Zaraz po wojnie Rosjanie ogłosili, że można przyjmować obywatelstwo radzieckie, a kto nie chce zostać może zapisywać się na wyjazd do Polski. Moi rodzice poszli i zapisali się na wyjazd. Dostaliśmy karty ewakuacyjne. Wpisaliśmy jakie osoby wyjeżdżają i jaki majątek zabieramy. Zapakowali nas do wagonu bydlęcego i ruszyliśmy w podróż. Był to listopad 1945 roku. Skład miał chyba z 600-800 metrów długości. Pamiętam, że jechaliśmy przez Warszawę, gdzie staliśmy kilka dni na stacji towarowej ale zniszczonego centrum miasta nie widzieliśmy. Chyba były to Szczęśliwice.
Następnie jechaliśmy przez Poznań i Krosno Odrzańskie aż do Gubina. W Krośnie naszego sąsiada Babinowskiego z Pomorska, który wiózł ze wschodu takiego ładnego wilczura spotkała przykrość. Żołnierze zabrali mu psa. Poszedł na komendanturę i o dziwo odzyskał tego psa.
Większość ludzi z naszego transportu nie chciała zostać w Gubinie, ponieważ było to za blisko granicy z Niemcami i się bali. Później z Gubina dojechaliśmy do Świebodzina i stamtąd przyciągnęli nasz tabor do Pomorska na stację w lesie. Było to w nocy. Powiedzieli nam, że to koniec drogi. Rano jak się rozwidniło to myśleliśmy, że zobaczymy podwórka i domostwa a tu sam las. Niebawem przyjechało parę osób z Pomorska, które były już zakwaterowane we wsi. Najczęściej byli to szabrownicy z centralnej Polski.
Pozabierali ze stacji takich jak my – bez konia, a kto miał swojego konia i wóz to ściągali je z wagonów, składali wozy i jechali do Pomorska. Rodzice nie szukali w innych miejscowościach domów tylko zajęli w Pomorsku dom i tak tu zostaliśmy. Rodzice wzięli w Pomorsku dom, gdzie było do niego przypisane 2 hektary ziemi. Trzymaliśmy konia i krowę a z czasem drugą krowę. Później dokupili także łąkę przy drodze jak się na prom jedzie.
Musieliśmy dom w Pomorsku wykupić, mimo że pozostali repatrianci zza Buga nie płacili, bo mieli udokumentowane, że tam zostawili swoje domy i pola. My natomiast mieliśmy cegielnię wybudowaną na wydzierżawionym gruncie i nie zaliczyli nam tego jako majątku.
Nasz transport był pierwszym ze wschodu.
Powojenne czasy były niebezpieczne. Zdarzały się kradzieże a nawet morderstwa. Pamiętam, że na weselu u mojej siostry Reginy było dwóch jakichś komendantów i jeden zabił drugiego. Do tego ten, który strzelił wiózł rannego do szpitala do Sulechowa, że go niby ratuje. Ja się wtedy tak przeraziłam że tatę wypchnęłam przez okno i ja za nim też wyskoczyłam. Wesele się dalej bawiło. Pewnego razu w Odrze wypłynęły zwłoki zamordowanego mężczyzny. Nie utonął tylko go ktoś zabił i wrzucił do Odry. Padły podejrzenia na osoby z Pomorska, które były z nim powiązane i winne jakieś pieniądze.
W Pomorsku po wojnie zniszczyło się dużo pięknych budynków, które niebawem rozebrano. Restauracja przy Odrze, leśniczówka oraz część pałacu. Pamiętam, że w pałacu była ogromna kuchnia z piecem o długości około 20 metrów. Na dole 3 duże sale o wymiarach 10 na 10 metrów. Na górze pokoje. Wszystkie okna i drzwi były w całości. Zawsze wychodziliśmy na balkon i śpiewaliśmy. Później wszystko poniszczyli.
Kościół był nie zniszczony. Zniszczyli tylko marmurowy krzyż, bo to niby niemiecki krzyż. Przecież krzyż jest ten sam, bez różnicy czy niemiecki, czy polski, czy rosyjski.
Pierwszy zmarłym pochowanym na cmentarzu w Pomorsku był Wincenty Romanowicz. Później zmarł mój przyszły teść Józef Juretko. Do kościoła przyjeżdżał ksiądz z Czerwieńska i od czasu do czasu odprawiał mszę. Dopiero w 1948 roku przyjechał ksiądz Hura i został tu na stałe. Na śluby do 1948 roku ludzie jeździli do Sulechowa, gdzie ksiądz Michał Kaczmarek udzielał sakramentu małżeństwa.
Moją pasją było od zawsze śpiewanie w chórze. Całe życie śpiewałam w chórze w kościele w Pomorsku. Ksiądz Hura krzyczał po nas w kościele jak się uczyliśmy śpiewać nie umiecie drugiej zwrotki zaśpiewać?. Później był ksiądz Gąsior (był muzykiem) i on strasznie nienawidził Niemców. Raz w Boże Narodzenie chcieliśmy zaśpiewać „Cichą Noc” na trzy głosy a on wrzeszczał dosyć tej niemieckiej kolędy. Myśmy się obraziły i nie poszłyśmy na chór śpiewać. Najgorzej było jeszcze w latach 50-tych, gdy śpiewaliśmy po łacinie, bo nikt nie wiedział co śpiewa. Jak brakło nam słów do melodii to się zaśpiewało byle jakie słowo po łacinie a jak słów było za dużo to się niektóre omijało. Tak widocznie musiało być. Głupi nie zrozumiał a mądry powiedział, że tak musiało być. Było nas kilka kobiet, które na stałe śpiewały w chórze. Teraz jeszcze ze Stefką Ziobrowską można zaśpiewać.
Raz też była taka śmieszna sytuacja, gdy byłam już mężatką. Przyszły po mnie koleżanki, żeby iść do kościoła śpiewać. A tu w domu pełno roboty. To krowy, to świnie, to dziećmi się trzeba było zająć. Musiałam się bardzo szybko ubrać. Rajstopy, bluzkę, płaszcz. W kościele tak stoję i coś czuję, że czegoś nie mam na sobie. Zapomniałam z tego wszystkiego spódnicy ubrać. Mieliśmy też taką koleżankę, co miała problemy w rodzinie i prawie cały czas płakała. A jak ona płacze to nie może śpiewać. Przychodziła do kościoła już cała zapłakana. Mówię jej:
-Stało się coś strasznego.
-Co?
Rozchylam płaszcz a ona w śmiech. W ten dzień tak dobrze nam się śpiewało, bo koleżanka przestała płakać. Przychodzę do domu rozbieram płaszcz, a mój mąż mówi.
-Gdzie spódnica?
-W domu.
-Zwariowała baba! Bez spódnicy do kościoła.
Po wojnie w Pomorsku moja młodość była bardzo fajna. Była nas gromadka chłopców i dziewcząt, która razem się trzymała ale jak to między młodymi – robiło się psikusy. Jak puszczałyśmy wianki to chłopcy nam dokuczali. Nie dawali się nam spokojnie wykąpać latem nad wodą. Jednak my dziewczyny nie byłyśmy im dłużne. Pamiętam taki żart, który sama zrobiłam takiemu Frankowi. To był kawał chłopa jak na swój rocznik i on często robił nam psikusy. Powiedziałam koleżankom, żeby zabawiały go w wodzie jak się będzie kąpał a ja zajmę się jego ubraniami. I tak zrobiłam. Franek się kąpał a ja mu do nogawek i rękawów mokrego piasku z brzegu nawciskałam. Ułożyłam koszulę z powrotem tak jak była i uciekłam do piwnicy restauracji przy Odrze. Po chwili słyszę już znad wody wrzask. Patrzę pozostałe dziewczyny biegną a za nimi goni ich Franek na rowerze w tych opiaszczonych ciuchach. Wesoło było. Za moje żarty Franek się zemścił. Złapał mnie, przerzucił przez ramię i biegał ze mną wkoło podrzucając. Wołał będziesz jeszcze tak robić? Tak długo ze mną biegał aż musiałam mu przyrzec że już więcej nie będę. Śmiechu było co niemiara.
Do tego bawiliśmy się w różne zabawy jak ciuciubabka albo graliśmy np. w siatkówkę. Brała udział w tym nie tylko młodzież. Przychodzili starsi jak państwo Różeccy, Zielińscy, Zaremby, Krzyżyńscy czy Mućkowie.
Duże zabawy taneczne były organizowane w pałacu, bo te duże sale były do tego idealne. Mniejsze potańcówki to w starej remizie u Maligrandowej. Tam też kino było.
Druga taka zabawna historia to jak poszłam kiedyś na zabawę z tym samym Frankiem. Wtedy nie było jakiejś wymyślnej bielizny tylko bawełniane majtki na gumce. Do tego było lato więc spódnica i bez rajstop. Tańczę z nim i naglę czuję coś dziwnego. Mówię do Franka.
-Zatrzymaj!
-Co się stało?
-Majtki lecą.
Gumka strzeliła w majtkach. On szybko się skapował o co chodzi i złapał mnie za biodro żeby mi nie spadły. Wycofaliśmy się tyłem pod ścianę do kąta, żeby je zdjąć. On mnie zasłonił, żeby nikt nie widział a ja je ściągnęłam. Nie miałam gdzie ich schować. Franek mówi daj, ja do kieszeni schowam. Tańczyliśmy dalej przez resztę wieczora. Po zabawie Franek odprowadził mnie do domu i wracał z kolegami w kierunku swojego domu. Wtedy się zorientowałam że on ma w kieszeni moje majtki. Wołam za nim.
-Franek.
-Co?
-Majtki. Aaa zapomniałem.
Wyciąga przy tych kolegach i prezentując wszystkim mi je oddaje. Żaden z tych kolegów nie zapytał się jakim sposobem moje majtki znalazły się u niego w kieszeni. Nikt się nawet z tego potem nie śmiał.
W 1953 roku wzięłam ślub z moim mężem Józefem. Urodziłam pięć córek: Stefanię (1954), Annę (1955), Janinę (1958), Barbarę ( 1962) i Małgorzatę (1967). Pracowałam jako instruktorka teatralna w Pomorsku i strażniczka w Brzeziu na kopalni wapna. Mąż przez długi czas był listonoszem w Pomorsku. Mama zmarła w 1958 roku a ojciec w 1961. Mąż zmarł w 2003 roku. Mam już 40-letniego wnuka i 14-letnia prawnuczkę. Życie szybko przeleciało. Czuję się jakbym w ogóle nie żyła. Gdyby można cofnąć albo chociaż go zatrzymać. Stara Juretkowa – moja teściowa mówiła Przyszedł Piotr opadł jeden listek, przyszedł Eliasz spadły dwa , jesień mówi przyszłam ja.
Na starość napisałam nawet wiersz.
Powiadają starość jest okresem złotym,
Kiedy spać się kładę zawsze myślę o tym,
Uszy mam w pudełku, zęby w szklance studzę,
Oczy na stoliku zanim się obudzę,
Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje,
Czy to wszystkie części, które się wyjmuje?
Adam