. Robili rewizję i liczyli domowników.

W najgorszej sytuacji pod okupacją hitlerowską byli Żydzi.

Pamiętam, że mieliśmy takiego sąsiada Żyda co się nazywał Pupko, który uczył nas niemieckiego w szkole ale później go zabito. Do naszego miasta przybyło też wielu Żydów z Łodzi i Warszawy, którzy uciekli w 1939 roku. Ich Niemcy w Lachowiczach też zabili, a myśmy po nich bardzo płakali, bo byli to wykształceni ludzie, nierzadko profesorowie. W mieście było pięć Bożnic żydowskich i wszystkie napełniły się tymi żydowskimi uchodźcami. Pewnego razu naszą ulicą szedł tłum Żydów, którzy szli na łąki i pola za miejscowością, gdzie mieli nadzieję się schronić. Jednak po pewnym czasie patrzymy a Ci Żydzi wracają z powrotem. Jeszcze byli nie ograbieni, mieli złoto i kosztowności przy sobie, ładnie poubierani. Przeczuwali, że Niemcy chcą się z nimi rozprawić, bo do napotkanych ludzi mówili weź moje dziecko. Niektórzy myśleli, że ich Niemcy gdzieś na roboty wywiozą.

W Lachowiczach przed wojną było około 9 tysięcy Żydów. Założono getto dla Żydów. Getto było to kilka domów ogrodzone drutem kolczastym ale nie pod napięciem. Tam umieszczano wszystkich Żydów z miasta. Żydów z getta goniono do pracy przy budowie drogi. Była budka strażnicza przy wyjściu z getta. Żydzi tam strasznie głodowali i gdy szli do roboty to wymieniali się z polską ludnością mosiężnymi łyżkami czy prześcieradłami na jedzenie. W tej budce strażnicy obmacywali Żydów, robili im rewizje i zabierali rzeczy, które chcieli wymienić na jedzenie. Do tego budka służyła jako miejsce, gdzie Żydów bito za to, że chcieli się wymieniać.

W sumie były trzy pogromy Żydów. Gdy pierwszy raz bili Żydów to Niemcy okrążyli miasto a nam Polakom powiedziano, żebyśmy w tym dniu nie szli do szkoły, bo będą bili Żydów. Natomiast za miastem były okopy i pogonili tam kilkudziesięciu Polaków, żeby je wyczyścili i pogłębili. Mój starszy brat bardzo nie chciał iść kopać to schował się przed Niemcami pod łóżkiem. Zgonili Żydów do parku, w którym Rosjanie, gdy weszli do Polski w 1939 roku postawili duży pomnik Lenina. Jednak Niemcy później łańcuchami owinęli ten pomnik, zapięli czołg i przewrócili Lenina. Podczas tego pogromu okazało się, że nie mordowali ich Niemcy. Zapytałam się pewnego Niemca czy to oni strzelają – Deutsche Soldaten? a on odpowiedział Nein – Litwini. Niemcy byli w szarych mundurach a Litwini mieli zielone. Później ustawiali Żydów w czwórki, kazali chwycić się pod ręce i tak szli pod strażą litewskich żołnierzy nad te okopy za miastem. Wtedy wszyscy zrozumieli co się szykuje. Żydzi też wtedy się zorientowali co ich czeka. Próbowali przekupić Niemców pieniędzmi. Niektórzy ze strachu wpadali w obłęd i rwali włosy. Masakry dokonano karabinami maszynowymi. Zabito około 3 tysięcy Żydów. Zginął między innymi Rabin z pięciorgiem dzieci, lekarz Zimmermana, nauczyciele i wielu innych znanych nam osobistości.

Ciała wrzucono do tych pogłębionych okopów i przysypano niewielką warstwą ziemi. Na wiosnę gdy mrozy puściły te doły aż się ruszały od rozkładających się ciał. Ziemia falowała jak morze. Niemcy znowu zgonili Polaków, żeby nasypać więcej ziemi na mogiły, bo bali się epidemii. (pierwszy pogrom Żydów był 28 października 1941 roku).

Następny pogrom był w lecie 1942 roku. Gdy zbliżała się druga masakra to Żydzi sami podpalili domy w getcie i zaczęli powstanie. Wiał mocny wiatr i padał deszcz. Płonące duże kawałki domów z getta leciały na okoliczne domy w tym nasz. Wieczorem jak się ściemniło Żydzi przecięli druty i może nawet z 1000 Żydów uciekło do lasu. Reszta, która nie uciekła została zabita. Wielu też spłonęło w domach.

Któregoś dnia po drugim pogromie Żydów patrzymy idą lekarze – Żyd i Żydówka – niosą całą torbę biżuterii i złota. Nagle przy naszym domu, pod naszymi oknami zatrzymał ich Niemiec. Żydzi dali mu torbę złota za to, żeby ich nie zabijał. Nie wiem co się z nimi stało ale wątpię, żeby przeżyli wojnę.

Był też żydowski kowal, który miał piękny nieduży domek i zawsze był uczynny dla wszystkich. To konia podkuł, to obręcze do kół od woza zrobił. Podczas pierwszego pogromu Żydów kowal zdołał się ukryć. Niestety jego żonę i córkę zabili podczas masakry. Potem jednak Niemcy szukali ukrywających się Żydów i kowala także złapali. To był straszny widok jak go prowadzili. Trzymał się płota i nie chciał iść z nimi. Bili go przy tym a on krzyczał i piszczał matka moja matka, matka moja matka a Niemcy okładali go kolbami po plecach.

Do nas przychodził taki złodziej-Żyd i płakał, że mu całą rodzinę już zabili. Chciał, żeby go też już zabili. Czasami matka mu jeść dawała. Później Żyd dostał się do getta i mama nosiła mu trochę mąki wieczorami. Podawała mu ją pod drutami. Ostatni trzeci pogrom był w 1943 i w tym czasie też zlikwidowano getto.

Adam

maj 072016
 
Jadwiga Orzeszko

Jadwiga Orzeszko

Jak to w zwyczaju bywa podczas przeprawy promem ludzie rozmawiają z promistami. Tak też robi Andrzej kiedy rano jeździ promem do pracy. Uciął sobie pogawędkę z ówczesnym sołtysem i promistą Panem Piotrkiem Olejnikiem. Promista wiedząc o historycznym hobby Andrzeja powiedział rozmawiasz ze starszymi ludźmi o historii a w Sulechowie mieszka taka babcia, która żyła 30 lat w Brodach, pamięć ma świetną a do tego gaduła jakich mało. Andrzej nie zwlekając znalazł szybko nazwisko w książce telefonicznej, zadzwonił i umówił nas na termin spotkania. Już pierwsza rozmowa przez telefon potwierdziła ponadprzeciętną rozmowność starszej Pani, bo trwała kilkadziesiąt minut.
Razem z Andrzejem stawiliśmy się punktualnie o wyznaczonej porze 27 lutego 2015 roku w godzinach wieczornych w mieszkaniu Pani Jadwigi w samym centrum Sulechowa.
Pani Jadwiga poczęstowała nas smażoną rybą i długo nie trzeba było czekać jak sama zaczęła opowiadać historię swojego życia.

Nazywam się Jadwiga Orzeszko z domu Siegień. Urodziłam się 1 września 1930 roku w miejscowości Lachowicze w ówczesnym powiecie baranowickim na terenie dzisiejszej Białorusi. Mój ojciec Tomasz Siegień urodzony w 1888 roku i mama Anna urodzona w 1887 roku mieli jeszcze dwoje dzieci. Najstarszego syna urodzonego w 1926 roku i młodszą córkę Zofię rocznik 1932. Moja mama bardzo słabo czytała i pisała, bo nie miała możliwości, żeby chodzić do szkoły. Przez to też moi rodzice bardzo dbali, żebyśmy uczęszczali do szkoły i zdobyli chociażby podstawowe wykształcenie. Lachowicze były niewielkim miasteczkiem w pobliżu granicy ze Związkiem Radzieckim. Mimo, że mieszkaliśmy w mieście to rodzice utrzymywali się z gospodarstwa, które miało areał 3 hektarów. Ojciec do tego najmował się na powłoki u Tatarów. Warto wspomnieć, że Lachowicze to miejscowość, gdzie przed wojną mieszkała ludność wyznająca aż cztery religie i wszyscy mieli swoje świątynie. Najwięcej było Muzułmanów ze swoim Meczetem i Żydów ze swoimi Bożnicami. Nas Katolików ze swoim Kościołem i Prawosławnych z Cerkwią było mniej. Jednak wszyscy żyli ze sobą w zgodzie i nie pamiętam aby były jakieś spory na tle religijnym. Mój rodzinny dom stoi do tej pory i teraz mieszkają w nim Rosjanie.

Okres przedwojenny pamiętam jako spokojny i nam dzieciom nic go nie zakłócało. Chodziliśmy do szkoły. Przed wojną skończyłam 2 klasy w polskiej szkole. Pamiętam, że przed wojną byliśmy ze szkoły na wycieczce w miejscowości Hruszówka, która była dwa kilometry za naszym miastem, gdzie w swoim dworku żył kiedyś Tadeusz Rejtan. Ugościła nas tam potomkini Reytanów (Alina z Hartinghów Reytanowa). Była drobnej postury i zawsze nosiła mały kapelusik. Podczas wycieczki cały czas grała nam orkiestra. Upiekliśmy chleb i nadoiliśmy mleka, bo było to duże gospodarstwo. Pani Reytan miała też swoją papugę, która siedziała jej na ramieniu i wołała moja Pani, moja Pani. Pamiętam też, że Pani Reytan jeździła przez Lachowicze bryczką i zawsze towarzyszyły jej dzieci, chociaż swoich nie miała. Jak się później dowiedziałam brała sieroty, karmiła je, uczyła i później wysyłała na studia.
Mąż Pani Reytanowej w 1910 roku, gdy popełnij samobójstwo, to ostatnim jego życzeniem było, żeby go pochować nie z bogatymi a z biednymi. Pochowano go na jego polu, gdzie później wybudowano kaplicę. Ksiądz podczas naszej wycieczki odprawił w kaplicy mszę i powiedział dziatki tutaj leży w grobowcu Pan Reytan.
Gdy w 1939 roku przyszli Sowieci to Panią Reytan wywieźli na Sybir a cały majątek rozkradli i roztrwonili. Nie wiem czy przeżyła zsyłkę na Sybir.

W 1939 roku zaczęła się nerwowa atmosfera. Ludzie zaczęli przeczuwać zbliżającą się wojnę. W czerwcu ojca powołano do wojska. Przez 3 miesiące stacjonował w Rabce Zdrój, lecz nie wiem czemu przed samym wybuchem wojny zdemobilizowali go i wrócił do domu.
W lipcu i sierpniu 1939 roku kilka rodzin z naszego miasteczka przeczuwając zbliżającą się wojnę wyjechało za granicę. Tak było na przykład z naszym sąsiadem adwokatem, który wyjechał do Szwajcarii.
17 września 1939 roku do naszego miasteczka weszły oddziały Armii Czerwonej. Walk nie było ale Rosjanie od razu wprowadzili swoje rządy. Pozamykali szkoły i sklepy. Przejęli także całą dokumentację z urzędów. Polacy byli tak zaskoczeni atakiem ze wschodu, że nie zdążyli ani schować ani zniszczyć dokumentów. Stąd Rosjanie mieli „polskich wrogów ludu” podanych na tacy. W zimie rozpoczęły się pierwsze aresztowania i wywózki na Syberię. Na jesień 1940 roku Sowieci otworzyli szkoły i rozpoczęłam naukę w rosyjskiej szkole, gdzie uczyłam się języka rosyjskiego i białoruskiego.

W czerwcu 1941 roku Niemcy niespodziewanie zaatakowały Związek Radziecki. Do Lachowicz weszła niemiecka żandarmeria i rozpoczęła swoje nowe rządy. Otworzono zamknięte przez Rosjan sklepy. Otwarto także niemieckie szkoły, do której także uczęszczałam. Obowiązkowymi językami w szkole były niemiecki i białoruski.
Ojciec i brat pracowali dla Niemców, żeby utrzymać rodzinę. Kto miał większe mieszkanie to wyrzucali go do mniejszego. Wywozili ludzi na roboty przymusowe. Oficerowie niemieccy zajmowali mieszkania. Młode dziewczyny musiały przychodzić do tych mieszkań sprzątać i czyścić buty. Jak źle wyczyścili to taki oficer potrafił dać w mordę dziewczynie.
U nas natomiast na podwórku Niemcy rozstawili swój tabor. Czyścili, poili i karmili swoje konie. Przychodzili także do naszego domu i rozmawiali ale zachowywali się dobrze. Ojciec znał trochę niemieckiego to z nimi rozmawiał. Niemiecki Wehrmacht to było prawdziwe wojsko. Żołnierze jak malowani. Jak szli na Stalingrad to śpiewali żołnierskie piosenki a nam dzieciom dawali cukierki. Jednak z czasem w 1943 i 1944 roku kiedy Niemcom brakowało mężczyzn do wojska to szli już gorzej wyglądający, a nawet niektórzy to kalecy.

Adam

kwi 302016
 
Kościół w Pomorsku

Kościół w Pomorsku

Parafia Nietkowice – Kościół filialny Pomorsko pw. św. Wojciecha
W Pomorsku (dawniej Pommerzig) zachowały się relikty XVIII-wiecznej historii. Wśród nich zaadaptowany kompleks pałacowy, dawniej własność urzędującego tutaj rodu Schmettow. Całość została przebudowana na przełomie XIX i XX wieku. Eklektyczna sylwetka posiada narożną, cylindryczną wieżę. Elewacja jest skromnie dekorowana. Pałac okala dawny park dworski z zachowanym starodrzewiem. Pośród wiekowych świerków, buków i grabów można dostrzec m.in. dąb szypułkowy liczący około 400 lat.

Ważną dominantą miejscowości jest także kościół filialny parafii w Nietkowicach. Został on zbudowany w 1858 roku w stylu neogotyckim. Po zachodniej stronie tej jednonawowej świątyni wznosi się prostokątna wieża. Korpus od wschodu wieńczy absyda. Wnętrze nakryte jest płaskim – drewnianym stropem. Po lewej stronie umieszczono ołtarz Serca Jezusowego, zaś po prawej można dostrzec wizerunek Matki Bożej Miłosiernej – zwanej także Ostrobramską. Wzdłuż nawy przedstawiono wizerunki świętych z polskiego panteonu – obok św. Kazimierza, Stanisława Kostki czy Jadwigi odmalowano także św. Wojciecha. Na tylnej ścianie znajduje się chór muzyczny z organami. Obok kościoła znajduje się tablica nagrobna upamiętniająca tutejszego pastora Henke oraz grób rodziny Schmettow.

Źródło: „Kościoły Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej: nasze dziedzictwo. T. 2, Dekanaty zielonogórskie i sulechowski” tekst Robert Kufel, Katarzyna Jarzembowska; tł. Barbara Słobodzian. – Bydgoszcz: Ikona, [2010]. – 135, [1] s., il. kolor., 33 cm.

kwi 242016
 
Kościół w Brodach

Kościół w Brodach

Parafia Nietkowice – Kościół filialny Brody pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

Brody – niewielka wieś położona kilka kilometrów od Czerwieńska – w kategorii „atrakcji turystycznych” może się poszczycić przeprawą promową na Odrze. W osadzie brak historycznych pamiątek – wyjąwszy niewielki kościółek należący do parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nietkowicach. Świątynia oddana Niepokalanemu Poczęciu Najświętszej Maryi Panny została wzniesiona przez tutejszą wspólnotę około 1854 roku. Murowana sylwetka o stosunkowo prostej konstrukcji osiadła na planie prostokąta. Po zachodniej stronie ponad linia korpusu góruje wieża, zaś od wschodu przysiadła niewielka absyda.

W niszach po obu stronach ołtarza umieszczono figury Bożej Rodzicielki odzianej w błękitny płaszcz i Jezusa – odsłaniającego na piersi bolejące serce pełne łask i przebaczeń. Wśród elementów wystroju świątyni zwraca uwagę nieduży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża z upamiętnionym pasterskim zawołaniem „Totus Tuus” i latami 1978-2005 oraz haftowany obraz przedstawiający św. Franciszka z Asyżu z umieszczonymi u dołu datami 1182-1982.

Kierując wzrok ku sklepieniu, można dostrzec symbole Boskiej nieskończoności – litery alfa i omega oraz symbole Bożej trójjedności – krzyż, gołębicę oraz oko Opatrzności.

Źródło: „Kościoły Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej: nasze dziedzictwo. T. 2, Dekanaty zielonogórskie i sulechowski” tekst Robert Kufel, Katarzyna Jarzembowska; tł. Barbara Słobodzian. – Bydgoszcz: Ikona, [2010]. – 135, [1] s., il. kolor., 33 cm.

kwi 182016
 
Kościół w Nietkowicach

Kościół w Nietkowicach

Parafia Nietkowice – Kościół parafialny Nietkowice pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa

W granicach parafii znajduje się kilka miejscowości – Brody, Bródki, Pomorsko, Brzezie i Laskowo. We wcześniejszym nazewnictwie Nietkowice figurują jako Deutsch Nettkow (do 1937 roku) i Strasburg (w latach 1937-1945).

Data erekcji parafii szacowana jest na 1314 rok. Niewiele jednak wiadomo o dziejach tutejszej świątyni. W księgach parafialnych można natomiast odnaleźć dokumenty – m.in. o warunkach pogodowych, jakie panowały w roku 1739. Autorem tych skrzętnych notatek był syn pastora Carla Wilhelma Schucharta, który na polecenie ojca zachował od niepamięci kilka dziejowych faktów o miejscowości. Odnalazł je w ocalałych po pożarze kościoła woluminach. Sam pożar, który strawił prawie całą wieś, odnotowano 31 lipca 1878 roku. Na początku września 1890 roku Franz Aleksander Schuchart ukończył zleconą przez ojca pracę. Jeden egzemplarz złożył w odnowionej wieży kościelnej, drugi zaś w bibliotece parafialnej. Z tychże zapisków dowiadujemy się chociażby, że 10 sierpnia 1433 roku Henryk X Śląski sprzedał swoje miasteczko wraz z całym wyposażeniem braciom von Waldau, udzielając im prawa wybudowania promu przez Odrę.

Kościół parafialny postawiono około 1880 roku. Jego projekt był dość typowy – prostokątny korpus kończył się absydą prezbiterialną, zaś od zachodu wznosiła się stosunkowo masywna, kwadratowa wieża. We wnętrzu do ściany wejściowej przylega dwukondygnacyjny chór.

W prezbiterium znajduje się drewniany ołtarz z wyeksponowaną pośrodku figurą Najświętszego Serca Pana Jezusa. W niszach po obu stronach widnieją rzeźby świętych – po prawej stronie w habicie franciszkańskim stoi św. Antoni z Padwy, zaś po lewej stronie umieszczono postać młodego mężczyzny w sutannie jezuickiej z Dzieciątkiem Jezus na rękach. Prawdopodobnie jest to jeden z patronów ministrantów i lektorów – św. Stanisław Kostka. Zgodnie z przekazami, które zachowały się na jego temat, w styczniu 1566 roku ciężko zachorował i chciał przyjąć komunię świętą w domu. Sprzeciwił się temu gospodarz, u którego wynajął pokój. W nocy miał widzenie – św. Barbara przyniosła mu komunię, a sama Matka Boża podała Dzieciątko.

Prezbiterium rozcięte jest trzema oknami witrażowymi – na sklepieniu odmalowano zastępy niebieskie towarzyszące Bogu Ojcu, który przekazuje Mojżeszowi kamienne tablice z Dekalogiem.

Opiekę duszpasterską nad wspólnotą parafialną sprawuje ks. Andrzej Drutel.

Źródło: „Kościoły Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej: nasze dziedzictwo. T. 2, Dekanaty zielonogórskie i sulechowski” tekst Robert Kufel, Katarzyna Jarzembowska; tł. Barbara Słobodzian. – Bydgoszcz: Ikona, [2010]. – 135, [1] s., il. kolor., 33 cm.

 

kwi 102016
 
Jan Jarosz

Jan Jarosz

Przyszedł czas pójścia do Liceum Ogólnokształcącego. Autobus PKSu dowoził nas codziennie. Czas minął jak z bata strzelił. Danek pisał maturę w LO sportowym w Zielonej Górze, ja natomiast w Sulechowie też z sukcesem. Pisaliśmy w hali sportowej a ściągi spadały na nasze ławki z sufitu. Matematyka poszła na pełne 5 dzięki matematykowi Staszkowi Rymaszewskiemu. Nauczyciele jak coś widzieli, to i tak nie reagowali. Wspominam te czasy z dużą dozą radości.

Pani Teresa Kozubal uczyła języka rosyjskiego i przedmiotów z zakresu 1-4 klasy. Dlatego też nauczała przez śpiew. Podczas spotkania w Sulechowie 3 krotnie śpiewaliśmy „priaściaj lubimy gorad, uchodim zawtra w morie – iż rannej paroj mielkniot zakarmoj znakomyj płatok gałuboj …. Trzykrotnie zaczynaliśmy i zawsze w innej tonacji, stąd na tym zaprzestaliśmy… Pani Kozubalowa nadal muzycznie słyszy i ma nadal dobry słuch muzyczny. Ja słowa tej piosenki znam w oryginale i mogę je powtarzać – tak mi wpadła w ucho 50 lat temu…

Pani Sołtysowa uczyła polskiego i stąd zamiłowanie do lektur, częste wizyty w bibliotekach (szkolnej i wiejskiej), którą prowadziła Pani Kiernicka już w starej szkole. Pan Kozubal żył harcerstwem. Wraz z druhem Królakiem organizowali obozy wędrowne po wybrzeżu Morza Bałtyckiego, a także w Świeradowie nad miejscową rzeczką, która co drugie lato wylewała i trzeba było się ewakuować wyżej, ponad jej poziom. Pamiętam druha Rutkowskiego naszego opiekuna i organizatora programu obozowego. Na zbiórkach comiesięcznych druh Kozubal (kierownik szkoły) czytał nam trylogię Sienkiewicza. Ja się nudziłem, bo całego Sienkiewicza miałem w palcu już w trzeciej klasie, ale zbiórki i tak uczyły postaw patriotycznych, kreowały pozytywnego bohatera, uczyły historii ojczyzny. Będę do moich ostatnich dni pamiętał uroczystą zbiórkę na „Łysej Górze” połączoną z uroczystym ślubowaniem harcerskim. Działo się to przy ognisku około północy i mocno wryło się w moją świadomość. Atmosfera była bardzo psychodeliczna i emocjonująca. Wspominaliśmy to spotkanie po latach i zawsze z dużą dawką emocji i wzruszenia.

Bardzo dobrze wspominam wyjazdy do Sulechowa na koncerty Trubadurów i Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk. Na koncercie rzeszowskiej grupy Breckaut byłem ze Staszkiem Ziobrowskim – nauczycielem muzyki w LO. Koncerty te były w starym zborze i kinie Orzeł.

Pamiętam jak pan Z. Kozubal posadził mnie za kierownicą „Syreny” i pod jego okiem dał się przejechać do Brzezia nową drogą asfaltową. Co to było za przeżycie – ja pierwszy, a za mną Danek. Na trzecim biegu osiągnąłem 70 km na godz. W ich garażu leżały części DKW – niemieckiego samochodu, którego pan Kozubal nigdy nie złożył i nie wyjechał nim z garażu. Dużo jeździłem traktorem, gdyż w pewnym okresie życia Franek Jarosz był traktorzystą. Miałem tak duży staż, że w pewnym okresie Franek leżał na trawie, a ja za niego orałem. Nieraz robiłem to razem z panem Edwardem Górkiewiczem, który miał do dyspozycji mocnego, czeskiego „Zetora”. Obydwaj mogliśmy zrobić tyle, co etatowi oracze razem wzięci z kółka rolniczego w Kijach.

Pan Adam Sołtys uczył muzyki. Prowadził też chór i kółko muzyczne. Ja pobierałem nauki na czeskim akordeonie „Rigoletto”, który kupiła mi matka jednakże moja nauka poszła na marne. Nauczyli się grać z nut bracia Moderowie oraz wszyscy Ziobrowscy Franek, Stachu i Heniek. Starszy Moder (chyba Janusz) gra w zastalowskiej orkiestrze, ale jeśli dobrze pamiętam to na trąbce. Potem nastąpiła era Heńka Ziobrowskiego, absolwenta Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu (ukończył ją razem z Eugeniuszem Banachowiczem kierownikiem muzycznej redakcji „Radia Zachód”). Heniek założył chór dorosłych – śpiewali polską klasykę, orkiestrę mandolinistów z sekcją muzyczną i rządził kilka lat na wszystkich przeglądach wojewódzkich w Zielonej Górze i innych miastach w województwie. Miał też zespół rodzinny, który grał na zabawach i innych uroczystościach. Pamiętam, że prowadziłem dyskoteki w świetlicach w Pomorsku i Brodach już jako licealista. Imprezy w Brodach zlecał mi Janek Olszewski i on mnie rozliczał. Przychodziły tłumy z Nietkowic Pomorska, Bródek i Brodów. Zawiązywały się przyjaźnie, ale też dochodziło do bójek nie tylko o dziewczyny. Centralaki na Ukraińców, Białorusini na „scyzoryków”. Były to jednak walki bezkrwawe i za kilka dni dawni wrogowie znowu rozmawiali, bo jechali do szkoły tym samym autobusem. Cywilizowaliśmy się. Jechaliśmy do Zielonej Góry na koncerty, Winobranie, imprezy w Przylepie na lotnisku, ale to było nieco później.

Jaką rolę odegrali Państwo Kozubalowie i Sołtysowie w wychowaniu i nauce młodzieży nie trzeba już wspominać. Nauki od nich powinni brać współcześni pedagodzy. Dlatego marzy mi się (i Andrzejowi) zjazd „jeszcze żyjących NAUCZYCIELI” w 70-tą rocznicę oświaty w gminie i dawnym powiecie Sulechów. Ale wydaje mi się to mrzonką, bo wojewoda i kurator likwidują Gimnazjum w Pomorski i nie będzie się gdzie już spotkać. Pani Teresa Kozubal wraz z Ireną Sołtysową chętnie by na taki zjazd przyjechały, ale póki co zaproszenia nie otrzymały i pewnie nie otrzymają. Pozostało nam się zżymać na taką sytuację współczesnego kapitalizmu.

P.S. Andrzej koniecznie chciał wiedzieć, o czym rozmawialiśmy u gościnnej Pani Kozubalowej. O wszystkim – a szczególnie jak żyjemy aktualnie, jak duże są dzieci, co robią, gdzie mieszkają. Pani Teresa zręcznie podała obiad swojemu wnukowi – czytaj oddała swojego schabowego, bo nie miała czasu przygotować obiadu wnukowi, rozmawiając z nami. Byłem ogromnie zaskoczony formą i urodą obu pań. Co za światły umysł, jaka ostra pamięć, poczucie humoru i lotny dowcip… Maciek Kozubal związany z fotografią i filmem podał trzykrotnie kawusię i dbał o to, aby jego mamy nie zmęczyć. Mieszka aktualnie wśród lasów koło Babimostu i mamę odwiedza codziennie. Wojtek Sołtys jest szefem Wydziału Oświaty w Urzędzie Gminy Sulechów. Ale też wraz z rodziną daje Pani Irenie Sołtysowej dużo zajęć szczególnie z młodą latoroślą. Pani Irena w ramach zamiany mieszkań żyje samotnie przy ul. Różanej. Jej córka Małgosia żyje gdzieś koło Piły, a mąż jej jest chyba wojskowym. Maciek zatrudnia w swoim zakładzie syna – również kibica Stelmetu Zielona Góra. Wszyscy są weseli, uśmiechnięci i wydaje mi się, że własnego pożytecznego życia nie zmarnowali. W moim przypadku państwo Kozubalowie i Sołtysowie mieli ogromny wpływ na moją naukę i wychowanie. Marysia Zubikowa to potwierdziła, bo ona też parę lat zajmowała się w Brodach i Pomorsku nauką dzieci i młodzieży, zostawiając tam kawałek swojego życia. Ja natomiast nie zapomnę słów Pani Teresy Kozubal, kiedy się zagalopowałem w opowiadaniu, Ona mówiła: „do brzegu kolego, do brzegu” co miało oznaczać wracaj do tematu i się skracaj. Spotkanie u Pani Kozubalowej będę wspominał do moich ostatnich dni. Dziękuję Andrzejowi za mobilizację i za powrót do wspomnień mojego radosnego dzieciństwa związanego z Pomorskiem.

Jan Franciszek Jarosz

kwi 032016
 
Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Mamy przyjemność przedstawić relację ze spotkania byłych nauczycieli z Pomorska. Relacja ta jest przeplataną wspomnieniami z dzieciństwa i młodości zaprzyjaźnionego z naszą stroną Jana Jarosza urodzonego w Pomorsku.

Kolega Andrzej uparł się, że do Świąt Wielkanocnych musi odwiedzić panią Teresę Kozubal i Irenę Sołtys, byłe nauczycielki szkoły i mieszkanki Pomorska, obie obecnie zamieszkałe w Sulechowie. Wszystko nagraliśmy na sobotę 12 marca 2016 godz. 15, a tu na dzień przed Panie podały nowy czas spotkania – o 4 godziny wcześniej, czyli na 11. Zmuszeni, więc zostaliśmy do przyjazdu na 11 (bez kolegi Andrzeja) – ja i Marysia Żurawik (z domu Zubik), bo pojawiła się niespodziewanie w Zielonej Górze i chwilowo w Sulechowie, odwiedzając swe koleżanki nauczycielki.

Panie w podeszłym wieku – w jakiej formie będą, to wielka niewiadoma, a tutaj pani Kozubal z wielkim humorem podsuwa pod nos rogaliki z różanym dżemem. Kawusia robiona szybko w automacie przez Macieja – młodszego syna państwa Kozubalów.

Roczniki wojenne zjechały w 1951 roku w okolice Gubina. Tam zawarli małżeństwo i po wprowadzeniu w zawód nauczycielski rozpoczęli swoją … drogę życiową. Jako, że podlegali krośnieńskiemu wydziałowi oświaty i za kilka miesięcy ich losy związały się ze starą szkołą w Pomorsku, z perspektywą adaptacji szkoły w opuszczonym pałacu po niemieckim rodzie von Schmettau.

Do starej szkoły poszedłem w 1959 roku, uczyłem się doskonale. Nauczyłem się czytać mając 5 lat. To zasługa ciotki Tekli Jaroszowej, która uczyła mnie liter z gazety „Przyjaciółka”. Geografia to mój „konik”. Miałem kilka atlasów, w tym bardzo przydatny, niemiecki von Diercka. To było piękne dzieciństwo. Przygody Tomka Sowyera nad Odrą. Codziennie płynęło tu 4-5 zestawów statków parowych z przypiętymi na linach barkami. Pamiętam „Śląsk”. „Swarożyc”, „Odra” i kilka innych „okrętów”. 2 sygnały nadawała statkowa syrena wtedy, gdy taki rzeczny zestaw się mijał. 3 gwizdki, gdy doszło do zatrzymania. Pamiętam zwiedzałem te statki – były to „holendry” i „angliki”. Marynarze szli na podryw albo do baru do Rózi na piwo. Czasem sprzedawali węgiel pod osłoną nocy. Jakie to były przygody – statki stały pod parą, więc mogliśmy trąbić syreną i kręcić kołem sterowym. Pewnego razu omal nie odbiłem od brzegu – więc strach przeleciał mi po moich krótkich portkach. Wszystko skończyło się dobrze – trap przytrzymał olbrzymiego „Śląska” przy brzegu. Dwukominowiec stał przy ostrodze dzielnie i nic mu nie groziło a ja przestałem kręcić sterem. Spotkań na statkach i barkach przeżyłem ponad 25, ale beemka to nie to, co klasyczny parowiec. Beemki były małe nie posiadały parowej syreny koła napędowego bocznego jak w statkach na Missisipi.

Kolegą moim był Danek tj. Bogdan Kozubal. Od najmłodszych lat bawiliśmy się w wojsko (tj. harcerstwo) Mieliśmy wojskowe telefony, bazę nad garażem i wiele pomysłów na dobrą zabawę. Pewnego razu wydobyliśmy z Odry starą niemiecką łódkę. Pływaliśmy nią po Odrze i zatokach Starej Odry, czasami wypuszczaliśmy się na główny prąd, Danek parę razy ukradł mamie parę giewontów, które popalaliśmy w WC starej szkoły. Józka Taraskowa (koleżanka z klasy) doniosła – dostaliśmy pasem od kierownika Kozubala. Pewnego razu spaliliśmy po 4 cygaretki „Wisła”. Wymiotowaliśmy pół dnia – zatrucie nie puszczało. W pewnym momencie daliśmy spokój papierosom. W 2 klasie poszliśmy do Komunii Świętej i służyliśmy do mszy u księdza Strokosza. Łacińskiej ministrantury uczyli nas Jasiek Polak i Janusz Posłuszny. Ksiądz Strokosz pochodził ze Śląska i w parafialnych Nietkowicach miał niejakie problemy z proboszczem. Mimo to uważam, że był wspaniałym księdzem. Uczył mnie jeździć rowerem, ale też wprowadzał w nas zasady łacińskiej ministrantury, której nie rozumieliśmy, a niektóre wyrazy wywoływały salwy śmiechu (w tym na mszach świętych). Danek był ministrantem wiele lat i Maciek (jego brat) chyba też. Najciekawsze były Święta Wielkanocne i procesja oraz zapach kadzidła, które używaliśmy na mszy. Mieliśmy dużą satysfakcję, bo służba do mszy była dla nas wyróżnieniem.

Trzy razy do Pomorska przyjeżdżał Gomółka, Cyrankiewicz, Spychalski i pomniejsze władze na manewry wojskowe. To było święto. Saperzy budowali most pontonowy, jechały czołgi, transportery i samochody, leciały samoloty i skakali komandosi. Myśmy tam się kręcili. Dostaliśmy od wojska suchary i kawę w kostkach. Pamiętam jak wydarzył się wypadek czołgu, który zatrzymał się na tamie promowej. Zgasł silnik a obsługa czekała do końca manewrów…

Potem przyszli nafciarze i wynaleźli ropę naftową. Wybudowano na stacji kolejowej ogromne zbiorniki i pompy, którymi ściągano ropę z całej gminy. Potem ładowano na wagony – cysterny i wysyłano do Krosna nad Wisłokiem do przerobu. Naftociągi działały na moją wyobraźnię. W małym Pomorsku oczami wyobraźni widziałem mały Kuwejt. Ale to wszystko się skończyło. Nafciarze zaczopowali otwory w ziemi do dzisiaj jednak działają 2 kopalnie w Kijach i Pomorsku na stacji. To już 40 lat funkcjonowania wydobycia na prawej stronie Odry.

W międzyczasie wybudowaliśmy świetlicę, gdzie z pomocą nauczycieli graliśmy sztuki teatralne i marzyliśmy o wydobyciu się w przyszłości z tego podzielonogórskiego grajdołu. Naszą wyobraźnię poruszało kino objazdowe. Aktorki (szczególnie włoskie) pamiętam do dzisiaj (Lolobrigida, Sophia Loren)

Z Dankiem jeździliśmy zimą na łyżwach po zalanych łąkach aż do mostu kolejowego a czasami i dalej. Te długie trasy robiliśmy na wyczynowych panczenach,które nam dał wuefista już w liceum ogólnokształcącym w Sulechowie. Zimy wtedy były solidne do minus 20 stopni Celsjusza a Odra zamarzała w całości. Tuż po wojnie gospodarze jeździli saniami konnym do Zielonej Góry po lodzie. Kompletny brak wyobraźni.

Pamiętam walkę z powodzią w 1987 roku w zimie. Tony trotylu wyrzuciły helikoptery w okolicach mostu kolejowego Pomorsko. Kry łamały drzewa i wysuwały się na wał przeciwpowodziowy. Od zawsze na Odrze pływał prom zarówno w Pomorsku, jak i w Brodach. Były to katamarany wyremontowane po wojnie przez złote ręce młodszego i starszego pana Majdry. Różniły się tylko masztami trzymającymi na linie, w toni Odry. Poza pracownikami zielonogórskich fabryk promami pływało około 300 krów na pastwiska. Było ciekawie Mady uprawiano z należytą solidnością. Pole ciotki Kaśki Jaroszowej – tej z Kanady, dawało najlepsze plony pszenicy wśród wszystkich gospodarzy. Ja zawsze oczekiwałem na młockę u wuja Stacha Szczepuły. Nic nie robiłem, ale szynka od Wicka z Legnicy firmy „Krakus” w latach 60-tych robiła za cymes. Matka zawsze przynosiła kawałek do chleba. Kto dzisiaj pomaga sąsiadowi w pracach polowych? Sąsiad oddał pole za rentę i kupuje mleko UHT w sklepie i nie utrzymuje działki. To se nie wrati. Wybudowaliśmy pod dowództwem pana Zdzisława Kozubala basen pływacki obok pałacu. Formalnie dla kolonii z Żarowa – nieformalnie także dla dzieci ze wsi. Stanisław Urban był gospodarzem i ratownikiem zarazem. „Nie bojsia” z jego ust i sztuczki karciane to była specjalność i nasze codzienne beztroskie życie.

 

Jan Franciszek Jarosz

mar 292016
 
Mapa Deutsch-Nettkow

Mapa Deutsch-Nettkow(Straßburg/Oder)

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”, którego autor podpisał się inicjałami R.S., który mówi o kryminalnej sprawie z przedwojennych Nietkowic.

W Deutsch-Nettkow w podeszłym wieku zmarł pastor, który przez długi czas sprawował swoją funkcję. Przyjechał następca i rozpoczął swoje urzędowanie. Musiał chyba wprowadzić trochę inne zwyczaje, zmiany które wprowadził były spowodowane jego wiekiem czyli różnicą pokoleń. Z innowacji niektóre starsze osoby nie były w pełni zadowolone. To powodowało u mieszkańców zniechęcenie. Powieszono na drzwiach nowego pastora martwego kota i tabliczkę z napisem: „Jeśli nie będziesz robić jak ojciec Rätzlaffa, zostaniesz powieszony jak ten kot”.
Nigdy nie zostało jednoznacznie wyjaśnione kto tego kota i tabliczkę przyniósł. Ludzie po cichu mówili, że może to być ostatni syn zmarłego pastora Ratzlaffa. Dwóch braci zginęło w pierwszej wojnie światowej. On jako najmłodszy przeżył i został dentystą. W nowo wybudowanym domu, otworzył swoją praktykę, która mu bardzo dobrze prosperowała, zwłaszcza, że dobrze się z pacjentami dogadywał- był lubiany. Później jego reputacja znacznie ucierpiała, prawdopodobnie dlatego, że bardzo lubił płeć piękną. Pe
wnego dnia znaleziono go powieszonego w jego najlepszym czarnym garniturze.

Tłumaczenie Adam i Janusz

 

Translate »