lip 032016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”.

W „Neuen Oder-Zeitung”, siostrzanej gazecie do „Heimatgrüße” Kurt Kupsch (Friesoythe) publikuję całą serię artykułów „Beiträge zur Geschichte der Oder Schifäfahrt”. W lutowym numerze tego czasopisma z 1985 roku, również w wydawnictwie H. U. Wein ukazała się siódma część serii. Praca Kurta Kupsch znalazła nie tylko wielkie zainteresowanie wszystkich, którzy czują się w jakiś sposób związani z żegluga po drogach wodnych w Brandenburgii, ale jest ona również przygotowana z wielką pracowitością i pasją dokumentowania historii gospodarki. W badaniach historycznych nad Groß-Blumbergiem czasami można wpaść na fakty, które są mniej ważne dla Brandenburgii, ale mogą spowodować silne zainteresowanie mieszkańców powiatu Crossen. Poniższy artykuł jest cennym produktem ubocznym poszukiwań historii żeglugi śródlądowej.
Marynarskie wsie naszego powiatu Crossen dostarczały wielu sterników i kapitanów dla największych firm żeglugowych. Niektórzy właściciele nawet małych jednostek mieli swój udział w podziale działalności holowniczej. Jednym z nich był mieszkaniec Klein-Blumbergu Heinrich Nippe, do którego należał parowiec o długości 18,03 m, szerokość 3,88 m i o mocy silnika 80 KM. Holownik został zbudowany w 1903 roku w szczecińskiej stoczni i był nazywany „Alfred”. Wydaje mi się, że łódź, na której nauczyłem się zawodu marynarza, „Alfred” nieraz holowała do Zalewu Szczecińskiego po Fürstenwalder-Berliner drogach wodnych.
Rozmowa telefoniczna w Berlinie z wnuczką Heinricha Nippe ujawniła, że syn Alfreda Nippe od podstaw nauczył się tego fachu i w 1927 samemu nabył mały holownik. Nazwał wyposażony w 100-konny silnik statek „Alma” i tak pływał głównie po drogach wodnych Brandenburgii do końca drugiej wojny światowej. Chrzestna parowca „Alma” nadal mieszka z córką Irmgard w Berlinie.
„Alfred” od Heinricha Nippe pod koniec wojny dopłynął do Szczecina, a stamtąd popłynął do Związku Radzieckiego. Parowiec syna „Alma” na początku 1945 roku utkwił w lodzie w Ziltendorf i został wysadzony przez niemiecki Wehrmacht.

Odpowiednikiem parowców Nippesów w Klein-Blumberg były parowce Damschkesów w Groß-Blumberg. Heinrich Damschke miał mały parowiec kołowy „Johannes”, maszyna ta miała niewiele ponad 100 KM. Z dzieciństwa pamiętam, że pływał nim na Odrze. Stare pocztówki pokazują go w Groß-Blumbergowskim porcie węglowym. Pod koniec lat 20 bunkier węglowy został opuszczony, gdyż średni poziom wody w rzece został zwiększony i potrzebowano większych holowników. Był używany jako przystań „Budike
rs” (handlarza z motorówki).
Rudolf Damschke, krewny Heinrich, też nie mógł robić czegoś innego. On (lub jego syn Alfred?) kupił parowiec śrubowy dla Oder-Spree-Kanal z silnikiem 120-konnym. Nazwał go „Rudolf Alfred” i do końca wojny zarabiał na nim. Co stało się z dwoma parowcami-Damschkesów; w rejestrze nic o tym nie ma. Ale nadal może być to wyjaśnione. Klara Damschke, żona zmarłego Rudolf, mieszka w Berlinie.
Co do kapitanów i personelu, to byli to – blumbergowskie i pommerzigowskie rodziny ściśle związane z małym armatorem Otto Hellingiem, który miał swoją siedzibę we Wrocławiu. Ta firma miała parowce „Berthold”, „Toni”i „Otto „.Parowiec „Otto” był dostępny w dwóch wersjach. Ponieważ pierwszy statek o tej nazwie, został przekazany w 1924 roku czeskiej spółce żeglugowej, firma kupiła starszy holownik jako zamiennik. Kapitanem pierwszego „Otto” był przez wiele lat rodak z Groß-Blumbergu Handke, który również prowadził parowiec pod czeską banderą pod nazwa „CPSO IV” i kiedy kominy jeszcze nie miały czarnej kotwicy i liter „OH” umieszczonych w białym kółku, ale kolory biały i czerwony z niebieską czeską flagą.

Sztandarowym statkiem armatora Helling był „Berthold” z dwoma kominami, 50 m długości, 7,84 m szerokości i 600-konny silnik. Na tym parowcu od 1910 roku aż do końca drugiej wojny światowej pracował jako kapitan Hermann Mattner z Pommerzig. Chwilami pływali z nim jego synowie Richard i Alfred jako sternik i bosman.
W 1977 do Pommerzig przyjechał najmłodszy syn Hermanna Mattnera Herbert ze swoją rodziną oraz z synem swojego starszego brata Richarda. Tęsknota za ojczyzną starszych, a młodszym turystom
odpowiedzieć na pytanie „Skąd pochodzimy?”. Znaleźli nienaruszony dom Mattnerów nad Odrą. Polska rodzina, która od 1945 roku zamieszkiwała miała dobrze zachowane wszystko, co było dla ich niemieckich poprzedników wartością sentymentalną. Polska babcia zawsze mówiła: „Przyjdą kiedyś i będą o to pytać!”. Tak więc odwiedzający ojczyznę znaleźli między innymi piękny duży obraz „Berthold”. Następnie pojechali do Bovenden-Lenglern niedaleko Getyngi, gdzie obecnie rodzina Mattner żyje. Oczywiście to jest już trzecie pokolenie – kapitan Hermann a jego synowie Richard, Alfred i Herbert zmarli.
Przed wyjazdem jednak Herbert Mattner napisał reporterowi, że jego ojciec przeniósł „Berthold” w 1939 roku do Wrocławia i schował go przed wojną. Kiedy wojna się skończyła, parowiec został zatopiony we wrocławskim porcie przez Rosjan, ale później Polacy podnieśli go ponownie. Potem pływał jeszcze kilka lat pod polską banderą na Odrze. Kiedy – niemiecki parowiec – padł ofiarą cięcia palnikiem i powędrował w częściach do pieca – Herbert Mattner nie wiedział i nie mógł powiedzieć.

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

maj 292016
 
Cesna 152

Cesna 152

Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela strony Pana Janka Jarosza, który wykupił sobie lot samolotem i zrobił zdjęcia wiosek na prawym brzegu Odry, mamy okazję zaprezentować efekt jego fotograficznej eskapady.

Zdjęcia wykonane przez Jana Jarosza dnia 11.05.2016 (w godz. 14.58 do 15:18) z samolotu Cesna 152. Pilotem był Leonard Kossinski. Wysokość lotu 350 m nad poziomem ziemi. Prędkość lotu ok. 180-190 km/h. Zdjęcia wykonano aparatem fotograficznym KODAK AZ361.

Dziękujemy Janku za miłą niespodziankę.

 

Pomorsko

Brody

Bródki

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

sty 242016
 
Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja "Zur Hoffnung" w Bródkach.

Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja „Zur Hoffnung” w Bródkach.

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w latach 90-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch wspomina ciekawą osobowość z przedwojennego Klein-Blumberg, który założył restaurację. O byłej restauracji przypomina tylko ślad na elewacji domu zamieszkanego dzisiaj przez Państwa Nicińskich.

Sprzedaż słodkich „Czerrreśni” z muzyką trąbki
Reinhold Petzke-Schiller, oryginalny mieszkaniec Bródek, stworzył restaurację „Zur Hoffnung”

Kto współcześnie chodzi do supermarketów, gdzie można podziwiać niemal wszystkie owoce sezonowe z całego świata, a także je kupić, jeśli ma się na to pieniądze. Nie zawsze tak było. W dzieciństwie, w latach 20 i 30 nie mogliśmy się doczekać, kiedy co roku jako pierwsze owoce w domowych ogrodach w czerwcu/lipcu dojrzeją czereśnie. Jednak rosły na bardzo piaszczystych glebach naszych Brandenburskich wsi przez co nie zawsze było ich tak dużo jak w „sąsiednich ogrodach”. Ale o to, żeby wszystkie te przysmaki były wczesnym latem troszczył się Reinhold Schiller z Bródek. To prowadzi mnie do dzisiejszego tematu:
Kiedy zbliżał się sezon czereśni, my dzieci czekaliśmy z utęsknieniem, kiedy pojawi się Schiller Reinhold. Ze swoim lekkim drewnianym wózkiem z zaprzężonym koniem Fuchsem jeździł uliczkami wsi na wschodzie powiatu krośnieńskiego. Na swojej trąbce grał krótkie „Waldeslust” lub „Aus der Jugendzeit”. Po tym, jak zwrócił uwagę sygnałem muzycznym chwalił silnym akcentowaniem „rrr””czerrreśnie, słodkie czerrreśnie”, których pełno kupił przede wszystkim od sadowników z Cigacic i okolicy. Prawie z każdego domu wybiegała klientela z miskami i garnkami, a jego zapasy schodziły zwykle o wiele za szybko. Zawsze w dobrym humorze serwował dowcipne spostrzeżenia, Reinhold był chętnie postrzeganą oryginalną osobą w naszej rodzinnej ojczyźnie. To znaczy, że warto spojrzeć na jego życie nieco bliżej:
Reinhold Schiller rzeczywiście nazywał się Petzke. Urodził się w 1889 roku w Bródkach i tam się też wychował. Takie przezwisko „Schiller” miał u nas prawie każdy. Dziś, gdy ktoś mówi o nim lub o jego córkach to są wciąż Reinhold Schiller i Schiller Martha lub Frieda.
Na przełomie XIX i XX wieku, stolica królestwa rozwijała się w zapierającym dech w piersiach tempie. Cóż mogło być lepszego; nasz Reinhold też poszedł do miejsca, gdzie było mnóstwo pracy i zarobków. Uczył się w Berlinie murarstwa i dodatkowo pozwolił swojemu talentowi i miłość do muzyki biec na wolnej przestrzeni. Kiedy wrócił do małej miejscowości nad Odrą potrafił grać na tubie i trąbce oraz grał na akordeonie. Później akordeon stał się jego stałym towarzyszem. Tak więc nikt nie był zaskoczony tym, że znalazł swoją żonę nie honorowo w Bródkach, ale za rzeką w Nietkowie, gdzie od czasu do czasu przygrywał do tańca. Tam też przyszły na świat jego obie córki. Niestety w Nietkowie szczęście rodzinne nie trwało zbyt długo. Jego żona zmarła bardzo młodo, na Boże Narodzenie 1917 roku.
Co mógł zrobić? – Poszedł z dwojgiem dzieci z powrotem do rodzinnego domu w Bródkach. W 1923 roku ożenił się drugi raz, ponownie z kobietą z „zewnątrz”. Ta pochodzi z Tschammermühle
(Skąpe), z jednej z miejscowości w powiecie sulechowsko-świebodzińskim, które nazywaliśmy „miasteczkiem”. W rodzinnym domu w dłuższej perspektywie nie mógł pozostać z rodziną. Ponieważ jego siostra wyszła za mąż i wprowadził się szwagier. To było prawdopodobnie powód za tym, żeby kilka lat później Bródki miały drugą restaurację, która została nazwana „Zur Hoffnung”.
Na początku lat 20 Reinhold Schiller kupił od rolnika Jäkela działką budowlaną po przekątnej od jego rodzinnego domu. W 1925 roku była tu później restauracja „Zur Hoffnung”. Ponieważ była już karczma w tak stosunkowo małej miejscowości, to nie było łatwo dostać licencję, ale w końcu się to udało, i na przełomie 1928/29 „Hoffnung” została otwarta.
Początkowe prowadzenie przedsiębiorstwa nie było takie łatwe. Wysokie bezrobocie w latach Wielkiego Kryzysu powodowało, że wielkie nadzieje gasły. Ludzie po prostu nie mieli pieniędzy. Dlatego świeżo upieczony karczmarz szukał innych źródeł dochodów. Handlował wszystkim, ogórkami, jajkami, grzybami, dziczyzną, a na święta gęśmi, a jak już wcześniej wspomniałem na początku lata „czerrreśnie, słodkie czerrreśnie”. W tym czasie pojawiły się także powiedzenia, może jedno albo kilka brzmi jeszcze w uszach: „Schiller kupuje jaja, Pätschak kupuje słoninę, a Feidten wykupuje mu „sprzed nosa” najlepsze gęsi”
Koń Reinholda Fuchs był jeszcze młodym, ognistym koniem. Tak więc, nie tylko jeździł do Cigacic po kupno czereśni, które potem sprzedawał po wsiach. Raczej służył koniem i wozem jako „taxi”, aby odbierać żeglarzy dworca kolejowego w Nietkowicach i z powrotem ich tam zawozić. Kiedy czas pozwalał to młodsza córka Martha korzystała z Fuchsa do jazdy konnej. To nie zostało zaakceptowane i ludzie na wsi patrzyli na to z niechęcią, gdy siedziała na rumaku na okrak jak mężczyzna. „Jak tak można?! ”
Kiedy wprowadzono powszechny obowiązek służby wojskowej, okolica i młyn Stahns ze stawem padł ofiarą Ostwall, restauracja „Zur Hoffnung” z dwoma pięknymi, kochającymi zabawę córkami karczmarza stała się popularnym miejscem postojów. Wreszcie pracownicy mogli zarabiać w okolicy i część swoich pieniędzy tu w miejscowości lub na miejscu wydać. Tak więc była gra w karty, jedzenie golonki, dziczyzny a dla kobiet, które miały też swoje zabawy, kółka kobiece z ciastem i kawą. Gdy fale szczęścia wzrosły trochę wyżej, Reinhold Schiller brał akordeon i pozwalał swoim wesołym a czasem także melancholijnym piosenką rozbrzmiewać. Tak to były już dobre czasy…
Starsza córka wyszła za mąż jeszcze przed wojną w Nietkowicach, który w tym czasie nazywał się już Straßburg. Martha, młodsza poślubiła wczesną wiosną 1940 roku Kurta Kakoschke z Brodów. Reinhold nie czuł się w tym czasie za dobrze. Chorował na raka i zmarł 29 lipca 1940 r., mając zaledwie 51 lat. Koń Fuchs, także w tym roku odszedł, został od 1942 wcielony do gospodarstwa – gdzie musiał ciągnąć ciężki sprzęt zamiast lekkiego drewnianego wozu.
To co Reinhold stworzył, nadal prowadziła wdowa i młodsza córka. Restauracja „Zur Hoffnung” pozostała otwarta aż do końca wojny, mimo ze pod koniec podawano tylko „Fassbrause” (napój bezalkoholowy).
Rodzina Petzke-Schiller uciekła 29 Stycznia 1945 przed postępującą Armią Czerwoną, ale została wyprzedzona w Radnicy przez sowieckie czołgi . Wróciła do Bródek i pozostał tam aż do ostatecznego wydalenia w końcu listopada 1945 roku. Przebywali w Rostock, Bad Doberan oraz Brunsbüttelkoog, następnie przenieśli się do Badischen w Gaggenau. Tam Schiller pozostali lub jak oni mogą być teraz dzisiaj nazywani. Dziękuję Martha Kakoschke, z domu Petzke za daty i informacje na temat tego artykułu. Z nią i jej mężem spotkaliśmy się kilka razy. Zawsze, gdy się widzieliśmy myślałem o jej ojcu – „czerrreśnie, słodkie czerrreśnie”.


Tłumaczenie Adam i Janusz

Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja "Zur Hoffnung" w Bródkach.

Reinhold Petzke (Schiller) i utworzona restauracja „Zur Hoffnung” w Bródkach.

paź 182015
 
Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

Są to mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1923-30 z nauczycielem Hansem Walterem. Zdjęcie otrzymał współpracownik Heimatgrüße Kurt Kupsch na spotkaniu w Hamburgu w 1981 roku od Ursuli Menzel, z domu Lange ( Ruttkes ), mieszkającej teraz na Ringeltaubenweg 9 w 2000 Hamburg 53. Zdjęcie wykonane zostało w 1936 roku, a rok zdjęcia został oszacowany wg. mundurków które nosiły dzieci. Na zdjęciu są od lewej do prawej (w nawiasach podano przezwiska): W tylnym rzędzie Gerhard Schmidt ( Pankowski ), Heinz Jähne, Manfred Lange, Horst Jähne, Martin Nippe (Exlers), Kurt Handke, Erich Lange i Alfred Witzlau. W 2. rzędzie od tyłu nauczyciel Walter oraz Gerhard Lange, Horst Karg, Willi Schmidt (mały Schmitte), Artur Lange, Kurt Schlauß (Pfeiffers), Helmuth Rössel, Walter Marschall (Schillers), Herbert Schmidt (Hindemiths), Herbert Nippe i Gerhard Stellmacher. Drugi rząd od przodu obejmuje tylko dziewczynki Ursula Lange (Ruttkes), Gertrud Büttner, Walli Lange, Charlotte Schlauß (Pfeiffers), Irmgard Nippe (Dampfer-Nippes), Else König, Gerda Klauke, Frieda Schmidt (Hindemiths), Elli Schmidt (Nippes), Walli Pfeiffer, Hilda Schmidt (Nippes), Ilse Nippe i Helga Lange (Ruttkes). Z przodu siedzą Erika König (Arnolds), Frieda Nippe (Hoffmanns), Gertrud Dittmann, Elisabeth Schulz, Gisela Kulisch, Edith Pfeiffer, Leonie König, Hans Walters (Lehrers Hänschen), Rudi Büttner, Heinz Lange (Appels), Günter Dittmann, Horst Pankowski (Feilkes), Horst Klauke (Pächnatz) und Alfred Stobernack (Jäkels).

Tłumaczenie Adam i Janusz

Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

wrz 112015
 
Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

To jest grupowe zdjęcie mieszkańców Klein-Blumberg urodzonych w latach 1920 do 1923. Pochodzi od Herberta Nippe. To zdjęcie zrobiono w 1934 roku, a może nawet trochę wcześniej. Widać na nim od lewej: z tyłu stoi Hertha Nippe, Dora Pfeiffer, Hertha Lange, Elli Kupsch, Anna Höhne, Edith Frahn, Gerda Klauke, Esta Lange, Else Pfeiffer, Ella Witzlau, Else König, Vera Janthur, Irmgard Nippe, Frieda Schmidt (Hindemiths), Elli Schmidt i Walli Lange. W środku klęczy Willi Eisemann, Karl Müller, Alfred Lange, Helmuth Stein, Gerhard Handke, Walter Lange, Willi Schmidt, Günther Lange, Helmuth Rössel, Walter Marschal i Kurt Schlauß (Pfeiffer). Z przodu siedzi Herbert Nippe, Willi Schmidt (der Kleine), Arthur Lange, Alfred Pfeiffer i Hans Walter (nauczyciela Hänschena).

Adam

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

lut 272015
 
Bródki

Bródki

12 stycznia Armia Czerwona razem z Wojskiem Polskim ruszyły znad Wisły w kierunku Berlina. Dowództwo Operacji Wiślańsko-Odrzańskiej na czele ze sławnym marszałkiem Żukowem planowało w jak najszybszym czasie przesunąć front znad Wisły nad Odrę a nawet tym jednym rzutem dojść do samego Berlina. Zgodnie z przewidywaniami radziecki front przesuwał się szybko do przodu wyzwalając polskie miasta. Już pod koniec stycznia pierwsi żołnierze Armii Czerwonej dotarli i przeprawili się przez Odrę. Do 2 lutego 1945 roku 1 Front Białoruski złamał opór Niemców i na prawie całym odcinku frontu osiągnął Odrę. Zaczęły się walki o utrzymanie i zwiększenie przyczółków po zachodniej stronie Odry. „Czerwony Walec” Armii Radzieckiej przetoczył się także przez ówczesny Pommerzig, Groß-Blumberg, Klein-Blumberg i Straßburg/Oder.

Po okresie walk do miejscowości za frontem zaczęli napływać szabrownicy i ludzie z Centralnej Polski, którzy szukali nowego miejsca do zasiedlenia. Także z nastaniem końca wojny na Ziemie Odzyskane zaczęła napływać fala przymusowych robotników, którzy wracali z głębi Niemiec. Wojsko zaczęło ze swoich szeregów demobilizować żołnierzy, którzy także szukali nowego miejsca do życia. Ze wschodu zaczęli zjeżdżać ze swoim dobytkiem repatrianci, a z Syberii wywiezieni w 1940 roku.

Zaczęła się tworzyć polska administracja. Ludzie zaczęli uporządkowywać sprawy mieszkaniowe i majątkowe na nowych terenach. Nowych mieszkańców zaczęto rejestrować w Księdze Osadniczej Powiatu Krośnieńskiego.

Oto pierwsi osadnicy w Bródkach i Brzeziu według Księgi Osadniczej (z boku podano datę przybycia).

Bródki

Rutkowski Ludwik 15.07.1945
Haba Grzegorz 15.07.1945
Staszewski Jan 1.08.1945
Antczak Józef 31.10.1945
Dobroczyńska Bronisława 26.11.1945
Michalski Franciszek 27.11.1945
Kalbarczyk Stanisław 1.12.1945
Salwa Władysław 15.12.1945
Kulizek Władysław 10.02.1946
Ludwików Michał 10.02.1946
Dobroczyński Stanisław 10.02.1946
Mańkowski Paweł 10.02.1946
Augustyn Władysław 1902.1946
Miller Stanisław 11.04.1946
Nawruć Wojciech 27.05.1946

Brzezie

Piasecki Władysław 24.01.1946
Krupa Henryk 27.02.1946
Cygańczuk Bartłomiej 10.04.1946
Lachowicz Wacław 19.04.1946
Zarzecki Aleksander 7.05.1946
Weryszko Mieczysław 24.05.1946

Adam

sty 232015
 
Ksiądz Ludwik Walerowicz

Ksiądz Ludwik Walerowicz

W czasie pracy kapłańskiej też ciągle rzucano księżą kłody pod nogi. Pamiętam jak w Nietkowicach nachodził mnie major SB i namawiał do współpracy. Było tak, że ja sam nie wiedziałem, że będę jechał na drugi dzień do Zielonej Góry albo nawet nie miałem tego w planach to on już wiedział wcześniej, że będę musiał tam jechać. Faktycznie na drugi dzień coś mi wyskoczyło i musiałem jechać do Zielonej Góry a on tam już czekał na mnie i mnie obserwował. Podejrzewam że dostawał cynk od kogoś na dworcu. Raz było tak że mnie śledził i myślał że go nie widzę ale ja się zorientowałem że chodzi za mną. Na szczęście szły moje parafianki – 4 kobiety i im mówię zobaczcie jak mnie SB śledzi. A było to na Placu Pocztowym w Zielonej Górze. Na tym placu stoi taki budynek wokół którego można chodzić dookoła. Poszliśmy z parafiankami i nagle zawróciliśmy i idziemy prosto na niego. Major nie miał się gdzie schować i się mu ukłoniliśmy Ooo dzień dobry panie majorze. A on nie wiedział co powiedzieć to odpowiedział jak się tak spotkaliśmy w Zielonej Górze to może pójdziemy gdzieś pogadać na kawę. A ja mówię do parafianek patrzcie jak pilnują waszego proboszcza.

Na plebanię dzwoniły głuche telefony, albo dzwonił ktoś, nie przedstawiał się tylko pytał czy jest proboszcz. Później robiliśmy im na złość i odbierała moja gospodyni i mówiła, że proboszcz gdzieś poszedł a ja siedziałem na plebani. Myśleli, że gdzieś chodzę i spiskuję przeciwko władzy.

W czasie stanu wojennego nie odczułem żadnych większych utrudnień. Jeśli chciałem gdzieś pojechać służbowo np. do Gorzowa to zawsze dostałem przepustkę. Miałem wtedy Poloneza i jeździłem do Gorzowa po dary żywnościowa dla ludności. Za Międzyrzeczem są rogatki gdzie zawsze stało wojsko. Wszystkich tam zatrzymywali do kontroli. Ale jak żołnierze zobaczyli u mnie koloratkę to od razu kazali jechać dalej. Żołnierze byli grzeczni i szanowali księży i stan duchowny. Gorzej było trafić na milicjantów.

Trzeba było mieć zezwolenie na pasterkę albo inne nabożeństwa po godzinie policyjnej. Napisałem podanie do władz i dostałem zezwolenie.

Po przewrocie w 1989 roku za bardzo się nie zmieniło. Zniknęły stare problemy a pojawiły się nowe. Trzeba było dalej robić swoje.

Pracę w Nietkowicach wspominam bardzo dobrze, można powiedzieć że nawet wspaniale. Nie wiem jak ludzie mnie wspominają ale myślę że dobrze bo jak mnie spotykają w Sulechowie to z daleka się kłaniają. Starsi na pewno mnie jeszcze pamiętają.

Ile razy mnie biskup chciał przenieść. Ale ja nie chciałem, bo mi się w Nietkowicach bardzo podobało. Proponował mi chyba z 3 albo 4 razy przeniesienie na inną parafię. Aż się chyba na mnie pogniewał. Jeździłem też później na dodatkowe studia na Akademię Teologii Katolickiej im. Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. Biskup załatwił nam, że często wykłady były w kurii biskupiej a tylko na niektóre wykłady i na egzaminy jeździliśmy do Warszawy. Ile razy staliśmy na korytarzu i czekaliśmy na wykłady a biskup schodził ze schodów i kłanialiśmy się mu to on udawał że mnie nie widzi. W końcu poszedłem się go zapytać czy jest na mnie obrażony a on powiedział że trzy razy powiedziałem mu żeby mnie nie przenosił. A dlaczego nie chcesz?. Odpowiedziałem że tutaj zostawiłem tyle swoich myśli i spraw że żal mi to wszystko zostawiać. I to chyba jest najlepszy dowód że w Nietkowicach czułem się bardzo dobrze. A odszedłem w 1995 roku bo miałem jeden zawał, potem drugi i poprosiłem o przeniesienie. Potem zaraz mnie zoperowali i dostałem by-passy i wtedy musiałem już odejść ze względu na stan zdrowia. Ze względu na moje zdrowie biskup zgodził się na moją wcześniejszą emeryturę. Teraz na emeryturze mieszkam w Sulechowie. Gdy tylko na mieście spotkam jakiegoś mojego byłego parafianina to zaraz się wypytuję co tam słychać. Ciągle staram się być na bieżąco. W końcu w parafii Nietkowice spędziłem 34 lata.

Adam

sty 172015
 
Ks. Ludwik Walerowicz

Ks. Ludwik Walerowicz

Do Nietkowic przyjechałem razem z moim pierwszym wikarym Włodkiem Rogowskim, który też był jak ja z 1928 rocznika. Tylko że miesiąc młodszy. My byliśmy księżmi powojennymi – opóźnionymi. Przez wojnę nie mogliśmy normalnie do szkoły chodzić i zaległości nadrabialiśmy po wojnie. Takie były dziwne sytuacje, że proboszcz i wikary mogli być w tym samym wieku. Z czasem te granice wiekowe wróciły do normalności.

Przyjechaliśmy z wikarym do Nietkowic pod wieczór. Na plebanię przyjął nas ksiądz Pawlukowski i powiedział, że rano nam wszystko pokaże i przekaże całą dokumentację parafii. Położyliśmy się spać a o 4 nad ranem podjechało duże auto wcześniej zamówione przez księdza Pawlukowskiego. Zapakowano jego rzeczy. Sam ksiądz Pawlukowski też wsiadł do tego auta i pojechał zostawiając nas samych z wikarym. Nic nam nie pokazał. Nie znaliśmy w ogóle terenu. Nie wiedzieliśmy gdzie jest np. Radnica a gdzie Pomorsko. A parafia rozległa. Kościoły porozrzucane. Nie wiedzieliśmy gdzie są klucze do kościołów. Dla mnie w ogóle to był podwójny szok. Całe życie mieszkałem w mieście. A ostatnie 2 lata spędziłem w bardzo dużym mieście jakim był Szczecin. Nigdy wcześniej nie mieszkałem na wsi i musiałem się przystosować do nowego życia. Wikary też na nowym terenie. Ale powoli ludzie nam pomogli i zaczęliśmy pracę w parafii Nietkowice. Zaraz na początku zaczęliśmy przystosowywać kościoły w Nietkowicach, Pomorsku i Sycowicach do tego, żeby wyglądały na katolickie. Powyrzucaliśmy boczne chóry a w Nietkowicach zamówiłem nowy ołtarz.

W kościele w Nietkowicach na ścianie wisiał jeszcze obraz Serca Jezusowego postrzelany przez Rosjan w 1945 roku. Najlepiej wyglądał w środku kościół w Brodach. Tam chóry były już usunięte. Do tego we wszystkich kościołach na szybko zamawiałem pancerne tabernakula, bo moi poprzednicy mieli drewniane, które były zakazane przez prawo kanoniczne. Rozpocząłem też remont plebanii. Na początku na plebanii mieszkałem tylko ja a wikary mieszkał naprzeciwko u państwa Antończyków. Ja sobie sam gotowałem a ksiądz Włodek wykupił sobie obiady u państwa Lebelów. Z czasem wyremontowałem budynki gospodarcze przyległe do plebani i tam zrobiłem 2 osobne pokoje i łazienkę dla wikarego. Później połączyłem to z plebanią. A ze stodoły zrobiłem dużą salkę katechetyczną. Dopiero po kilku latach moja siostra przyjechała do Nietkowic i została gospodynią. Na początku mojej pracy w Nietkowicach zwerbowałem jako organistę takiego starszego dziadka pochodzącego z Torunia. Niestety nazwiska nie pamiętam. Później grał Ponczek, którego sprowadziłem aż z Pomorza. Przede mną żaden ksiądz nie miał organisty. A to że są organy to trzeba zawdzięczać ks. Gąsiorowi bo był też muzykiem. Gąsior uczył mnie muzyki i śpiewu w seminarium i prowadził chór seminaryjny To on, gdy tylko pojawił się w Nietkowicach to zajął się organami. Organy były w rozsypce a on je wyremontował. Szkoda że był tylko rok, bo pewnie wyremontował by też organy w Brodach i Pomorsku. Niestety zmarł nagle na zawał. Zdążył tylko zrobić to co było jego pasją czyli organy. To był niezwykły człowiek i takiego go zapamiętałem z seminarium.

Jeden jedyny z moich wikarych, który żyje to ksiądz Jackowski. Nazywaliśmy go na parafii „Jacek”.Pamiętam jak kupiłem sobie pierwszy samochód Syrenkę. Doradziłem wtedy mojemu wikaremu ks. Jackowskiemu żeby sobie też takie kupił. Dostał kredyt w banku w Nietkowicach i kupił Syrenkę. Potem został wikarym w Gubinie i tam robił furorę autem, bo nawet proboszcz nie miał swojego auta.

Adam

sty 102015
 
Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Po wojnie w 1945 roku zacząłem znowu chodzić do szkoły. Nadgoniłem piątą, szóstą i siódmą klasę. Później poszedłem do liceum i w 1950 roku zdałem maturę. Przez wojnę miałem opóźnienia w nauce i zdałem maturę w wieku 22 lat a nie normalnie mając 19 lat. W międzyczasie rodziło się we mnie powołanie do służby Bogu. Raz było mocne a raz widziałem siebie w innej życiowej roli. W końcu jednak po maturze zdecydowałem jakie jest moje powołanie i wstąpiłem do Seminarium Gorzowskiego na ulicy Warszawskiej.

Później komuniści zamknęli to seminarium i przenieśli do Gościkowa-Paradyżu. Władza wtedy przeszkadzała w nauce w seminarium. Ja miałem to szczęście, że mnie ominęły, ale moi młodsi koledzy doświadczyli tych przeszkód. Brali kleryków do wojska i tam nie mieli najlżej. Władza myślała, że w wojsku się rozmyślą albo armia zmieni ich światopogląd ale 95 % kleryków wracało i to dwa razy mocniejsi w wierze. W seminarium też sobie radzono z władzą. Na przykład księdza prałata Antoniego Mackiewicza wyświęcono specjalnie pół roku szybciej, żeby go nie zabrali do wojska. Miał być święcony w maju albo w czerwcu a wyświęcili kilku z jego rocznika już w grudniu i na wiosenny pobór się nie załapali.

Wtedy nauka w seminarium trwała 5 lat i w czerwcu 1955 roku zostałem wyświęcony. Po seminarium przez 6 lat byłem wikariuszem. Po 2 lata w trzech miejscowościach. Najpierw w Czarnym koło Człuchowa. Potem w Barlinku a później w Szczecinie.

Kiedyś była to Diecezja Gorzowska. Była to największa diecezja w Polsce. Dlatego byłem wikarym i w dzisiejszym woj. zachodniopomorskim i lubuskim. Później to podzielili na 3 diecezje: Koszalińsko-Kołobrzeską, Szczecińsko-Kamieńska i Zielonogórsko-Gorzowską. Podczas podziału, gdzie który ksiądz pracował tam został w tej diecezji na stałe.

W 1961 roku otrzymałem od biskupa dekret, w którym miałem zostać proboszczem w parafii Nietkowice. Żeby zostać proboszczem w tamtym czasie nie było tak łatwo. Władza świecka często się nie zgadzała na proboszcza. Kuria typowała a władza musiała zatwierdzić. Czy władza zatwierdzała czy nie to biskup i tak wysyłał. Ale władza wtedy takiego księdza nie uznawała za proboszcza tylko administratora parafii. I mi też władza nie chciała zaakceptować dekretu od biskupa. Zarzucali mi różne rzeczy, których nie zrobiłem np. namawiałem dzieci przeciwko władzy, zmuszałem je do chodzenia na religię, że w kazaniach mówiłem przeciwko władzy. Myśleli, że się przestraszę i zgodzę na współpracę. W tym celu biskup wysłał mnie na kilka tygodni do wioski po Krosno Odrzańskie, żeby wyciszyć trochę sprawę. Wysłał mnie też w pewnym celu. Nie chcę mówić jaka to miejscowość, żeby nikogo nie oczerniać. Wśród księży zdarzali się też księża, którzy współpracowali z SB. Często byli zastraszani lub szantażowani i stawali się donosicielami. Nazywano ich „księżmi patriotami”. Taki właśnie „ksiądz patriota” był w wiosce pod Krosnem. Biskup chciał go usunąć ale on klucze z plebanii i kościoła zabrał, wyprowadził się do Międzyrzecza i przyjeżdżał tylko w niedzielę odprawić mszę. Biskup mnie wysłał z zadaniem odebrania mu tych kluczy. Byłem tam 6 tygodni. Musiałem też przygotować w te 6 tygodni dzieci do komunii, bo przez 6 lat w tej parafii dzieci nie były u pierwszej komunii. Przygotowałem je i przyjechał mój proboszcz ze Szczecina, u którego byłem wikariuszem. Zrobiliśmy uroczystą pierwszą komunię. W międzyczasie wysłałem pismo do władz w Nietkowicach i zatwierdzili mnie na proboszcza. Odpisali mi „nie chcemy robić księdzu trudności w awansie i zgadzamy się….”. Od sierpnia 1961 roku byłem proboszczem w Nietkowicach.

 

Adam

sty 032015
 
Pleszew na starej widokówce

Pleszew na starej widokówce

Wielu starszych mieszkańców pamięta księdza Ludwika Walerowicza, proboszcza, który przez 34 lata pracował i mieszkał w parafii Nietkowice. Ksiądz Ludwik jest osobą, która przez ponad trzy dekady współtworzyła historię tych miejscowości. Jak sam mówi wiele osób ochrzciłem, udzieliłem Pierwszej Komunii, przygotowałem do bierzmowania, udzieliłem ślubu a niektórych niestety musiałem też pochować.

Sulechów, sobotnie popołudnie 8 listopada 2014 roku.

Nazywam się Ludwik Walerowicz i urodziłem się 18 lipca 1928 roku w Pleszewie, należącym wtedy do powiatu pleszewskiego i województwa wielkopolskiego.

Miałem jednego brata i trzy siostry. Brat i jedna siostra byli starsi a dwie siostry młodsze.

Rodzice zajmowali się handlem. Mieli przed wojną sklep w centrum Pleszewa z konfekcją damską i męską. Pamiętam jeszcze w domu taki stempelek, na którym było napisane „Maria Walerowicz – konfekcja damska i męska”.

Do wybuchu II wojny światowej żyło nam się bardzo dobrze. Sklep przynosił niezłe zyski. Jednak 1 września 1945 roku do Pleszewa weszli Niemcy i zajęli nasz sklep.

Rozpoczęcie wojny pamiętam bardzo dobrze. W 1939 roku uzyskałem promocję z czwartej do piątej klasy i szykowaliśmy się 1 września do pójścia do szkoły. Rano nad Pleszew nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardować głównie pleszewskie koszary wojskowe ale cywilne budynki też zostały zniszczone. Do Pleszewa zaczęto zwozić rannych z okolicznych bitew. Mam przed oczami widok jak po ulicy, na której mieszkałem, która nazywała się przed wojną Marszałka Józefa Piłsudskiego a teraz Daszyńskiego, wieźli pierwszych rannych polskich żołnierzy.

Po tym rozpoczęła się niemiecka okupacja przez ponad 5 lat. Pleszew wszedł w skład Kraju Warty, który włączono do III Rzeszy.

Pierwszą zbrodnią Niemców było rozstrzelanie maturzystów, którzy zdali maturę w 1939 roku. Na cmentarzu w Pleszewie jest pomnik upamiętniający tą zbrodnię. Później były ciągłe represję i zbrodnie ze strony Niemców. Co chwilę kogoś rozstrzelali, wywieźli na roboty przymusowe albo do obozu koncentracyjnego.

Najbardziej w pamięci utkwiło mi jedno zdarzenie, które mam ciągle przed oczami. Niemcy wydali zakaz zbijania świń bez zezwolenia i zdarzyło się tak, że jeden z polskich gospodarzy spod Pleszewa zbił świnię bez pozwolenia. Ktoś doniósł na niego i go aresztowano. Przywieziono go na rynek do Pleszewa, gdzie zgoniono też pozostałych Polaków. Odczytano wyrok i publicznie rozstrzelano tego człowieka.

Podczas niemieckiej okupacji nie chodziłem do szkoły. Chodziły tylko dzieci z rocznika 1930 i młodsze. Ja według Niemców byłem za stary na szkołę i musiałem pracować. Na szczęście ojciec miał znajomego Niemca o nazwisku Nutt, który załatwił pracę w szwalni. Przed wojną w Pleszewie mieszkało sporo Niemców i żyliśmy z nimi w zgodzie. Nie pamiętam już dokładnie za co ale Niemiec Nutt był dłużny ojcu przysługę. W szwalni pracował mój ojciec, brat i ja, gdzie szyliśmy niemieckie mundury. Byliśmy po prostu krawcami. Natomiast starsza siostra pracowała jako fryzjerka. Musieliśmy pracować, bo po pierwsze z czegoś trzeba było żyć a po drugie wywieźli by nas na roboty przymusowe. Tak było z wieloma moimi rówieśnikami – kto nie pracował w Pleszewie to jechał do Niemiec. To znaczy dobrowolnie nie jechali tylko ich wywozili.

W styczniu 1945 roku, gdy Niemcy szykowali się do ucieczki to spędzili mężczyzn z Pleszewa na rynek i ustawili naprzeciwko czołgów. Wśród tych mężczyzn byłem z bratem i ojcem. Padł na nas wszystkich strach, że zaczną strzelać do nas albo nas rozjadą tymi czołgami. Zrobiło się spore zamieszanie i kilkunastu albo kilkudziesięciu Polaków rozbiegło się po ulicach. Ja z bratem i ojcem też uciekliśmy z rynku. Mieliśmy klucze do szwalni i tam się schowaliśmy. Z tego co mi wiadomo to wtedy nikt nie zginął. Niemcy nikogo nie zabili na rynku. Główne siły Wehrmachtu uciekły zanim wkroczyli Rosjanie.

Później do Pleszewa od strony Kalisza wjechała kolumna sowieckich czołgów. Niemcy strzelili do pierwszego czołgu z kolumny i go zniszczyli. Ciała Rosjan z tego czołgu wisiały na drutach i gałęziach a wrak czołgu stał jeszcze długo na poboczu drogi. Na ulice Pleszewa wyszli ludzie z kwiatami, żeby powitać wyzwolicieli. Po chwili jednak zaczęły się pierwsze gwałty na kobietach oraz kradzieże rowerów i zegarków. Ludzie zniknęli z ulic ukrywając się po piwnicach i mieszkaniach. Później w nocy Rosjanie spalili jeden dom w Pleszewie i tylko tyle było walk o miasto. Jeden zniszczony czołg i jeden spalony dom.

Adam

Translate »