Niech Pan nie wierzy w „braterstwo” z Niemcami, oni zawsze byli dla nas katami, od wieków nas gnębili i wykorzystywali… . Co oni z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali… Widział Pan abażur z ludzkiej skóry…? Boże zmiłuj się, to nie jest nawet do pomyślenia… Połowa sierpnia 2011 roku. Nietkowice.
Nazywam się Władysława Dobroczyńska i urodziłam się 14 kwietnia 1924 roku we wsi Pilich w gminie Skulsk w powiecie konińskim. Miejscowość ta obecnie położona jest na terenie województwa poznańskiego, trzy kilometry od Gopła i 20 kilometrów od Kruszwicy, a do Konina około 33 km.
Mój Ojciec urodził się pod zaborem rosyjskim koło Łodzi. Dziadowie posiadający majątek ziemski w zaborze pruskim uciekli z niego w 1863 roku ponieważ przechowywali powstańców i prusacy odkryli magazyn broni zgromadzony w ich studni.
Mając 14 lat ukończyłam siedmioklasową szkołę podstawową im. Henryka Dąbrowskiego w Skulsku. Ojciec pracował przez pewien czas w gminie, nawet nazywali Go „pisarkiem”, później zajął się handlem, a uzyskiwane przez Niego dochody w zupełności wystarczały nam na przyzwoite życie. Miałam troje rodzeństwa, starszą siostrę rocznik dwudziesty i dwóch młodszych braci: Marcelego rocznik 1927 i Lucjana rocznik 1929.
Kiedy w roku 1939 weszli Niemcy zaczęły się nowe porządki. Zaczęli wysiedlać Polaków i na to miejsce wprowadzać Niemców. Młodzież masowo wywozili na roboty do Rzeszy, najpierw jednak zrobili „porządek” z Żydami którzy stanowili co najmniej połowę mieszkańców miasteczka.
Skulsk był starą miejscowością pamiętającą jeszcze czasy Chrobrego co zapisane zostało w starych kronikach. Jego losy były różne, ponieważ raz posiadał prawa miejskie raz je tracił, w każdym bądź razie był miasteczkiem trochę przypominającym Czerwieńsk, ale lepiej zorganizowanym.
Był tam urząd gminy, lekarz, apteka, szkoła, poczta, trzech listonoszy, posterunek policji którym kierował przodownik, był nawet areszt., cztery rzeźnie, pięć sklepów, pięć piekarni, restauracja, remiza strażacka, duży kościół i cmentarz.
Mnie wywieźli w sierpniu 1940 roku na roboty do Austrii. Wielu znajomych zapytuje jak do tego doszło? Otóż w bardzo prosty sposób, Niemcy po prostu chodzili od domu do domu, od mieszkania do mieszkania i zabierali ludzi według własnego uznania.
Oni stanowili wtedy siłę i „prawo”, a wszelki opór zastraszonych cywilów byłby bezskuteczny. Moją siostrę wywieźli już w październiku czy listopadzie 1939 roku gdzie pracowała w zakładach zbrojeniowych.
Dostarczali ludzi furmankami do Konina, a tam umieszczano ich w wojskowych koszarach. Kiedy skompletowano transport, ładowano do pociągu i rozpoczynała się podróż na zachód. Jechaliśmy przez Poznań, Sulechów, Gubin. W Gubinie jest identyczna stacja kolejowa jak w Czerwieńsku, nawet posiada taki sam „wodociąg” z którego nabieraliśmy wodę.
Bardzo dobrze pamiętam, że byliśmy tam o wpół do dziesiątej wieczorem, a o siódmej rano już w Wiedniu. Tam przed „komisją” złożoną z samych SS-manów zrobiono nam upokarzającą „selekcję” która polegała na tym, że kazano nam rozebrać się do naga i ubranie oddać do dezynfekcji.
Bardzo się wstydziłam, bo szokującym dla mnie był widok tylu nagich starszych i młodych kobiet, a nawet prawie dzieci. Następnie SS-mani oglądali każdą z nas obracając szpicrutą w dowolna stronę. Zwracali uwagę na włosy, wygląd, stan zdrowia i według sobie tylko znanych „kryteriów” przydzielali do różnych grup.
Nasze rzeczy to znaczy ubrania i walizki były w tym czasie „dezynfekowane”. Zabieg ten był z pewnością wykonywany przy zastosowaniu jakichś środków chemicznych w wysokiej temperaturze, bo kiedy każdej z nas oddano nasze własne ubrania, były bardzo gorące i niesamowicie śmierdziały chemikaliami które nas wprost dusiły.
Następnie uformowano nas w kolumny i porozsyłano w różne miejsca. W ten sposób trafiłam do gospodarstwa rolnego położonego tuż pod Mauthausen, malowniczo położonego nad Dunajem.
Wtedy nie wiedziałam jeszcze jaką straszną tajemnicę skrywa to miasto, a właściwie największe w Austrii kamieniołomy granitu położone u jego podnóża. Nie wiedziałam wówczas, że utworzony tam obóz koncentracyjny był miejscem kaźni polskiej inteligencji.
Miałam wtedy siedemnaście lat i powierzono mi w gospodarstwie obowiązek karmienia świń i prace w polu. Przede mną świnie obrządzał młodszy syn Bauerów Willy którego powołano do wojska. Praca była ciężka, ale dawałam sobie radę, a właściwie musiałam sobie dawać radę, bo z takimi którzy byli niepotrzebni mogły się dziać różne rzeczy.
Prace w polu wypełniały cały dzień chyba, że padał deszcz. Niedziela była chwilą wytchnienia od tych codziennych czynności, ale wtedy trzeba było coś sobie uprać, posprzątać, zacerować, zrobić zakupy czy napisać list. Najważniejszym zakupem był papier listowy, koperty i atrament.
Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy poszłam do sklepiku który prowadziły dwie starsze przyjemne kobiety, nie wiedziałam jak tu powiedzieć, że potrzebna jest mi stalówka, papier czy koperty. W końcu jakoś sobie poradziłam, ale zupełnie nie wiedziałam jak nazywa się atrament. Kobieciny starały się jak mogły żeby mi pomóc, ale nic z tego nie wychodziło, wreszcie wpadłam na pomysł, że atrament to „szwarce wesser” i to rozwiązało sprawę… .
Gospodarstwo liczyło 60 hektarów, dziesięć sztuk krów mlecznych, buhaja i trochę cieląt, razem 15-16 sztuk bydła, 30-35 sztuk świń. Trzy świnie były schowane i karmione ekstra z przeznaczeniem na ubój poza obowiązującym limitem.
Wtedy kiedy ubijano te „nielegalne” świnie, Bauer zawsze wysyłał pracującą w gospodarstwie Niemkę w pole, aby czasem gdzieś o tym nie doniosła… . Niemka od czterdziestu lat pracowała u Bauerów i oprócz prac w polu zajmowała się głównie krowami.
Jako siłę pociągową gospodarstwo posiadało dwa konie i traktor. Końmi zajmował się Władek który trafił tu już kilka miesięcy przede mną. Oprócz nich służyła jeszcze bardzo wredna Ukrainka która cały czas mówiła, że Polaków to trzeba tylko rezać i rezać… . Miałam z nią wiele kłopotu bo nagminnie kradła mi wszystko co tylko się dało, a szczególnie odzież.
Bauerka była dla mnie bardzo dobra prawie jak matka, natomiast Bauer niekoniecznie. Potrafił być złośliwy i niesprawiedliwy, często wtedy z opresji ratowała mnie właśnie jego żona. Serbowie których we wsi było osiemdziesięciu dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, co miesiąc 5 kilogramów w których była czekolada, masło w puszkach, papierosy, kasza, oliwa, mydło itp. Ja z kolei miałam siostrę której chciałam pomóc ponieważ narzekała na bardzo trudne warunki życia i po prostu głód.
Dla Serbów wykonywałam drobne usługi takie jak szycie, obszywanie koszul czy cerowanie długich wełnianych skarpet bo to byli Czarnogórcy, a w zamian za to dostawałam od nich to co ono otrzymywali w paczkach. Pamiętam amerykańskie mydło „zielony łabędź” które bardzo ładnie pachniało.
W ten sposób skompletowałam pierwszą paczkę którą wysłałam siostrze. Paczka ku wielkiemu jej zadowoleniu doszła i postanowiłam wysłać jej drugą. Kiedy miałam już ją prawie skompletowaną, udało mi się dostać w miejscowym sklepie kilogram kaszki poza obowiązującym przydziałem kartkowym.
Kiedy wstałam rano zauważyłam, że paczka jest rozpakowana, a mój Bauer wrzeszczy, że ukradłam kaszkę i wyśle mnie za to do łagru… . W mojej obronie stanęła Bauerka która powiedziała mężowi, że jest zwykłą świnią skoro posądza mnie o kradzież, ponieważ ja tą kaszkę kupiłam i nie ma powodów aby mi nie wierzyć.
Ja z kolei rozpłakałam się i powiedziałam, że już nic nie chcę z tej paczki i mu ją zostawiam. Ile ja się musiałam napracować, ile skarpet nacerować aby tą paczkę skompletować. Szkoda mi było bardzo i produktów i mojej głodującej siostry, ale mówi się trudno… .
Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha
(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)