paź 252015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Starsi mieszkańcy Pomorska pamiętają Mikołaja Zubika – wieloletniego społecznika, który zmarł w 1990 roku. W tym roku, 25 lat po śmierci, jego córka Maryla Żurawik udostępniła zapiski i zdjęcia swojego ojca, który będąc na emeryturze od końca lat 70-tych ubiegłego wieku spisywał swoje wspomnienia. Mikołaj Zubik brał także udział w konkursach literackich, część jego wspomnień ukazała się w książce Mój dom nad Odrą i w artykułach gazet.

Pani Maryla Żurawik przekazując zapiski powiedziała: Ojciec na pewno nie miałby nic przeciwko, żeby opublikować jego wspomnienia a nawet byłby zadowolony, że jego wspomnienia ktoś chce czytać.

Jestem wnukiem chłopa pańszczyźnianego, synem małorolnego wieśniaka galicyjskiego. To nic w tym dziwnego, że ojciec mój był człowiekiem niepiśmiennym. Urodziłem się 13.01.1911 roku we wsi Bedrykowce, powiat Zaleszczyki, województwo Tarnopolskie w wielodzietnej rodzinie, byłem piątym dzieckiem, ale nie ostatnim, gdyż po mym przyjściu na świat urodziło się jeszcze trzech członków rodzeństwa. Tak licznej rodzinie wyżywić się z 4-ro morgowego gospodarstwa było nie łatwo w tym czasie. Jak wiadomo kryzys gospodarczy dawał o sobie znać już w pierwszych latach dwudziestego wieku. Świadczy o tym wyjazd setek tysięcy emigrantów z całej Europy w szeroki świat, zwłaszcza do Kanady na poszukiwanie chleba i pracy, tak z zaboru austriackiego, jak i rosyjskiego, również z Bałkanów. Miało to miejsce 1904 – 1913 r. Dopiero wybuch I Wojny Światowej nieco ograniczył wyjazd za chlebem, wstrzymując emigrację, ale wojna pogłębiała niedolę gospodarczą. Głód i niedostatek panoszył się wszędzie jeszcze przez wiele lat po zakończeniu działań wojennych. Wspominam te czasy, gdyż tym samym chcę przekazać potomnym bytowanie i życie mego pokolenia. Po wybuchu I Wojny Światowej władze austriackie otwierają front, którego linia przebiegała przez moją wieś. W tej sytuacji moi rodzice zostali wysiedleni z własnego, skromnego gospodarstwa. Działania wojenne uniemożliwiły uprawę ziemi wieśniakom, a tym samym okolice te skazane były na głód. Dodać należy, że boje tu trwały przez 9 miesięcy. Działo się to w latach mojego dzieciństwa, ale i lata młodzieńcze były trudne, gdyż głód i niedostatek na każdym kroku dawał o sobie znać. Wojska austriackie, które tu stacjonowały ogałacały te miejscowości ze wszystkiego, mężczyzn powoływano do wojska, kobiety ganiane były co dzień do pracy przy budowie okopów i umocnień wojskowych. Starców wyganiano z końmi i wozami na różne prace związane z potrzebami wojska, a wielu z nich nigdy nie powróciło do swych rodzin. Ponad 50% bydła zarekwirowano, a także i drób (kury, kaczki, gęsi). W 1915 r. pod naporem wojsk Mikołaja II Austriacy wycofują się w Karpaty, tu zajmują wygodne pozycje. Ustąpienie frontu niewiele zmieniło na lepsze. Po wyjściu z tych terenów wojsk Franciszka Józefa, ich miejsce zajmują Moskale. Czas mija, a dziatwa galicyjska rośnie bez łyżki mleka – a ja wraz z nimi. Dalsze lata te okolice odwiedzają Petlurowcy, Halerczyki, Bolszewicy, a co gorsze nikt niczego nie daje, tylko wszyscy chcą brać. Na jakiś dłuższy okres czasu utrzymała się władza, jak wówczas mówiono, Bolszewicka. Powołano do życia wówczas władzę – była to władza Rewkomy tzw. wiejskie Rejkom, powiatowe Obłkomy itd. Władze te upoważniły chłopów do zajmowania ziemi folwarcznej, co było dla wieśniaków najważniejsze – wypas bydła na tych gruntach. Lecz niedługo orał chłop ziemię folwarczną, gdyż zaczęła się wojna polsko-bolszewicka, którą się dzisiaj określa jako niepotrzebną. Po jakimś tam czasie granica powstaje między Polską Sanacyjną a Krajem Rad na Zbruczu. Powstają władze Rzeczypospolitej (szlacheckiej). W 1919-1920 r. otwarto we wsi czteroklasową szkołę, w dwóch izbach lekcyjnych. Tu uczęszczałem do szkoły i ukończyłem 4 klasę szkoły podstawowej. W tym czasie powracają dziedzice do swych dóbr, na podstawie jakiegoś tam prawa nakazują chłopom, którzy uprawiają ich ziemię połowę zbiorów z tych pól oddać prawowitemu właścicielowi – dziedzicowi. Po dwóch lub trzech latach pozwolono uprawiać zajęte przez nich wcześniej ziemie, ale zażądano od nich 2/3 plonu. Po dalszych kilku latach dziedzice zdobywali się na inwentarz i przestali dzierżawić ziemię komukolwiek. Płacili fornalom 12 kwintali zboża rocznie, parę kupek chrustu oraz 0,20 ha ziemi pod ziemniaki. Natomiast dorosła panna zarabiała we dworze dziennie 80 groszy, przy cenach: 1 zł kosztował 1 kg cukru. Mężczyzna zarabiał od 1 do 1,20 zł. Ja podrostek mając 15 lat zarabiałem 50 groszy dziennie. W tak niepomyślnych latach w 1927 r. rodzice oddają mnie do warsztatu rzemieślniczego, gdzie miałem zdobyć zawód szewca. Terminowałem u zacnego człowieka i dobrego rzemieślnika, który zatrudniał 5-6 osób. Był nim niejaki Władysław Ryś mieszkający w Zaleszczykach na ulicy Wodnej. Tu terminowałem 3 lata i 10 miesięcy, za co rodzice musieli płacić trzy kwintale zboża rocznie. Termin jest to zdobywanie zawodu. Wyrwany zostałem z domu rodzinnego, koleżeństwa i wolności chłopieńcej we wsi. Teraz znalazłem się w jakby żelaznych kleszczach pod każdym względem – obowiązek, dyscyplina, posłuszeństwo wobec majstra i czeladników, których było aż trzech. Wykonywanie wszelkich poleceń nie tylko majstra, ale i majstrowej oraz czeladników. Już w pierwszym roku budzony byłem o godzinie piątej i wysyłany za miasto po lebiodę dla świń. Myłem podłogi na kolanach ze szczotką w ręku, a nawet smarowałem gliną piec chlebowy, jak również posyłany byłem po zakupy. Wszystkie te czynności trzeba było wykonywać codziennie w oznaczonym czasie i bez szemrania. Uczono nas nie tylko rzemiosła, ale i życia oraz współżycia z ludźmi. Była to szkoła twarda, której się nie zapomina.

sie 012015
 
Florentyna Juretko

Florentyna Juretko

Po Rosjanach przyszli w czerwcu 1941 roku Niemcy. Dla nas nastały jeszcze gorsze czasy. Zaczęła się prawdziwa masakra dla zwykłej ludności. Wkroczenie w 1941 roku Niemców pamiętam bardzo okropnie. W pierwszy dzień, gdy wjechali do naszej wioski to wypędzili wszystkich mężczyzn na ulicę. Starych i młodych. Wybrali dwunastu mężczyzn, zawieźli ich na łąki za wieś i tam ich rozstrzelali. Wśród tych mężczyzn znalazł się mój przyszły szwagier Boguszewicz, lecz jakiś stary dziadek dał mu baranią czapkę i to go uratowało. Następnie zapędzili ojców tych mężczyzn, żeby zakopali swoich synów. Niemcy byli bezwzględni i brutalni. Przed żołnierzem rosyjskim człowiek się jeszcze mógł jakoś wytłumaczyć. A Niemcy nie słuchali żadnych tłumaczeń, tylko od razu zastrzelili. Ja jak widziałam Niemca z daleka to mi w ustach wysychało ze strachu.

Rosjanie uciekali w popłochu i za naszą wioską Niemcy zbombardowali ogromny sowiecki tabor broni i żołnierzy. Po prostu zmietli ich z powierzchni ziemi. Na polach leżało mnóstw padniętych koni, ludzkich zwłok i porozrzucanej broni. Był wtedy przełom czerwca i lipca, dlatego Niemcy zgonili ludzi, żeby uprzątnąć to pobojowisko aby nie wybuchła jakaś epidemia. Później ludzie i tak chorowali. W zimie na tyfus, a latem na krwawą dyzenterię. Z pól pozbierano wszystko ale w lesie można było znaleźć jeszcze martwych żołnierzy.
Pamiętam też taką historię, że zaraz po wkroczeniu Niemców partyzanci albo zabłąkani sowieccy żołnierze z tego rozbitego taboru postrzelili Niemca. Ktoś doniósł, że w naszej wiosce albo w sąsiedniej Litówce ukrywają się partyzanci. Niemcy przyjechali i zaczęli szukać. Przy okazji też komuś z rodziny państwa Zieleniewskich (także przyjechali po wojnie do Pomorska) zabrano z pastwiska klacz, która karmiła małego źrebaka. Mieli także konia ale wzięli pierwsze lepsze zwierzę z łąki. Wtedy z rodziny Zieleniewskich, niejaki Kiełbasa, który znał język niemiecki poszedł do Niemców poprosić ich, żeby oddali klacz a wzięli konia. Gdy dochodził już do Niemców, Ci zaczęli coś do niego krzyczeć żeby się zatrzymał, a on się wystraszył i zaczął uciekać do wsi. Niemcy wtedy zaczęli za nim gonić. Myśleli, że to jeden z partyzantów. Postrzelili go ale zdołał uciec w żyto. Było to 7 lipca w prawosławnego Jana. Za to Niemcy wybrali 7 Janów spośród mieszkańców i ich rozstrzelali. Na szczęście nie wzięli mojego ojca, który miał też na imię Jan.
Kolejnym bestialstwem ze strony Niemców było rozstrzelanie mojego jedynego brata. Brat zapisał się do niemieckiej policji, żeby dostawać kartki na żywność i papierosy. Kto pracował dla Niemców ten dostawał kartki. Tata i mama oboje palili papierosy to kartki się im przydały. Brat jednocześnie współpracował z partyzantami i zbierał dla nich po kryjomu broń z tego rozbitego taboru. Szukał w lesie zwłok i zabierał broń dla partyzantów. Któregoś dnia Niemcy złapali go na gorącym uczynku. Miał oficjalny sąd (może przez to, że miał niemiecko brzmiące nazwisko). Mógł uciec, bo miał kolegów w policji i oni by pomogli w ucieczce ale nie chciał. Nie wiadomo czy Niemcy nie zemściliby się na reszcie rodziny.

W naszej wiosce społeczność składała się z 4 wyznań. Rodzin katolickich było tylko cztery. Dużo było Żydów, Prawosławnych i Tatarów. Z kolei w Niedźwiedzicach, gdzie była nasza parafia było tylko parę żydowskich rodzin ale za to w Lachowiczach praktycznie było tak: piekarnia – prowadzi ją Żyd, kowal – Tatar, sklep – Żyd, krawcowa – Tatar itp. W tej miejscowości były aż cztery świątynie: kościół, cerkiew, meczet i synagoga. Jakoś ludzie się tolerowali ze swoimi religiami. Niemcy szczególnie krwawo rozprawili się z Żydami. Najgorsze, że moja siostra Regina była bardzo podobna do Żydówki. Miała czarne włosy, śniadą cerę, czarne oczy i lekko zgarbiony nos. Faktycznie można ją było wziąć za Żydówkę. Pewnego razu w Lachowiczach ledwo się wywinęła z obławy na Żydów. Niemcy wywozili Żydów do niedalekiego obozu koncentracyjnego w Kołdyczewie. Ja byłam blondynką i to tak jasną że mówili nawet to są tlenione włosy. Teraz jestem bardzo zadowolona z mojego koloru włosów. Siwy do wszystkiego pasuje i nie widać odrostów.
W obozie w Kołdyczewie zginął także nasz sołtys. Na początku Niemcy założyli gminę u nas we wsi, lecz ją wkrótce przenieśli do Lachowicz. Jako sekretarza zatrudnili rosyjskiego lejtnanta, który był u nich w niewoli. Znał dobrze język rosyjski i polski. Gdzie coś usłyszał to zaraz donosił Niemcom. Sołtys jeździł często na gminę i załatwiał młodzieży odpowiednie dokumenty, żeby uniknęli wywózki na roboty przymusowe. Do tego współpracował z partyzantami. Prawdopodobnie sekretarz usłyszał „nielegalną” rozmowę sołtysa i go wydał.

Jak już wspomniałam Niemcy wywozili także młodzież na roboty do Rzeszy. Przyjeżdżali znienacka na wioskę i robili łapankę. Było też dwóch chłopaków, którzy sami się zgłosili na wyjazd. Przeżyli wojnę i wrócili do domów. Moja siostra Regina była tylko 3 lata starsza ode mnie ale urodziwa i przez to chowała się przed Niemcami, żeby jej nie wywieźli do Rzeszy.
Udrękom ze strony Niemców nie było końca. Chodzili i zabierali ludziom świnie, jajka itp. Chociaż byli też tacy co przychodzili i kupowali od Polaków płody rolne. Najbardziej im smakowała słonina, którą nazywali „szlonina”.

Po tym jak Polska w 1939 roku zniknęła z mapy Europy skonfiskowano nam cegielnię, a żyć z czegoś trzeba było. Mama w czasie wojny, żeby utrzymać rodzinę to chodziła w okolice lotniska w Baranowiczach handlować bimbrem. Chodziła tam z moją starszą siostrą. Pierwszy raz jak przyszły w okolice lotniska to wyszedł do nich Czech, który był strażnikiem i się pyta mojej siostry: co to panienko niesiesz? a mama odpowiedział to jagody!. Czech na to jakieś dziwne te jagody, bo robią plum plum plum? Mama dała mu butelkę bimbru i później jak je tylko zobaczył to zaraz biegł kupić bimber.
Jedyną dobrą rzeczą, która mnie spotkała w czasie niemieckiej okupacji było przyjęcie Pierwszej Komunii. Pamiętam to jak dziś. Był to piątek.

Ponieważ mieszkaliśmy na kolonii oddalonej około 1,5 km od centrum wsi to czasami nawiedzali nas też partyzanci. Nas nie nagabywali do wstąpienia w ich szeregi, bo z naszej rodziny nie miał kto. Ojciec za stary a brat nie żył. Wystarczyło, że im się pomogło. Jedzenia dało, wyprało itp.
Pamiętam też, że zrzucono kiedyś 7 partyzantów na spadochronach. Chodzili często przez nasze podwórko na skróty w stronę torów kolejowych. Pewnego razu zrobiono na nich zasadzkę i jednego zraniono. Tata wtedy im powiedział, że mają nie chodzić przez nasze podwórko, bo to zbyt niebezpieczne dla naszej rodziny. Posłuchali, dlatego uważam że to byli poczciwi partyzanci. Niekiedy było też tak, że pod przykrywką partyzantów działali bandyci. Takich bandytów prawdziwi partyzanci tępili. Dwa tygodnie przed ponownym przyjściem Rosjan ktoś wydał tych siedmiu partyzantów z desantu i Niemcy ich zabili. Partyzanci najczęściej wysadzali w powietrze pociągi. Najbardziej zależało im na pociągach z bronią i żywnością.
W 1944 roku, gdy Niemcy byli już w odwrocie to Rosjanie podjechali nad rzekę Szczarę i tam stali przez kilka dni a nas wygonili, żebyśmy się gdzieś ukryli, ponieważ może dojść do krwawej bitwy. Samoloty latały, strzelały czołgi i armaty ale jakiejś znacznej potyczki nie było. Niemcy uciekli.

Adam

lip 252015
 
Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wchodzimy do kuchni. Za stołem siedzi Pani Florentyna. Od razu widać po twarzy starszej Pani, że rozmowa będzie ciekawa. Pani Florentyna to osoba bardzo sympatycznie nastawiona do życia. Jednak to co urzeka słuchacza to ogromne poczucie humoru – wprost niespotykane.
Pomorsko. Upalny 4 lipiec 2015 roku. Wielkie podziękowania dla Jana Jarosza – wieloletniego mieszkańca Pomorska, który towarzyszył przy rozmowie.

Nazywam się Florentyna Juretko z domu Szotmiller. Moje nazwisko panieńskie Szotmiller jest niemiecko brzmiące, bo moi pradziadkowie i prapradziadkowie ze strony ojca pochodzili z Bawarii. Pamiętam jeszcze moją prababcie, która świetnie znała niemiecki ale gorzej język polski. Gdy starała się mówić po polsku to ją dzieci przedrzeźniały, np.. zamiast chłopiec to klopiec. Ojciec jednak niechętnie wspominał pochodzenie jego rodziny, ponieważ był bardzo cięty zarówno na Niemców jak i na Rosjan. Wszystkich Rosjan zresztą nazywał kacapami. Gdy był zdenerwowany na kogoś to nazywał go kacapem. Była to największa obelga z jego ust. Nawet po wojnie. Szotmiller jest to zlepek dwóch nazwisk. Szot i Miller. Dlaczego dwa razem połączone nazwiska? Skąd się wzięło to bardziej niemieckie niż polskie na nazwisko na dalekich kresach przedwojennej Polski? Tego nie wiem.

Urodziłam się na Białorusi w 1929 roku. W ówczesnym województwie nowogródzkim, w powiecie baranowickim, gminie Niedźwiedzica na kolonii wsi Olchowce. Nasza wieś Olchowce była usytuowana tak samo jak Pomorsko. Tyle samo było do lasu jak w Pomorsku. Taki sam odcinek jak do Brzezia przez las było do małej wioseczki Litówka.

Było nas 11-ścioro rodzeństwa w czym było 10 panienek i jeden chłopak. Ja byłam ostatnia z rodzeństwa – najmłodsza. Byłam takim „znioskiem”. Jak się kura kończy nieść to ostatnie jajka nazywa się „znioski”. Wszyscy też mówili, że Szotmillerowi jako ostatni powinien urodzić się syn a była znowu kolejna dziewczyna. Może coś w tym jest, ponieważ w młodości byłam bardziej skora do psikusów, tak jak chłopcy, niż spokojna jak dziewczyna.

Przed wojną żyło nam się dobrze. Ojciec Jan Szotmiller urodzony w 1880 roku razem z moją mamą Anną urodzoną w 1887 roku mieli 1/3 udziałów w cegielni we wsi Mazurki. Pozostałe 2/3 udziałów miał znany wojewoda Jan Krahelski, którego córka Krystyna Krahelska zginęła w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Krystyna Krahelska była poetką i harcerką. Użyczyła wizerunku swojej twarzy do pomnika Syreny nad Wisłą w Warszawie, a także napisała słowa i melodię „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Jan Krahelski zgodził się płacić na naszą rodzinę kasę chorych, bo przy takiej liczbie dzieci nie wiadomo kiedy pomoc medyczna będzie potrzebna.
Wojewoda Krahelski zatrudniał robotników a nasz tata sam pracował ze swoją rodziną.

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Ojciec był taki, że gdzie by go posadził tam będzie siedział i się nie ruszy. Pracował ciężko, bo w cegielni praca była ciężka ale nic nie umiał załatwić. Był postawnym, bardzo dobrze zbudowanym mężczyzną. Z kolei mama była drobniutka. Ważyła tylko 44 kg ale wszędzie weszła i wszystko załatwiła. Nie było praktycznie takiej sprawy, której mama by nie załatwiła. Ojciec zawsze mówił Hanka załatw to, załatw tamto. Mama miała na imię Anna ale wszyscy mówili do niej Hanka.
Tak ojciec pracował w spółce z Krahelskim, aż pewnego razu jedna z sióstr zachorowała i w szpitalu okazało się, że przez te wszystkie lata nie jesteśmy ubezpieczeni. Wtedy leki były bardzo drogie. Mama jakoś swoimi sposobami załatwiła prywatnie potrzebne lekarstwa. Później poszła do wojewody Krahelskiego i go zwymyślała od Żydów smarkatych i oszustów. Tata poszedł do Krahelskiego na drugi dzień. Wojewoda mu powiedział nie gniewam się na Ciebie i zasłużyłem ale tak mnie strasznie sponiewierała Twoja żona. Po tym mama powiedziała nie będziesz już współpracował z Krahelskim. Ziemi jest za tyle, że nam też starczy. Ojciec zaczął szukać nowego miejsca. Znalazł glinę za rzeką Szczarą w wiosce Lachowicze. 12 km od cegielni Krahelskiego. Sam wybudował piec do wypalania cegły i potrzebne zabudowania w cegielni. Długo jednak ojciec nie pracował w swojej cegielni, bo zaraz wybuchła wojna i skończyło się wszystko.

Zawsze mieliśmy też jedną krowę. Dzierżawiliśmy kawałek łąki i trzymaliśmy krowę, żeby było mleko, śmietana i masło.
Przed wojną skończyłam 2 klasy polskiej szkoły i we wrześniu 1939 roku miałam iść do 3 klasy lecz wybuchła wojna.
Pod okupacją sowiecką przez rok chodziłam do rosyjskiej szkoły. Po tym roku pisałam i czytałam lepiej po rosyjsku i białorusku niż po polsku. Chociaż białoruski język jest dużo trudniejszy niż rosyjski, zarówno w mowie jak i piśmie. Niemcy natomiast w szkole mieli założyć sztab ale szkołę spalili i nie było już gdzie chodzić się uczyć. Tak teraz się śmieję, że skończyłam dwie klasy i pół korytarza. Człowiek pisać, czytać i liczyć umie, a niczego więcej się nie zdążył nauczyć.
W 1939 roku we wrześniu weszli Rosjanie. Ja wtedy byłam u starszej siostry Adeli, która mieszkała 6 km od Nieświeża w lesie, w leśniczówce pod miejscowością Stołpce, ponieważ miałam zacząć stamtąd chodzić do szkoły w miejscowości Łań. Jest miejscowość i rzeka Łań. W Stołpcu natomiast była ostatnia stacja kolejowa przed granicą radziecko-polską. Mąż siostry, czyli mój szwagier, był łowczym w lasach u księcia Radziwiłła. Doglądał i dbał o leśną zwierzynę. W nocy 17 września przyszli Ruscy. Jechali czołgami. Nie widziałam, żeby kogoś rozstrzelali. Rewidowali jedynie domy i mieszkania podejrzanych o posiadanie broni albo o współpracę przeciwko Rosjanom. W 1940 roku zaczęły się wywózki na Syberię. Kto miał jakiś majątek był nazywany burżujem i go w pierwszej kolejności wywożono. Taki sam los spotykał pracujących na państwowych posadach np. leśniczych czy pocztowców. Dlatego moja siostrę Adele z rodziną wywieźli, bo szwagier był łowczym. Wrócili z zsyłki latem 1946 roku.
Jeszcze gorszy los spotkał moją drugą najstarszą siostrę, która także w chwili wybuchu wojny była już mężatką i miała dziecko. Wywieźli ich aż do Azji Mniejszej. Najpierw zmarło jej dziecko a potem mąż. O śmierć męża siostra bardzo długo po wojnie się obwiniała, ponieważ dawali im tymczasowe dowody osobiste i ona powiedziała mężowi, że jak weźmie taki dowód, to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. Zabroniła mu tego dowodu. A Rosjanie wszystkich tych co nie wzięli dowodów zabrali do więzienia. Kto miał dobre zdrowie to przetrwał do podpisania układu Sikorski-Majski i wyszedł z więzienia, a kto miał słabsze zdrowie ten zmarł w więzieniu. Jej mąż chorował na nerki i nie przeżył tego więzienia. Siostra jeździła do niego do więzienia na wielbłądzie i prosiła władze, żeby go wypuściła. Nic to jednak nie pomogło.

Adam

lip 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Przedstawiamy artykuł zamieszczony w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse opowiadający o ostatnich dniach wojny w Pomorsku oraz o pierwszych miesiącach pokoju. Niektóre fakty są wstrząsające.

Relacja z wydarzeń
Pomorsko, które kiedyś z około 1100 mieszkańcami pod względem wielkości było na piątym
miejscu wśród wiosek w powiecie krośnieńskim było teraz prawie puste, gdyż resztki ludności
niemieckiej zostały wyrzucony w listopadzie 1946 roku. Niewielu Polaków osiadło we wsi.
Większość gospodarstw zostało porzucone. Tylko niewielka część terenu została zagospodarowana
przez Polaków. Większość ziemi leżała odłogiem i dziczała. Bardzo wielu mieszkańców Pomorska
zginęło podczas inwazji Sowietów na przełomie stycznia i lutego 1945 roku i w następnym okresie
wypędzeń oraz ginęli w Rosji. W trakcie tego strasznego dramatu w tej wysuniętej na wschód
miejscowości naszego powiatu relacja z wydarzeń przedstawia się w następujący sposób:
Według rozporządzenia Wehrmachtu większość pozostałych niemieckich mieszkańców zabrała
swój najpotrzebniejszy dobytek i 30 Stycznia 1945 roku znalazła zakwaterowanie w Nietkowicach i
Będowie. Ale już w nocy 1 lutego radzieckie oddziały zaatakowały w tych wsiach. Zabrali pojazdy,
konie, pieniądze, kosztowności (zwłaszcza zegary), a także skórzane kozaki i buty, także wiele
starszych osób stało boso w śniegu. Nad Pomorskiem i sąsiednimi Dużym i Małym Kwiatowcem
świeciła ognista poświata.
Wielu z nich dostało się przy tym w rejon walk, zostali odcięci i dopiero po kilku dniach dotarli na
miejsce. Cześć z nich przeszła przez lód na Odrze za nienaruszone niemieckie linie na
południowym brzegu. Powracający zastali smutny obraz. Około czterdziestu domostw zostało
spalonych. Wszystkie sklepy spożywcze ( z wyjątkiem od burmistrza Stephana, w którym Rosjanie
zbudowali schron bojowy) leżały w popiele. Zniszczone przez pożar były gospody i sale G.
Klischke i C. Urbanek oraz Laskowo. Zachował się były zamek i zajazdy O. Klischke i O. Kräusel,
jak i obie piekarnie. Wprawdzie wojska radzieckie wkraczając podkładali ogień we wszystkich
domach, ale nie dochodziło często do wybuchu pożaru.
Zapanowała brutalna tyrania wojsk sowieckich wobec tutejszych mieszkańców, wśród których
szczególnie kobiety i dziewczynki w wieku szkolnym musiał cierpieć. Dlatego znaczna część
młodych ludzi ukrywała się w leśniczówce w lesie na północ od wsi. Ale nawet tam nie byli
bezpieczni ponieważ rosyjska artyleria miała w pobliżu stanowiska ogniowe i niemiecki ostrzał z
południowego brzegu rzeki zagrażał leśniczówce. Pomorsko samo zostało również ostrzelane przez
niemiecką stronę a z samolotów zrzucano bomby.
Wskutek tego ludność drugi raz opuszczała wioskę i ciągnęła na północ i wschód do sąsiednich
powiatów, przy czym zawsze wpadali w głęboką nędzę. ( handlarz opałem P. Seifert i jego żona w
tym czasie zostali zabici. W Brzeziu mężczyźni zostali ściągnięci, aresztowani i wywiezieni.
Większa część z nich nigdy nie wróciła. Bardzo młoda dziewczyna Elli Lange przez nieuwagę
radzieckiego żołnierza została zastrzelona. Aresztowania i porwania trwała także później.
Na dużych gospodarstwach w powiecie sulechowskim zostało wielu mieszkańców, wszyscy zdolni
do pracy bez różnicy zostali masowo zatrudnieni. Ale otrzymali jedynie minimalne jedzenie, tak, że
musieli przy niebezpieczeństwie utraty życia zdobywać żywność. Prześladowanie kobiet i
dziewcząt w odległych wioskach nie były aż tak częste. Strasznych cierpień doznawali Ci którzy
przyjeżdżali do Sulechowa. Ale ich pomocnikiem w biedzie był lekarz dr Kaphahn z Krosna. Zmarł
w październiku 1945 roku w Dużym Kwiatowcu.
Gdy front przesunął się dalej na zachód, nastąpił ponowny powrót do Pomorska. Wielu uciekło ze
swoich miejsc pracy przymusowej pod osłoną ciemności, aby wrócić do rodzinnej wsi. Ale zostali
przekazani innym nie wiele lepszym. W zamku Rosjanie ustanowili zarząd administracji rolnej, a
wszyscy byli ściągnięci do pracy w gospodarstwie rolnym, czy ktoś się na tym znał, czy nie. Dla
pracujących w zamku a później w szkole w pierwszej kolejności wydawana była żywność. Nie
zdolne do pracy osoby starsze i dzieci nie otrzymały nic. Ich opór szybko zniknął, a wielu zmarło.
Pielęgniarka w podeszłym wieku Margaret Schellack pomagała gdzie mogła, ale nie mogła
otrzymać żadnych leków .
Nadal byli mordowani przez rosyjskich żołnierzy starcy i kobiety jak Pauline Kringel, Berta Müller,
Paul Lorke, Pauline Schulz, Gustav Krüger i August Krüger, z których troje ostatnich miało ponad
siedemdziesiąt lat. Inni dobrowolnie zrezygnowali z życia, bo nie wierzyli że są w stanie znieść ból.
Rosyjscy cywile dręczyli mieszkańców poprzez ciągłe nocne napady i pobicia.
Zaraz po kapitulacji przybyli już pierwsi Polacy i zajęli niezniszczone domostwa tzn. wzięli je na
własność. 5 czerwca Polacy wypędzili na chybił trafił 30 niemieckich rodzin. Nawet stare i chore
osoby trafiły na bruk, gdzie szybko się załamali i zmarli. Nie wiadomo, kto jeszcze dzisiaj z tych,
trzydziestu rodzin żyje. ( Zmarli min: w lipcu 1945 roku m.in. Herman Schwulke z Königs-
Wurstenhausen i Paul Schwulke z Meklemburgii, na początku września Gustav Boy i Agnes
Schwulke również Königs-Wurstenhausen.)
Większość mieszkańców Pomorska została 5 Listopad 1945 wypędzona. Procedura była nieludzka
jak w czerwcu. O świcie Polacy weszli do domów i zażądali wyprowadzenia się w ciągu dziesięciu
minut. Niewielki dobytek, który mógł być pobieżnie zabrany w pośpiechu ładowano na wózki
ręczne i taczki, niektórzy byli już na wylocie z wioski i tam dobytek został im częściowo
skradziony, więc to trzecie i ostatnie pożegnanie dawnej ojcowizny było także szczególnie
traumatyczne. Pod Będowem zakończyli pierwszy dzień marszu, gdzie miały miejsce nowe
grabieże, szli do Krosna a następnie w kierunku Guben. Po czym byli poddani wielokrotnym
grabieżą i wydalono ich na krótko przed przekroczeniem mostu na Nysie Łużyckiej w Guben do
cegielni Deichower, gdzie zabrano część wszystkich mężczyzn od 15 roku życie i
odtransportowano z powrotem co ponownie spowodowało wiele cierpień. Rozpoczęła się ciężka
przeprawa przez tereny okupowane przez Rosjan a następnie pobyt w obozie, na najbardziej
nędznych warunkach, aż wypędzeni gdzieś znaleźli okazję, aby rozpocząć nowe życie.
W listopadzie 1946 roku ostatnie kilka niemieckich rodzin zostało wygnanych z Pomorska,
ponieważ odmówili opowiedzenia się za Polską(przyjęcia polskiego obywatelstwa). Ale ich
usunięcie odbyło się poprzez wywiezienie pociągami. Nie zostały im zniszczone ani skradzione
rzeczy.
Należy zauważyć, że zmarło 40 mieszkańców Pomorska wywiezionych po1945 do Rosji: chłop
Franz Stobernack, chłop Otto Schön, wysyłany razem z właścicielem statku Otto Stobernackiem i
rzeźnikiem Ernstem Neumannem. Po powrocie zmarł chłop Otto Hoffmann i chłop Paul
Stobernack. Szczęśliwcy , którzy mogli wrócić z Rosji do domu to m.in. Willi i Gerhard Stobernack
i wysłany razem z nimi Fritz Müller. Miejsca pobytu innych wysiedlonych osób nie są znane.
Dziś, mieszkańcy Pomorska są rozrzuceni we wszystkich niemieckich Landach, największa część
żyje w Niederlausitz i okolicach Senftenberger. Wszyscy czekają na dzień powrotu.

Przetłumaczył Adam i Janusz

maj 302015
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Przez kilka wieków na terenie Ziemi Lubuskiej mieszkała do 1945 roku ludność niemiecka, która wytworzyła swoją kulturę z własnymi zwyczajami, legendami i historią. W związku z tym przedstawiamy tłumaczenie artykułu Kurta Kupscha, nieżyjącego już niemieckiego historyka – amatora, który zgłębiał regionalną historię. Artykuł został opublikowany w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse.

Jeździec bez głowy w rothenburgskim lesie – sól w torbie zawsze dobra – hrabia wjechał do Beckerloch


Kto mówi „kiedyś”, na pewno ma myśli głównie przyjemne doświadczenia z młodzieńczych lat, np. bale i święta w zimie w naszych miastach i wsiach, być może biesiadne wieczory w izbach przędzalniczych lub przy skubaniu gęsi. Ale to właśnie w tych ostatnich przypadkach opowiadano historie po których robiły się dreszcze na plecach a droga do domu stawała się prawdziwym horrorem. Liczba osób, które znają jeszcze te historie jest coraz mniejsza. Ale historie te są częścią naszej ojczyzny. Dlatego powinny zostać zachowane. Być może, że to, co powiem w dalszej części jest tylko fragmentem i zasługuje na korektę. Chętnie poznam inne opowieści u mnie w Friesoythe (Nelkenstr. 11) lub w redakcji „Heimatgrüße” i dla czytelników opracuje zbiór takich legend. Dziś jest przede wszystkim o duchach. Błędne ogniki, czarownice i duchy.

Najwygodniejszą stacją kolejową dla mieszkańców Groß- i Klein-Blumberger był Deutsch-Nettkow. Jeśli późnym wieczorem nie można było dostać się do tej miejscowości lub gdy pociąg nie zatrzymał się tam to trzeba było wysiąść w Rothenburg/Oder. Stamtąd trzeba było iść przez rothenburgski las do promu i przeprawić się promem. Kogo nie ogarniało nieprzyjemne uczucie? Gdy tylko samotny wędrowiec dotarł do rothenburgskiego lasu to z tyłu rozbrzmiewał tętent kopyt. Kto się odwrócił to zobaczył jeźdźca bez głowy. Strach powodował, że kroki były dłuższe i szybsze. Kiedy mieliśmy las za sobą to jeździec znikał. Nie wiadomo czy spotkanie z człowiekiem bez głowy komuś zaszkodziło Bezgłowe zwierzęta odgrywały szczególną rolę w świecie myśli naszych przodków. Widzieli na przykład pomiędzy Klein- i Groß-Blumberg o północy psa bez głowy. Wybiegł najpierw z Dürren Katze w kierunku blumbergowskiego cmentarza, po czym odwrócił się i pobiegł z powrotem i nagle zniknął na rozwidleniu dróg, gdzie odchodzi droga do posiadłości Witzlaka i na łąki. Nie wiadomo dokąd. Miała to być to niespokojna dusza. Drogi z blumbergowskiego Federecke powyżej Quertrebe lub przez Schwarze Grube w nocy również nie była bezpieczna. Kto tu szedł w ciemności, zwłaszcza w lecie, musiał liczyć się z tym, że błędne ogniki będą próbowały go zmylić z właściwej drogi. Udawało się im przerażonych pieszych wprowadzić bardzo szybko na korzenie i krzaki stojące zazwyczaj w cuchnącym bagnie. Tą opowieścią można nas było w dzieciństwie ledwo przestraszyć. Już wtedy wiedzieliśmy że błędne ogniki to były robaczki świętojańskie, które przebywały zawsze na gnijących pniach drzew, rowach i bajorach. Niebezpieczne mogło być przejście przez wieś w późnych godzinach – mijając się po drodze z nieznajomymi. Niebezpieczeństwo można było zniwelować jeśli miało się trochę soli w kieszeni. Wystarczyło tą drugą osobę tylko posypać niezauważenie solą po plecach, to było zaklęcie, które ją wyganiało.
Również w Pommerzig były złowieszcze miejsca, w których coś niesamowitego się działo. Kto jechał tam rowerem to nie powinien wystawiać kciuka lewej ręki ale schować go w dłoń. Wtedy nic nie mogło się mu zdarzyć. Na skrzyżowaniu swoje tajemnicze czynności praktykowały czarownice i czarnoksiężnicy. Mówiono, że widziano Paula Dude, stolarza od trumien, który mieszkał bardzo blisko domu moich rodziców na skrzyżowaniu koło kowala Kunholda i Lehmanna, jak z lampą chodził tam i z powrotem. Co on robił tam o północy? Często obserwowałem go, gdy robił trumny ale nie dostrzegłem w nim nic dziwnego. Oczywiście, że dla nas dzieci był dość stary, wysoki i szczupły z opadającymi wąsami o bardzo cienkim zaroście i niemal z łysą głową … Podczas wielkiego pożaru, który prawie całkowicie spalił Pommerzig, stary hrabia Bernhard von Schmettau dosiadł konia jeździł dookoła wioski. Jego jazda zakończyła się Backerloch. Wpadł z koniem do bajora a płomienie wskoczyły za nim i tak zagrożenie zostało zażegnane. Może hrabia posiadał jakąś magiczną siłę? Przy okazji, w „Heimatbuch des Kreises Crossen”, których istnieje mała ilość egzemplarzy, zmarły lokalny historyk Paul Kupke opisał: „Zabobony i praktyki w powiecie Crossen”. Kto chciałby uzupełnić opowieści przędzalnicze lub przy skubaniu gęsi, musi, jak ja dodać coś, co nie było jeszcze wydrukowane. 

Kurt Kupsch

Tłumaczenie Adam i Janusz

gru 192014
 
Pomorsko

Pomorsko

W Wigilię Bożego Narodzenia szalała burza płomieni
Mieszkańcy Pomorska wspominają 24 grudzień 1916


Wigilia Bożego Narodzenia 2014 roku to 98-ta rocznica tragicznych wydarzeń.
Tak o to w roku 1961 wspominał je Kurt Ast – były mieszkaniec Pommerzig.


Po pierwsze, nadmienię, że już w 1895 roku wielki pożar nawiedził Pommerzig (Pomorsko), którego większa część domostw, kryta wtedy jeszcze strzechą legła w popiele. 24 grudnia 1916 stał się dniem zguby – z wyjątkiem kilku budynków na skraju wsi.
To było tak jak i tym razem w niedzielę. Przy wyraźnym mrozie szalał huraganowy zachodni wiatr. Ale nas dzieci to nie interesowało. Chociaż przez ówczesne trudności z żywnością wywołane przez wojnę braki były odczuwalne już na wsiach. Żyliśmy w radosnym oczekiwaniu co przyniesie nam wieczór. Po obiedzie udaliśmy się krótko nad Odrę, ale burza i zimno szybko nas stamtąd wypędziły.
Kiedy wracaliśmy do domu wiejską ulicą na rogu domostwa Stephansa zobaczyliśmy przypadkiem spoglądając na gospodę Klischke grube szarobiałe kłęby dymu od strony Groß-Blumberg (Brody) toczące się przez ulicę. Byliśmy całkowicie zaskoczeni, bo prawie 10 minut wcześniej byliśmy tam jeszcze nie zauważając niczego co by zwróciło naszą uwagę. Tak szybko, jak nas nogi powiodły pobiegliśmy z powrotem. Gdy się zbliżyliśmy widzieliśmy naprzeciwko morze płomieni. Burza i lekka konstrukcja domów pozwoliła ogniu przemieszczać się z ogromną prędkością.
Teraz wszystko działo się tak szybko, że – będąc dzieckiem – pamiętam tylko fragmenty. Stróż nocny trąbił na rogu, dzwony dzwoniły, burza szalała, ludzie i bydło ryczało. Wiele osób straciło głowę, wynieśli nieistotne rzeczy z domów, a tym samym cenne przedmioty zostały zniszczone przez ogień.
Doszło do tego, że wiele ludzi pobiegło do palących się budynków w nadziei ugaszenia ognia, niektórzy klucze od swoich domów mieli w kieszeniach. Zanim w ogóle zauważyli pożar, to szalony ogień już przerzucił się na ich posesję. Gdy zapadła świąteczna noc w Pommerzig, z 22 budynków zostały tylko resztki murów i płonące jak pochodnie belki.
Tuż przed zmrokiem ogień został opanowany przy domu Rosses pokrytym dachówką. Mimo tego że większość mężczyzn była w wojsku udało się ocalić duże zwierzęta. Drobna zwierzyna spłonęła.
Straszne było dla nas dzieci, kiedy w godzinach wieczornych zamiast oglądać w świetle upragnioną choinkę, widokiem dla wielu były wciąż płonące belki i upadek muru w ponad 100-letnich domach, gdzie był składowany węgiel, którego wszelkie próby gaszenia były na marne.
Winnym katastrofy pożaru, jest istnienie tylko jednego urządzenia gaśniczego w kształcie starożytnej drewnianej sikawki, która stała na dworze i oczywiście nigdy nie była używana, a na pewno nie na taki huraganowy ogień.
Dopiero dziesięć lat później powstała w Pommerzig dział OSP. Wykorzystano środki z funduszu gminy i funduszu pożarniczego prowincji Brandenburgia; zakupiono nowe sikawki dla konnych zaprzęgów. Z wzorowym zapałem, w większości młodzi wojskowi, jako strażacy ćwiczyli w każdą niedzielę rano. Coraz bardziej zżywali się jako koledzy. Dalszą energię do działania dawał im zaszczyt tworzyć orkiestrę maszerującą pod kierownictwem ówczesnego mistrza myśliwego Wilhelma Eisermanna. Liczyli się później wśród najlepszych zespołów w okręgu. Straż Pomorska zżywała się coraz bardziej ze sobą.
Ale także wszyscy mieszkańcy byli zawsze dumni z potężnej straży pożarnej Pomorska. Udało im się kilka razy konnym zaprzęgiem ugasić ognisko pożaru w sąsiedniej miejscowości. Byli konnym zaprzęgiem prędzej na miejscu pożaru niż miejscowa straż. Nawet w kilku nocnych pożarach w Pommerzig straż udowodniła swoją przydatność, jak to było w wypełnionej do pełna słomą stodole gospody Klischke, gdzie płomienie poważnie zagroziły dużemu gospodarstwu jego siostry Klischke. Straż walczyła z ogniem rozważnie i skutecznie, aż zawodowa straż pożarna z Sulechowa mogła interweniować z mocniejszym sprzętem. Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, że we wszystkich pożarach, także tego tuż przed pierwszą wojną światową, gdzie spłonęły dwie duże polne stodoły, nie udało się ustalić przyczyn.
Szczęśliwe godziny po służbie, wydarzenia rozrywkowe i spektakle teatralne w jednej z najpiękniejszych sal w powiecie Crossen to na pewno wszyscy starsi mieszkańcy, którzy brali w nich udział do dziś pamiętają. Jak i ojczyzna także upadła straż pożarna. I myślimy o tym, że większość starych towarzyszy ze straży w czasie ostatnie
j wojny zginęło lub zaginęło i zmarło próbując uciec .

Artykuł pochodzi z czasopisma Heimatgrüße
 Tłumaczenie Adam Maziarz
Serdeczne podziękowania dla Janusza Sitka za korektę w tłumaczeniu.

gru 132014
 
Kriegerdenkmal - Brody

Kriegerdenkmal – Brody

W ostatnich czterech artykułach przedstawiliśmy byłych mieszkańców Pomorska, Brzezia, Brodów, Bródek i Nietkowic, którzy polegli, zostali ranni, zaginęli lub dostali się do niewoli. Pomniki poświęcone ofiarom Wielkiej Wojny (I Wojny Światowej) były powszechnie wznoszone na terenie Niemiec. Niemal w każdej wsi czy miasteczku powstał tego typu pomnik. Zwykle wznoszono go w centrum miejscowości, np. na głównym placu, przy kościele, na cmentarzu itp. Najczęściej były to skromne pomniki w formie niewielkiego obelisku lub głazu z przytwierdzonymi tablicami, na których były nazwiska mieszkańców danej miejscowości poległych na frontach I Wojny Światowej. Bogatsze pomniki były zdobione lub na górze obelisku były zwieńczone orłem z rozpostartymi skrzydłami wykonany z brązu lub ze stali.

W Nietkowicach taki pomnik znajdował się przy kościele. Obecnie nie ma śladu po nim.

W Brodach pomnik znajdował się przed cmentarzem. Na tablicach byli prawdopodobnie wypisani też mieszkańcy z Bródek. Tak samo jak w Nietkowicach nie ma pozostałości po pomniku.

Natomiast w Pomorsku pomnik był usytuowany przy kościele i również nie dotrwał do naszych czasów. Na tym pomniku także prawdopodobnie znajdowały się nazwiska poległych mieszkańców Brzezia.

 

Adam

lis 162014
 
Pommerzig

Pommerzig

Od początku istnienia ludzkości człowiek dążył do ekspansji na nowe terytoria. Już ponad 1000 lat temu pierwsze znane nam plemiona europejskie podbijały słabsze i narzucały im swoją wolę. Przez kolejne wieki Europą targały dziesiątki wojen i setki bitew.
Dopiero Kongres Wiedeński (1814-1815) ustanowił nowy porządek i zależności w Europie. Względny spokój funkcjonował na Starym Kontynencie do połowy XIX wieku. Po roku 1850 między mocarstwami europejskimi zaczęły tworzyć się naprężenia głównie na punkcie etnicznym i imperialnym. Z czasem sytuacja coraz bardziej się zaogniała. Francuzi chcieli rewanżu za przegraną wojnę z Prusami w latach 1870-1871. Niemcy i Austro-Węgry toczyły konflikt etniczny głównie na Bałkanach w duchu panswalizmu, pangermanizmu i Kulturkampfu. Wielka Brytania, Niemcy i Francja toczyły spory o kolonie – głównie w Afryce. Austro-Węgry i Rosja toczyły wyścig o zdobycie słabnącego Imperium Osmańskiego. Takich przykładów mniejszych i większych konfliktów w Europie można by mnożyć w nieskończoność. Początek XX wieku nie przyniósł pokojowego rozwiązania problemów skłóconej Europy. Iskrą zapalną zbliżającego się konfliktu był zamach na arcyksięcia austriackiego Franciszka Ferdynanda w Sarajewie 28 czerwca 1914 roku. Miesiąc później rozpoczął się największy wtedy konflikt na świecie. Nazwana Wielką Wojną a później I Wojną Światową wciągnęła w walkę ponad 30 państw i pochłonęła wiele istnień ludzkich.
W tym roku w lipcu minęło 100 lat od wybuchu I Wojny Światowej. Postaraliśmy się przygotować spis byłych mieszkańców Pommerzig (Pomorsko), którzy zginęli, zaginęli lub dostali się do niewoli oraz odnieśli rany.
W latach 20-tych XX wieku na terenie Niemiec zaczęły się pojawiać pomniki upamiętniające poległych w czasie Wielkiej Wojny, ale o pomnikach będzie osobny artykuł.

Polegli

Augustin Gustav 5.3.1915
Augustin Otto 15.8.1916
Fimmel Heinrich 21.6.1917
Fleischer Hermann 28.10.1915
Heider Franz 30.1.1917
Hilger Paul 10.6.1915
Hoffmann Otto 18.7.1916
Horn Paul 18.6.1918
Lange Otto 1.9.1915
Lange Otto 28.11.1918
Müller Hermann 11.11.1916
Müller Richard 29.6.1915
Müller Richard 21.10.1916
Paech Hermann 22.5.1916
Paulke Otto 24.5.1917
Paulke Robert 27.6.1918
Pöch Otto 9.6.1915
Riemer Otto 10.4.1916
Schellack Otto 1.8.1918
Schulz Gustav 13.9.1916
Steinicke Paul 20.9.1915

W niewoli lub zaginieni

Hoffmann Franz
Hoffmann Fritz
Hoffmann Hermann
Kringel Reinhold
Krüger Bernhard
Kuhbeil Paul
Mahatzke Robert
Müller Hermann
Petzke Hermann
Schacher Paul
Schneider Paul
Seifert Otto
Späth Hermann
Stobernack Otto

Ranni

Augustin Hermann
Augustin Otto
Augustin Robert
Benrhardt Siegfried
Boy Gustav
Boy Hermann
Dullin Hermann
Dullin Paul
Fimmel Gustav
Fimmel Otto
Giller Gustav
Hoffmann Karl
Horn Paul
König Otto
Körnchen Oskar
Kringel Reinhold
Kräusel Otto
Kubeil Hermann
Kubeil Paul
Kubeil Richard
Kupsch Bernhard
Kuschminder Paul
Lange Hermann
Lange Otto
Lange Paul
Lorke Robert
Machatzke Rudolf
Mattner Gustav
Müller Bernhard
Müller Herman
Müller Paul
Nuß Otto
Päch Paul
Paech Paul
Paternoster Oswald
Paulke Gustav
Paulke Otto
Paulke Richard
Purrmann Fritz
Redlich Franz
Riemer Bernhard
Riemer Hermann Friedrich Wilhelm
Rosse Fritz
Rosse Hermann
Schacher Paul
Schellack Gustav
Schellack Oskar
Schneider Otto
Schneider Paul
Schulz Otto
Schwacher Gustav
Schwanke Otto
Schwanke Richard
Seifert Otto
Seifert Paul
Stadach Otto
Steinberger Otto
Stobernack Otto
Stobernack Otto Paul
Tschiche Otto
Wittwer Willi

Adam Maziarz

lis 122014
 
Cmentarz w Brodach

Cmentarz w Brodach

Jak Groß-Blumberg (Brody) otrzymał swój cmentarz.


Do około połowy XIX wieku Groß-Blumberg (Brody) wraz z Klein-Blumberg (Bródki), dawniej zwany Buden (Budy) i Briese (Brzezie) należały do parafii Pommerzig (Pomorsko).
Właściciel Dominium Blumberg (tak nazywano Groß-Blumberg aż do 1840) generał piechoty hrabia Bogislav von Tauentzin-Wittenberg – bohater wojen napoleońskich oraz właściciel Pommerzig – hrabia i dziedzic von Schmettow mieli sprawiedliwie urząd kościelny i miejsce pochówku po połowie. Jeszcze do dzisiaj jest zachowana krypta grobowa szlachcica obok kościoła w Pommerzig.
Obie zaprzyjaźnione wioski miały od 1728 wspólny cmentarz w Pommerzig (Pomorsko) i tam były zwożone wszystkie zwłoki z parafii. 29 czerwca 1814 roku podczas wizytacji kościelnej duchowni i delegacja szkoły z rządu pruskiego Królewskiej Nowej Marchii w Königsberg (Neumark) napisali protokół, w którym wskazano, że wspólne miejsce pochówku w Pommerzig (Pomorsko) jest za ciasne. Zobowiązano właścicieli, aby dla obu Dominium ustanowić nowe większe miejsce Boże. Rozumiano to jednak, że każda miejscowość, tak Pommerzig (Pomorsko) jak i Blumberg (Brody), powinny mieć swoje miejsce pochówku, dlatego też hrabia Tauentzin zlecił wytyczenie miejsca do grzebania zmarłych w Blumbergu (Brody).

Przeciwko cmentarzowi stanął kaznodzieja Stetiger z Pommerzig (Pomorsko) wskazując następujące uzasadnienie: Dominium Pommerzig (Pomorsko) nie sprzeciwiało się przydzieleniu miejsca pochówku, ale nowo utworzony cmentarz w Blumbergu (Brody) konkurowałby tylko wyglądem ogrodzenia. Blumberg (Brody) nie jest filią Pommerzig (Pomorsko), lecz należy do jego parafii. Ponadto odbiór księdza i kościelnego na pogrzeb „ludzi” w Blumbergu byłby zbyt uciążliwy zarówno dla księdza jak i kościelnego oraz mieliby z tego powodu straty i niekorzyści jeśli Blumberg (Brody) i Pommerzig (Pomorsko) nie miałyby wspólnego miejsca pochówku.

Jednak mieszkańcy Blumbergu (Brody) bardzo chcieli mieć własny cmentarz i w imieniu hrabiego Tauentzina napisali do władz pismo z prośbą. Królewski rząd pruski w liście do hrabiego Tauentzina z 10 lutego 1815 odpowiedział następująco: Jeśli tymczasem Wasza Ekscelencja życzy ustanowienia odpowiedniego miejsca pochówku dla Blumberg (Brody) tak nie możemy i nie chcemy, państwa wspomóc. Odległość miedzy Blumbergiem (Brody) i Pommerzig (Pomorsko) z policyjnego punktu widzenia zostawia wiele do życzenia. Gmina w Blumbergu (Brody) będzie musiała szczegółowo wyjaśnić w sądzie, w jaki sposób chcą to osiągnąć, żeby pastor i kościelny nie poniośli z tego powodu strat i potrzebne będzie pozwolenie właściciela, księdza i gminy Pommerzig (Pomorsko).

Udzielenie zezwolenia na założenie nowego miejsca pochowku było uzależnione od niezbędnych napraw w obejściu kościoła w Pommerzig (Pomorsko).
Pojawiły się spory w jakich proporcjach Dominium i społeczność Blumberg (Brody) powinny zrekompensować proboszcza i zakrystiana i kto powinien dać kierowce do odbioru i dowozu księdza, co zostało wkrótce wyjaśnione.
Na zachodnim wylocie z wioski, gdzie las wychodzi na trasę Krosno – Groß-Blumberg (Brody) – Sulechów powstał przytulny, cichy cmentarz. Przed jego wschodnim wejściem zbudowano pomnik poświęcony poległym w I wojnie światowej: masywny, ogrodzony łańcuchami, gdzie obok wielu nazwisk poległych zostały wyryte słowa: Pamiętaj, ludu mój, drogich poległych
Gdy w 1854 roku, Groß-Blumberg (Brody) z Klein-Blumberg (Bródki) wybudowali własny dom Boży, wspólnoty te zostały ostatecznie oddzielone od parafii w Pommerzig (Pomorsko).

Po 1945 roku Polacy również grzebią swoich zmarłych w tym samym miejscu gdzie wcześniej Niemcy.

Adam Maziarz

Tekst napisany na podstawie artykułu Ernsta Möbusa zamieszczonego w Crossener Heimatgrüße

Serdeczne podziękowania dla Janusza Sitka za korektę w tłumaczeniu.

paź 262014
 

IMG_46571 listopada każdy z nas wyruszy na cmentarz aby w zadumie stanąć nad grobami swoich bliskich i znajomych.

Przygotowaliśmy spis osób pochowanych na cmentarzu w Pomorsku, którzy mieszkali, żyli i tworzyli historię tej miejscowości aby uczcić ich pamięć.

Spis staraliśmy się zrobić jak najdokładniej i jak najszybciej aby w jak najmniejszy sposób naruszyć powagę miejsca spoczynku, dlatego mogą pojawić się błędy, czy to nasze przy spisywaniu nazwisk i tysięcy cyfr lub czasami zdarzające się też błędy kamieniarskie. Niekiedy napisy były nieczytelne lub pozasłaniane w taki sposób, że w niektórych przypadkach trzeba było się domyślać treści. Za wszelkie wyłapane błędy będziemy wdzięczni.

Spis przedstawia stan na marzec 2014 roku.

CMENTARZ W POMORSKU

Adam i Andrzej

Translate »