sie 102014
 
Wacława Dobroczyńska

Władysława Dobroczyńska

Niech Pan nie wierzy w „braterstwo” z Niemcami, oni zawsze byli dla nas katami, od wieków nas gnębili i wykorzystywali… . Co oni z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali… Widział Pan abażur z ludzkiej skóry…? Boże zmiłuj się, to nie jest nawet do pomyślenia… Połowa sierpnia 2011 roku. Nietkowice.

Nazywam się Władysława Dobroczyńska i urodziłam się 14 kwietnia 1924 roku we wsi Pilich w gminie Skulsk w powiecie konińskim. Miejscowość ta obecnie położona jest na terenie województwa poznańskiego, trzy kilometry od Gopła i 20 kilometrów od Kruszwicy, a do Konina około 33 km.

Mój Ojciec urodził się pod zaborem rosyjskim koło Łodzi. Dziadowie posiadający majątek ziemski w zaborze pruskim uciekli z niego w 1863 roku ponieważ przechowywali powstańców i prusacy odkryli magazyn broni zgromadzony w ich studni.

Mając 14 lat ukończyłam siedmioklasową szkołę podstawową im. Henryka Dąbrowskiego w Skulsku. Ojciec pracował przez pewien czas w gminie, nawet nazywali Go „pisarkiem”, później zajął się handlem, a uzyskiwane przez Niego dochody w zupełności wystarczały nam na przyzwoite życie. Miałam troje rodzeństwa, starszą siostrę rocznik dwudziesty i dwóch młodszych braci: Marcelego rocznik 1927 i Lucjana rocznik 1929.

Kiedy w roku 1939 weszli Niemcy zaczęły się nowe porządki. Zaczęli wysiedlać Polaków i na to miejsce wprowadzać Niemców. Młodzież masowo wywozili na roboty do Rzeszy, najpierw jednak zrobili „porządek” z Żydami którzy stanowili co najmniej połowę mieszkańców miasteczka.

Skulsk był starą miejscowością pamiętającą jeszcze czasy Chrobrego co zapisane zostało w starych kronikach. Jego losy były różne, ponieważ raz posiadał prawa miejskie raz je tracił, w każdym bądź razie był miasteczkiem trochę przypominającym Czerwieńsk, ale lepiej zorganizowanym.

Był tam urząd gminy, lekarz, apteka, szkoła, poczta, trzech listonoszy, posterunek policji którym kierował przodownik, był nawet areszt., cztery rzeźnie, pięć sklepów, pięć piekarni, restauracja, remiza strażacka, duży kościół i cmentarz.

Mnie wywieźli w sierpniu 1940 roku na roboty do Austrii. Wielu znajomych zapytuje jak do tego doszło? Otóż w bardzo prosty sposób, Niemcy po prostu chodzili od domu do domu, od mieszkania do mieszkania i zabierali ludzi według własnego uznania.

Oni stanowili wtedy siłę i „prawo”, a wszelki opór zastraszonych cywilów byłby bezskuteczny. Moją siostrę wywieźli już w październiku czy listopadzie 1939 roku gdzie pracowała w zakładach zbrojeniowych.

Dostarczali ludzi furmankami do Konina, a tam umieszczano ich w wojskowych koszarach. Kiedy skompletowano transport, ładowano do pociągu i rozpoczynała się podróż na zachód. Jechaliśmy przez Poznań, Sulechów, Gubin. W Gubinie jest identyczna stacja kolejowa jak w Czerwieńsku, nawet posiada taki sam „wodociąg” z którego nabieraliśmy wodę.

Bardzo dobrze pamiętam, że byliśmy tam o wpół do dziesiątej wieczorem, a o siódmej rano już w Wiedniu. Tam przed „komisją” złożoną z samych SS-manów zrobiono nam upokarzającą „selekcję” która polegała na tym, że kazano nam rozebrać się do naga i ubranie oddać do dezynfekcji.

Bardzo się wstydziłam, bo szokującym dla mnie był widok tylu nagich starszych i młodych kobiet, a nawet prawie dzieci. Następnie SS-mani oglądali każdą z nas obracając szpicrutą w dowolna stronę. Zwracali uwagę na włosy, wygląd, stan zdrowia i według sobie tylko znanych „kryteriów” przydzielali do różnych grup.

Nasze rzeczy to znaczy ubrania i walizki były w tym czasie „dezynfekowane”. Zabieg ten był z pewnością wykonywany przy zastosowaniu jakichś środków chemicznych w wysokiej temperaturze, bo kiedy każdej z nas oddano nasze własne ubrania, były bardzo gorące i niesamowicie śmierdziały chemikaliami które nas wprost dusiły.

Następnie uformowano nas w kolumny i porozsyłano w różne miejsca. W ten sposób trafiłam do gospodarstwa rolnego położonego tuż pod Mauthausen, malowniczo położonego nad Dunajem.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze jaką straszną tajemnicę skrywa to miasto, a właściwie największe w Austrii kamieniołomy granitu położone u jego podnóża. Nie wiedziałam wówczas, że utworzony tam obóz koncentracyjny był miejscem kaźni polskiej inteligencji.

Miałam wtedy siedemnaście lat i powierzono mi w gospodarstwie obowiązek karmienia świń i prace w polu. Przede mną świnie obrządzał młodszy syn Bauerów Willy którego powołano do wojska. Praca była ciężka, ale dawałam sobie radę, a właściwie musiałam sobie dawać radę, bo z takimi którzy byli niepotrzebni mogły się dziać różne rzeczy.

Prace w polu wypełniały cały dzień chyba, że padał deszcz. Niedziela była chwilą wytchnienia od tych codziennych czynności, ale wtedy trzeba było coś sobie uprać, posprzątać, zacerować, zrobić zakupy czy napisać list. Najważniejszym zakupem był papier listowy, koperty i atrament.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy poszłam do sklepiku który prowadziły dwie starsze przyjemne kobiety, nie wiedziałam jak tu powiedzieć, że potrzebna jest mi stalówka, papier czy koperty. W końcu jakoś sobie poradziłam, ale zupełnie nie wiedziałam jak nazywa się atrament. Kobieciny starały się jak mogły żeby mi pomóc, ale nic z tego nie wychodziło, wreszcie wpadłam na pomysł, że atrament to „szwarce wesser” i to rozwiązało sprawę… .

Gospodarstwo liczyło 60 hektarów, dziesięć sztuk krów mlecznych, buhaja i trochę cieląt, razem 15-16 sztuk bydła, 30-35 sztuk świń. Trzy świnie były schowane i karmione ekstra z przeznaczeniem na ubój poza obowiązującym limitem.

Wtedy kiedy ubijano te „nielegalne” świnie, Bauer zawsze wysyłał pracującą w gospodarstwie Niemkę w pole, aby czasem gdzieś o tym nie doniosła… . Niemka od czterdziestu lat pracowała u Bauerów i oprócz prac w polu zajmowała się głównie krowami.

Jako siłę pociągową gospodarstwo posiadało dwa konie i traktor. Końmi zajmował się Władek który trafił tu już kilka miesięcy przede mną. Oprócz nich służyła jeszcze bardzo wredna Ukrainka która cały czas mówiła, że Polaków to trzeba tylko rezać i rezać… . Miałam z nią wiele kłopotu bo nagminnie kradła mi wszystko co tylko się dało, a szczególnie odzież.

Bauerka była dla mnie bardzo dobra prawie jak matka, natomiast Bauer niekoniecznie. Potrafił być złośliwy i niesprawiedliwy, często wtedy z opresji ratowała mnie właśnie jego żona. Serbowie których we wsi było osiemdziesięciu dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, co miesiąc 5 kilogramów w których była czekolada, masło w puszkach, papierosy, kasza, oliwa, mydło itp. Ja z kolei miałam siostrę której chciałam pomóc ponieważ narzekała na bardzo trudne warunki życia i po prostu głód.

Dla Serbów wykonywałam drobne usługi takie jak szycie, obszywanie koszul czy cerowanie długich wełnianych skarpet bo to byli Czarnogórcy, a w zamian za to dostawałam od nich to co ono otrzymywali w paczkach. Pamiętam amerykańskie mydło „zielony łabędź” które bardzo ładnie pachniało.

W ten sposób skompletowałam pierwszą paczkę którą wysłałam siostrze. Paczka ku wielkiemu jej zadowoleniu doszła i postanowiłam wysłać jej drugą. Kiedy miałam już ją prawie skompletowaną, udało mi się dostać w miejscowym sklepie kilogram kaszki poza obowiązującym przydziałem kartkowym.

Kiedy wstałam rano zauważyłam, że paczka jest rozpakowana, a mój Bauer wrzeszczy, że ukradłam kaszkę i wyśle mnie za to do łagru… . W mojej obronie stanęła Bauerka która powiedziała mężowi, że jest zwykłą świnią skoro posądza mnie o kradzież, ponieważ ja tą kaszkę kupiłam i nie ma powodów aby mi nie wierzyć.

Ja z kolei rozpłakałam się i powiedziałam, że już nic nie chcę z tej paczki i mu ją zostawiam. Ile ja się musiałam napracować, ile skarpet nacerować aby tą paczkę skompletować. Szkoda mi było bardzo i produktów i mojej głodującej siostry, ale mówi się trudno… .

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

sie 042014
 
Wacława Dobroczyńska

Wacława Dobroczyńska

Obóz ze wszystkich stron był pilnie strzeżony i otoczony zasiekami z drutu kolczastego na którym widniały tabliczki z napisem „Halt”. Przekroczenie tych drutów z ostrzegającymi napisami było równoznaczne z zastrzeleniem. Wzdłuż całego ogrodzenia bardzo gęsto rozlokowano wieżyczki strażnicze pilnowane przez SS-manów z psami.

Może to być zaskakujące, ale przez środek obozu przechodziła droga która istniała już przed wojną i którą mieszkańcy naszej wsi mogli przechodzić skracając sobie znacznie podróż do Mauthausen. Teren tam górzysty i idąc naokoło i omijając obóz, należało nadłożyć co najmniej z pięć kilometrów, a przez obóz było bliziutko.

Wyglądało to tak, że przy wejściu do obozu była strażnica w której przebywali SS-mani z psami. Należało podejść w pobliże tej strażnicy i zatrzymać się, wychodził wtedy SS-man z karabinem i przeprowadzał zainteresowane osoby przez cały obóz. Z tego przejścia korzystali głównie miejscowi rolnicy.

Nie wolno było jednak odzywać się i przejawiać zbytniego zainteresowania tym co się tam dzieje. Przechodząc przez obóz widziałam pracujących więźniów ubranych w pasiaki i okrągłe czapki. Wielokrotnie słyszałam polską mowę, słyszałam też rozmowy Hiszpanów których było tu bardzo wielu.

Ja nie nosiłam żadnego oznakowania, zawsze byłam ładnie i czysto ubrana, włosy uczesane, a w razie czego po niemiecku też potrafiłam zagadać to wielokrotnie z tego przejścia korzystałam, bo kto by tam poznał, że jestem Polką? Natomiast Rosjanie czy Polacy ze wschodu byliby rozpoznani natychmiast… .

Z czasem obóz w Mauthausen powiększono o usytuowany w odległości 4,5 km podobóz Gusen zlokalizowany przy zakładach zbrojeniowych. Następnie założono podobóz Gusen II, a nawet Gusen III położony w Lungitz. Obozy te połączone były wspólną administracją i kierownictwem. Wtedy kiedy tam byłam nie miałam o tym żadnej wiedzy, bo wszystko było pilnie strzeżone.

Po wojnie dowiedziałam się, że z niewolniczej pracy więźniów korzystało wiele niemieckich i austriackich firm zbrojeniowych takich jak: Messerschmitt, Heinkel, Bayer, Steyr i inne. W końcówce wojny system obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen liczył 56 podobozów które były najcięższymi obozami III Rzeszy.

Od samego początku mojego pobytu, nad Mauthausen unosiły się dymy z dwóch krematoriów. W Gusen krematorium nie było, ale stamtąd dowożono ciała do spalenia. Bywało też tak, że wieziono żywych ludzi i po drodze gazowano ich samochodowymi spalinami, a po przybyciu na miejsce nikt już nie żył i byli „gotowi” do spalenia.

Kiedy weszli Amerykanie udałam się do obozu i widziałam cały bezmiar skrywanego tam okrucieństwa. Widziałam rozpalane do temperatury 1200 st. C piece krematoryjne, komorę do gazowania ludzi, stanowisko pseudo lekarzy którzy przed zagazowaniem sprawdzali czy więźniowie przeznaczeni do spalenia mają złote zęby.

Jeśli mieli, malowali im na piersiach czerwony krzyżyk po to, aby po zagazowaniu jak najszybciej ich odszukać i wyrwać zęby pokryte złotem. W komorach w których gazowano ludzi upychano ich tak ciasno, że umierali stojąc.

W piecach krematoryjnych palono po dwie osoby naraz jeśli były mocno wycieńczone, jeśli zdarzali się ludzie większych rozmiarów to pojedynczo. Po obozie oprowadzał mnie jakiś Bułgar który przeżył ten koszmar.

Zaprowadził mnie również do „biur” obozu gdzie „pracował” między innymi komendant i jego żona. W jednym z gabinetów leżało ogromne czarne psisko i stała lampa z wielkim abażurem zrobionym z ludzkiej skóry! Jezu, co oni tam z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali, niech Bóg broni… .!

Siostra mojej Bauerki miała pole pod samym obozem, a nawet część jej gruntu zabrano pod obóz. Od tej strony były miejsca do suszenia bielizny i kojce owczarków niemieckich których mieli tam całą armię. Zajmowali się nimi specjalnie wyszkoleni SS-mani.

Kiedyś siostra ta przyszła do nas i poprosiła żeby Władek przez cały tydzień popracował u niej i między innymi aby zaorał to pole położone na granicy obozu. Moja Bauerka oczywiście wyraziła zgodę i w najbliższą sobotę wysłała tam Władka.

Po tygodniu Władek wrócił i w tajemnicy zaproponował mi abyśmy przeszli się pod sam obóz w rejon pola które orał, bo dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy. Mówił, że co chwilę podjeżdżają tam ciężarowe samochody i przy okrzykach huu ruk, huuu ruk, coś jest z nich wyrzucane do jakichś dołów, później sypany jest tam biały proszek… .

Z perspektywy minionego czasu oceniam, że oboje wykazaliśmy się daleko idącą lekkomyślnością, bo wycieczka ta mogła się skończyć dla nas po prostu zastrzeleniem przez SS-mana który wraz ze swoim szatanem-psem dyżurował na wieżyczce strażniczej.

Kiedy podeszliśmy bliżej zauważyłam trzy potężne doły-mogiły w których pod plandekami w pięciu rzędach „schodami” układano ludzi. Jedna plandeka była nieco rozchylona i z przerażeniem zauważyłam rękę i głowę człowieka.

W jednym dole mieściło się podobno około dwóch tysięcy ciał. Pierwszy dół był wypełniony ludźmi całkowicie, drugi w połowie, a trzeci był zaczęty. Po powrocie do domu straszne krzyczałam z przerażenia i bezsilności, a bauer krzyczał znowu na Władka, że mnie tam zaprowadził i wszyscy za to możemy źle skończyć łącznie z nimi…!

Nie wszyscy Austriacy kochali Hitlera. W każdym domu obowiązkowo musiał jednak na widocznym miejscu wisieć jego portret. Kiedy 5 czerwca wkroczyli do nas Amerykanie portret zniknął… . Zapytałam Bauera co się stało z Hitlerem, a Bauer wskazał mi palcem, że leży tam pod piecem gdzie jest jego miejsce i zaraz kazał mi wywiesić białą flagę…

Pod koniec wojny zabrakło koksu do krematoriów i na placach wewnątrz obozu leżały stosy trupów. Po wejściu Amerykanów naliczono ich tam podobno 17 tysięcy, to możemy sobie wyobrazić ilu spalono tam ludzi i ile ludzkich istnień uśmiercono. Amerykanie na boisku sportowym gdzie SS-mani grali w piłkę, czołgami wyryli potężne doły i pochowali tam te trupy z placu apelowego.

Mój Bauer miał obowiązek dostarczania do obozu pięciu wozów pszennej słomy która pewnie służyła do wykładania prycz do spania. Oprócz tego musiał dostarczać mleko, jaja i inne spożywcze produkty. Ja co miesiąc robiłam takie rozliczenie do gminy z ilości dostarczonych do obozu produktów.

Pakując na wozy słomę zawsze wsypywaliśmy tam parę koszyków gruszek czy jabłek. Władek jadąc do obozu wieszał na kłonicy swoją kurtkę do której w kieszenie wtykaliśmy pajdy chleba, a więźniowie którzy szybko zorientowali się o co chodzi , w czasie rozładunku mieli okazję pojeść sobie chociaż trochę owoców i tego chleba.

Władek kiedy dojeżdżał do obozu, pozostawał na strażnicy, a SS-man brał konie i wwoził słomę do wewnątrz. Pewnego razu kiedy SS-man wrócił z pustym wozem zaczął okropnie bić Władka krzycząc, że w kurtce był chleb dla więźniów! Władek z kolei udawał głupiego, że Bauerka dała mu właśnie śniadanie i teraz będzie chodził głodny… . Jakoś mu to uszło na sucho, ale zapowiedział Bauerowi, że więcej do obozu nie pojedzie i od tego czasu wysyłali tam Serba.

Władek opowiadał mi, że w styczniu 1945 roku kiedy byłam na kopaniu okopów pod węgierską granicą, przywieziono do Mauthausen kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Na „powitanie” zrobiono im na placu apelowym zimną kąpiel, to znaczy polewano tych nieszczęśników zimną wodą która natychmiast na nich zamarzała.

Ludzie marli jak muchy i kiedy z kilku tysięcy pozostało około ośmiuset, zdesperowani żołnierze widząc, że nadeszła dla nich godzina ostatnia, rzucili się na druty ogrodzenia narzucając na niego swoje odzienie. Wielu uciekło, ale wielu zostało zastrzelonych lub wyłapanych przez SS-manow z których każdy miał bardzo dobrze wyszkolonego i agresywnego owczarka niemieckiego.

Po wojnie dowiedziałam się z gazety, że jednego Rosjanina przechował znany mi Edek który służył w sąsiedniej miejscowości. Znałam go bo nieraz bywał u nas, grał trochę na harmonii i był lekko garbaty. Rosjanin poszukiwał go po wojnie pisząc o tym w gazetach, ale nie wiem czy te poszukiwania zakończyły się szczęśliwie.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 302014
 
Jadwiga Andrzejaszek

Jadwiga Andrzejaszek

Na Syberii przeżyliśmy tylko dzięki zaradności moich Rodziców. W „ziemlance” pod piecem siedziała nasza jedyna kura znosząca codziennie jedno jajko i dwie królice które coraz się kociły. Ojciec w Irtyszu łapał ryby, a w kołchozowym magazynie tłuste wróble, poza tym mieliśmy szczęście spotykać dobrych ludzi, którzy nie robili nam żadnej krzywdy. Marzec 2012 roku. Bródki.

Nazywam się Jadwiga Andrzejaszek z domu Gomółko i urodziłam się 27 maja 1935 roku za Bugiem, koło Wilejki. Mój Ojciec był wojskowym i służył najpierw w Armii Radzieckiej, a następnie przeszedł do Polskiego Wojska i pełnił służbę w Sokółce /Grodnie/ gdzie poznał Mamę. Kiedy się pobrali zmienił pracę i został leśniczym w prywatnych majątku ziemskim. Miałam dwie siostry i dwóch braci. Kiedy w 1939 roku sowieci weszli do Polski aresztowali mojego Ojca, skazali go i osadzili w więzieniu, bo to był „Polski Pan”!

Kiedy zaprzyjaźniona z nami sąsiadka ostrzegła Matkę, że Białorusini szykują się do obrabowania nas, Matka schowała co cenniejsze rzeczy i pościel, a posiadaną świnię ubiła szykując się na trudne czasy. Zgodnie z zapowiedzią sąsiadki, Białorusini przyszli i zabrali nam wszystko co tylko wpadło im w ręce. W rabunku tym uczestniczył również nasz najbliższy sąsiad którego Ojciec uważał za przyzwoitego człowieka.

Po kilku dniach od tego zdarzenia w nocy, do naszego domu zapukali sowieccy bojcy z nakazem natychmiastowego opuszczenia mieszkania, a Matce powiedzieli, że zawiozą nas do Ojca! Trzeba przyznać, że byli dla nas dość życzliwi i podpowiadali aby zabierać ze sobą wszystko co się da, bo jedziemy w długą drogę i wszystko będzie nam potrzebne… . Powieźli nas na stację kolejową w Wilejce, gdzie zapakowani całą rodzinę do bydlęcych wagonów.

Na stacji tej koczowaliśmy trzy dni w czasie których cały czas dowożono kolejne grupy ludzi. Właściwie można było stamtąd uciec, ale mógł to zrobić jedynie młody sprawny człowiek, cóż jednak mogła zrobić Matka z gromadką maleńkich dzieci?

Kiedy pociąg ruszył, nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy i co z nami będzie. Po miesiącu czasu dotarliśmy do północno wschodniego Kazachstanu nad rzekę Irtysz, gdzie cały skład zatrzymał się w szczerym polu, kazano nam wysiadać i zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Spaliśmy na ziemi pod gołym niebem, a matka przykrywała nas czym tylko mogła, abyśmy nie pomarzli. Po kilku dniach wraz z inną kobietą zwróciła się do lokalnych władz sowieckich o jakieś zakwaterowanie ponieważ koczowanie pod gołym niebem wraz z dziećmi doprowadzi do tego, że wszyscy wymrą.

Po tej rozmowie sowieci umieścili nas w starej szkole, po osiem rodzin w każdej sali. Matka podpowiadała nam, że po wejściu na salę mamy zajmować miejsce jak najbliższe kuchni. Przy kuchni będzie zawsze cieplej, a w czasie gotowania będzie bliżej do strawy i rzeczywiście tak było.

Miałam wtedy zaledwie cztery lata i niewiele rozumiałam z tego co się wokół mnie dzieje. Nie pamiętam wszystkich zdarzeń, nazw miejscowości czy nazwisk ludzi, nie pamiętam też wielu szczegółów, ale niektóre obrazy utrwaliły mi się na całe życie.
Matka zatrudniona została w pobliskiej kopalni węgla do której dojeżdżała wozem zaprzężonym w jednego konia. Pewnego razu kiedy chciała popędzić go batem koń wierzgnął i złamał Matce obojczyk. W tej sytuacji nie mogła pracować i nie mogła się należycie nami opiekować.

W tym czasie bardzo trudnych warunków życia nie przetrzymał jeden z moich braci i ku rozpaczy Matki i pozostałego rodzeństwa musieliśmy go pochować. Mnie też niewiele brakowało, bo zatrułam się kwasem z gotowanego szczawiu. Ludzie z braku pożywienia gotowali i jedli ten szczaw który w większych ilościach był toksyczny.

Matka zaczęła w tym czasie pisać pisma do różnych władz z prośbą o zwolnienie Ojca. Trwało to dłuższy czas, ale Ojca rzeczywiście zwolniono i pozwolono na przyjazd do nas. Zupełnie nie wiem jak mogło się to stać, bo w dokumencie który po wielu staraniach otrzymałam z Białoruskiego Archiwum Państwowego w dniu 30.09.1994 roku, /poprzez Wydział Konsularny Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej/ tego nie napisano.

Podano jedynie, że Ojciec mój został aresztowany w dniu 21 września 1939 roku, czyli czwartego dnia po wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich i skazany wyrokiem sądu w dniu 20 lipca 1940 roku na 8 lat ciężkich robót za: „rozpowszechnianie kliewiety czyli oszczerstw, na terenie Związku Radzieckiego”. Osadzono go w łagrze w Archangielsku, a następnie w dniu 25 września 1941 roku bez podania jakiejkolwiek przyczyny zwolniono z odbywania dalszej kary, a następnie 28 sierpnia 1989 roku rehabilitowano…. .

Ojciec po zwolnieniu z łagru z trudem ustalił nasze miejsce pobytu i na piechotę, a częściowo podjeżdżając rozmaitymi „okazjami”, dotarł do nas. Podróż przerywana była często przy piekarniach w których za porąbanie drewna dostawał chleb i prowiant na dalszą drogę…. .

Rozpoczął pracę w jakimś zakładzie który przygotowywał zboże do transportu. W tym czasie matka zajmowała się tylko dziećmi, ale z czasem poszła do pracy do tego samego zakładu i pomagała Ojcu. Byliśmy jedyną polską rodziną przebywającą w tej wiosce. Przebywając w skrajnie trudnych warunkach wszystkie dzieci zachorowały na odrę i pamiętam, że Ojciec z braku jakiegokolwiek transportu każde z nas zanosił na plecach do szpitala. Nie pamiętam jak ten szpital był daleko i jak nas tam leczono, ale dobrze sobie przypominam, że stawiano nam bańki.

Ojciec w pewnym sensie zaprzyjaźnił się z dyrektorem kołchozu który w dowód wielkiego zaufania odstąpił nam swoją „ziemlankę”. Dyrektor wraz z rodziną zamieszkiwał w budynku rządowym, ale miał przygotowaną „na wszelki wypadek” własną „ziemlankę” do której w każdej chwili mogła by się przeprowadzić jego żona z dziećmi w sytuacji gdyby popadł w niełaskę i został aresztowany.

O to nie było trudno, bo również Rosjanie przez wszechobecne NKWD poddani byli różnym szykanom. W magazynach nie mogło być niczego za dużo albo za mało, nic nie mogło spleśnieć lub być zniszczone. W sytuacji kiedy ludzie głodowali, dyrektor miał niezły orzech do zgryzienia, aby wszystko w papierach i w magazynach nie budziło żadnych zastrzeżeń.

Z miejscowymi Kazachami nie mieliśmy żadnych problemów. Mieli ciekawe zwyczaje między innymi takie, że kobiety nie wydawały się za mąż tak jak jest to u nas. Były po prostu wykradane i porywane przez mężczyzn… . Nikomu to nie przeszkadzało i wszyscy byli zadowoleni… Kazachskich mężczyzn pamiętam jako ludzi o bardzo ciemnej karnacji i bardzo silnym owłosieniu.

Podstawą pożywienia był chleb wydawany na kartki. Okazało się jednak, że pobliski Irtysz był niezwykle rybną rzeką . Z pobliskich kołchozów wszystkie spleśniałe zboże wysypywano do tej rzeki, co z kolei było rajem dla różnego gatunku ryb z różnych stron ściągających do tego bogatego żerowiska. Nie było żadnych zakazów ani potrzeby uzyskiwania jakichkolwiek zezwoleń na ich odłowy.

Korzystał z tego Ojciec poświęcając każdą wolną chwilę na ich połów i praktycznie przeżyliśmy dzięki tym rybom. Wędkowały również dzieci łapiąc często sumy które z trudem w trójkę wyciągały z wody. Mieliśmy do dyspozycji surowe świeże rybie mięso, a także bardzo smaczne ryby wędzone. Matka co bardziej tłuste ryby wysmażała i pozyskiwała tłuszcz o konsystencji i smaku tranu. Cokolwiek by nie powiedzieć mieliśmy tłuszcz do „okrasy” szczególnie cenny w okresie zimowym.

Ojciec pracując przy pakowaniu zboża zawsze przynosił trochę prosa lub pszenicy które „utłuczone’ w prymitywnym moździerzu umożliwiały upieczenie jakichś placków. W kołchozowym magazynie łapał też tłuste wróble które po oskubaniu były wielkości kurzego żołądka i zawsze było co ogryźć… . Na stepie zbieraliśmy grzyby które jak pamiętam, miały wielkie kapelusze, a może jako dziecku tylko mi się wydawało, że były takie duże…?

Mieliśmy też mały inwentarz, to znaczy jedną kurę która dobrze karmiona kołchozowym prosem i pszenicą, znosiła jedno jajko dziennie akurat potrzebne do upieczenia placków… . Mieliśmy też dwie królice które co raz się kociły, a podchowane młode króliki urozmaicały nasze posiłki.

Były tak zmyślne , że kiedy Ojciec wracał z pracy rozbierał się do odpoczynku, podbiegały do niego i skubały zębami w duży palec u nogi aby nasypał im ziarna… . I pomyśleć tylko, że ten mały inwentarz i cała rodzina mieściły się w niewielkiej „ziemlance”, która jak sobie przypominam, była zupełnie ciepła… .

Wracając do Polski jedną królicę Ojciec przekazał komuś w prezencie, a drugą królicę i naszą kurę „żywicielkę” zabraliśmy ze sobą. Pamiętam, że była ciężarna i okociła się w Gubinie zaraz po naszym przyjeździe… .

Nie było możliwości zakupienia jakichkolwiek ubrań, ale Matka radziła sobie w ten sposób, że wysyłała nas abyśmy uskubali trochę owczej lub wielbłądziej wełny i dawała to na wrzeciono, a następnie robiła na drutach jakieś odzienie i skarpety. Ja też się tego nauczyłam i potrafiła bym to robić nawet dzisiaj.

Po pewnym czasie Ojca i Matkę przeniesiono do pracy w pobliskiej kopalni złota. Wagoniki z urobkiem przejeżdżały blisko naszego domu i widzieliśmy na nich maleńkie mieniące się w słońcu grudki kruszcu. Oprócz złota pozyskiwano również miedź, a przekleństwem tej kopalni była niezwykle toksyczna rtęć. Katorżnicza praca , głód i niedożywienie oraz trujące związki rtęci, zabierały na drugi świat codziennie 12 – 13 Polaków.

Trudno mi określić w jakiej odległości były te dwa miejsca naszego pobytu. W dokumencie archiwalnym który dostałam z Państwowego Archiwum w Mińsku napisano, że zesłano nas w roku 1940 do posiołku Ekibastuz w północno wschodnim Kazachstanie. Pamiętam, że do Pawłodaru było niedaleko, a przez zamarznięty Irtysz nawet całkiem blisko, natomiast Astanę stolicę Kazachstanu widać było przy dobrej pogodzie.

Jako ciekawostkę mogę podać, że na południowy wschód od miejsca naszej zsyłki, znajdował się Semipałatyńsk na terenie którego sowieci urządzili w 1948 roku swój największy poligon jądrowy, ale dowiedziałam się o tym dopiero po wielu latach, bo wszystko utrzymywane było w największej tajemnicy. Takie to były tereny, pustka, step i liczne złoża rozmaitych cennych surowców.

W tym czasie ogłosili nabór do Armii Andersa. Ojciec który bardzo ubolewał nad stratą syna wiedział, że nie może nas zostawić na pastwę losu i powiedział, że jeden już odszedł i że nie może dopuścić do tego abyśmy wszyscy wymarli. Wysmarował oczy jakimś lepikiem i wykazał, że nie nadaje się do służby wojskowej…

Kiedy nadarzyła się sposobność wyjazdu do Polski załatwił odpowiednie dokumenty i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Do Pawłodaru odwieziono nas wołami, pamiętam też przejazd pociągiem przez most na Wołdze która swoimi rozmiarami budziła w nas przerażenie.

Równo po sześciu latach zsyłki wróciliśmy do Polski, a pierwszym naszym dłuższym przystankiem był PUR w Gubinie gdzie spędziliśmy dwa tygodnie. Przez następne dwa lata mieszkaliśmy w Gubinie w willi z dużym ogrodem, który przekopywany był szpadlami i sadziliśmy tam ziemniaki i warzywa. Pod Gubinem mieliśmy też kawałek pola na którym Ojciec korzystając z pożyczonego od znajomego konia siał taką „wąsatą” pszenicę którą dostał jeszcze od dyrektora kołchozu w którym pracował na Syberii.

Gubin poznałam dość dobrze, często chodziłam z siostrą do kościoła i dobrze pamiętam, że przyprowadzano do niego wojsko które wprowadzane było na środek kościoła. Zaraz po wojnie tak to wyglądało, dopiero później komuna wszystko to popsuła.

Mieliśmy ciotkę w Brodach i zachęceni przez nią dotarliśmy właśnie do Bródek gdzie mieszkam do dnia dzisiejszego. Z czasem wyszłam za mąż i przez krótki okres czasu mieszkałam u męża w Gostchorzu, po pewnym czasie jednak przeprowadziliśmy się do Bródek, co umożliwiło mi rozpoczęcie pracy w Gminie w Nietkowicach.

Było to dość uciążliwe zajęcie wymagające pisania różnych sprawozdań i wożenia ich do Powiatu do Krosna Odrzańskiego. Nie było żadnej komunikacji i jedynym środkiem lokomocji był poczciwy rower. Dla mnie jako dla młodej dziewczyny te wyjazdy w tych trudnych czasach nie bardzo były bezpieczne tym bardziej, że często trzeba było dłużej zostać w Krośnie i jak po nocy później wrócić?

Nieraz nocowałam u znajomych, nieraz na krzesłach w Powiecie, raz na dworcu… . Bywało, że w czasie tych wyjazdów towarzyszył mi i pilnował mnie mój mąż który był o mnie trochę zazdrosny, bo byłam ładną dziewczyną za którą oglądały się wszystkie chłopaki…. . Nie zawsze był jednak na miejscu, bo akurat pełnił służbę wojskową.

Z czasem jako pracownicę Gminy zaczęli nachodzić mnie komuniści którzy agitowali abym namawiała Rodziców do zakładania kołchozów. Rodzice którzy z kołchozu dopiero co wrócili nie chcieli o tym słyszeć, ale to komunistycznych aktywistów wcale nie przekonywało.

Poza tym z racji pełnienia swoich służbowych obowiązków musiałam karać rolników uchylających się od realizowania tzw. obowiązkowych dostaw. Ja tego robić nie chciałam, ale wymuszono na mnie abym ukarała 16 rolników. Rodzice i mój mąż przetłumaczyli mi, że to się źle może dla mnie skończyć i najlepiej by było, abym z tej pracy zrezygnowała. Po namyśle tak uczyniłam i zajęłam się domem i wychowywaniem dwóch synów.

I tak powoli przemija życie, a ja nieraz wspominam swoje trudne dzieciństwo i patrzę na dzisiejszą młodzież która w porównaniu do moich czasów żyje w luksusie który nie zawsze potrafi docenić.

Patrzę też na nasze zaniedbane przez gminną władzę miejscowości bardzo różniące się pod każdym względem od pozostałej części gminy i nie mam nawet nadziei, że się to w najbliższym czasie zmieni…. . Pomimo to jak na swój wiek cieszę się dobrym zdrowiem oraz pogodą ducha i z optymizmem patrzę w przyszłość… .

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 102014
 

Bogislav Friedrich Emanuel von Tauentzien

Bogislav Friedrich Emanuel von Tauentzien

Gmina złożyła wniosek o anulowanie egzekucji na zimę, bo nie można pracować w tym sezonie.

Tak postanowiono ale narzucono wykonanie prac przy przygotowaniu kołków i faszyny, tak aby w końcu można na wiosnę rozpocząć budowę (19 listopada 1771).

Ponieważ gmina nie chciała na to przystać, rolnicy During i Bauer zostali przetransportowani jako prowodyrzy pod dowództwem zastępcy dowódcy, ale w miarę możliwości bez skandalu, dla przykładu do więzienia w Crossen, gdzie siedzieli prawie pięć miesięcy.

Do istniejących trudności dołączyły jeszcze nowe. Tymczasem nakazano przebicie kanału skracającego zakola Odry, przecina to łąki chłopów, których nie można było zmusić do zrzeczenia się nieruchomości za darmo. Fundusze, z których rolnicy mogli by zostać zrekompensowani były niedostępne.

Ponadto musieli zostać zrekompensowani chłopi wokół Odry. Ponadto musieli przebijać nowy

kanał, co było bardzo drogim przedsięwzięciem do wykonania, do czego miała nawoływać również

gmina. Więc sprawa wciąż była skomplikowana.

Wtedy wspólnota została zaskarżona. Sąd miał zdecydować, czy będą oni zobowiązani do

bezpłatnego wykonania obowiązkowych prac na rzecz gminy. Proces trwał ponad dwa lata i

zadecydowano na korzyść gminy. Sąd 12 Sierpnia 1774 nakazał Hrabiemu pokrycie wszystkich

kosztów.

Tymczasem wspólnota wysłała petycję o ułaskawienie do króla i poprosili go, aby spróbował

uwolnić dwóch więźniów w celu umożliwienia im uprawiania swych pół, a opłaty odroczyć dopóki

sąd nie wyda orzeczenie. Stało się jedno i drugie.

Jeśli chodzi o kanał, który miał być wykonany w 1774 doszło do porozumienia. Każdy rolnik

otrzyma ziemię ze wspólnych terenów, w których Hrabia ma także udziały, tyle morg łąk dostaną

na własność, ile mieliby stracić przez kanał. Tymczasem hrabia Rothenburg ze względu na swoje

dobra w Nietkowicach złożył sprzeciw. I dlatego cała sprawa, która wywołała tyle kurzu całkowicie

poległa i nie została wykonana.

Hrabia zmarł w 1791 roku. Jego syn Bogislaw Tauenzien, bohater wojny o niepodległość, był

właścicielem dóbr Blumbergu. W dowód wdzięczności za jego udział w chwalebnej wojnie

wyzwoleńczej otrzymał od króla Fryderyka Wilhelma III w 1814 dobra Ragau, Borke i Ernmendorf

w powiecie sulechowskim. Dwie ostatnie pozycje wydzierżawił za 9500 talarów. Ale po jego

śmierci, wszystkie jego posiadłości były tak obciążone długiem, że wdowa, urodzona w Arnstedt,

nie mogła ich utrzymać. Sprzedała Blumberg w 1828 wdowie po gubernatorze von der Lippe i

przeniosła się do domku w młynie, gdzie żyła w bardzo skromnie, dopóki nie przeniosła się do

Zielonej Góry. Pani von der Lippe sprzedała Blumberg w 1839 za 78.010 talarów społeczności

Blumbergu, który podzieliła między nich i sprzedała zamek do rozbiórki.

Odtąd kupiony Blumberg nazwano „Groß-Blumberg”.

Dobra rycerskie Blumberg w całości Groß- i Klein-Blumberg zostały wykupione przez chłopów

na drodze prawnej umowy zakupu z 3 Lipca 1839. Do rozdzielenia mieli te same według pewnych

praw uczestnictwa w różnych rozmiarach 257 akcji, a mianowicie udziały właścicieli

1. Groß-Blumberg:

Każdy z 18 rolników 6 części razem 108 części

Każdy z 15 ogrodników, w tym przemiał pierza 4 części = 60 części

Każdy z 8 chłopów bezrolnych 2 części razem 16 części,

Każdy z 35 chałupników 1 część razem 35 części,

Suma: 219 części

2. Klein-Blumberg:

Każda z 6 zagrodników 4 części razem 24 części,

Każdy z 6 chłopów bezrolnych 2 części razem 12 części,

Każdy z 2 starych chałupników 1 część 2 części razem,

Suma: 38 sztuk

W sumie 257 części.

Dobra przejęło 90 właścicieli z Groß- i Klein-Blumbergu także z prawami i obowiązkami, które

spoczywały na nich samych. Wśród nich jako pierwsze wymieniono policję i patronat prawny nad

kościołem i szkołą. Policja była w rękach komornika sądowego aż do utworzenia okręgu

urzędowego z naczelnikiem na szczycie w 1874. Patronat prawny jest pełniony do dzisiaj przez

naczelnika gminy. Ciążyły na nich obowiązki odnośnie budowy tamy, komunalne, socjalne i

patronalne. Liczba właścicieli wzrosła w ciągu lat w wyniku zakupu lub podziału gospodarczego.

W końcu zaczęła zanikać świadomość wcześniejszy wydarzeń , gdyż budynki już nie istnieją. Tylko

schody od głównego wejścia do zamku zdobią przednie wejście do budynku parafialnego Groß-Blumberg.

Pojedyncze zdegenerowane krzewy na wzgórzu otoczonym przez las sosnowy na

północnym skraju wsi wydają się być pozostałościami dawnego parku zamkowego, świadka dawnej

świetności. Nazwy pól jak Hofewiesen, Fasanerie, Bauernwald, Mittel- Busch- Vorwerk itp. będą

jeszcze długo wskazywać potomnym obecność dawnego dworu.

źródło tekstu: Crossener Heimatbuch

Tłumaczenie Adam i Janusz

Translate »