lut 132017
 

Pomorsko

Przedstawiamy artykuł Alicji Zatrybówny, który ukazał się 19 listopada 1962 roku w ówczesnej Gazecie Zielonogórskiej, który mówi o problemach lat powojennych.

Na prom władowało się mieszane towarzystwo: samochód, furmanka, pięć łaciatych krów, dziewczyna z psem. Przewoźnik odcumowuje pływający most. Niczemu się nie dziwi. Gdyby pewnego dnia chciano przewieźć słonia, zapytałby rzeczowo: ile ton? W czasie sianokosów i żniw płyną Odrą wozy załadowane plonami, które rolnicy z Brodów i Pomorska zbierają na polach po lewej stronie Wielkiej Rzeki. Na most się nie zanosi. Prom jest czynny całą dobę. Należy do krajobrazu, do obrządków. Podobno najtrudniej było się przyzwyczaić przez pierwszych piętnaście lat, teraz przeprawa na drugi brzeg stanowi bez mała spacer.

– Czy pan widział jak to się zdarzyło? Kierowca samochodu nagabuje przewoźnika. To było przy innym promie – odpowiada małomówny przewoźnik. Chłop ze szczytu furmanki i dziewczyna z psem potakują w milczeniu.

Pasażerowie sąsiedniego promu otarli się – przeszło cztery lata temu (przyp. w 1958 roku) – o cudzą tragedię. Utonął nieznany człowiek, nie znali go nawet ci, którzy go gonili w kierunku rzeki, którzy rzucili się na niego w bójce, rozpoczętej z niewiadomych powodów, po pijanemu w Barze Ludowym. Potem trudno było ustalić bezpośrednią przyczynę śmierci. Uczestnicy bójki zostali skazani. Niedawno ostatni już wrócił z więzienia i na dowód jakoby cierpiał niewinnie, powtarza: Żebym chociaż mógł określić jak on wyglądał. Nawet nie widziałem jego twarzy.

To utkwiło w pamięci i ciąży nad Pomorskiem po dziś dzień. Fama głosi: – Ludzie wbili człowieka w szlam rzeki, na oczach ludzi. Fama przybliża zdarzenie w czasie; niedawno mówiono mi, że wypadek miał miejsce ostatniej wiosny. Trzeba trafu – byłam na rozprawie w sądzie, w Sulechowie. Od tamtego czasu minęły z górą cztery lata. Fama opatruje wypadek przy promie komentarzem: W Pomorsku zawsze się biją, każdą zabawę kończy bójka na noże i karetka pogotowia.

W Pomorsku trafiłam przypadkowo na otwarcie domu kultury. Wieś wybudowała go w czynie społecznym. Na widowni wielkiej Sali teatralnej bezwiednie szukałam ludzi. Wypełniających kiedyś inną salę, sądową. Twarze mieszały się, rozpływały. Tłum ma jedną twarz. Odnalazłam w niej ten sam wyraz napięcia – do granic ekstazy. Podobnie płonęły oczy tłumu, gdy otaczał barierkę, za którą siedzieli oskarżeni o zabójstwo, młodzi chłopcy. Wydawało się, że cała wieś przyszła bronić swoich przed prawem, zjednoczona siła jakiejś niemal rodowej wspólnoty. W cztery lata później po twarzy tłumu, też zjednoczonego siłą wspólnoty, przelatywało światło. Paliłyby się kinkiety na ścianach i małe żyrandole pod sufitem.

Zaryzykowałam gruby nietakt, wypytując o śmierć na rzece podczas uroczystości. Pomorsko liczy 700 mieszkańców, do sądu pojechali tylko krewni i najbliżsi znajomi oskarżonych – opowiadał pierwszy zagadnięty. A wieś? Wieś zamarła w przerażeniu. Czy zdarzają się nożowe porachunki? Moi rozmówcy twierdzili, że legenda trwa o wiele dłużej, niż okres bijatyk, który należy odnieść do lat czterdziestych, niespokojnych i nieustabilizowanych.

Wypadek przy promie odnowił legendę dzikiej wsi. Akurat cztery lata temu Inspektorat Oświaty w Sulechowie angażował do szkoły w Pomorsku nowego nauczyciela, Zdzisława Kozubala. Koledzy ostrzegali: Śpieszy ci się do kariery topielca?

Dwa wydarzenia: to, co się stało przy promie i budowa domu kultury w czynie społecznym składają się na rzeczywistość jednej wsi, chociaż są różne, nie do pogodzenia. Dom kultury trzeba uznać za wyczyn wielkiej rangi. Chłopi w naszych wsiach nie wznoszą nowych, publicznych budowli na tuziny, częściej adoptują stare mury. Wymykał mi się z rąk czarno-biały schemat, dowodzący w założeniu braku harmonii między stanem ekonomiki a moralnością i etyką, Praca dla wspólnego dobra stanowi chyba wyraz czegoś najbardziej ludzkiego.

Historia Pomorska przecina się w jakimś miejscu, które trudno dokładnie wyznaczyć. Kiedy, którego dnia, ludzie spod Tarnopola, spod Krakowa, z Kieleckiego, z Lubelszczyzny i skądś jeszcze, zrozumieli, że ciężkie błoto mad jest skarbem a nie przekleństwem rolnika? Aklimatyzacja trwała latami. Kiedy i kto obliczył, że zaoranie 1 hektara oznacza 30 kilometrów powolnego marszu za pługiem i choćby z tego względu znacznie bardziej opłaca się ciągnik? Program mechanizacji, naszkicowany w gromadzkiej radzie przed paru laty, okazuje się niewystarczający. Spierano się czy będzie robota dla pięciu ciągników, w kółku rolniczym. Żaden z nich nie stoi bezczynnie ani chwili.

We wsi zrodziło się przysłowie: Mady płacą rolnikowi za trud co trzy lata. Nie mam pojęcia co by powiedział agronom, ale twórcy przysłowia nie bardzo widać wierzą w cykliczne następstwo tłustych lat. Po co by rok rocznie zabiegali o kwalifikowane nasiona? Skąd się bierze wzrastające zainteresowanie techniką? Sąsiednia, maleńka wieś Brzezie, na słabych ziemiach VI klasy, posiadła podobno genialną receptę na wysokie zbiory. Receptą okazały się głównie wsiewki i poplony. Tam, a Brzeziu, styl gospodarzenia wynika z ułomności gleb. Czy Pomorsko nie musi poprawiać natury? Niektórzy gospodarze zdumiewająco szybko wyzbywają się zakorzenionych, od pradziada, sposobów uprawy. Stawiają na hodowlę, ogrodnictwo, kontraktację roślin przemysłowych. Unowocześnianie gospodarki postępuje nierównomiernie, ale kierunek zmian jest jednoznaczny.

Pomorsko osiąga wyższy stopień kultury rolnej, wyższy stopień zamożności. Kilkadziesiąt motocykli, kilka telewizorów, nie mówiąc o powszechności radia, symbolizują postęp cywilizacyjny. Przez kilkanaście lat, w sferze ducha, wystarczyła gospoda. Przestała wystarczać. Ale do budowy domu kultury nie doszłoby bez przywódców i organizatorów zbiorowego czynu. Kierownik szkoły Zdzisław Kozubal – ten sam nauczyciel, którego ostrzegano przed Pomorskiem – szczupły w okularach, o wyglądzie młodego intelektualisty i Kazimierz Duczmiński, przewodniczący Prezydium GRN wysoki, młody zdradzający energię w samym sposobie bycia, mieli decydujący wpływ na rozwój społecznej inicjatywy. Opowieść o tych dwóch ludziach wygląda na laurkowy i ogromnie państwowotwórczy schemat – kierownik jest sekretarzem Komitetu Gromadzkiego PZPR, przewodniczący należy do ZSL. Cóż jednak poradzę na schematyzację, wynikającą z faktów.

Zaczęło się od odbudowy pałacu, w którym mieści się szkoła, a kiedyś magazynowano zboże. Apel padł na wiejskim zebraniu. Nazajutrz na plac przed pałacem tłumnie zjechały furmanki. Inicjatorzy nie przeczuwali takich rozmiarów czynu. Łatwo pozyskać ludzi dla realnej koncepcji, ale wówczas nie istniał jeszcze żaden plan, nikt nie wiedział czy władze udzielą poparcia i pieniędzy na adaptację. Mieliśmy wobec władz argument najwyższej jakości – wspomina sekretarz KG Zdzisław Kozubal – wieś zaczęła robotę.

Myśl budowy świetlicy trafiła więc na przygotowany grunt, istniała jakaś dobra tradycja. Zdzisław Kozubal matematyk, realista twierdzi, że wartość czynów jest nieprzeliczalna, choć niby można ustalić koszty społecznej pracy.

Jeszcze istniał Komitet Odbudowy Pałacu, a już zawiązał się Komitet Budowy Domu Kultury, któremu przewodniczył Mikołaj Zubik, prezes koła ZSL. Zdzisław Kozubal i Kazimierz Duczmiński nie działali w osamotnieniu, ich główną zasługą był nie tylko pomysł, ale i znalezienie zwolenników – i w kole ZBoWiD, które skupia wojskowych osadników, i w Kole Gospodyń, w kółku rolniczym i w drużynach harcerskich.

W zakrojonych na poważną skalę pracach społecznych objawiła się czynna demokracja.

Autorytet Komitetu Gromadzkiego i wiejskiej organizacji partyjnej jest duży. Według utartych kryteriów oceny trudno byłoby dojść do podobnego wniosku: organizacja nieliczna, wzrasta powoli, nie prowadzi w tym roku szkolenia. Czemu przypisać zdumiewające rezultaty czynów społecznych? Komitet umie kojarzyć działalność wszystkich instytucji i organizacji gromadzie.

Nie wiem jak długo Pomorsko będzie płacić koszt legendy o zacofaniu umysłów. Obraz układu stosunków między ludźmi nie potwierdza legendy.

Działacze trzymają na razie w tajemnicy najnowsze projekty prac, do których znowu miałaby przyłożyć rękę cała wieś. Może mają na myśli uporządkowanie parku wokół pałacu – szkoły?

Emerytowany nauczyciel, były kierownik szkoły Tadeusz Antkowski, starszy pan w binoklach, związany z Pomorskiem od pierwszych lat po wojnie, z dużą dozą humoru opowiada historię pałacu. Kroniki arystokratycznych rodów są jego życiową, aczkolwiek nie jedyną pasją. Starszy pan ustawicznie agituje na rzecz Funduszu Odbudowy Kraju i Stolicy i uwielbia bociany. Nad Pomorskiem królują bocianie gniazda. Przypuszczam, że i obecny przewodniczący Prezydium, który dorastał w Pomorsku – pamiętają go tu, jak biegał w krótkich portkach – też zakładał gniazda pod dyktando ówczesnego kierownika szkoły. Opowiadano mi jak chłopcy chcieli ostrożnie przenieść gniazdo z komina nieczynnej cegielni – na drzewo, ale pomimo najlepszych intencji rozpadło się im w kawałki. Starszy pan pouczał, że stało się wielkie barbarzyństwo.

Pałac – mówi pan Antkowski – należał do rodziny von Schmettow. W 1945 roku objął rezydencję lejtnant Maksym Gałkin, wojskowy komendant radziecki. Dziś rezydują tu dzieci i nauczyciele.

Spośród absolwentów 7-klasowej szkoły podstawowej pracuje gdzieś w Polsce dwunastu nauczycieli i trzech inżynierów. W tym roku szkolnym ukończyło szkołę 30 dzieci – 27 uczy się dalej.

  3 komentarze do “Legenda i rzeczywistość jednej wsi”

  1. Patrzcie ludzie, choćby się nie wiem jak napinał to się nie uda, a tu pstryk, przypadek, szczęśliwy jak na zawołanie, to się nazywa mieć szczęście, cytuję: „W Pomorsku trafiłam przypadkowo na otwarcie domu kultury” … i ja odpadłem.

  2. Bardzo interesujący tekst red. Alicji Zatrybównej o historii Pomorska. Ja idę dalej. Społeczeństwo powojenne było wymieszane w tym ludzie ze wschodu, południa i Polski Centralnej. Nie wiem czy uprawnione są opinie o nożownikach. Duża przesada. Józek Łukasik z Brodów opowiedział jak było z zagonieniem mężczyzny do Odry. 2 mężczyzn i jedna kobieta przyszli za dnia zza Odry z PGR Dobrzęcin na wódkę do baru. Oni napili się i miejscowi napili się.Józek Łukasik jako osoba zastępująca na promie stałego pracownika nie mógł sam podpitych przewieźć promem sąsiadów zza Odry bo nie miał kluczy od zamków założonych na promie. W chwilę doszło do zamieszania. Kobietę i 1 mężczyznę Sąd w Sulechowie skazał na karę 2-3 lat pozbawienia wolności, młodych mieszkańców wsi Edwarda M. Władysława K, Czesłąwa K. zaś uniewinnił małoletniego Bolka Taurogińskiego. Skazani szybko wrócili za dobre sprawowanie. Jeszcze wiele lat trwały porachunki wynikające z różnic kulturowych, przyzwyczajeń, wykształcenia i wychowania. Zanim wyjechałem do miasta musiałem żyć w tym środowisku i stwierdzam iż nie było ono takie złe i należy podkreślić, że zasługa wychowawcza i dydaktyczna Zdzisława Kozubala i kadry pedagogicznej szkoły miała wpływ na postawy młodych i trochę starszych mieszkańców, o których pisała znana mi osobiście dama polskiego reportażu Alicja Zatrybówna. To tyle co udało się ustalić na dzień 17 lutego 2017 roku

    Jan F.Jarosz

  3. W moim tekście złośliwy Chochlik zjadł rzecz najważniejszą a mianowicie to że para mieszkańców Dobrzęcina poszła na most kolejowy aby tam przejść Odrę za jeden mężczyzna w ubraniu skoczył w nurt rzeki i utonął w nucie rzeki dalsze informacje już o Sądzie i wyrokach…..

    Jan F.Jarosz

Dodaj komentarz...

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »