paź 302016
 
Stanisław Naosad

Stanisław Naosad

Po wojnie wrócił mój brat Czesław z robót przymusowych, gdzie dostał porządnie w kość i zaczął się dla mnie ciężki czas. Cała rodzina myślała, że brat osiedli się na wschodzie albo zachodzie Polski. Jednak on wrócił do rodzinnego domu. Powiedział, że woli jeść same kartofle niż niemiecką kiełbasę.
Brat był dużo większy ode mnie. Był wyższy i ważył 96 kg a ja mam zaledwie 161 cm wzrostu i ważyłem wtedy 72 kg. Brat mnie często bił mimo że byliśmy już dorośli. Ojciec sam się bał Czesława i nie mógł stanąć w mojej obronie. Do tego w domu była bieda, bo na piachach nic nie rosło. Praca była ciężka a jedzenie słabe więc skąd tu było wziąć siłę, żeby przeciwstawić się bratu.

Z tym moim wzrostem to chyba jakieś fatum. Już tutaj na zachodzie w Brodach miałem źrebaka 11-miesięcznego czyli taki jeszcze nie duży i taki już został. Więcej nie urósł. Chociaż kobyła była duża.

Dlatego postanowiłem zgłosić się do wojska na ochotnika, bo tak mnie nie chcieli wziąć nawet do wojska. Wreszcie w 1949 roku mogłem wyrwać się z domu od brata.
Na komisji poborowej zapytałem się porucznika czy potrzebują w wojsku takich małych kajtków jak ja i do tego z krzywymi nogami. A porucznik na to Naosad ale kąt dobrze trzymacie.
Trafiłem do szkółki pod Wrocław, gdzie poznałem dwóch kolegów, przez których się zakochałem i przyjechałem do Brodów. Byli to Kazik Łukowski i jego późniejszy szwagier Józek Pluto.
Służyliśmy w jednej jednostce, gdzie ja byłem kucharzem. W sumie było nas 3 kucharzy ale niekiedy tak przypadło, że sam musiałem gotować dla 1800 żołnierzy.
Dzięki ćwiczeniom w wojsku i porządnym jedzeniu przy wojskowym kotle nabrałem sił. Ważyłem wtedy 85 kg i czułem, że jestem naprawdę silny. Na zdjęciu z wojska widać jak kucharz wygląda.

Wracając do moich dwóch kolegów to Kazik Łukowski był wyższy ode mnie i sprawniejszy w gimnastyce. W naszej grupie Kazik zawsze prowadził zajęcia z gimnastyki albo czasami ja go zastępowałem. Z Kazikiem byliśmy obrotni i zawsze umieliśmy się ustawić w wojsku.
Raz z Kazikiem się posprzeczaliśmy. Kazik myślał, że jest większy ode mnie i mi przyłoży ale się nie dałem i to ja go położyłem „na deskach”. Później Kazik mówił, że był pijany i dlatego nie dał mi rady, ale dalej byliśmy kolegami.
Natomiast Józek Pluto nie był taki obrotny jak my. Zajęcia gimnastyczne nie wychodziły mu tak dobrze ale za to umiał kombinować.
Lubiłem służbę w wojsku. Ćwiczenia, musztrę i alarmy bojowe.
W wojsku lubiłem się wygłupiać. Jak trzeba było na alarm zbiegać z 3 piętra to na schodach spod moich podkutych butów aż iskry szły. Widział to wszystko kapitan Piotrowski i na apelu powiedział Naosad wystąp, ty już nie będziesz tak biegał szybko, bo się zabijesz na tych schodach. A ja naumyślnie tak biegłem, żeby aż ogień szedł spod butów.
Umiałem też dowodzić i nieraz na musztrze dowódca mówił
Naosad wystąp i dalej prowadź to bractwo, bo ja już na was patrzeć nie mogę, jak kozy chodzicie. Dalej ja prowadziłem musztrę. Później w wojsku proponowali mi, żebym został oficerem ale ja się zakochałem i ciągnęło mnie do Brodów.
Ze względu na mój wzrost zawsze szedłem w wojsku na końcu kolumny i Kazik z Józkiem postanowili znaleźć mi dziewczynę i zabrali mnie na przepustkę do Brodów.
Kazik chciał mnie wyswatać ze swoją starszą siostrą Stefą. Jednak była ona starsza ode mnie 5 lat i jakoś nie przypadliśmy sobie do gustu. W Brodach poznałem natomiast sąsiadkę Kazika Łukowskiego Anielę Ciborek i się wzajemnie w sobie zakochaliśmy. Aniela była piękną dziewczyną i podobała się też Kazikowi oraz innym chłopakom w tym prokuratorowi i dwóm lotnikom. Jednak Aniela wybrała mnie. Może koledzy mieli do mnie pretensje, że zabrałem im sprzed nosa fajną dziewczynę ale to była młodość. Później w dorosłym życiu dalej się kolegowałem z Kazikiem. Od 1950 roku zacząłem regularnie przyjeżdżać do Brodów na przepustki a po wojsku przeprowadziłem się na stałe i ożeniłem się z Anielą.

Po wojsku pojechałem także do domu rodzinnego i tam brat Czesiek chciał mnie znowu pobić ale tym razem się nie dałem i oddałem mu tak, że musieli go cucić.
Później ojciec zmarł jak miał 72 lata i wszyscy zjechaliśmy się do rodzinnego domu na pogrzeb. Rodzina żartowała, że ten z zachodu jest taki mały ale matka powiedziała, że jak przyłożył bratu to trzeba było go cucić. Brat ze wstydu chciał się schować pod stół a reszta rodziny już nie żartowała. Czesiek mówił, że to było jak dziećmi byliśmy ale ja miałem wtedy 21 a on 27 jak mu przyłożyłem, więc co to były za dziecinne lata.

paź 232016
 
Stanisław Naosad

Stanisław Naosad

Te wspomnienia przeleżały w przysłowiowej szufladzie ponad dwa lata. Dlaczego?

Jest ciepłe popołudnie 15 sierpnia 2014 roku. Wielkie święto zarówno kościelne jak i państwowe.
Byłem wcześniej umówiony na rozmowę. Wchodzę do domu Pana Stanisława Naosada. Jednak dziarski siwy Pan chce się rozmyślić i nie chce rozmawiać kwitując wszystko słowami o czym będziemy rozmawiać, ja taki stary a ty taki młody. Nie ma o czym. Z pomocą przychodzi jednak córka Pana Stanisława i zaczynamy rozmawiać. Na początku trochę o współczesnym życiu a później już o historii.

W tle gra telewizor, gdzie na kanale sportowym pokazywana jest walka bokserska. Pan Stanisław zaczyna rozmowę od słów o widzisz, boks to jest to co lubię oglądać i na czym się znam. Gdybym miał warunki fizyczne to bym był kiedyś bokserem, a tak mam tylko 161 cm wzrostu i zawsze miałem kompleks, że jestem niski. Ale nigdy się też nie dałem. Zawsze jak ktoś mnie zaczepił to się postawiłem. Rosłem do 13 roku życia. Później przestałem rosnąć i taki wzrost mi został. Bóg nie dał mi wzrostu ale dał długie życie i piękną żonę, która niestety już zmarła.

Nazywam się Stanisław Naosad i urodziłem się 1 stycznia 1928 roku we wsi Skudzawy, w gminie Skrwilno, w powiecie rypińskim. A dzisiaj Skudzawy leżą w województwie kujawsko-pomorskim. Były to tereny przygraniczne, na których mieszkało sporo Niemców. Było niekiedy tak, że jedna kolonia wsi była zamieszkała przez Polaków, a druga przez Niemców.
W domu było nas 3 braci i jedna siostra. Starszy brat Czesław był rocznik 1922, siostra Anna 1925, najmłodszy brat Gienek 1935..
Rodzice mieli około 5 hektarów ziemi, lecz była to ziemia VI klasy i mało co na niej rosło.
Żyło nam się bardzo ciężko. Nie było fabryk ani innych zakładów, gdzie można by było pracować. Bieda była straszna. My dzieci musieliśmy dużo pomagać w polu, żeby jakoś związać koniec z końcem. Na naszych nieurodzajnych polach zboże szybciej dojrzewało przez co wcześniej robiliśmy żniwa niż w innych miejscowościach i przez to mogliśmy najmować się do pracy przy żniwach u innych aby wspomóc nasz domowy budżet.
W zimę nakopaliśmy torfu, który później sprzedawaliśmy. Można zażartować, że w stodole było więcej torfu w sąsieku niż snopków namłóconych. Do tego ojciec palił tabakę i uprawiał trochę tytoniu a ja mu pomagałem to pozwalał mi nieraz sprzedać tabakę, żebym miał coś swoich pieniędzy.
Ojciec „za Wilhelma” był 10 lat w Niemczech, gdzie pracował zarobkowo. Później sprzedawał już w Polsce Niemcom warzywa. Znał bardzo dobrze niemiecki a znajomi przezywali go nawet szkop, bo miał taki niemiecki akcent jak mówił po polsku.
Do szkoły chodziłem tylko przez dwie zimy, bo w 1939 roku wybuchła wojna i podczas niemieckich rządów nie chodziłem do szkoły. Do szkoły chodziłem tylko w zimę kiedy nie było prac w polu. A tak to głównym moim zajęciem było pasienie krów. Od 1939 roku zacząłem pracować w niemieckim gospodarstwie za darmo. 5 lat tak pracowałem, żeby tylko mieć co zjeść.
We wrześniu 1939 roku miałem 11 lat i pamiętam uciekające nasze polskie oddziały a niemiecki Wehrmacht je gonił. Na niebie latały pojedyncze polskie samoloty a za to niemieckie bombowce leciały grupkami w stronę Warszawy z wielkim charakterystycznym dudnieniem. Z daleka można było usłyszeć nadlatujące niemieckie bombowce.
Natomiast 10 km od nas stał oddział kawalerii i porucznik mówi musimy uciekać a jeden ze zwykłych żołnierzy powiedział nie po to szable ostrzyłem, żeby teraz jej nie wypróbować i pojechali z szablami na czołgi. Polacy oczywiście wtedy przegrali ale Hitler później przyjechał na defiladę i chciał, żeby Polacy wstępowali do Wehrmachtu ale Polacy nie chcieli u „Gebelsów” walczyć. Pod koniec wojny Niemcy brali nawet mój rocznik. Mnie jednak nie wzięli, bo brali tych co podpisali volkslistę
Gdy maszerowali niemieccy żołnierze to śpiewali dużo piosenek. Ja nie rozumiałem co oni śpiewają i zapytałem się ojca, bo znał niemiecki. A on mi mówi, że oni śpiewają Hitler złoty nauczył roboty, a Śmigły-Rydz nie nauczył nic.

W październiku 1939 roku nasze tereny włączono do III Rzeszy jako okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie.
Jako że mieszkaliśmy na terytorium przygranicznym to w 1939 roku doszły na słuchy, że mają mordować Polaków w naszych okolicach. W związku z tym ojciec za stodołą przygotował taki mały schron. Przykrył go gałęziami. Do środka przyniósł bety a uzbrojeni byliśmy w siekierę i widły. Ludność niemiecka poprosiła o pomoc wojskową, żeby się z nami Polakami rozprawić ale Hitler się na to nie zgodził, bo nie chciał spowalniać swoich wojsk w marszu naprzód. A sami cywile bali się nas. W tym schronie ukrywaliśmy się 2 a nawet 3 miesiące.
Inne rodziny zbierały się po dwie lub trzy i tak wyczekiwali. Ojciec jednak tego nie chciał. Miał trochę doświadczenia z wojska, ponieważ walczył w I Wojnie Światowej i w wojnie polsko-bolszewickiej.

Zostaliśmy włączeni do Rzeszy ale nas Polaków obowiązywało bardziej rygorystyczne prawo. Były przypadki rozstrzeliwań Polaków. Często za błahostki, jak za spóźnienie do pracy.
Niemcy wywozili także Polaków na roboty przymusowe. Brata Cześka wywieźli i przez 5 lat był na robotach. Dostał tam porządnie w kość. Ojca i siostrę też wywieźli ale nie na długo. Siostra pracowała przymusowo w fabryce w Elblągu, szyjąc niemieckie ubrania wojskowe. Powróciła do domu po kapitulacji Niemiec. Natomiast ja już byłem zapędzony w stodole, z której brali na roboty ale udało mi się uciec.
Później Niemcy z wiosek zganiali Żydów do miast powiatowych i stamtąd pędzili ich pod Warszawę, gdzie ich wykańczali.

W 1945 roku wyzwolili nas Rosjanie. Tylko przez jedną noc była strzelanina. Więcej walk nie było. Niemcy się szybko wycofali. Chociaż mówili że 500 Niemców zginęło.
Pamiętam też takie zdarzenie. Jak Niemcy weszli to metalowy krzyż z figurą też metalową przewrócili i zakopali. Natomiast my tuż przed wyzwoleniem wiedzieliśmy, że zaraz Ruscy wejdą i poszliśmy w nocy odkopać ten krzyż a tu nagle Ruscy się pojawiają. Stanęli nad nami i mówią ach Bóg, ach Bóg, cóż Germańcowi przeszkadzał?

Adam

paź 092016
 
Margarete Lehmann w wieku 100 lat

Margarete Lehmann w wieku 100 lat

To miały być 3-4 dni, a następnie powrót z maszynami. A trwało to całe 7 tygodni. Zawsze 4 konie były połączone ze sobą a my dostaliśmy lejce w ręce i poszliśmy w nieznane. Z dala od rodziców i dzieci. Nasz pierwszy postój był w Kostrzynie, a nasza kwatera do spania była pod gołym niebem. Położyłam się koło dziadka Fimmels. Rano patrzę a to miejsce było puste. Uciekł potajemnie w nocy i doszedł do domu. Niektórzy mężczyźni, którzy też później próbowali uciekać, zostali częściowo schwytani albo wpadali na miny.
Potem szliśmy dalej wzdłuż Odry. Jeszcze dobrze pamiętam przez jakie duże miasta przechodziliśmy: Eberswalde, Bad Freienwalde, Wriezen i przez Schrfheide w kierunku Demmin. Kilka kilometrów za miastem przeszliśmy przez małą, romantyczną miejscowość Vorbein, gdzie wszystkie małe domy z muru pruskiego były pokryte słomą, co było dla nas czymś nowym.
Potem szliśmy do Duwir i tam osiągnęliśmy nasz cel. W zaledwie 14 dni przeszliśmy drogę 400 km. Z Groß-Blumberg(Brody) w Brandenburgii nad Odrą do Meklemburgii. Spaliśmy tylko pod gołym niebem. Przyprowadziliśmy konie do ogrodzonego pastwiska, a my byliśmy zakwaterowani w gospodzie w dużej sali na słomie. Leżeliśmy bardzo blisko siebie jak sardynki ale z dachem nad głową. Nasz posiłek składał się tylko z kawałka suchego chleba i grubej kaszy, więc nas również dręczył głód. Rosjanie w domu piekli, gotowali i dusili, ponieważ po raz pierwszy chyba usłyszeli o wieprzowinie, którą jedli codziennie ale tylko oficerowie.
Ale to co nas zaskoczyło po drodze, to to że spotkaliśmy wiele osób z ręcznymi wózkami z odrobiną swojego dobytku. Wszyscy pochodzili z Pomorza; szeptali do nas, że nie możemy wrócić do domu. Polak teraz wszystkich wygania. Z jedzeniem było tak źle, że byliśmy zmuszeni do żebrania.
Ja i Martha Weizerm – bratowa mojego brata Bernharda poszliśmy szukać jedzenia i przybyłyśmy do ustronnego gospodarstwa. Przy bliższej rozmowie z gospodynią zdziwiła się i powiedziała bardzo cicho
w naszym sąsieku są 2 dziewczyny i myślę, są one także z Groß-Blumberg(Brody).
Wspięłyśmy się po drabinie i okazało się, że obie dziewczyny są córkami Steinbachów, dziewczyny z „kolorowych taksówek”. Radość była wielka kiedy spotkałyśmy kogoś z ojczyzny. Mogłyśmy przynajmniej o czymś porozmawiać. Wiedziały, że moi rodzice i Edith, a także Bernhard z rodziną i obie córki Marthy są jeszcze w Brodach. Niektóre zwierzęta zostały zabrane. Więc mieliśmy już nieco mniej zmartwień. Ale co będzie z nami – to było pytanie. Musiałyśmy wytrwać i pocieszać jedna drugą. Zawsze miałyśmy złe myśli. Co z nami zrobią? Zabiorą nas do Rosji albo pozwolą odejść? Myśli miałyśmy też zajęte naszymi krewnymi w domu.
Po 5 tygodniach, które musieliśmy spędzić na tym gospodarstwie, Rosjanie wycofali się pod osłoną nocy i zostawili nas swojemu losowi. Ubranie zniszczone, prawie bez obuwia na nogach, zero higieny osobistej, całkowicie ubrudzona i prawie umierająca z głodu.
Byłyśmy wolne i mieliśmy silną wolę aby przetrwać, wędrowaliśmy dalej. Najpierw 30 km do Greifswaldu. Stamtąd przejechaliśmy pociągiem towarowym do Neubrandenburg, gdzie przenocowaliśmy w budynku stacji. Co dalej? Nie wiem z czego się faktycznie żyło. Tylko strach był naszym towarzyszem. Szliśmy na piechotę w kierunku Berlina. Nasza gromadka już się tak rozeszła, że tylko Weizers Martha, ja i bliscy Bernharda byliśmy razem. Bernhard przyprowadził nas w Stralau do knajpki na rogu, którą żeglarz znał. Ten lokal miała Else Pfeifer z domu Hoffmann. Była siostrzenicą dziadka Rademacher, teścia naszego Otta. Tam mogliśmy się pierwszy raz umyć, dostać coś do jedzenia i przenocować. Moja odzież była rozdarta od góry do dołu, od tygodni się nie myłam. Jedyną rzecz jaką miałam to koński koc.
Wstaliśmy bardzo wcześnie i dalej wędrowaliśmy przez zbombardowany Berlin w kierunku Ahrensdorf, mając nadzieję, że znajdziemy tam naszych krewnych. Przyszliśmy tam wieczorem – mnie przyjęli znowu rodzina Strom. Pani Strom dała mi świeże ubranie. Jeden raz się ktoś o mnie zatroszczył. Przenocowaliśmy i następnego dnia poszłyśmy do Thyrow, też znowu do ludzi, u których już byliśmy.
To była podróż, która rozpoczęła się w dniu 3 czerwca 1945 roku w Groß-Blumberg(Brody) a skończyła w lipcu 1945 roku w Ahrensdorf. Teraz zaczęły się okropne dnie i noce ze strachem i czekaniem. Co stało się z rodzicami i Edith? Czy kiedykolwiek znowu razem się spotkamy?

Tłumaczenie Adam i Janusz

wrz 302016
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Wśród znanych nam obecnych i byłych mieszkańców Brodów (Groß-Blumberg) mamy okazję przedstawić wspomnienia 102-letniej Margarete Lehmann, która do 1945 roku mieszkała w Groß-Blumberg. Wspomnienia dotyczą roku 1945, gdy niemieccy mieszkańcy Groß-Blumberg opuszczali swoją ojczyznę.

To było 30 stycznia 1945 roku, gdy wszyscy musieliśmy zostawić naszą rodzinną miejscowość. Był jeszcze śnieg, tak więc wielu ludzi transportowało swoje najważniejsze rzeczy na sankach. Jednak błyskawicznie przyszła odwilż i śnieg znikł, a sanie nie były już zdatne do transportu. Wielu ludzi przybyło do Będowa i tam zostali zaskoczeni przez Rosjan; z powrotem wypędzeni, a mężczyźni zabrani i wywiezieni. Także kobiety i dzieci zostali ponownie wypędzeni z naszej miejscowości (Brody), aż do Kalska i Nietkowic. Tam musieli pracować dla Rosjan. Po pewnym czasie nasi sąsiedzi Kirsch i Vimmels zabrali ze sobą konia, wóz i nas. Wyjeżdżaliśmy, ponieważ mówiono, że nasi Niemcy wysadzają most na Odrze w Krośnie Odrzańskim. Na szczęście jeszcze do tego nie doszło.
Naszym pierwszym miejscem odpoczynku był Rusdorf (Połupin) koło Krosna. Wieczorem przybyliśmy wyczerpani do jakiegoś gospodarstwa rolnego ale ci ludzie byli już spakowani na furmankę i odjechali jeszcze w nocy. Następnego dnia rano znowu jechaliśmy dalej chociaż w innym kierunku – do Neuendorf (Czarnowo). Zatrzymaliśmy się tam na kilka dni, aż zaczęły wybuchać pierwsze rosyjskie pociski.
Następnie przeszliśmy w Guben przez Nysę. A potem prawdopodobnie było najgorsze. Dalsze kilometry pędziliśmy, przyjechaliśmy wieczorem do miejscowości lecz nikt nas nie chciał, wymyślali nam. Zawsze tylko na jedną noc. Kontynuowaliśmy naszą drogę w kierunku Luckenwalde. Do Woltersdorf przybyliśmy wieczorem, nocowaliśmy w stodole – także tam nie znaleźliśmy schronienia. Więc musieliśmy przebyć drogę kilku kilometrów. Następnego dnia udaliśmy się ponownie dalej. Wieczorem, gdy było już ciemno przybyliśmy na główny plac we wsi a Ahrensdorf koło Ludwigsfelde. Dotąd i nigdzie dalej. Moja 64-letnia matka i ja 32-letnia musieliśmy przebyć cały dystans na piechotę. Ojciec w tym czasie miał 70 lat i był bardzo chory i moja córka Edith – 6 lat mogli jechać na furmance sąsiadów.
Byliśmy u burmistrza, jak dobrze pamiętam nazywał się Otto Kuhlmai; przydzielił i ulokował wszystkich w prowizorycznym schronieniu ale mieliśmy dach nad głową. Spędziliśmy noc w katolickim domu. Następnego dnia rano nasza babcia poszła i znalazła nowy dom – rodzinę, która nas zabrała. Mieliśmy się bardzo dobrze u naszych nowych gospodarzy (Lüdke, Storm). Natomiast babcia i dziadek mieszkali naprzeciwko u Raufuß. Jednak nasze myśli były tylko w domu.
W Ahrensdorf często uciekaliśmy do schronu przeciwlotniczego. To było dla nas straszne kiedy przybyli pierwsi Rosjanie. Także z miejscowości Ahrensdorf musieliśmy jeszcze raz uciekać, lecz nasi gospodarze nie zostawili nas na lodzie.
Gdy Berlin został zdobyty, to chyba 5 maja 1945 roku rozpoczęliśmy kolejną drogę do domu, znowu wiele kilometrów na pieszo. W czwórkę: dziadek, babcia, Edith i ja ale w kierunku do domu było lepiej. Na rowerze transportowaliśmy nasz mały bagaż. Szliśmy, szliśmy zawsze z wielkim ryzykiem.
Znowu przeszliśmy w Guben Nysę ale w kierunku domu. Nie wiem co i gdzie jedliśmy, nie mieliśy przecież nic. W Nowym Zagórze koło Krosna stał jeszcze dom rodziców dziadka, gdzie spędziliśmy ostatnią noc przed przybyciem do domu. Leżeliśmy jak śledzie, ponieważ była tam także 11-osobowa rodzina mojego brata Bernharda. W Nowym Zagórze był jeszcze w domu mój wujek – brat dziadka. Tam najedliśmy się pierwszy raz do syta. Były upieczone placki ziemniaczane. Następnego dnia ostatnie 33 km by znowu być w domu.
To już nie była ta sama ojczyzna, którą opuściliśmy. Wiele domów zostało spalonych, w tym także dom mojego brata Bernharda. Nasz dom na szczęście wciąż stał, więc wszyscy w nim zamieszkaliśmy. Bernhard ze swoją rodziną i Weizert Martha z domu Auch. Wszystko u nas zostało opróżnione, wszystkie maszyny z warsztatu stolarskiego. Jako pierwsze staraliśmy się uprawiać nasz ogród, żeby mieć coś do jedzenia. Również udaliśmy się za Odrę do ogrodu Lehmannów, do domu rodziców mojego męża Willego, gdzie było dużo jagód i owoców do zbioru. A moi teściowie rzeczywiście opuścili swoją miejscowość i nie wiem, gdzie się udali.
Rosjanie założyli w naszej wiosce wielki szpital dla koni. Wiele mężczyzn i kobiet musiało tam pracować; także mnie natychmiast wykryli i musiałam tam iść. A ja tak bardzo bałam się koni. Po krótkim czasie koński szpital został rozwiązany i wszyscy mieliśmy iść razem z końmi, ciągnąc w nieznane.

Tłumaczenie Adam i Janusz

cze 202016
 
Stanisław Laudański

Stanisław Laudański

Przyjechaliśmy pociągiem na stację do Krosna Odrzańskiego, gdzie następnie furmanką z częścią naszych rzeczy dotarliśmy do tzw. PUR-u. Niektóre rzeczy musieliśmy zostawić na stacji, bo nie było jak ich zabrać, np. piękne sanie, które przywieźliśmy ze wschodu. Przywiozłem z Wilejki także pszczoły. Jak płonęła nasza obora w Wilejce to ule z pszczołami stały za oborą. Obora spłonęła całkowicie. Została tylko kupka popiołu a mi na następny dzień udało się złapać 3 roje pszczół, które przywiozłem do Brodów. I to w zimie udało się je przewieźć, co jest wbrew wszelkim reguło, pszczelarstwa. Ale taka była sytuacja. Byłem w brodach pierwszym, który po wojnie zajął się pszczelarstwem.
Następnie z PUR-u traktorem z przyczepą z pełnymi gumami, zawieźli nas do Brodów. Jak przyjechaliśmy do Brodów to było jeszcze kilka niemieckich rodzin. Nasza rodzina zajęła dom, w którym mieszkała też stara Niemka. Zmarła w 1946 roku i nie zdążyli jej wysiedlić.
Niemcy mieszkali jeszcze w domu, który później zajął Kieć i w domach za starą remizą. Pamiętam, że jeszcze w lecie 1946 roku Niemcy byli, bo dwóch niemieckich chłopaków chodziło z nami nad Odrę. Chyba wyjechali jesienią 1946 roku.

Kiedy przyjechaliśmy w styczniu 1946 roku to w Brodach już tworzyła się namiastka normalności. Była poczta, piekarnia, posterunek milicji i komendantura Wojska Polskiego. Organizowano zabawy taneczne.
W tym czasie Brody były w okolicy prężną wioską. Na początku to nawet dzieci z Pomorska i niektóre z Nietkowic chodziły do szkoły właśnie w Brodach. Na pewno rodzeństwo Mokrzeckich z Nietkowic a z Pomorska pamiętam Bajurnego, który chodził do nas do szkoły.
Nietkowice były odcięte od świata, bo most kolejowy był zerwany. W Pomorsku natomiast nie mieszkało jeszcze za dużo ludzi. Dopiero jak w Nietkowicach naprawili most to one właśnie przejęły główną rolę wśród okolicznych wiosek. Brody wtedy zaczęły upadać. Gminę i parafię przenieśli do Nietkowic.

Jako pierwszego sołtysa w Brodach pamiętam Ciborka.
W styczniu 1946 roku pamiętam, że w brodach byli już na pewno Waszkiewicz, Ciborek, Trojanowscy, Pikuła, Kamole, Łotyszonek, Łukowski, Bytniewski, Jankowscy i Zadrapy.
Z Wilejki przywieźliśy konia, krowę, byka i drobny inwentarz przez co byliśmy uważani za bogatych. Jednak tak nie było, bo nasze zapasy jedzenia właśnie się skończyły i musieliśmy iść na pole, gdzie podczas wykopków jesienią nie za dobrze wybrano ziemniaki. Nakopaliśmy zmarzniętych ziemniaków i matka piekła nam na piecu z nich placki zgniełuszki. Przypominały taką pieczoną galaretę. Wtedy do naszego domu wszedł sołtys Ciborek i zobaczył co musimy jeść. Po chwili przyniósł nam worek zboża. Człowiek był głodny to takie placki jadł.

Pierwsze lata powojenne upłynęły w Brodach w dobrej atmosferze. Ludzie cieszyli się, że przetrwali 6 lat wojny. Jednak zmorą minionej wojny były praktycznie wszędzie leżące niewypały. Kilkoro dzieci zginęło przez nie. My natomiast jako już starsza młodzież niewypałami głuszyliśmy ryby. Mój brat zajmował się tym „profesjonalnie”.

Jako młody chłopak będąc jeszcze w brodach chciałem zarobić jakieś pieniądze. Kupiłem malutki aparat fotograficzny a w pokoju na górze, gdzie teraz mieszka trojanowski zrobiłem ciemnię. Zacząłem robić ludziom zdjęcia po 2 zła za sztukę. Później jak się wyprowadziłem to młodszy brat ze Zdzichem Kociembą przejęli po mnie interes i ciemnię. Dlatego teraz nie mam zdjęć z młodości, bo mi nikt nie robił zdjęć tylko zawsze ja komuś.

Wracając jeszcze do pszczół to przy wyjeździe na Bródki po lewej stronie było zniszczone duże gospodarstwo. Jedynie w całości ocalał i stał tam pawilon pszczelarski. Niemcy mieli inne ule niż my. Nasze otwierane były z góry a oni mieli otwierane z tyłu i składały się z dwóch szuflad. Ramki mieli o 3 cm węższe. Pamiętam to ze względu na moją pasję pszczelarską. W tym pawilonie jak przyjechaliśmy to pszczół już nie było, ktoś je musiał wcześniej zabrać.
Oprócz mnie w Brodach pszczołami zajmowali się Radziuszko, Karpik i Winiarczyk. Ja byłem prekursorem pszczelarskim w Brodach. Zresztą do tej pory mam pszczoły. Już nie tak dużo jak kiedyś ale ciągle się nimi zajmuję.

Jesienią 1946 roku w brodach otworzono szkołę, w której skończyłem 4 klasy w dwa lata. Chodziłem rano do szkoły jako uczeń a wieczorami na kursy wieczorowe dla starszej młodzieży jako kursant. Kierownikiem szkoły a zarazem nauczycielem był Wacek Pluto a drugim nauczycielem Liszyk. W 1948 roku skończyłem w Sulechowie 7 klasę i poszedłem następnie do szkoły w Zielonej Górze. Do liceum a konkretnie nazywało się to gimnazjum przemysłowe. Przed maturą zachorowałem i to dosyć poważnie, a dowiedziałem się o tym na komisji wojskowej. Stwierdzili u mnie suchoty. Nie powiedzieli gdzie się z tym zgłosić, jak to się leczy a tamtym czasie suchoty były uważane za ciężką i praktycznie śmiertelną chorobę. Napisali tylko, że nie jestem zdolny do służby wojskowej, chociaż w ogóle nie czułem się chory. Prowadziłem normalny tryb życia a nawet pływałem.
Poszedłem do innego lekarza. Osłuchał mnie i stwierdził, że jestem zdrowy.
Za namową mamy poszedłem do poradni przeciwgruźliczej. Kolega pracował tam w rejestracji i mi załatwił skierowanie. Lekarz zrobił prześwietlenie płuc. Wyszła odma wielkości 5-groszówki. Dostałem się do szpitala. Ze szpitala wyszedłem już jako chory. Przez kilka lat musiałem co tydzień chodzić do szpitala. Wbijali mi szpilkę i wpompowywali około litra powietrza. Potem już mój stan zdrowia się poprawił i wyzdrowiałem. Przez chorobę ominęło mnie wojsko.

Na początku lat 50-tych poznałem moją późniejszą żonę, która pracowała w Brodach w przedszkolu. Żona przyjechała do Brodów z Rąpic za Kłopotem w 1951 albo w 1952 roku. Panieńskie nazwisko żony to Kossakowska. W 1953 roku wzięliśmy ślub w Nietkowicach, bo tam była parafia. Wesele było natomiast u żony w Rąpicach. My orkiestra i goście jechaliśmy z kościoła w Nietkowicach pociągiem o 23:00 do Rzepina, później przesiadka i o 4:20 nad ranem dalej do Cybinki pociągiem. W Cybince byliśmy o 6 rano. Z Cybinki już jechaliśmy furmankami. W Rzepinie na dworcu orkiestra zaczęła grać a goście tańczyć. Podróżni nie wiedzieli co się dzieje. Trzeba jednak pamiętać, że to była strefa przygraniczna i trzeba było posiadać przepustki. Nam się jakoś w nocy udało przejechać bez przepustek.

Całe moje życie zawodowe pracowałem w biurze projektów. Dokładnie to w dwóch biurach. Najpierw w wojewódzkim biurze projektów a potem w miejskim biurze projektów.
Teraz na starość to zdrowie znowu mi się posypało. W sumie przeszedłem 14 operacji, jednak dalej optymistycznie patrze w przyszłość.

Mama zmarła w 1988 roku a ojciec w 1970 roku. Z naszego rodzeństwa zmarł najmłodszy brat, który zawsze był najzdrowszy z nas wszystkich. Najmłodsza i najstarsza siostra mieszkają w brodach. Środkowa Leokadia wyprowadziła się do Pobiedzisk. A ja mieszkam w Zielonej Górze.
Razem z żoną przeżyliśmy już ponad 60 lat wspólnego małżeństwa i jak będzie zdrowie to doczekamy kolejnych rocznic. Urodziły nam się trzy córki.

Dużo czytam, rozwiązuję krzyżówki i poświęcam się mojej pasji – pszczołom.

Adam

cze 132016
 
 Od lewej brat Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, bratowa Barbara - żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia - żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

Od lewej Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, Barbara – żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia – żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

W 1940 roku za panowania Rosjan chodziłem z siostrą Stanisławą do rosyjskiej szkoły. Zaczęliśmy chodzić do trzeciej klasy ale nauczyciel zrobił nam dyktando. Umiałem alfabet rosyjski, bo nauczyła nas tego mama, która sama do szkoły nigdy nie chodziła. Jednak to dyktando było w języku białoruskim i mój zeszyt był cały czerwony od błędów. Przez to cofnęli mnie do drugiej klasy. Siostra miała mniej błędów i ona została w trzeciej klasie.

W 1941 roku weszli Niemcy. Ojciec początkowo nawet się cieszył, że nie będziemy pod panowaniem Rosjan. Wróciliśmy na naszą gajówkę.
Pamiętam jak kiedyś przyjechali do nas na gajówkę ciężarówką Niemcy i zabrali nam maciorę, która karmiła prosiaki. Pomylili się, bo mieli zabrać wieprzka a nie maciorę. Udało nam się jednak wykarmić butelką małe prosiaki.

Zmorą gajówki były wilki i partyzanci. Z partyzantami nie było łatwo. Trzeba było im pomagać, bo mogli nas za odmówienie pomocy zabić. Głównie to kazali chleb upiec jak mąkę przynieśli, sól przynosić, w bani napalić, żeby mogli się wykąpać a nowym oddziałom wskazać drogę w lesie. Nas nawiedzali rosyjscy partyzanci. Z kolei bliżej Wilna byli polscy partyzanci.
Później Niemcy posadzili ojca do więzienia za pomoc partyzantom. Ojca aresztowali w zimie, bo pamiętam, że był śnieg. Spędził w więzieniu 4 miesiące i 17 dni. Jak go aresztowali to my z gajówki przeprowadziliśmy się do Wilejki. W Wilejce wynajmowaliśmy kawałek pola i praktycznie przez całą okupację, czy to radziecką, czy niemiecką utrzymywaliśmy się z pracy na gospodarstwie, bądź drobnych pracach dorywczych. Siostry pracowały dla Niemców. Najstarsza w mleczarni, średnia sprawdzała jajka a najmłodsza w kuchni szpitalnej.
Nasza wyprowadzka do miasta była wielkim problemem dla partyzantów, ponieważ nie mieli już pomocy na gajówce. Na szczęście nie zemścili się na nas.
Pamiętam tylko jedną egzekucję wykonaną przez Niemców w Wilejce. Raz ktoś podłożył pod drewniany budynek gimnazjum w Wilejce bombę, która znacznie zniszczyła budynek. Nie wiem, czy to byli winni, czy tylko przypadkowo ukarani ale powiesili za to na słupie elektrycznym dwóch studentów.

Podczas hitlerowskiej okupacji nie chodziłem do szkoły, bo właściciele, u których mieszkaliśmy w Wilejce, mieli krowę, do tego nasze krowy i ktoś je musiał paść. Padło na mnie. Młodszy brat chodził do niemieckiej szkoły.

W lecie 1944 roku zaczęli uciekać Niemcy. Dostaliśmy od jakiegoś kolegi ojca cynk, że będą wywozić niektórych Polaków i dlatego uciekliśmy do znajomego gajowego na jego leśniczówkę. Nie był to dobry pomysł, bo spaliło się całe mieszkanie w Wilecje a partyzanci spalili naszą poprzednią gajówkę. Została tylko obora, chlewik i poddasze. W Wilejce spaliło się wszystko, a w ziemi mieliśmy zakopane skrzynie ze zbożem, które ktoś wykradł.

Wróciliśmy na starą gajówkę i przystosowaliśmy oborę do zamieszkania. Zrobiliśmy z niej jeden pokój, gdzie się spało, jadło i gotowało. Siostry zaczęły pracować u Rosjan a ja ze względu, że byłem jeszcze za młody to zrobiłem dach i podłogę w tej oborze.
Gdy Rosjanie drugi raz nas „wyzwolili” to byli już przyjaźnie nastawieni. Dawali nam nawet swoje gazety do czytania.

Walka o Wilejkę była zażarta ale front szybko się przesunął i Niemcy się wycofali. Późną jesienią 1945 roku dowiedzieliśmy się, że wkrótce Wilejka będzie włączona do Związku Radzieckiego a my mamy możliwość albo wyjechać, albo przyjąć radzieckie obywatelstwo. W międzyczasie siostrzeniec mamy Wacek Jagiełło dał znać, że on będzie się osiedlał w brodach i możemy do niego przyjechać. Moja mama i mama Wacka to były siostry. Osiedlił się w Brodach jako osadnik wojskowy.
Mama zaczęła załatwiać papiery do wyjazdu i czekaliśmy na transport.
W lecie 1945 roki wojsko radzieckie w Wilejce kosiło łąki i prasowało siano taką specjalną prasą na duże bele tak jak się robi to teraz. Dostaliśmy kilka takich bel na podróż i pierwsze dni w Brodach.

Tuż przed samymi Świętami Bożego Narodzenia pojechaliśmy na stację do Wilejki, gdzie 3 dni musieliśmy czekać na pociąg, więc Święta przesiedzieliśmy na stacji. W końcu załadowano nas do jednego wagonu. Naszą rodzinę Laudanskich, Jagiełlo i Mackiewicz (późniejszy mąż mojej najmłodszej siostry Stanisławy). Docelowo nasz pociąg miał jechać tylko w olsztyńskie i tam też rozładowano wszystkie wagony oprócz naszego. Nasz wagon doczepili do pociągu osobowego i tak dojechaliśmy do Krosna Odrzańskiego, chociaż mogliśmy jechać pociągiem bezpośrednio do Pomorska skąd jest bliżej do Brodów, ale taki adres posłał nam Wacek Jagiełło.
Wyjeżdżaliśmy pociągiem pod koniec 1945 roku a do Brodów dotarliśmy jak dobrze pamiętam 9 stycznia 1946 roku.

Adam

cze 052016
 
Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

W sierpniu 2014 roku udało się porozmawiać z Panią Stanisławą Mackiewicz (wspomnienia zamieszczone na stronie w kwietniu 2015 roku). Pani Stanisława wspomniała, że w Zielonej Górze mieszka jej młodszy brat Stanisław Laudański. Pomysł rozmowy z Panem Laudańskim chodził nam po głowie przez ponad rok i w końcu się udało.
Znowu dzięki pomocy Piotrka Olejnika udało się załatwić adres i zaanonsować swoją wizytę u Pana Stanisława. W upalne popołudnie 17 września 2015 roku, w zielonogórskiej dzielnicy domków jednorodzinnych drzwi otwiera nam starszy, smukły Pan. Cechą charakterystyczną rodzeństwa Laudańskich jest uśmiech na twarzy. Jeżeli uśmiech jest sposobem na długowieczność to w rodzinie Laudańskich się on sprawdza. Czworo rodzeństwa i wszyscy są już grubo po 80-tce. Siadamy do stołu, zaczynamy rozmawiać – przenosimy się na Wileńszczyznę.

Urodziłem się w lutym 1931 roku na gajówce o nazwie Pająk między miejscowościami Mołodeczno a Wilejka w dawnym powiecie wilejskim, w województwie wileńskim należącym przed wojną do Polski. Teraz te tereny znajdują się w granicach dzisiejszego terytorium Białorusi. Moi rodzice Natalia (1899 i Albin 1896 mieli jeszcze trzy córki: Marię (1926), Leokadię (1927) i Stanisławę (1929) oraz syna Jana (1936).
Moje miejsce urodzenia i dzieciństwa to był rejon, gdzie po wojnie Polsko-bolszewickiej osiedlali się osadnicy wojskowi. Dostawali kawałek ziemi i jakiś budulec na dom. Takim osadnikiem był mój ojciec. Niestety później w 1940 roku tych ludzi z rodzinami wywozili na Sybir a ich domy, najczęściej drewniane rozbierali do gołej ziemi. Wywieźli takie rodziny jak Stachura, Hura, Golec czy Joniec. Powodem wywózki było to, że w czasie wojny Polsko-bolszewickiej walczyli przeciwko Rosji.

Ojciec był gajowym w prywatnym lesie u Pana Horodyńskiego, w majątku leśnym Wiazyń. Dokładnie jaki był areał tego lasu nie wiem ale było na nim około 6-7 gajówek. Jeździł autem co na tamte czasy było nie lada luksusem. Raz była okazja, żeby się przejechać jego samochodem ale jako małe dziecko wystraszyłem się i nie pojechałem.
Ojciec dostawał od Pana wypłatę ale nie było tego za dużo. Do tego otrzymywał deputat w życie lub mące. Zawsze też przy gajówce był kawałek ziemi to można było trzymać świnię, krowy i uprawiać zboże. Ojciec także miał pszczoły i po nim odziedziczyłem pasję do tych pożytecznych owadów. Oceniając, nam źle się nie żyło, chociaż inni ludzie w okolicy żyli w biedzie albo nawet w nędzy. Jak to się mówi przednówek był.
Tereny Wileńszczyzny były przez 123 lata pod najbiedniejszym zaborem rosyjskim. Zaborca przez cały czas tylko brał a nic nie inwestował. Do tego nie było żadnego przemysłu i fabryk więc ludziom żyło się bardzo ciężko.

Przed wojną skończyłem dwie klasy polskiej szkoły i miałem iść do trzeciej, gdy wybuchła wojna. Chodzenie do szkoły dla nas to była trudna sprawa, bo z gajówki mieliśmy do szkoły 30 km. Mieszkałem z siostrą Stanisławą na stancji w wiosce oddalonej od Młodeczna około kilometra. Z gajówki do Mołodeczna było 30 km suchą drogą, którą można było przejechać. Droga tzw. po błocie, czyli taka, którą można tylko pieszo przejść była krótsza. Komunię przyjąłem także z najmłodszą siostrą w Mołodecznie jeszcze przed wojną. To nie była taka uroczystość jak teraz. Nie było nawet rodziców na tej uroczystości.

Dla nas wojna wybuchła 17 września 1939 roku. Wybuch wojny pamiętam tak. Byliśmy na gajówce w lesie. Ojciec został powołany do wojska, lecz nie zdążył się nigdzie zgłosić, bo Polskę zaatakował Związek Radziecki.
W tym dniu na niebie pojawiły się nisko lecące rosyjskie samoloty. Były pomalowane na zielono z czerwonymi gwiazdami. Zrzuciły w środek lasu bomby. Czemu do lasu zrzucali bomby nie wiem. Prawdopodobnie nie mogli wylądować z tymi bombami i musieli je gdzieś zrzucić. Poszliśmy później zobaczyć to miejsce, gdzie wybuchły bomby. Leje miały kilkanaście metrów średnicy a jakie głębokie to nie wiem, bo była w nich woda. Tyle widzieliśmy wojny w 1939 roku.
Po paru dniach przyjechało na gajówkę 40 żołnierzy i 4 oficerów rosyjskich. Robili rewizję i szukali broni. Ojciec przed wojną posiadał legalnie Nagana ale jak wybuchła wojna to musiał go zdać i miał na to wszystko papiery. Jednak Ruscy nie wierzyli i przyjechali zrobić rewizję. Byli wrogo nastawieni. Powiedzieli nam wtedy Polski już nie będzie a z Polaków skórę zedrzemy i łapcie podszyjemy (łapcie – to buty na kształt sandałów plecione z łyka).

Później zaczęły się wywózki na Syberię. Gajowych z rodzinami też wywozili. Na nasze szczęście jak wybuchła wojna to ojciec dostał wypowiedzenie z gajówki i nie mieliśmy gdzie mieszkać. Wyjechaliśmy na wieś o nazwie Kuty obok Mołodeczna, do kuzyna ojca. Kuzyn ulokował na na gospodarstwie swojej matki, która była już w podeszłym wieku i mieszkała sama. Przez to, że się przenieśliśmy na wieś to Rosjanie nie znali naszego adresu i nie mogli na wywieźć. Jednak później, gdy już ustalili, gdzie jesteśmy to spóźnili się dosłownie o dzień, bo zaatakowali ich Niemcy. Tak uniknęliśmy wywózki na Sybir. Niektórym rodzinom tak się udało. Jednego brata mamy Rosjanie wywieźli na Sybir a drugi został dosłownie na dworcu i nie zdążyli go załadować do wagonu, bo przyszli Niemcy.
Można było przewidzieć kto będzie wywożony, bo przed samą wywózką Ruscy zabierali ziemię. To była oznaka, że niedługo pojedzie się na Sybir.

Na gospodarstwie w Kutach też nie było dobrze, bo było to niby gospodarstwo 40-hektarowe a w rzeczywistości było to tylko 3 hektary ziemi ornej. Reszta to był co dopiero wycięty las – nigdy jeszcze nie uprawiany jako pole. Gdy trzeba było zapłacić podatek to policzyli nas jak za 40 hektarów a zyski były żadne, bo tylko z tych 3 hektarów.

Adam

maj 292016
 
Cesna 152

Cesna 152

Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela strony Pana Janka Jarosza, który wykupił sobie lot samolotem i zrobił zdjęcia wiosek na prawym brzegu Odry, mamy okazję zaprezentować efekt jego fotograficznej eskapady.

Zdjęcia wykonane przez Jana Jarosza dnia 11.05.2016 (w godz. 14.58 do 15:18) z samolotu Cesna 152. Pilotem był Leonard Kossinski. Wysokość lotu 350 m nad poziomem ziemi. Prędkość lotu ok. 180-190 km/h. Zdjęcia wykonano aparatem fotograficznym KODAK AZ361.

Dziękujemy Janku za miłą niespodziankę.

 

Pomorsko

Brody

Bródki

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

maj 222016
 
Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Oprócz Żydów Niemcy szczególnie znęcali się nad radzieckimi jeńcami. Pamiętam taką oto sytuację. Pewnego dnia Niemcy gonili przez Lachowicze rosyjskich jeńców na zachód a ja rano miałam jeszcze przed szkołą popaść krowę. Idę z krową, chwile zagadałam się z sąsiadką i patrzę jadą ciężarowe samochody. Ci jeńcy koczowali pod gołym niebem na polu po polskich rolnikach, których Rosjanie wywieźli w 1940 roku na Sybir. Pole było puste a tych jeńców przywieźli z 2 tysiące. Ledwo szli. Niemcy ich w ogóle nie karmili. Ustawili ich w szeregu. Wokół byli rozstawieni niemieccy żołnierze i kazali im biec do ciężarówek. Ledwo biegli w swoich drewniakach a zimno było, bo już jesień wtedy była. Jeden drugiego ciągnął. Tacy byli słabi. Sama skóra i kości, chociaż były to młode chłopaki. Wejście na ciężarówkę też nie było łatwe, ponieważ paka była wysoka a oni sił nie mieli. Wątpię, żeby któryś z nich przeżył wojnę. Niemcy w ogóle o nich nie dbali i prawdopodobnie umarli wszyscy z głodu. Załadowali wszystkich oprócz 7 jeńców. Mieli może 18-20 lat. Jeden z nich miał ładną ciemną karnację. Wtedy jeden z Niemców zobaczył mnie jak szłam z krową i mnie zawołał do siebie. Powiedział, że on zastrzeli tych 7 jeńców, a ja mam ich zakopać.
Zaczęłam go błagać, żeby ich zostawił, bo gdzieś na pewno czekają na nich matki. Niemiec jednak wyciągnął pistolet i każdemu strzelił w czoło. Ciała jeszcze przez chwilę wiły się w konwulsjach. Niemcy zostawili mnie i kazali mi ich pochować. Ja się wystraszyłam i uciekłam z krową do domu. Opowiedziałam wszystko mamie i nie chciałam iść ich zakopywać. Wieczorem jednak poszłam ale ktoś już ciała pochował.
W 1944 roku wojska Hitlera były w odwrocie. Latem Sowieci wyparli z naszych terenów Niemców. Pamiętam te dni bardzo dokładnie a kilka sytuacji szczególnie mi utkwiło w pamięci.
Któregoś dnia Niemcy uciekali całymi oddziałami. Okopali się za miastem i czekali na Sowietów. A na samym końcu jechał Niemiec na motorze. Zajechał do nas na podwórko, napił się wody ze studni i pojechał. To był ostatni niemiecki żołnierz, którego widzieliśmy. A za nim wszedł praktycznie natychmiast front Armii Czerwonej. Pierwsi rosyjscy żołnierze szli na bosaka. Zapytałam się jednego młodego żołnierza gdzie wasze buty? a on odpowiedział pierwszy front nie ma butów, nie ma jedzenia, nie ma nic. I faktycznie tak było.
Niemcom udało się na trzy dni zatrzymać rozpędzoną Armię Czerwoną. Rosjanie musieli się zatrzymać i stoczyć walkę o Lachowicze. Moi rodzice przeczuwali, że miasteczko może stać się terenem walk frontowych, dlatego też wynieśliśmy i schowaliśmy z naszego domu co cenniejsze rzeczy a sami ukryliśmy się w lesie. Obok nas stacjonował rosyjski dowódca, który dowodził bitwą. Mój ojciec nie mogąc patrzeć na bezsensowne decyzje tego dowódcy poszedł do niego i powiedział co z Ciebie z dowódca, że posyłasz w dzień swoich żołnierzy na pewną śmierć, poczekaj do wieczora, to po ciemku lepiej będzie im atakować a dowódca odpowiedział u nas mięsa jest za tyle. Przez 3 dni wozami dowozili młodych żołnierzy pod karabiny Niemców. My w tym czasie czekaliśmy na rozstrzygnięcie bitwy w lesie. Jedynie ojciec z kilkoma innymi mężczyznami chodził pilnować domu, żeby się nie spalił, lecz do domu nie wchodził. Czasami jednak musiałam iść po jedzenie do miasta a nad głowami latały pociski. Pewnego razu jakiś żołnierz woła kładi. Ale ja już poznałam pociski. Jak leciał nad głową i wył to nie rozerwał się nade mną tylko leciał dalej i tam wybuchał. Można zażartować i powiedzieć, że takie były moje doświadczenia na froncie.
Po tych 3 dniach front się przesunął i wróciliśmy do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam leży rosyjski żołnierz z bronią. Kopnęłam go to się obudził i nie wiedział gdzie jest i co tu robi. Taki był zmęczony i głodny. Miał może z 18 lat. Daliśmy mu jeść i poszedł szukać swojego oddziału. Na odchodne powiedziałam mu front już odszedł daleko i za dezercję mogą Cię rozstrzelać.

Późniejsze oddziały Armii Czerwonej nie prezentowały się lepiej. Żołnierze często przychodzili do nas i mówili, że od tygodnia nic nie jedli. Ojciec na to przynosił z piwnicy mleka, chleba oraz mięsa i ich dokarmialiśmy.
Po przejściu frontu Rosjanie rozpoczęli swoje rządy na odbitych terenach. Mnie zatrudniono a w zasadzie przymuszono abym była tłumaczem między sowiecką władzą a Polakami. Po krótkim czasie jednak zaczęłam pracę na poczcie.
Ojca natomiast zabrali aby pędził niemieckie krowy do Rosji. To były mleczne krowy i nikt ich przez ten czas nie doił. Wiele krów przez to padło. Gonił je aż pod Mińsk. Tam puścili je na pastwisko a okoliczne kobiety przyszły je wydoić.
Z kolei mojego brata od razu Rosjanie zabrali do wojska. Brat był 1926 rocznik. Miał 18 lat wtedy. Od razu trafił na front, gdzie był tłumaczem. Potem wywieźli go aż za Moskwę. Tam wraz z innymi Polakami został przeszkolony i przed samym wyjazdem na front kazano im przysięgać jak rosyjskim żołnierzom. Sprzeciwili się temu, bo czuli się Polakami i przez to zaczęto ich dręczyć. Dawali tylko po szklance owsa do jedzenia dziennie. Brat wymieniał rzeczy osobiste za jedzenie ale np. za zegarek dostał tylko lepioszkę. Tak samo za koszulę. Wtedy doradził im pewien polski lekarz, żeby przyjęli przysięgę, bo tworzy się polskie wojsko i zaraz ich przejmie polskie dowództwo. Brat przyjął przysięgę i to go uratowało, ponieważ było paru chłopaków, którzy nie chcieli przyjąć i ich Ruscy rozstrzelali. Brat widząc jak rozstrzelali jego kolegów, którzy nie chcieli przyjąć przysięgi załamał się nerwowo, upadł na ziemie, krzyczał, jęczał i trafił na kilka dni do szpitala. Później ubrali ich w ruskie mundury oraz czapki i pociągiem zawieźli do Białegostoku. Nie wiedzieli gdzie jadą. W Białymstoku ich odżywili, bo po tej głodówce to były tylko skóra i kości. Byli tam 3 miesiące. Zrzucili rosyjskie mundury i dostali polskie. To było Wojsko Polskie ale dowódcami byli Rosjanie. Wyruszyli na front.
Brat opowiadał jak jego oddział przygotowywał się do natarcia na Nysę. Jego dowódca – Rusek – powiedział mu Ty jesteś młody to idź do szkoły oficerskiej na szkolenie, bo my tu i tak wszyscy w tym natarciu zginiemy. I tak też się stało. Zginął cały oddział z dowódcą. Brat długo potem powtarzał dzięki Bogu za takiego komandira.
W szkole oficerskiej był krótko na szkoleniu i znowu go wysłali na front, gdzie doszedł do Berlina.
Po wojnie został w wojsku. Dalej się uczył w różnych szkołach wojskowych i tak został zawodowym żołnierzem. Do Brodów przyjeżdżał tylko na przepustki i w odwiedziny do rodziny.
Został pułkownikiem chociaż miał wtedy duże szanse zostać generałem ale musiałby wyjechać na dłuższe szkolenie do Moskwy. Nie chciał tam jechać, ponieważ miał dosyć Rosjan i powiedział mi stopień pułkownika starczy.

Gdy skończyła się wojna to jak już wspomniałam pracowałam u Rosjan na poczcie. Na poczcie było około 40 pracowników a ja byłam najmłodsza i zawsze rano musiałam naszemu sekretarzowi partii przynosić świeżą gazetę. Naczelnik poczty był zadowolony z mojej prac,y bo co mi powiedział to to wykonywałam.
Natomiast moja rodzina chciała wyjechać po wojnie na tereny Polski a nie zostać na Białorusi. Naczelnik poczty nie chciał mnie puścić. Powiedział niech rodzina jedzie a ja dam Ci tutaj mieszkanie i pieniądze. Nie chciałam zostać, bo co ja tu będę robić sama dziewczyna 15 lat. Naczelnik nie chciał mnie zwolnić a transport już się zaczął tworzyć do wyjazdu. W końcu jednak po interwencji mojej mamy dostałam pozwolenie.

Nie jest prawdą, że Rosjanie wyganiali Polaków z Kresów. Przyszli i powiedzieli, że kto chce niech wyjeżdża, bo tutaj nie będzie Polski. Kto zostanie będzie Rosjaninem.

Podróż na zachód to była ciężka dola. Z naszego miasta było 6 km do stacji kolejowej. Na stacji przydzielili nam wagony towarowe. Takie długie pulmany. Ludzie najmowali u sąsiadów wozy i zwozili na stację cały swój dobytek. Konie, krowy, świnie, owce i drób. Do tego zboże, kartofle, siano i słomę.
Nasz ojciec miał dwa konie, dwie krowy, owce i świnie. Część zboża zamieniliśmy na mąkę i wieźliśmy na zachód nawet swoją mąkę. Obsługa pociągu powstawiała do wagonów małe piecyki ale opał trzeba było sobie samemu załatwić. Dwa tygodnie jechaliśmy. Często zatrzymywaliśmy się na bocznicy i ludzie szli szukać wody, żeby było co pić i na czym gotować. Zaczęły już też działać PURy. W Kutnie taki PUR dał nam jedzenie. Czasami takie PURy dawały jakąś zupę, chleb albo śledzia. Cały czas nie wiedzieliśmy też dokładnie, gdzie jedziemy.
Po drodze ludzie mówili, żeby nie jechać na zachód, bo będziemy mieszkać w ziemiankach. Niemcy wrócą nas pobić i zostaniemy ich niewolnikami. Ludzi zaczęło dosięgać zwątpienie i myśleli o powrocie. Rodzice jednak nie chcieli wracać na Białoruś. Ojciec bał się, że jak zamkną granicę to już nigdy nie będzie można wyjechać do Polski. Brat już wcześniej zapowiedział, że na Białoruś nie wróci.
Pociąg dojechał na stację do Pomorska. Było to na wiosnę 1946 roku. Dokładnie kwiecień bo za tydzień była Wielkanoc. Parowóz odczepił wagony i tak nas zostawili w nocy samym sobie. Las szumiał dookoła. Żadnej chaty czy domu nie widać. Kobiety zaczęły płakać, żeby wracać do domów. Chłopy rano poszli szukać do Pomorska i Brodów miejsca, gdzie można by się było osiedlić. W w Pomorsku w pałacu mieszkała już rodzina Zieleniewskich i powiedzieli nam przewieźcie rzeczy do nas do pałacu, co będziecie siedzieć w wagonie. Jak dobrze pamiętam to było nas około 7 rodzin, które przyjechały z jednej miejscowości. Z nami przyjechały rodziny Trojanowskich, Lisowskich, Kuncewiczów, Mackiewiczów, Giedrojć, Szpak, Zieleniewscy.
Przez tydzień mieszkaliśmy w pałacu w Pomorsku i dopiero później poszliśmy szukać sobie domu. Pałac był pusty i rozszabrowany. Poszliśmy mieszkać do Brodów. Najpierw zajęliśmy sobie dom gdzie Kaczorowski mieszka. W międzyczasie przyjechał z wojska w odwiedziny brat i powiedział taki mały domek sobie zajęliście, większy sobie wybierzcie.
Wybraliśmy sobie większy dom, gdzie rodzice mieszkali do śmierci. Jednak odbyło się to nie bez problemów. Przed nami mieszkała tam jakaś kobieta z Centrali i ojcu powiedziała, żeby zapłacił jej za dom a ojciec na to a Ty kupiła ten dom? Za to powyrywała klosze i lampy. Ojciec jej powiedział bierz te klosze i się wynoś. Potem zarządzono, że nie można tak łatwo zamieniać sobie domów. Nam jako rodzinie osadnika wojskowego przysługiwał dom i 10-hektrowe gospodarstwo ale ojciec nie chciał aż tyle ziemi i wzięliśmy tylko 3 hektary.
Jeszcze gdzieniegdzie w domach mieszkali Niemcy. Na przykład mieszkała jeszcze Niemka z dwoma prawie dorosłymi synami, którzy nie bali się i potrafili wpław przepłynąć Odrę.
Była też jedna stara Niemka, miała z 75 lat, która pasła Polakom krowy. Kiedyś jak wypędzałam nasze krowy to chwilę z nią porozmawiałam. Strasznie płakała. Mówiła, że jej rodzina wyjechała a ją tu zostawili. Narzekała też, że Brody to nie za dobra wieś, bo jest za nisko położona i przez to jest tu dużo wilgoci. Dzieci umierają a starzy chorują. Może chciała nas przestraszyć, żeby się tu nie osiedlać. Do dzisiaj tego nie wiem.
Należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam też nas zarejestrowano.
Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było jeszcze polskie wojsko. Żołnierze często organizowali zabawy a my jako młode dziewczyny tańczyłyśmy z nimi. Śpiewali żołnierskie piosenki.
Na jesień 1946 roku dla starszej młodzieży były organizowane kursy wieczorowe. Prowadził je nauczyciel Wacek Pluto. Parę razy poszłam na taki kurs ale jak zobaczyłam czego tam uczą to stwierdziłam, że ja to już dawno to umiem i przestałam chodzić.

Ślub brałam w 1949 roku. Mąż z rodziną pochodził ze Śląska. Przyszedł z wojny i jako osadnik wojskowy zajął sobie ostatni dom przy Odrze, gdzie mieszka Zieliński. Po ślubie zajęliśmy dom na ulicy Narodowej nr 147. Żyliśmy z 3-hektarowego gospodarstwa. Mąż nadużywał alkoholu i przez to zmarł przedwcześnie w 1975 roku mając zaledwie 50 lat, a ja po 30 latach mieszkania w Brodach przeprowadziłam się i mieszkam do teraz w Sulechowie.
Miałam czworo dzieci. Leon rocznik 1950, który już nie żyje, Władysław rocznik 1951 – żyje i
mieszka w Darnawie za Skąpem, Czesław urodzony w 1954 roku – nie żyje i córka Janina urodzona w 1959 roku, która mieszka na stałe w Niemczech.
Moi dwaj synowie też już nie żyją. Młodszy mieszkał i jest pochowany w Sulechowie a starszy w Czerwieńsku. Synowa od młodszego też już nie żyje. Córka mieszka na stałe w Niemczech i tylko raz w roku mnie odwiedza.
Moi rodzice już dawno nie żyją. Mama zmarła w 1970 roku mając 83 lata w tata w 1980 mając 92 lata. Mój brat mieszka w Poznaniu ale już jest chory. Natomiast siostra mieszka w Darnawie za Skąpem, lecz też jest chora. Miała dwa zawały i dwa udary. Jak już się jest po 80-tce to każdy jest chory.

Mieszkam sama w Sulechowie. Na razie jestem nadal bardzo sprawna. Dużo czytam. Poświęcam się także mimo moich 85 lat pracy w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych.

Adam

maj 142016
 
 Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Okupację niemiecką nie wspominam źle. Mieliśmy swoje małe gospodarstwo, to mleko i mąkę mieliśmy swoją. Była norma nałożona przez Niemców, że mogliśmy miesięcznie tylko 50 kg mąki zmielić. Świń też nie wolno było bić. Do tego każdy w ogrodzie musiał mieć wykopany okop(schron), gdzie jedną stroną się wchodziło a drugą wychodziło. Niemcy przychodzili i sprawdzali czy ludzie mają wykopane okopy. Ojciec do okopu zaniósł nawet poduszki i kołdry. Nigdy jednak nikt z tego schronu nie skorzystał.
Mimo zakazu mój ojciec z bratem postanowili jednak zabić naszą świnię. Nie było to takie proste, bo po ulicach chodziła non stop żandarmeria i szybko by usłyszał zabijaną świnię. Dlatego pod wieczór mnie wysłali na ulicę, żebym stała na czatach. Żandarmów było z daleka słychać, bo mieli metalowymi gwoździami podkute buty. Natomiast ojciec z bratem poszli do chlewa zabić świniaka. Nie wiedzieli jednak jak to zrobić, żeby świnia nie piszczała. Nabrali trochę do worka mąki i naciągnęli świni na głowę tak, że zaczęła się dusić tą mąką a oni dźgali ją nożem. I tak ją zabili. Potem był problem jak tą świnię sparzyć. Gotowali w kuchni wodę i po trochę ją parzyli i kroili na kawałki. To było dla nas dziwne, bo my zawsze opalaliśmy świnie. A ja przez prawie całą noc stałam na czatach na ulicy.
Za drugim razem jak zabili świnię to wzięli ją na wóz i zawieźli do lasu, i tam opalili ją w lesie. Wtedy to była już po naszemu przyrządzona świnia. Opalona i oskrobana. Niestety wtedy wynikły inne problemy, bo klacz miała źrebaka i sama wróciła z lasu do stajni, żeby nakarmić go mlekiem. Myśleliśmy z matką, że Niemcy ich złapali i zabili.

Polaków też Niemcy zabijali. Pamiętam, była taka pani Jadczakowa, żona sierżanta, której męża zabrali Ruscy w 1939 roku. Natomiast jej córka była u Niemców tłumaczką. Niemcy zrobili takie niby getto w Baranowiczach i tam zabrali panią Jadczakową i rozstrzelali. Nie pomogło nawet wstawiennictwo córki. Rosjanie wywozili wyższe sfery na Sybir a Niemcy rozstrzeliwali.
Partyzantka w naszej okolicy była bardzo aktywna. Nas osobiście to zbytnio nie dotyczyło, bo partyzanci do miasta rzadko się zapuszczali ale ludzie na wsiach to przez partyzantów się nacierpieli.
W mieście była też szubienica, gdzie wieszano publicznie ludzi. Pamiętam pewnego razu jak po mieście chodzili Niemcy i wołali, że wszyscy mają wyjść z domów, bo będzie publiczna egzekucja. Myśmy byli pełni strachu, że chcą nas zabić. Okazało się, że Niemcy na wsi złapali dwóch chłopów za pomoc partyzantom i zaprowadzili ich na szubienicę. Stał tam Niemiec w białym ubraniu, który ich powiesił. Przed egzekucją pozwolił im jeszcze powiedzieć ostatnie słowo. Jeden powiedział jestem niewinny a wszedłem do lasu, żeby zrobić miotłę z brzozowych gałązek. Drugi też mówił, że jest niewinny. Wisieli tak na szubienicy 3 dni, aż się zrobili sini. Ludzie zaczęli mówić, że wybuchnie zaraza. Wtedy Niemcy zagonili kilku chłopów, żeby ich za miastem pochowali.
Pamiętam też taką sytuację, gdy szłam na pole a Niemcy z trupimi czaszkami na czapkach, czyli SS, śmieją się, wygłupiają i leżą po rowach, żeby schronić się przed słońcem. A za mną szedł taki ułomny mężczyzna. Miał może z 40 lat. Sam do siebie mówił. Bałam się go trochę i zatrzymałam się z boku aż mnie wyprzedzi i pierwszy wyjdzie na drogę. Wyprzedził mnie i jak na szosie mijał SS-manów to wziął kamienie i zaczął w nich rzucać. Wszyscy Niemcy powstawali, szybko go złapali i ręce mu wykręcili do tyłu. Zaraz też podjechało niemieckie auto, wsadzili go do niego, zawieźli do lasu i tam zastrzelili. Po co on rzucał w nich tymi kamieniami? Ja przeszłam spokojnie zaraz po nim i mi Niemcy nic nie zrobili.
Najgorzej mieli na wsi ludzie, którzy mieszkali blisko torów. Raz partyzanci podłożyli bomby pod tory i wysadzili pociąg. Niemcy w odwecie zgonili ludzi mieszkających przy torach do stodoły, oblali benzyną i żywcem spalili. Zginęli wtedy niewinni ludzie.
Była też wyznaczona godzina policyjna. Często były też nocne kontrole. Wchodzili do domu, a jak ktoś długo nie otwierał to wywarzali drzwi. Robili rewizję i liczyli domowników.

W najgorszej sytuacji pod okupacją hitlerowską byli Żydzi.

Pamiętam, że mieliśmy takiego sąsiada Żyda co się nazywał Pupko, który uczył nas niemieckiego w szkole ale później go zabito. Do naszego miasta przybyło też wielu Żydów z Łodzi i Warszawy, którzy uciekli w 1939 roku. Ich Niemcy w Lachowiczach też zabili, a myśmy po nich bardzo płakali, bo byli to wykształceni ludzie, nierzadko profesorowie. W mieście było pięć Bożnic żydowskich i wszystkie napełniły się tymi żydowskimi uchodźcami. Pewnego razu naszą ulicą szedł tłum Żydów, którzy szli na łąki i pola za miejscowością, gdzie mieli nadzieję się schronić. Jednak po pewnym czasie patrzymy a Ci Żydzi wracają z powrotem. Jeszcze byli nie ograbieni, mieli złoto i kosztowności przy sobie, ładnie poubierani. Przeczuwali, że Niemcy chcą się z nimi rozprawić, bo do napotkanych ludzi mówili weź moje dziecko. Niektórzy myśleli, że ich Niemcy gdzieś na roboty wywiozą.

W Lachowiczach przed wojną było około 9 tysięcy Żydów. Założono getto dla Żydów. Getto było to kilka domów ogrodzone drutem kolczastym ale nie pod napięciem. Tam umieszczano wszystkich Żydów z miasta. Żydów z getta goniono do pracy przy budowie drogi. Była budka strażnicza przy wyjściu z getta. Żydzi tam strasznie głodowali i gdy szli do roboty to wymieniali się z polską ludnością mosiężnymi łyżkami czy prześcieradłami na jedzenie. W tej budce strażnicy obmacywali Żydów, robili im rewizje i zabierali rzeczy, które chcieli wymienić na jedzenie. Do tego budka służyła jako miejsce, gdzie Żydów bito za to, że chcieli się wymieniać.

W sumie były trzy pogromy Żydów. Gdy pierwszy raz bili Żydów to Niemcy okrążyli miasto a nam Polakom powiedziano, żebyśmy w tym dniu nie szli do szkoły, bo będą bili Żydów. Natomiast za miastem były okopy i pogonili tam kilkudziesięciu Polaków, żeby je wyczyścili i pogłębili. Mój starszy brat bardzo nie chciał iść kopać to schował się przed Niemcami pod łóżkiem. Zgonili Żydów do parku, w którym Rosjanie, gdy weszli do Polski w 1939 roku postawili duży pomnik Lenina. Jednak Niemcy później łańcuchami owinęli ten pomnik, zapięli czołg i przewrócili Lenina. Podczas tego pogromu okazało się, że nie mordowali ich Niemcy. Zapytałam się pewnego Niemca czy to oni strzelają – Deutsche Soldaten? a on odpowiedział Nein – Litwini. Niemcy byli w szarych mundurach a Litwini mieli zielone. Później ustawiali Żydów w czwórki, kazali chwycić się pod ręce i tak szli pod strażą litewskich żołnierzy nad te okopy za miastem. Wtedy wszyscy zrozumieli co się szykuje. Żydzi też wtedy się zorientowali co ich czeka. Próbowali przekupić Niemców pieniędzmi. Niektórzy ze strachu wpadali w obłęd i rwali włosy. Masakry dokonano karabinami maszynowymi. Zabito około 3 tysięcy Żydów. Zginął między innymi Rabin z pięciorgiem dzieci, lekarz Zimmermana, nauczyciele i wielu innych znanych nam osobistości.

Ciała wrzucono do tych pogłębionych okopów i przysypano niewielką warstwą ziemi. Na wiosnę gdy mrozy puściły te doły aż się ruszały od rozkładających się ciał. Ziemia falowała jak morze. Niemcy znowu zgonili Polaków, żeby nasypać więcej ziemi na mogiły, bo bali się epidemii. (pierwszy pogrom Żydów był 28 października 1941 roku).

Następny pogrom był w lecie 1942 roku. Gdy zbliżała się druga masakra to Żydzi sami podpalili domy w getcie i zaczęli powstanie. Wiał mocny wiatr i padał deszcz. Płonące duże kawałki domów z getta leciały na okoliczne domy w tym nasz. Wieczorem jak się ściemniło Żydzi przecięli druty i może nawet z 1000 Żydów uciekło do lasu. Reszta, która nie uciekła została zabita. Wielu też spłonęło w domach.

Któregoś dnia po drugim pogromie Żydów patrzymy idą lekarze – Żyd i Żydówka – niosą całą torbę biżuterii i złota. Nagle przy naszym domu, pod naszymi oknami zatrzymał ich Niemiec. Żydzi dali mu torbę złota za to, żeby ich nie zabijał. Nie wiem co się z nimi stało ale wątpię, żeby przeżyli wojnę.

Był też żydowski kowal, który miał piękny nieduży domek i zawsze był uczynny dla wszystkich. To konia podkuł, to obręcze do kół od woza zrobił. Podczas pierwszego pogromu Żydów kowal zdołał się ukryć. Niestety jego żonę i córkę zabili podczas masakry. Potem jednak Niemcy szukali ukrywających się Żydów i kowala także złapali. To był straszny widok jak go prowadzili. Trzymał się płota i nie chciał iść z nimi. Bili go przy tym a on krzyczał i piszczał matka moja matka, matka moja matka a Niemcy okładali go kolbami po plecach.

Do nas przychodził taki złodziej-Żyd i płakał, że mu całą rodzinę już zabili. Chciał, żeby go też już zabili. Czasami matka mu jeść dawała. Później Żyd dostał się do getta i mama nosiła mu trochę mąki wieczorami. Podawała mu ją pod drutami. Ostatni trzeci pogrom był w 1943 i w tym czasie też zlikwidowano getto.

Adam

Translate »