maj 072016
 
Jadwiga Orzeszko

Jadwiga Orzeszko

Jak to w zwyczaju bywa podczas przeprawy promem ludzie rozmawiają z promistami. Tak też robi Andrzej kiedy rano jeździ promem do pracy. Uciął sobie pogawędkę z ówczesnym sołtysem i promistą Panem Piotrkiem Olejnikiem. Promista wiedząc o historycznym hobby Andrzeja powiedział rozmawiasz ze starszymi ludźmi o historii a w Sulechowie mieszka taka babcia, która żyła 30 lat w Brodach, pamięć ma świetną a do tego gaduła jakich mało. Andrzej nie zwlekając znalazł szybko nazwisko w książce telefonicznej, zadzwonił i umówił nas na termin spotkania. Już pierwsza rozmowa przez telefon potwierdziła ponadprzeciętną rozmowność starszej Pani, bo trwała kilkadziesiąt minut.
Razem z Andrzejem stawiliśmy się punktualnie o wyznaczonej porze 27 lutego 2015 roku w godzinach wieczornych w mieszkaniu Pani Jadwigi w samym centrum Sulechowa.
Pani Jadwiga poczęstowała nas smażoną rybą i długo nie trzeba było czekać jak sama zaczęła opowiadać historię swojego życia.

Nazywam się Jadwiga Orzeszko z domu Siegień. Urodziłam się 1 września 1930 roku w miejscowości Lachowicze w ówczesnym powiecie baranowickim na terenie dzisiejszej Białorusi. Mój ojciec Tomasz Siegień urodzony w 1888 roku i mama Anna urodzona w 1887 roku mieli jeszcze dwoje dzieci. Najstarszego syna urodzonego w 1926 roku i młodszą córkę Zofię rocznik 1932. Moja mama bardzo słabo czytała i pisała, bo nie miała możliwości, żeby chodzić do szkoły. Przez to też moi rodzice bardzo dbali, żebyśmy uczęszczali do szkoły i zdobyli chociażby podstawowe wykształcenie. Lachowicze były niewielkim miasteczkiem w pobliżu granicy ze Związkiem Radzieckim. Mimo, że mieszkaliśmy w mieście to rodzice utrzymywali się z gospodarstwa, które miało areał 3 hektarów. Ojciec do tego najmował się na powłoki u Tatarów. Warto wspomnieć, że Lachowicze to miejscowość, gdzie przed wojną mieszkała ludność wyznająca aż cztery religie i wszyscy mieli swoje świątynie. Najwięcej było Muzułmanów ze swoim Meczetem i Żydów ze swoimi Bożnicami. Nas Katolików ze swoim Kościołem i Prawosławnych z Cerkwią było mniej. Jednak wszyscy żyli ze sobą w zgodzie i nie pamiętam aby były jakieś spory na tle religijnym. Mój rodzinny dom stoi do tej pory i teraz mieszkają w nim Rosjanie.

Okres przedwojenny pamiętam jako spokojny i nam dzieciom nic go nie zakłócało. Chodziliśmy do szkoły. Przed wojną skończyłam 2 klasy w polskiej szkole. Pamiętam, że przed wojną byliśmy ze szkoły na wycieczce w miejscowości Hruszówka, która była dwa kilometry za naszym miastem, gdzie w swoim dworku żył kiedyś Tadeusz Rejtan. Ugościła nas tam potomkini Reytanów (Alina z Hartinghów Reytanowa). Była drobnej postury i zawsze nosiła mały kapelusik. Podczas wycieczki cały czas grała nam orkiestra. Upiekliśmy chleb i nadoiliśmy mleka, bo było to duże gospodarstwo. Pani Reytan miała też swoją papugę, która siedziała jej na ramieniu i wołała moja Pani, moja Pani. Pamiętam też, że Pani Reytan jeździła przez Lachowicze bryczką i zawsze towarzyszyły jej dzieci, chociaż swoich nie miała. Jak się później dowiedziałam brała sieroty, karmiła je, uczyła i później wysyłała na studia.
Mąż Pani Reytanowej w 1910 roku, gdy popełnij samobójstwo, to ostatnim jego życzeniem było, żeby go pochować nie z bogatymi a z biednymi. Pochowano go na jego polu, gdzie później wybudowano kaplicę. Ksiądz podczas naszej wycieczki odprawił w kaplicy mszę i powiedział dziatki tutaj leży w grobowcu Pan Reytan.
Gdy w 1939 roku przyszli Sowieci to Panią Reytan wywieźli na Sybir a cały majątek rozkradli i roztrwonili. Nie wiem czy przeżyła zsyłkę na Sybir.

W 1939 roku zaczęła się nerwowa atmosfera. Ludzie zaczęli przeczuwać zbliżającą się wojnę. W czerwcu ojca powołano do wojska. Przez 3 miesiące stacjonował w Rabce Zdrój, lecz nie wiem czemu przed samym wybuchem wojny zdemobilizowali go i wrócił do domu.
W lipcu i sierpniu 1939 roku kilka rodzin z naszego miasteczka przeczuwając zbliżającą się wojnę wyjechało za granicę. Tak było na przykład z naszym sąsiadem adwokatem, który wyjechał do Szwajcarii.
17 września 1939 roku do naszego miasteczka weszły oddziały Armii Czerwonej. Walk nie było ale Rosjanie od razu wprowadzili swoje rządy. Pozamykali szkoły i sklepy. Przejęli także całą dokumentację z urzędów. Polacy byli tak zaskoczeni atakiem ze wschodu, że nie zdążyli ani schować ani zniszczyć dokumentów. Stąd Rosjanie mieli „polskich wrogów ludu” podanych na tacy. W zimie rozpoczęły się pierwsze aresztowania i wywózki na Syberię. Na jesień 1940 roku Sowieci otworzyli szkoły i rozpoczęłam naukę w rosyjskiej szkole, gdzie uczyłam się języka rosyjskiego i białoruskiego.

W czerwcu 1941 roku Niemcy niespodziewanie zaatakowały Związek Radziecki. Do Lachowicz weszła niemiecka żandarmeria i rozpoczęła swoje nowe rządy. Otworzono zamknięte przez Rosjan sklepy. Otwarto także niemieckie szkoły, do której także uczęszczałam. Obowiązkowymi językami w szkole były niemiecki i białoruski.
Ojciec i brat pracowali dla Niemców, żeby utrzymać rodzinę. Kto miał większe mieszkanie to wyrzucali go do mniejszego. Wywozili ludzi na roboty przymusowe. Oficerowie niemieccy zajmowali mieszkania. Młode dziewczyny musiały przychodzić do tych mieszkań sprzątać i czyścić buty. Jak źle wyczyścili to taki oficer potrafił dać w mordę dziewczynie.
U nas natomiast na podwórku Niemcy rozstawili swój tabor. Czyścili, poili i karmili swoje konie. Przychodzili także do naszego domu i rozmawiali ale zachowywali się dobrze. Ojciec znał trochę niemieckiego to z nimi rozmawiał. Niemiecki Wehrmacht to było prawdziwe wojsko. Żołnierze jak malowani. Jak szli na Stalingrad to śpiewali żołnierskie piosenki a nam dzieciom dawali cukierki. Jednak z czasem w 1943 i 1944 roku kiedy Niemcom brakowało mężczyzn do wojska to szli już gorzej wyglądający, a nawet niektórzy to kalecy.

Adam

kwi 242016
 
Kościół w Brodach

Kościół w Brodach

Parafia Nietkowice – Kościół filialny Brody pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

Brody – niewielka wieś położona kilka kilometrów od Czerwieńska – w kategorii „atrakcji turystycznych” może się poszczycić przeprawą promową na Odrze. W osadzie brak historycznych pamiątek – wyjąwszy niewielki kościółek należący do parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nietkowicach. Świątynia oddana Niepokalanemu Poczęciu Najświętszej Maryi Panny została wzniesiona przez tutejszą wspólnotę około 1854 roku. Murowana sylwetka o stosunkowo prostej konstrukcji osiadła na planie prostokąta. Po zachodniej stronie ponad linia korpusu góruje wieża, zaś od wschodu przysiadła niewielka absyda.

W niszach po obu stronach ołtarza umieszczono figury Bożej Rodzicielki odzianej w błękitny płaszcz i Jezusa – odsłaniającego na piersi bolejące serce pełne łask i przebaczeń. Wśród elementów wystroju świątyni zwraca uwagę nieduży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża z upamiętnionym pasterskim zawołaniem „Totus Tuus” i latami 1978-2005 oraz haftowany obraz przedstawiający św. Franciszka z Asyżu z umieszczonymi u dołu datami 1182-1982.

Kierując wzrok ku sklepieniu, można dostrzec symbole Boskiej nieskończoności – litery alfa i omega oraz symbole Bożej trójjedności – krzyż, gołębicę oraz oko Opatrzności.

Źródło: „Kościoły Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej: nasze dziedzictwo. T. 2, Dekanaty zielonogórskie i sulechowski” tekst Robert Kufel, Katarzyna Jarzembowska; tł. Barbara Słobodzian. – Bydgoszcz: Ikona, [2010]. – 135, [1] s., il. kolor., 33 cm.

mar 212016
 
Była stolarnia z mieszkaniem stolarza na piętrze i dom

Była stolarnia z mieszkaniem stolarza na piętrze i dom

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje tartak w Groß-Blumberg.

Założyciel urodził się w 1888 roku Pommerzig i zmarł w 1960 roku koło Erkner
Tartak powiększał się w czasach Wielkiego Kryzysu
Blumbergaowska firma Augustin produkowała słupy energetyczne i drewniane stemple

Przy wyjeździe z miejscowości Groß-Blumberg w kierunku Pommerzig dzisiejsi goście nie wpadną na to, że kiedyś pracował tam jedyny w miejscowości „zakład przemysłowy”. Wszystko, tartak z ciesielstwem i stolarstwem Hermanna Augustina zniknęły. Tartak i drewutnia, brama i torowisko, piła tarczowa, strugarka, piły taśmowe, itp, oraz przechowywane tam drewno zaraz po wojnie pojechały do Związku Radzieckim lub zostały utracone w inny sposób. Dzisiaj są tam tylko dom i niektóre budynki gospodarcze. Plac na którym był tartak jest porośnięty krzewami i chwastami.
Zakład był dziełem życia Hermanna Augustin, który urodził się w 1888 roku w Pommerzig a z zmarł połowie 1960 roku w DDR-1255 Woltersdorf koło Erkner. Ożenił się w 1914 roku z Agnes z domu Engler, z Groß-Blumberg, co prawdopodobnie spowodowało, że spróbował szczęścia w tej miejscowości. Już w 1912/13 zaczął od stolarki. Dom, stodoła i kuchnia letnia pochodzą z lat 1913-18, a druga stodoła została wybudowano w około 1922 roku. Wszystko było początkowo małe i wystarczające. W skromnej skali interes istniał do późnych lat 20-tych
Jak na ironię w czasie światowego kryzysu gospodarczego w latach 1928-32 firma znacznie się rozbudowała. Hermann Augustin nabył piły tarczowe, piły ramowe, strugarki, piły taśmowe, stoły stolarskie, a także szlifierki do ostrzenia piły. Wielu stolarzy, sześciu niewykwalifikowanych, dwóch stolarzy i jeden woźnica znaleźli stałą pracę. Częstym widokiem aż do końca wojny przy wjeździe do miejscowości od Pommerzig po lewej stronie było zazwyczaj 600 metrów sześciennych desek i bali, 200 metrów sześciennych drewna okrągłego (świerk i sosna) i około 220 metrów sześciennych starannie poukładanych kantówek. Dwa konie pomagały w ciężkiej pracy, choć pracowały też na 2-hektarowy gospodarstwie co było niezwykłe jak na tamte czasy.
Okrąglaki pochodziły z
okolicznych lasów i częściowo przywożono je własnymi zaprzęgami, a częściowo wozami chłopów. Pnie cięto na placu, cięto je na długość, a następnie przetwarzane były na pile na deski i belki. Drewniane wióry i odpady były tanim opałem w wielu gospodarstwach domowych w Groß-Blumberg. Mocniejsze, szersze deski zostały pocięte na stemple (prawdopodobnie chodzi o takie stosowane w górnictwie) i wysłane pociągiem jako ceniony materiał szalunkowy dla Górnośląskiego Zagłębia Węglowego. Deski i belki odbierało lokalne budownictwo i robiło z nich więźby dachowe, szopy i stodoły, a także podłogi, schody, okna i drzwi. Najlepsze pnie było czysto okorowane, moczone przez cztery godziny w betonowym korycie w karbolinie i ostatecznie dostarczane do urzędu telegraficznego jako słupy. Wióry były wykorzystywane jako opał do dużych pieców do suszarni stolarskiej. Albo służyły także jako ściółka dla zwierząt.
Główna działalność była w zimie. Wtedy większość żeglarzy była w domu. Wielu z nich spędzało kilka tygodni jako pomocnicy na placu drzewa Hermanna Augustin i byli zadowoleni, że mogą zarobić kilka dodatkowych marek.
Zasilanie elektryczne wsi w czasach, kiedy tartak się rozrastał było niewystarczające. Oprócz konsumpcji gospodarstw domowych maszyny tartaczne o wysokich wymaganiach mocy, zwłaszcza
piły obciążały sieć tak, że często żarówki w domach bladły, lub migały czerwonawym światłem tak jakby chciały zgasnąć. Tylko wtedy, gdy piły ponownie pracowały na biegu jałowym było jaśniej w domach. Niektórzy w Groß-Blumberg zaczęli rzucać przekleństwa w kierunku „pommerzigowskiego końca”. Gdy wybudowano transformator skończyły się problemy i gniew zelżał. Technologia potrzebowała po prostu więcej czasu, niż jest to dzisiaj, w celu dostosowania się do okoliczności.
Właściciel okazałego tartaku naturalnie wypowiadał się w lokalnej polityce. Hermann Augustin należał przez 1
4 lat do zarządu gminy. Był poza tym przez wiele lat szefem funduszu oszczędnościowo-kredytowego w Groß-Blumberg. Od 1932 roku strzelał też do jeleni, dlatego w tym czasie dzierżawił tereny łowieckie po drugiej stronie Odry na granicy z Rothenburg.

Tłumaczenie Adam i Janusz

mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

mar 062016
 
Brody

Brody

Na niemieckich pocztówkach z okręgu krośnieńskiego, które pochodzą z czasów przedwojennych, jest narysowany wiatrak pomiędzy miejscowościami Brody i Pomorsko. Turyści zza granicy znajdują tam jednak ówcześnie rozpadającą się budowlę. Miejsce, gdzie stał dom mieszkalny rodziny młynarskiej, jest otoczone zaroślami i częściowo wysokimi akacjami.

Przez dłuższy czas przypuszczałem, że nikt z rodziny Mattnerów nie przeżył. Rodzina ta gospodarowała w młynie do czasów przesiedlenia. Na spotkaniu mieszkańców okręgu krośnieńskiego 24. I 25. czerwca 1995 zostałem jednak wyprowadzony z błędu. Zawarłem tam ponowne znajomości z córkami mistrza młynarskiego Reinholda Mattnera, Anną i Herthą. Komiczne, mieszkańcy Bródek, a także ja mówiliśmy zawsze o Karlu Mattnerze, a on nazywał się Reinhold. Z czasów szkolnych pamiętałem jego syna Artura i córkę Annę, w przeciwieństwie do Herthy, która jest nieco młodsza. W Berlinie rozpoczęliśmy oczywiście rozmowę. Spytałem o historię rodziny i młyna. Słowo mówione bywa jednak ulotne, dlatego niezbędne były również późniejsze telefony oraz korespondencja, abym mógł choć trochę uzupełnić historię ojczyzny:

Anna Mattner wie ze słyszenia, że w roku 1938 młyn istniał już od stu lat i że zawsze był w posiadaniu jej rodziny. Teraz więc minęło około 160 lat, odkąd jakiś Mattner, którego imienia dziś nie znamy, zbudował, bądź zlecił budowę wiatraka pomiędzy dwiema dużymi, odrzańskimi wsiami. Młynarz drugiej, bądź też trzeciej generacji ożenił się w młodych latach z dziewczyną ze wsi Lochow. Ten Mattner jednak długo nie pożył. Zmarł wkrótce mając 25 lat na skutek wypadku. Młoda wdowa nie czuła się na siłach, aby nadal prowadzić zakład z pomocą zatrudnionego czeladnika, czy też mistrza. Wzięła więc swojego syna Reinholda (urodzonego w 1886 r.), którego my później nazywaliśmy Karlem, za rękę i wróciła do swojej wsi Lochow. W tej wsi żył jej brat, który przygarnął obu nieszczęśliwych ludzi. Reinhold, który przyszedł na świat w Brodach, wzrastał i wychowywał się we wsi Lochow. Gdy skończył 14 lat matka wysłała go do Unruhstadt, aby tam uczył się rzemiosła młynarskiego. Cztery lata później, gdy z ucznia stał się czeladnikiem, wziął wraz z matką w posiadanie swe dziedzictwo.

W międzyczasie młyn był dzierżawiony, lub stał pusty. Z tego powodu dom i młyn były odwiedzane przez licznych złodziejaszków i łupieżców. Brakowało drzwi, ram okiennych i pieców kaflowych, które to grabieżcy wyrwali, bądź połamali. Syn wraz z matką doprowadzili dom do porządku i młyn zaczął znowu funkcjonować. Mogli więc sobie zapewnić życie na odpowiednim poziomie.

W roku 1910, mając 24 lata, Reinhold Mattner żeni się z córką chłopa z miejscowości Mosau. To przyczyniło się również do zawodowo – gospodarczego sukcesu. W międzyczasie z czeladnika stał się mistrzem młynarskim. Kilka lat poźniej na świat przychodzą dzieci, najpierw syn Arthur, później córka Anna i na końcu Hertha. Syn Arthur byłby w dzisiejszych czasach z pewnością uczniem szczególnym. Nie otrzymał on żadnej porządnej nauki, zarabiał jednak na chleb ucząc się od ojca. Przeżył drugą Wojnę Światową jako żołnierz ostatniego powołania do służby wojskowej i przetrwał trzy lata sowieckiej niewoli. Później mógł pracować przez jakiś czas w Lieberose jako młynarz. Zmarł w roku 1975 w wieku 60 lat.

W roku 1945 nastąpiły przesiedlenia ludności niemieckiej. Wszyscy, zarówno rodzina Mattnerów, jak i my, musieliśmy opuścić wsie. Po militarnych wydarzeniach z przełomu stycznia i lutego wydawało się, iż nie będziemy musieli opuszczać naszych domów, jednakże Armia Czerwona zarządziła, jak wiadomo, ewakuację z terenów znajdujących się blisko frontu. Tak więc Mattnerowie musieli się wyprowadzić około 20 km na północny wschód. Osiedli w Riegersdorf, na południe od Świebodzina, u brata żony. Były młynarz zmarł już w marcu 1945.

Reszta rodziny wróciła jeszcze później do Brodów, ale nie do swojej posiadłości, lecz do pusto stojącej zagrody (Kreuzingera) we wsi. W sierpniu 1945r. pani Mattner wraz z córkami i trzema w międzyczasie urodzonymi wnuczętami musiała opuścić ojczyznę. Ich pierwszą stacją po przesiedleniu był lager Jamlitz, położony na zachód od Odry i Nysy. Matka Mattner znalazła swoje ostatnie miejsce pobytu w pobliskim Lieberose, gdzie zmarła w roku 1968. Córki dotarły do Berlina. Anna, której pierwszy mąż poległ na wojnie, wyszła za mąż po raz drugi i stała się panią Lucht. To tyle, jeżeli chodzi o los rodziny Mattner.

A młyn? Niektóre uratowane fotografie są podstawą wspomnień. Najstarsze zdjęcie powstało w roku 1934 i jest trochę wyblakłe. Ale widoczny jest na nim taki młyn, jaki znamy z czasów naszej młodości. Dwie kolejne fotografie oddają stan młyna z okresu pomiędzy rokiem 1935 a 1939. W tym czasie skrzydła młyna zostały rozebrane, a mistrz Mattner przekształcił zakład w młyn silnikowy. Wojna zakończyła jednak incydent z Dieslem. Brakowało ropy naftowej surowej. Już w roku 1940 silnik Diesla musiał ustąpić elektrycznemu agregatowi napędowemu. Aż do gorzkiego końca Reinhold Mattner zaopatrywał piekarnie w okolicy w bardziej lub mniej białą, na końcu już razową mąkę. Mąka docierała aż do Züllichau (Sulechów), Schwiebus (Świebodzin) i Grünberg (Zielona Góra).

Gdy w końcu broń ucichła, Polacy ponownie uruchomili młyn.

Pewnego dnia spłonął jednak dom mieszkalny, zbudowany w latach 30-tych, uszkodzony lekko podczas wojny przez radziecki samolot. Po tym wydarzeniu rozebrano młyn. O miejscu pobytu urządzeń oraz maszyn córki Mattnera nie mogą nic opowiedzieć. Nikt więc nie wie, czy gdzieś w Polsce części młyna się jeszcze zakręciły.

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

lut 282016
 
Brody

Brody

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje jak wyglądał plac zabaw przed II Wojną Światową i jak Polacy go po wojnie przeobrazili w boisko.

Kiedy pierwszy raz po wojnie w 1975 roku przyjechałem do Groß-Blumberg, to zauważyłem zmiany w centrum wsi: Nasz dawny plac zabaw został obsadzony brzozami a „Marusch ogród” gdzie stały tak piękne jabłonie i grusze został przekształcony w boisko do piłki nożnej. Postanowiłem prześledzić historię tej ważnej części naszej nadodrzańskiej miejscowości. Gdzie nasze pokolenie było aktywne w konkursach dziecięcych i młodzieżowych zawodach, „Sandkeuten„(kopalnia piasku) powstały jeszcze przed pierwszą wojna światową. Został tam już dawno wykopany piasek do posypywania ulic i piasek budowlany. Nierówny teren był plamą na honorze w centrum wsi. W „Keuten” zbierała się woda. Kiedy na Odrze była powódź to gruntowa woda wypełniała doły po brzegi. W tych „Sandkeuten” mało liczni blumbergowscy wikliniarze moczyli swoją wiklinę, żeby pozostała elastyczna i mogła być obrana. Niektórzy z nas mogą pamiętać Heinricha Finke lub kuzyna Kush Seiferta. Około 1912/1913 roku gmina zleciła przywiezienie ziemi aby wypełnić doły i wyrównać teren. Aby utwardzić nawierzchnię glina „znad Odry” została wymieszana z piaskiem, na której później słabo rosła trawa. O czasie sadzenia lip wokół placu pytałem Otto Kakoschke z rocznika 1907, jednak nie pamięta tego dokładnie. Ale on poinformował, że w 1916-17 Adolf Lange (Päche Adolf), który stracił rękę jako sierżant i nie mógł walczyć na froncie, szkolił młodych ludzi na boisku. Otto Kakoschke przyglądał się temu i uważa, że w tym czasie lipy były już posadzone. W południowo-zachodnim narożniku placu zabaw w pobliżu rogów „nauczyciela Berthesa” i „Marusch Ogród” stał – dla wszystkich z nas wiedzących – „dąb pokoju”. Otoczony różnymi krzewami ozdobnymi, takimi jak śnieguliczka biała (Knallerbsenbüsche) i japońska pigwa, którą nazywaliśmy trzepoczącą różą. Tym drzewem to chyba był amerykański dąb szkarłatny z okrągłymi owocami i o dość gładkiej korze. Otto Kakoschke uważa, że został posadzony w okresie po pierwszej wojnie światowej. Marta Hilsenitz, którą również poprosiłem o informacje, twierdzi jednak, że kuzyn Immers tworzył park i ozdobny ogród już w latach przed 1912/13. Immers wtedy mieszkał u Gürtlera obok piekarza Kadacha. Pogląd Marthy Hilsenitz jest wielce prawdopodobny, jeśli porównamy wielkość pni lip i dębu pokoju. Nazwa „Dąb pokoju” przemawia za wczesnym okresem powojennym. Ale być może są blumberganie, którzy chcą aby był to okres 1912/13 i chcieli w tym roku wyrazić nadzieje ze pokój pozostanie. na zawsze. Obok ogrodu z dębem przynajmniej w lato stał przenośny ale zamocowany w ziemi drążek. To urządzenie i poręcze były przechowywane przez Otto Kakoschke w stodole starej szkoły i wyciągane na zewnątrz podczas lekcji gimnastyki. Jak donosi mój informator z inicjatywy nieżyjącego nauczyciela Ernsta Möbusa w latach 1922/23 w Groß-Blumberg powstał klub gimnastyczny. Regularnie organizowano u Schelacka (Gasthof zur Oder)pokazy gimnastyczne, gdzie do podłogi instalowano drążek. Wybitnymi gimnastykami byli nauczyciel Möbus, Fritz Keßler i Gustav Kupsch. Młody człowiek z małą i średnią posturą, który przybył do Groß-Blumberg w celu poszukiwania węgla brunatnego był mistrzem gimnastycznym i nauczył mieszkańców wiele gimnastyki. W 1930 roku klub gimnastyczny po cichu zniknął, drążek był na placu zabaw i stał tam, jeśli dobrze pamiętam, przez cały rok. Kilka metrów od tego drążka zbudowano rusztowanie, na którym były zawieszone obok siebie trzy liny wspinaczkowe. Słup z drabinkami do wspinania się na placu zabaw na samej górze kończył się drążkiem. Ten pręt był wcześniej dostępny jako podobna podpora w nowej szkole. Kiedy w 1945 roku polska ludność przejęła Groß-Blumberg, również przejęli boisko piłki nożnej, ale okazało się, że plac jest zbyt mały i zupełnie nieprzydatny. Stodoła Gillersa i budynek mieszkalny zostały spalone. Przypuszczam, że niektóre ze starych drzew owocowych w „Marusch Garten” nie przetrwały zawieruchy końca wojny. Więc Polacy wykarczowali ten ogród, „Dąb pokoju” i części lip na starym placu zabaw. Wyrównali teren i tak stworzyli odpowiednie boisko do piłki nożnej w miejscowości. Droga „za stodołą”, która już straciła swoje znaczenie, ponieważ nie ma żadnych lokalnych rolników i tym samym charakteru rolniczego wsi i całą szerokością należy do boiska do piłki nożnej i jest ślepą uliczką. W latach 1966/67 z inicjatywy nauczycieli obsadzono brzozami niepotrzebną część placu zabaw. Szybko rosnące brzozy mają obecnie takie same grube pnie jak stare lipy – od 30 do 60 cm. Z wieku drzew nie można odtworzyć historii tego miejsca. Jeszcze spacer po małym brzozowym lesie, gdzie ścieżkę przez brzozowy lasek Polacy tak samo mocno wydeptali tak jak my dawniej ten plac zabaw. Może jeszcze dzisiaj od czasu do czasu śmiały chłopiec w ciemne jesienne i zimowe wieczory głośno gwiżdżąc przechadza się wzdłuż placu?

Tłumaczenie Adam i Janusz

lut 202016
 
Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

To zdjęcie szkoły żeglarskiej w Groß-Blumberg zdobył Kurt Kupsch. Przy rozpoznawaniu osób wspierali go, dawny kapitan śląskiej Żeglugi Morskiej / Berlin Lloyd Rudolf Hilsenitz i Otto Päch wraz ze swoimi rodzinami, a także rodzina zmarłego szypra Helmuta Brauera.

Zgodnie z ustaleniami zdjęcie pokazuje semestr zimowy 1928/29 i zostało zrobione w lutym 1929 roku. Na zdjęciu od lewej: W tylnym rzędzie Gustav Boy, Bernhard Kupsch Oskar Stobernack, Reinhard Neumann, Ernst Hulke (wszyscy z Groß-Blumberg), Richard Mattner (Pommerzig), dwóch nieznanych i Fritz Hasse (Groß-Blumberg) , W 2 rzędzie od tyłu Bernhard Kupsch z Langes Ecke, Otto Lupke, Paul Noskego (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Otto König (Klein-Blumberg), Richard Berloge, Paul Zerbe, Franz Seifert (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Paul König (Klein-Blumberg), Bernhard Klauke i Otto Paul (oboje Groß-Blumberg). W drugim rzędzie od przodu nauczyciel Musching, Richard Bothe (oboje Pommerzig), Richard Kubisch (Groß-Blumberg), Otto Stobernack (Pommerzig), nie znany, Adolf Klauke, nauczyciel Urbach, nauczyciel Möbus (wszyscy trzej Groß-Blumberg), kolejny nieznany, Paul König (Klein-Blumberg), Paul Schulze, Franz Noske i Willy Berloge (wszyscy trzej Groß-Blumberg) W pierwszym rzędzie siedzi nieznany mężczyzna, nauczyciel Rode, Heinrich Klauke, nauczyciel Zogbaum (wszyscy trzej Groß-Blumberg), dwóch panów z Urzędu Dróg Wodnych i Urzędu Żeglarskiego w Crossen, Hermann Schulz (Groß-Blumberg) i Adolf Stadach (Pommerzig).

Adam

Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

lut 142016
 
Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego  w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje jak wyglądało najważniejsze święto największej grupy zawodowej (stanowili około 1/3 społeczeństwa) jakim byli marynarze w przedwojennym Groß-Blumberg czy Pommerzig.

Prawie regularnie w pierwszej połowie stycznia zamarzała Łaba i wszystkie wody na wschód od niej leżące i płynące. Następnie ustawał niewielki ruch turystyczny z Wrocławia, Szczecina i Berlina, a także nieco dalej w kierunku nadodrzańskich wsi. Często marynarze z całym ekwipunkiem w lnianym worku powracali do swoich rodzinnych miejscowości, aby nie przegapić tego balu, zawrzeć związek małżeński lub te kilka tygodni wykorzystać na spotkania towarzyskie z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi.

Chyba w każdej wsi było stowarzyszenie-klub marynarzy. To był – może obok chóru – prawdziwy związek w miejscowości. Zimowy bal marynarzy, był kulminacyjnym punktem stowarzyszenia w który wkładano wiele wysiłku i troski.
Gdy zjechali do domu to w krótkim czasie zwoływano zebranie. Na którym szybko podsumowano zeszły rok.
W wyznaczonym terminie punktualnie przybywali muzycy, w Groß-Blumberg i Pommerzig „Schmulinsker” z Züllichau. W Groß-Blumberg miejsce do tańczenia było w „Alten Schenke”. Flagi i chorągwie stowarzyszenia były już wcześniej pobrane z kościoła. Ktoś mógł być niepoważany jeśli pojawiłby się w nie wyznaczonym tradycyjnym stroju: ciemny garnitur z surdutem, szarfą i w cylindrze.
Z miarową muzyką ruszał uroczysty pochód do wojennego pomnika poległych. Tam w ceremonii złożenia wieńca i modlitwy zostali upamiętnieni polegli i zmarli w ostatnim roku. Następnie udaliśmy się w rozbawionym pochodzie, jakbyśmy obudzili się ze snu zimowego i smutku, przez wieś. Czasami muzycy mieli prawie przymarznięte usta do trąbki i usztywnione palce tak, że nie mogli prawidłowo grać. Ale niezmordowani marynarze szli wyboistymi, zmrożonymi i piaszczystymi drogami miejscowości, na przedzie zasłużeni panowie kapitanowie i sternicy a z tyłu młodsi żeglarze.
Często pochód był zatrzymywany przez grupy, które w profesjonalnych ubraniach wykonały duże modele parowców i barek. Ubrania profesjonalne, co oznaczało, skórzane buty, angielskie spodnie, bluzkę w biało i niebieskie paski jak marynarz i nakrycia głowy „Elbsegler” (chętnie noszona niebieska czapka). Modele były prawdziwymi dziełami sztuki i zostały zrobione podczas długich wieczorów. Telewizji wtedy nie było. Więc był czas na takie rzeczy.
Po długim marszu, wielu towarzyszących maszerującym w pochodzie dotarło do kościoła bez (jeszcze) wódki i innych rozgrzewaczy. Tam została złożona flaga i pierwszy raz się rozeszliśmy.
Pospiesznie udaliśmy się do domu w celu ogrzania się, przebrania i wzmocnienia. Następnie udaliśmy się na bal. Który był wielką radością dla wszystkich! Kobiety z „delikatnie ułożonymi” fryzurami lub falistymi włosami w najpiękniejszych sukniach, mężczyźni w smokingach lub ciemnych garniturach, sala porządnie ozdobiona. Orkiestra dęta została zastąpiona przez smyczki (niektórzy muzycy zmienili tylko instrument). Większość, po krótkim przywitaniu przez przewodniczącego i kilku odpowiednich łączących słowach kapelmistrza (był nazywany Benno Schmulinski z Züllichau) ruszyła do porywającego do tańca otwierającego walca.
Podczas balu pito wódkę i piwo, a niektórzy wznosili toasty winem. Godzina policyjna zawsze była anulowana. Gdy zaświtał dzień, to już myślano o następnym balu.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lut 072016
 
 "Dom towarowy" Richarda Englera w Groß-Blumberg.

„Dom towarowy” Richarda Englera w Groß-Blumberg.

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w latach 80-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch wymienia ludzi, którzy prowadzili działalność gospodarczą w przedwojennym Groß-Blumberg. Lista jest naprawdę okazała.

(..)Ta sytuacja dała mi pomysł do sporządzenia listy i przypisania ich właścicieli dawnych sklepów i innych rzemieślników. Pomijam żeglugę, ponieważ ona bezpośrednio nie służyła mieszkańcom, choć oczywiście z rolnictwem stanowiły główną podstawę dochodów ludności niemieckiej.
Jako grupa zawodowa, która na poziomie lokalnym zajmowała znaczną ilość miejsc pracy w pierwszej kolejności musiał być tak zwany przemysł budowlany. Na początku należy wymienić tartak z handlem drewnem i stolarką budowlaną Hermanna Augustina, który również kierował dużą blumbergowską kasą oszczędnościową i funduszem pożyczkowym. Drewno przetwarzali dalej Otto Möbus i Paul Dude w stolarce budowlanej, meblowej i przy produkcji trumien. Mistrzem murarskim i budowlanym w najszerszym znaczeniu był Paul – później Willi – Meck i Adolf Engler. O energię elektryczną w budynkach troszczył się Erich Becker.
Rolnictwo potrzebowało specjalnych usług kowala i kołodzieja a także skupującego bydło i rzeźnika. Kowalami byli Richard Kuhnhold i Adolf Kaffnitta a kołodziejem Willi Handke. O trzech rzeźnikach opowiem w innym artykule. Głównie w obsłudze sektora rolnego byli też rymarz i tapicer Krebs oraz przewoźnik (promista), który oczywiście pływając obsługiwał transport publiczny.
1350 ludzi, którzy mieszkali w naszej marynarskiej i rolniczej wsi potrzebowało sklepów detalicznych. To nie były supermarkety, ale całkiem pokaźne sklepy, w których były przedmioty życia codzien
nego i coś więcej. Trzy najważniejsze należały do Augusta Looscha, Richarda Englera i Karla Dohrmanna. Nie tak kompleksowa oferta była w mniejszych sklepach Seiferta, Benratha, Anny Lange i wspomniano już wcześniej jako rymarza Krebsa. Odpowiedzialnymi za mięso i kiełbasy byli rzeźnicy Paul Dichfeld, Willi Schulz i Otto Kunke. Codzienny chleb, a nawet raz na jakiś czas ciasta i torty były dziełem piekarzy Fritza Kadacha, Otto Kowalskieigo i Alfreda Städtera oraz wiejskiej piekarki Anny Lange.
Odzież i obuwie mieszkańcy Groß-Blumberg otrzymywali od krawca Otto Müllera i szewców Heinricha Auricha oraz Adolfa Kupscha. Temu ostatniemu można było powierzyć z całą ufnością wykonanie obuwia dla płaskostopia lub innych wad rozwojowych. Nauczył się dokładnie wykonywać ortopedyczne buty. Ubranie do bierzmowania można było kupić w sklepach już wcześniej wymienionych Augusta Looscha i Richarda Englera. Dlatego nikt nie musiał jeździć do Crossen, Züllichau lub Zielonej Góry. Zaspokojenie próżności także miało swoje miejsce w wiosce. Fryzjer Hübner i Otto Engler „robili na bóstwo” panie i panów na wesela i inne uroczystości
.
Do świętowania służyło sześć restauracji. Dwie z nich miały duże sale z parkietem. Pozostałe były punktami gastronomicznymi ze stosownym wyposażeniem. Kto z chęcią wspomina Vörkels „Alte Schenke”, nad Odrą „Gasthof zur Oder” lub „Bräuer”? Dalej zapraszały mieszczańskie kawiarnie taneczne („Konte”) i „Frühstücksstube”. Dla wtajemniczonych była jeszcze mała winiarnia u „Budikera” gdzie do handlarza z motorówki wpadały przepływające przez wieś załogi.
Dla rodzących były tymczasowo dostępne w miejscowości dwie akuszerki. Dla zmarłego był wspomniany już stolarz od trumien i grabarz, który wykonywał także wieńce pogrzebowe.
Chęć do szybszego poruszania się u ludzi była już nawet przed wojną. Były trzy firmy zajmujące się wynajmem samochodów. Nazywali się Willi Witzlack, Ernst Dittmann i Herbert Steinbach. Dla tych, którzy posiadali rower, a nawet motocykl, Erich Dittmann
i Walter Dittrich oferowali swoje zdolności manualne. Zarówno naprawiali i sprzedawali (jeszcze chętniej) obecne w prawie każdym domu maszynę do szycia.
Oczywiśc
ie w miejscowości była poczta. Przy wyjeździe do Klein-Blumbergu mieszkał dentysta Büttner. Kto chciał zobaczyć się z lekarzem, musiał pofatygować się do Deutsch-Nettkow do dr Schottky’ego lub do Rothenburga do dr Cohna, a później do dr. Eschenbacha.
Do tych, którzy pracowali w najszerszym znaczeniu dla rolnictwa, należał młynarz. Jego majątek w latach 30-tych został przebudowany na młyn silnikowy, stał w połowie drogi do Pommerzig na granicy gminy.

Kiedy przeliczę, to około 40 gospodarstw domowych w miejscowości poprzez samozatrudnienie w handlu i rzemiośle w latach 1920/40 zarabiało na swoje utrzymanie. To było naprawdę „wspaniałe” życie gospodarcze w wielkiej wsi! Co za różnica w porównaniu z dzisiejszymi warunkami w „raju demokracji ludowej”!

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

sty 102016
 
Brody

Brody

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu Adolfa Bretaga opublikowanego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”, który mówi o przedwojennych zimach w Brodach oraz pokazuje jak wyglądała wieś w przed wybuchem II Wojny Światowej.

Z ponad 1400 mieszkańcami Groß-Blumberg był jedną z największych wsi powiatu krośnieńskiego. Został on wyróżniony także pod względem okazałości budownictwa. Mianowicie w całej miejscowości znajdują się tylko dwa stare domy kryte strzechą. Ponadto miejscowość składa się całkowicie z masywnych kamiennych budynków, które pokazywały poczucie dobrego smaku, tak, że mieszkaniec Groß-Blumberg czuł się jak mieszkaniec wzorcowej wsi. Uzasadnione to było też szczególną cechą w położeniu nad Odrą, czego następstwem było to, że prawie dwie trzecie mieszkańców poświęciło się zawodowo żegludze. A ponieważ żeglarze są przeważnie ambitni, każdy dążył do tego żeby mieć jak najszybciej własny dom. Pozostała jedna trzecia mieszkańców Groß-Blumberg trudniła się – z wyjątkiem małej grupy rzemieślników, handlowców, itp. – głównie rolnictwem.
W tej złożonej populacji także rytm życia we wsi był zasadniczo określony. „Najważniejszym czasem” dla mieszkańców Groß-Blumberg była zima. Kiedy nurt rzeki pod wpływem zimna „zatrzymał się” a żegluga ustała, to ze wszystkich stron płynęły zespoły i pojedyncze barki aby spędzić kilka tygodni na odpoczynku z rodziną. W dniu przyjazdu naturalnie w wiosce była wielka radość, a szczególny udział miały w tym dzieci, bowiem w kieszeniach lub torbach ojcowie mieli prezenty dla dzieci.
Wkrótce nastąpił ruch w całej wiosce. Początkowo były liczne „Jolanthes” i obficie obchodzono tradycyjny uroczysty posiłek ze świeżo ubitych zwierząt gospodarskich(świniobicie). Potem znowu zbierali się w rożnych kółkach zainteresowań. Przyjaciele teatru pilnie ćwiczyli, koło śpiewacze zwiększyło liczbę tygodniowych ćwiczeń na dwa wieczory, a także odbywały się inne różnego rodzaju zimowe zabawy. Było już tak daleko, że wkrótce po południu nastąpił czas, w którym zebrali się marynarze i żołnierze na przemarsz przez świątecznie przystrojoną miejscowość. Przy dźwiękach orkiestry z Rothenburg (Oder), wieczorem także przygrywała do tańca, to udali się do położonego poza wsią browaru, a stamtąd z powrotem w godzinach wieczornych, gdzie na zmianę radośnie świętowano w dwóch w salach.
W uroczystościach brali udział wszyscy, ponieważ była zawsze radość z ponownego spotkania, ale to jeszcze nie koniec. Następnie piękny chłopski, a także mistrzowski bal rzemieślników. I wreszcie, także o święcie mocnego piwa nie można było zapomnieć. Najważniejszym punktem i końcem karnawału był dzień, podczas którego cała miejscowość pachniała naleśnikami. Podobnie jak w innych miejscowościach powiatu, młodzież mocno świętowała comber. Rodzina błogosławionej córki proboszcza Z. była odwiedzana i w wielkiej kuchni w „Hanne Manthey” tańczono.
Przez te zimowe tygodnie był również boom na wesela. Każdego tygodnia żeniła się jedna lub więcej par, i dla wielu zaproszonych gości był znowu czas pięknych przeżyć, jak dla masy przy płocie, która nagromadziła się przed kościołem – w celu kontroli ubioru nowożeńców.
Ale w zimę w Groß-Blumberg nie tylko świętowano. Ponadto były również bardzo poważne prace. Instrumentem tym była łabska szkoła żeglarska, w której młody żeglarz podczas sześciotygodniowego kursu po cztery godziny we wszystkie dni robocze kończył go egzaminem na kapitana i sternika dla łodzi „z własnym napędem” lub bez tego. Około 40 do 50 młodych żeglarzy z Groß-Blumberg i z okolicznych wsi Pommerzig i Klein-Blumberg bierze udział co roku w tej możliwości szkolenia. Ostateczny egzamin pod przewodnictwem wysokiego urzędnika Zarządu Żeglugi Śródlądowej w Magdeburgu albo kierownika Dróg Wodnych odbywał się w Krośnie z dość satysfakcjonującymi efektami. Nic więc dziwnego ze wspólne „oblewanie” było huczne.
Co jeszcze było rozrywkę zimą? Były to tak zwane „jasne noce” podczas których młode dziewczyny robiły na drutach, przędły i tkały, którym często przerywały młode chłopaki, przy czym była odrobina muzyki i tańczenia, niekiedy robiono także nieszkodliwy żart. Także zwyczajowo rodzina odwiedzała starsze pokolenia przy akompaniamencie wzmacnianym silnym męskim głosem. Dla dzieci sanki i łyżwy były niemal niezbędne w tej chwili, ponieważ na wałach Odry i górce Lachen na wiele sposobów mogli poświęcić się sportom zimowym.
Jeśli w ten lub na drugi rok powstanie pokrywa lodowa na Odrze o dostatecznej wytrzymałości to cała społeczność chętnie wykorzysta naturalny most na rzece. Rolnicy będą w dobrej sytuacji, ponieważ znaczna część ich ziem leży na przeciwległym brzegu. Bez uciążliwych przeszkód jakim jest przeprawa promowa, będą mogli przewieźć obornik potrzebny do siewu wiosennego, a także z obór i stodół zabrać siano i słomę do swoich gospodarstw .
Ale gdy słońce było wyżej, i następnego dnia przetoczy się przez rzekę zachodni wiatr, lód w procesie topnienia stanie się kruchy, a po kilku dniach, miejsce to będzie wyglądać ja po ogromnym wybuchu. Wkrótce rzeka będzie znów wolna. Zima przeminęła.

Tłumaczenie Adam i Janusz

Translate »