cze 132016
 
 Od lewej brat Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, bratowa Barbara - żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia - żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

Od lewej Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, Barbara – żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia – żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

W 1940 roku za panowania Rosjan chodziłem z siostrą Stanisławą do rosyjskiej szkoły. Zaczęliśmy chodzić do trzeciej klasy ale nauczyciel zrobił nam dyktando. Umiałem alfabet rosyjski, bo nauczyła nas tego mama, która sama do szkoły nigdy nie chodziła. Jednak to dyktando było w języku białoruskim i mój zeszyt był cały czerwony od błędów. Przez to cofnęli mnie do drugiej klasy. Siostra miała mniej błędów i ona została w trzeciej klasie.

W 1941 roku weszli Niemcy. Ojciec początkowo nawet się cieszył, że nie będziemy pod panowaniem Rosjan. Wróciliśmy na naszą gajówkę.
Pamiętam jak kiedyś przyjechali do nas na gajówkę ciężarówką Niemcy i zabrali nam maciorę, która karmiła prosiaki. Pomylili się, bo mieli zabrać wieprzka a nie maciorę. Udało nam się jednak wykarmić butelką małe prosiaki.

Zmorą gajówki były wilki i partyzanci. Z partyzantami nie było łatwo. Trzeba było im pomagać, bo mogli nas za odmówienie pomocy zabić. Głównie to kazali chleb upiec jak mąkę przynieśli, sól przynosić, w bani napalić, żeby mogli się wykąpać a nowym oddziałom wskazać drogę w lesie. Nas nawiedzali rosyjscy partyzanci. Z kolei bliżej Wilna byli polscy partyzanci.
Później Niemcy posadzili ojca do więzienia za pomoc partyzantom. Ojca aresztowali w zimie, bo pamiętam, że był śnieg. Spędził w więzieniu 4 miesiące i 17 dni. Jak go aresztowali to my z gajówki przeprowadziliśmy się do Wilejki. W Wilejce wynajmowaliśmy kawałek pola i praktycznie przez całą okupację, czy to radziecką, czy niemiecką utrzymywaliśmy się z pracy na gospodarstwie, bądź drobnych pracach dorywczych. Siostry pracowały dla Niemców. Najstarsza w mleczarni, średnia sprawdzała jajka a najmłodsza w kuchni szpitalnej.
Nasza wyprowadzka do miasta była wielkim problemem dla partyzantów, ponieważ nie mieli już pomocy na gajówce. Na szczęście nie zemścili się na nas.
Pamiętam tylko jedną egzekucję wykonaną przez Niemców w Wilejce. Raz ktoś podłożył pod drewniany budynek gimnazjum w Wilejce bombę, która znacznie zniszczyła budynek. Nie wiem, czy to byli winni, czy tylko przypadkowo ukarani ale powiesili za to na słupie elektrycznym dwóch studentów.

Podczas hitlerowskiej okupacji nie chodziłem do szkoły, bo właściciele, u których mieszkaliśmy w Wilejce, mieli krowę, do tego nasze krowy i ktoś je musiał paść. Padło na mnie. Młodszy brat chodził do niemieckiej szkoły.

W lecie 1944 roku zaczęli uciekać Niemcy. Dostaliśmy od jakiegoś kolegi ojca cynk, że będą wywozić niektórych Polaków i dlatego uciekliśmy do znajomego gajowego na jego leśniczówkę. Nie był to dobry pomysł, bo spaliło się całe mieszkanie w Wilecje a partyzanci spalili naszą poprzednią gajówkę. Została tylko obora, chlewik i poddasze. W Wilejce spaliło się wszystko, a w ziemi mieliśmy zakopane skrzynie ze zbożem, które ktoś wykradł.

Wróciliśmy na starą gajówkę i przystosowaliśmy oborę do zamieszkania. Zrobiliśmy z niej jeden pokój, gdzie się spało, jadło i gotowało. Siostry zaczęły pracować u Rosjan a ja ze względu, że byłem jeszcze za młody to zrobiłem dach i podłogę w tej oborze.
Gdy Rosjanie drugi raz nas „wyzwolili” to byli już przyjaźnie nastawieni. Dawali nam nawet swoje gazety do czytania.

Walka o Wilejkę była zażarta ale front szybko się przesunął i Niemcy się wycofali. Późną jesienią 1945 roku dowiedzieliśmy się, że wkrótce Wilejka będzie włączona do Związku Radzieckiego a my mamy możliwość albo wyjechać, albo przyjąć radzieckie obywatelstwo. W międzyczasie siostrzeniec mamy Wacek Jagiełło dał znać, że on będzie się osiedlał w brodach i możemy do niego przyjechać. Moja mama i mama Wacka to były siostry. Osiedlił się w Brodach jako osadnik wojskowy.
Mama zaczęła załatwiać papiery do wyjazdu i czekaliśmy na transport.
W lecie 1945 roki wojsko radzieckie w Wilejce kosiło łąki i prasowało siano taką specjalną prasą na duże bele tak jak się robi to teraz. Dostaliśmy kilka takich bel na podróż i pierwsze dni w Brodach.

Tuż przed samymi Świętami Bożego Narodzenia pojechaliśmy na stację do Wilejki, gdzie 3 dni musieliśmy czekać na pociąg, więc Święta przesiedzieliśmy na stacji. W końcu załadowano nas do jednego wagonu. Naszą rodzinę Laudanskich, Jagiełlo i Mackiewicz (późniejszy mąż mojej najmłodszej siostry Stanisławy). Docelowo nasz pociąg miał jechać tylko w olsztyńskie i tam też rozładowano wszystkie wagony oprócz naszego. Nasz wagon doczepili do pociągu osobowego i tak dojechaliśmy do Krosna Odrzańskiego, chociaż mogliśmy jechać pociągiem bezpośrednio do Pomorska skąd jest bliżej do Brodów, ale taki adres posłał nam Wacek Jagiełło.
Wyjeżdżaliśmy pociągiem pod koniec 1945 roku a do Brodów dotarliśmy jak dobrze pamiętam 9 stycznia 1946 roku.

Adam

cze 052016
 
Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

W sierpniu 2014 roku udało się porozmawiać z Panią Stanisławą Mackiewicz (wspomnienia zamieszczone na stronie w kwietniu 2015 roku). Pani Stanisława wspomniała, że w Zielonej Górze mieszka jej młodszy brat Stanisław Laudański. Pomysł rozmowy z Panem Laudańskim chodził nam po głowie przez ponad rok i w końcu się udało.
Znowu dzięki pomocy Piotrka Olejnika udało się załatwić adres i zaanonsować swoją wizytę u Pana Stanisława. W upalne popołudnie 17 września 2015 roku, w zielonogórskiej dzielnicy domków jednorodzinnych drzwi otwiera nam starszy, smukły Pan. Cechą charakterystyczną rodzeństwa Laudańskich jest uśmiech na twarzy. Jeżeli uśmiech jest sposobem na długowieczność to w rodzinie Laudańskich się on sprawdza. Czworo rodzeństwa i wszyscy są już grubo po 80-tce. Siadamy do stołu, zaczynamy rozmawiać – przenosimy się na Wileńszczyznę.

Urodziłem się w lutym 1931 roku na gajówce o nazwie Pająk między miejscowościami Mołodeczno a Wilejka w dawnym powiecie wilejskim, w województwie wileńskim należącym przed wojną do Polski. Teraz te tereny znajdują się w granicach dzisiejszego terytorium Białorusi. Moi rodzice Natalia (1899 i Albin 1896 mieli jeszcze trzy córki: Marię (1926), Leokadię (1927) i Stanisławę (1929) oraz syna Jana (1936).
Moje miejsce urodzenia i dzieciństwa to był rejon, gdzie po wojnie Polsko-bolszewickiej osiedlali się osadnicy wojskowi. Dostawali kawałek ziemi i jakiś budulec na dom. Takim osadnikiem był mój ojciec. Niestety później w 1940 roku tych ludzi z rodzinami wywozili na Sybir a ich domy, najczęściej drewniane rozbierali do gołej ziemi. Wywieźli takie rodziny jak Stachura, Hura, Golec czy Joniec. Powodem wywózki było to, że w czasie wojny Polsko-bolszewickiej walczyli przeciwko Rosji.

Ojciec był gajowym w prywatnym lesie u Pana Horodyńskiego, w majątku leśnym Wiazyń. Dokładnie jaki był areał tego lasu nie wiem ale było na nim około 6-7 gajówek. Jeździł autem co na tamte czasy było nie lada luksusem. Raz była okazja, żeby się przejechać jego samochodem ale jako małe dziecko wystraszyłem się i nie pojechałem.
Ojciec dostawał od Pana wypłatę ale nie było tego za dużo. Do tego otrzymywał deputat w życie lub mące. Zawsze też przy gajówce był kawałek ziemi to można było trzymać świnię, krowy i uprawiać zboże. Ojciec także miał pszczoły i po nim odziedziczyłem pasję do tych pożytecznych owadów. Oceniając, nam źle się nie żyło, chociaż inni ludzie w okolicy żyli w biedzie albo nawet w nędzy. Jak to się mówi przednówek był.
Tereny Wileńszczyzny były przez 123 lata pod najbiedniejszym zaborem rosyjskim. Zaborca przez cały czas tylko brał a nic nie inwestował. Do tego nie było żadnego przemysłu i fabryk więc ludziom żyło się bardzo ciężko.

Przed wojną skończyłem dwie klasy polskiej szkoły i miałem iść do trzeciej, gdy wybuchła wojna. Chodzenie do szkoły dla nas to była trudna sprawa, bo z gajówki mieliśmy do szkoły 30 km. Mieszkałem z siostrą Stanisławą na stancji w wiosce oddalonej od Młodeczna około kilometra. Z gajówki do Mołodeczna było 30 km suchą drogą, którą można było przejechać. Droga tzw. po błocie, czyli taka, którą można tylko pieszo przejść była krótsza. Komunię przyjąłem także z najmłodszą siostrą w Mołodecznie jeszcze przed wojną. To nie była taka uroczystość jak teraz. Nie było nawet rodziców na tej uroczystości.

Dla nas wojna wybuchła 17 września 1939 roku. Wybuch wojny pamiętam tak. Byliśmy na gajówce w lesie. Ojciec został powołany do wojska, lecz nie zdążył się nigdzie zgłosić, bo Polskę zaatakował Związek Radziecki.
W tym dniu na niebie pojawiły się nisko lecące rosyjskie samoloty. Były pomalowane na zielono z czerwonymi gwiazdami. Zrzuciły w środek lasu bomby. Czemu do lasu zrzucali bomby nie wiem. Prawdopodobnie nie mogli wylądować z tymi bombami i musieli je gdzieś zrzucić. Poszliśmy później zobaczyć to miejsce, gdzie wybuchły bomby. Leje miały kilkanaście metrów średnicy a jakie głębokie to nie wiem, bo była w nich woda. Tyle widzieliśmy wojny w 1939 roku.
Po paru dniach przyjechało na gajówkę 40 żołnierzy i 4 oficerów rosyjskich. Robili rewizję i szukali broni. Ojciec przed wojną posiadał legalnie Nagana ale jak wybuchła wojna to musiał go zdać i miał na to wszystko papiery. Jednak Ruscy nie wierzyli i przyjechali zrobić rewizję. Byli wrogo nastawieni. Powiedzieli nam wtedy Polski już nie będzie a z Polaków skórę zedrzemy i łapcie podszyjemy (łapcie – to buty na kształt sandałów plecione z łyka).

Później zaczęły się wywózki na Syberię. Gajowych z rodzinami też wywozili. Na nasze szczęście jak wybuchła wojna to ojciec dostał wypowiedzenie z gajówki i nie mieliśmy gdzie mieszkać. Wyjechaliśmy na wieś o nazwie Kuty obok Mołodeczna, do kuzyna ojca. Kuzyn ulokował na na gospodarstwie swojej matki, która była już w podeszłym wieku i mieszkała sama. Przez to, że się przenieśliśmy na wieś to Rosjanie nie znali naszego adresu i nie mogli na wywieźć. Jednak później, gdy już ustalili, gdzie jesteśmy to spóźnili się dosłownie o dzień, bo zaatakowali ich Niemcy. Tak uniknęliśmy wywózki na Sybir. Niektórym rodzinom tak się udało. Jednego brata mamy Rosjanie wywieźli na Sybir a drugi został dosłownie na dworcu i nie zdążyli go załadować do wagonu, bo przyszli Niemcy.
Można było przewidzieć kto będzie wywożony, bo przed samą wywózką Ruscy zabierali ziemię. To była oznaka, że niedługo pojedzie się na Sybir.

Na gospodarstwie w Kutach też nie było dobrze, bo było to niby gospodarstwo 40-hektarowe a w rzeczywistości było to tylko 3 hektary ziemi ornej. Reszta to był co dopiero wycięty las – nigdy jeszcze nie uprawiany jako pole. Gdy trzeba było zapłacić podatek to policzyli nas jak za 40 hektarów a zyski były żadne, bo tylko z tych 3 hektarów.

Adam

maj 292016
 
Cesna 152

Cesna 152

Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela strony Pana Janka Jarosza, który wykupił sobie lot samolotem i zrobił zdjęcia wiosek na prawym brzegu Odry, mamy okazję zaprezentować efekt jego fotograficznej eskapady.

Zdjęcia wykonane przez Jana Jarosza dnia 11.05.2016 (w godz. 14.58 do 15:18) z samolotu Cesna 152. Pilotem był Leonard Kossinski. Wysokość lotu 350 m nad poziomem ziemi. Prędkość lotu ok. 180-190 km/h. Zdjęcia wykonano aparatem fotograficznym KODAK AZ361.

Dziękujemy Janku za miłą niespodziankę.

 

Pomorsko

Brody

Bródki

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

maj 222016
 
Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Oprócz Żydów Niemcy szczególnie znęcali się nad radzieckimi jeńcami. Pamiętam taką oto sytuację. Pewnego dnia Niemcy gonili przez Lachowicze rosyjskich jeńców na zachód a ja rano miałam jeszcze przed szkołą popaść krowę. Idę z krową, chwile zagadałam się z sąsiadką i patrzę jadą ciężarowe samochody. Ci jeńcy koczowali pod gołym niebem na polu po polskich rolnikach, których Rosjanie wywieźli w 1940 roku na Sybir. Pole było puste a tych jeńców przywieźli z 2 tysiące. Ledwo szli. Niemcy ich w ogóle nie karmili. Ustawili ich w szeregu. Wokół byli rozstawieni niemieccy żołnierze i kazali im biec do ciężarówek. Ledwo biegli w swoich drewniakach a zimno było, bo już jesień wtedy była. Jeden drugiego ciągnął. Tacy byli słabi. Sama skóra i kości, chociaż były to młode chłopaki. Wejście na ciężarówkę też nie było łatwe, ponieważ paka była wysoka a oni sił nie mieli. Wątpię, żeby któryś z nich przeżył wojnę. Niemcy w ogóle o nich nie dbali i prawdopodobnie umarli wszyscy z głodu. Załadowali wszystkich oprócz 7 jeńców. Mieli może 18-20 lat. Jeden z nich miał ładną ciemną karnację. Wtedy jeden z Niemców zobaczył mnie jak szłam z krową i mnie zawołał do siebie. Powiedział, że on zastrzeli tych 7 jeńców, a ja mam ich zakopać.
Zaczęłam go błagać, żeby ich zostawił, bo gdzieś na pewno czekają na nich matki. Niemiec jednak wyciągnął pistolet i każdemu strzelił w czoło. Ciała jeszcze przez chwilę wiły się w konwulsjach. Niemcy zostawili mnie i kazali mi ich pochować. Ja się wystraszyłam i uciekłam z krową do domu. Opowiedziałam wszystko mamie i nie chciałam iść ich zakopywać. Wieczorem jednak poszłam ale ktoś już ciała pochował.
W 1944 roku wojska Hitlera były w odwrocie. Latem Sowieci wyparli z naszych terenów Niemców. Pamiętam te dni bardzo dokładnie a kilka sytuacji szczególnie mi utkwiło w pamięci.
Któregoś dnia Niemcy uciekali całymi oddziałami. Okopali się za miastem i czekali na Sowietów. A na samym końcu jechał Niemiec na motorze. Zajechał do nas na podwórko, napił się wody ze studni i pojechał. To był ostatni niemiecki żołnierz, którego widzieliśmy. A za nim wszedł praktycznie natychmiast front Armii Czerwonej. Pierwsi rosyjscy żołnierze szli na bosaka. Zapytałam się jednego młodego żołnierza gdzie wasze buty? a on odpowiedział pierwszy front nie ma butów, nie ma jedzenia, nie ma nic. I faktycznie tak było.
Niemcom udało się na trzy dni zatrzymać rozpędzoną Armię Czerwoną. Rosjanie musieli się zatrzymać i stoczyć walkę o Lachowicze. Moi rodzice przeczuwali, że miasteczko może stać się terenem walk frontowych, dlatego też wynieśliśmy i schowaliśmy z naszego domu co cenniejsze rzeczy a sami ukryliśmy się w lesie. Obok nas stacjonował rosyjski dowódca, który dowodził bitwą. Mój ojciec nie mogąc patrzeć na bezsensowne decyzje tego dowódcy poszedł do niego i powiedział co z Ciebie z dowódca, że posyłasz w dzień swoich żołnierzy na pewną śmierć, poczekaj do wieczora, to po ciemku lepiej będzie im atakować a dowódca odpowiedział u nas mięsa jest za tyle. Przez 3 dni wozami dowozili młodych żołnierzy pod karabiny Niemców. My w tym czasie czekaliśmy na rozstrzygnięcie bitwy w lesie. Jedynie ojciec z kilkoma innymi mężczyznami chodził pilnować domu, żeby się nie spalił, lecz do domu nie wchodził. Czasami jednak musiałam iść po jedzenie do miasta a nad głowami latały pociski. Pewnego razu jakiś żołnierz woła kładi. Ale ja już poznałam pociski. Jak leciał nad głową i wył to nie rozerwał się nade mną tylko leciał dalej i tam wybuchał. Można zażartować i powiedzieć, że takie były moje doświadczenia na froncie.
Po tych 3 dniach front się przesunął i wróciliśmy do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam leży rosyjski żołnierz z bronią. Kopnęłam go to się obudził i nie wiedział gdzie jest i co tu robi. Taki był zmęczony i głodny. Miał może z 18 lat. Daliśmy mu jeść i poszedł szukać swojego oddziału. Na odchodne powiedziałam mu front już odszedł daleko i za dezercję mogą Cię rozstrzelać.

Późniejsze oddziały Armii Czerwonej nie prezentowały się lepiej. Żołnierze często przychodzili do nas i mówili, że od tygodnia nic nie jedli. Ojciec na to przynosił z piwnicy mleka, chleba oraz mięsa i ich dokarmialiśmy.
Po przejściu frontu Rosjanie rozpoczęli swoje rządy na odbitych terenach. Mnie zatrudniono a w zasadzie przymuszono abym była tłumaczem między sowiecką władzą a Polakami. Po krótkim czasie jednak zaczęłam pracę na poczcie.
Ojca natomiast zabrali aby pędził niemieckie krowy do Rosji. To były mleczne krowy i nikt ich przez ten czas nie doił. Wiele krów przez to padło. Gonił je aż pod Mińsk. Tam puścili je na pastwisko a okoliczne kobiety przyszły je wydoić.
Z kolei mojego brata od razu Rosjanie zabrali do wojska. Brat był 1926 rocznik. Miał 18 lat wtedy. Od razu trafił na front, gdzie był tłumaczem. Potem wywieźli go aż za Moskwę. Tam wraz z innymi Polakami został przeszkolony i przed samym wyjazdem na front kazano im przysięgać jak rosyjskim żołnierzom. Sprzeciwili się temu, bo czuli się Polakami i przez to zaczęto ich dręczyć. Dawali tylko po szklance owsa do jedzenia dziennie. Brat wymieniał rzeczy osobiste za jedzenie ale np. za zegarek dostał tylko lepioszkę. Tak samo za koszulę. Wtedy doradził im pewien polski lekarz, żeby przyjęli przysięgę, bo tworzy się polskie wojsko i zaraz ich przejmie polskie dowództwo. Brat przyjął przysięgę i to go uratowało, ponieważ było paru chłopaków, którzy nie chcieli przyjąć i ich Ruscy rozstrzelali. Brat widząc jak rozstrzelali jego kolegów, którzy nie chcieli przyjąć przysięgi załamał się nerwowo, upadł na ziemie, krzyczał, jęczał i trafił na kilka dni do szpitala. Później ubrali ich w ruskie mundury oraz czapki i pociągiem zawieźli do Białegostoku. Nie wiedzieli gdzie jadą. W Białymstoku ich odżywili, bo po tej głodówce to były tylko skóra i kości. Byli tam 3 miesiące. Zrzucili rosyjskie mundury i dostali polskie. To było Wojsko Polskie ale dowódcami byli Rosjanie. Wyruszyli na front.
Brat opowiadał jak jego oddział przygotowywał się do natarcia na Nysę. Jego dowódca – Rusek – powiedział mu Ty jesteś młody to idź do szkoły oficerskiej na szkolenie, bo my tu i tak wszyscy w tym natarciu zginiemy. I tak też się stało. Zginął cały oddział z dowódcą. Brat długo potem powtarzał dzięki Bogu za takiego komandira.
W szkole oficerskiej był krótko na szkoleniu i znowu go wysłali na front, gdzie doszedł do Berlina.
Po wojnie został w wojsku. Dalej się uczył w różnych szkołach wojskowych i tak został zawodowym żołnierzem. Do Brodów przyjeżdżał tylko na przepustki i w odwiedziny do rodziny.
Został pułkownikiem chociaż miał wtedy duże szanse zostać generałem ale musiałby wyjechać na dłuższe szkolenie do Moskwy. Nie chciał tam jechać, ponieważ miał dosyć Rosjan i powiedział mi stopień pułkownika starczy.

Gdy skończyła się wojna to jak już wspomniałam pracowałam u Rosjan na poczcie. Na poczcie było około 40 pracowników a ja byłam najmłodsza i zawsze rano musiałam naszemu sekretarzowi partii przynosić świeżą gazetę. Naczelnik poczty był zadowolony z mojej prac,y bo co mi powiedział to to wykonywałam.
Natomiast moja rodzina chciała wyjechać po wojnie na tereny Polski a nie zostać na Białorusi. Naczelnik poczty nie chciał mnie puścić. Powiedział niech rodzina jedzie a ja dam Ci tutaj mieszkanie i pieniądze. Nie chciałam zostać, bo co ja tu będę robić sama dziewczyna 15 lat. Naczelnik nie chciał mnie zwolnić a transport już się zaczął tworzyć do wyjazdu. W końcu jednak po interwencji mojej mamy dostałam pozwolenie.

Nie jest prawdą, że Rosjanie wyganiali Polaków z Kresów. Przyszli i powiedzieli, że kto chce niech wyjeżdża, bo tutaj nie będzie Polski. Kto zostanie będzie Rosjaninem.

Podróż na zachód to była ciężka dola. Z naszego miasta było 6 km do stacji kolejowej. Na stacji przydzielili nam wagony towarowe. Takie długie pulmany. Ludzie najmowali u sąsiadów wozy i zwozili na stację cały swój dobytek. Konie, krowy, świnie, owce i drób. Do tego zboże, kartofle, siano i słomę.
Nasz ojciec miał dwa konie, dwie krowy, owce i świnie. Część zboża zamieniliśmy na mąkę i wieźliśmy na zachód nawet swoją mąkę. Obsługa pociągu powstawiała do wagonów małe piecyki ale opał trzeba było sobie samemu załatwić. Dwa tygodnie jechaliśmy. Często zatrzymywaliśmy się na bocznicy i ludzie szli szukać wody, żeby było co pić i na czym gotować. Zaczęły już też działać PURy. W Kutnie taki PUR dał nam jedzenie. Czasami takie PURy dawały jakąś zupę, chleb albo śledzia. Cały czas nie wiedzieliśmy też dokładnie, gdzie jedziemy.
Po drodze ludzie mówili, żeby nie jechać na zachód, bo będziemy mieszkać w ziemiankach. Niemcy wrócą nas pobić i zostaniemy ich niewolnikami. Ludzi zaczęło dosięgać zwątpienie i myśleli o powrocie. Rodzice jednak nie chcieli wracać na Białoruś. Ojciec bał się, że jak zamkną granicę to już nigdy nie będzie można wyjechać do Polski. Brat już wcześniej zapowiedział, że na Białoruś nie wróci.
Pociąg dojechał na stację do Pomorska. Było to na wiosnę 1946 roku. Dokładnie kwiecień bo za tydzień była Wielkanoc. Parowóz odczepił wagony i tak nas zostawili w nocy samym sobie. Las szumiał dookoła. Żadnej chaty czy domu nie widać. Kobiety zaczęły płakać, żeby wracać do domów. Chłopy rano poszli szukać do Pomorska i Brodów miejsca, gdzie można by się było osiedlić. W w Pomorsku w pałacu mieszkała już rodzina Zieleniewskich i powiedzieli nam przewieźcie rzeczy do nas do pałacu, co będziecie siedzieć w wagonie. Jak dobrze pamiętam to było nas około 7 rodzin, które przyjechały z jednej miejscowości. Z nami przyjechały rodziny Trojanowskich, Lisowskich, Kuncewiczów, Mackiewiczów, Giedrojć, Szpak, Zieleniewscy.
Przez tydzień mieszkaliśmy w pałacu w Pomorsku i dopiero później poszliśmy szukać sobie domu. Pałac był pusty i rozszabrowany. Poszliśmy mieszkać do Brodów. Najpierw zajęliśmy sobie dom gdzie Kaczorowski mieszka. W międzyczasie przyjechał z wojska w odwiedziny brat i powiedział taki mały domek sobie zajęliście, większy sobie wybierzcie.
Wybraliśmy sobie większy dom, gdzie rodzice mieszkali do śmierci. Jednak odbyło się to nie bez problemów. Przed nami mieszkała tam jakaś kobieta z Centrali i ojcu powiedziała, żeby zapłacił jej za dom a ojciec na to a Ty kupiła ten dom? Za to powyrywała klosze i lampy. Ojciec jej powiedział bierz te klosze i się wynoś. Potem zarządzono, że nie można tak łatwo zamieniać sobie domów. Nam jako rodzinie osadnika wojskowego przysługiwał dom i 10-hektrowe gospodarstwo ale ojciec nie chciał aż tyle ziemi i wzięliśmy tylko 3 hektary.
Jeszcze gdzieniegdzie w domach mieszkali Niemcy. Na przykład mieszkała jeszcze Niemka z dwoma prawie dorosłymi synami, którzy nie bali się i potrafili wpław przepłynąć Odrę.
Była też jedna stara Niemka, miała z 75 lat, która pasła Polakom krowy. Kiedyś jak wypędzałam nasze krowy to chwilę z nią porozmawiałam. Strasznie płakała. Mówiła, że jej rodzina wyjechała a ją tu zostawili. Narzekała też, że Brody to nie za dobra wieś, bo jest za nisko położona i przez to jest tu dużo wilgoci. Dzieci umierają a starzy chorują. Może chciała nas przestraszyć, żeby się tu nie osiedlać. Do dzisiaj tego nie wiem.
Należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam też nas zarejestrowano.
Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było jeszcze polskie wojsko. Żołnierze często organizowali zabawy a my jako młode dziewczyny tańczyłyśmy z nimi. Śpiewali żołnierskie piosenki.
Na jesień 1946 roku dla starszej młodzieży były organizowane kursy wieczorowe. Prowadził je nauczyciel Wacek Pluto. Parę razy poszłam na taki kurs ale jak zobaczyłam czego tam uczą to stwierdziłam, że ja to już dawno to umiem i przestałam chodzić.

Ślub brałam w 1949 roku. Mąż z rodziną pochodził ze Śląska. Przyszedł z wojny i jako osadnik wojskowy zajął sobie ostatni dom przy Odrze, gdzie mieszka Zieliński. Po ślubie zajęliśmy dom na ulicy Narodowej nr 147. Żyliśmy z 3-hektarowego gospodarstwa. Mąż nadużywał alkoholu i przez to zmarł przedwcześnie w 1975 roku mając zaledwie 50 lat, a ja po 30 latach mieszkania w Brodach przeprowadziłam się i mieszkam do teraz w Sulechowie.
Miałam czworo dzieci. Leon rocznik 1950, który już nie żyje, Władysław rocznik 1951 – żyje i
mieszka w Darnawie za Skąpem, Czesław urodzony w 1954 roku – nie żyje i córka Janina urodzona w 1959 roku, która mieszka na stałe w Niemczech.
Moi dwaj synowie też już nie żyją. Młodszy mieszkał i jest pochowany w Sulechowie a starszy w Czerwieńsku. Synowa od młodszego też już nie żyje. Córka mieszka na stałe w Niemczech i tylko raz w roku mnie odwiedza.
Moi rodzice już dawno nie żyją. Mama zmarła w 1970 roku mając 83 lata w tata w 1980 mając 92 lata. Mój brat mieszka w Poznaniu ale już jest chory. Natomiast siostra mieszka w Darnawie za Skąpem, lecz też jest chora. Miała dwa zawały i dwa udary. Jak już się jest po 80-tce to każdy jest chory.

Mieszkam sama w Sulechowie. Na razie jestem nadal bardzo sprawna. Dużo czytam. Poświęcam się także mimo moich 85 lat pracy w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych.

Adam

maj 142016
 
 Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Okupację niemiecką nie wspominam źle. Mieliśmy swoje małe gospodarstwo, to mleko i mąkę mieliśmy swoją. Była norma nałożona przez Niemców, że mogliśmy miesięcznie tylko 50 kg mąki zmielić. Świń też nie wolno było bić. Do tego każdy w ogrodzie musiał mieć wykopany okop(schron), gdzie jedną stroną się wchodziło a drugą wychodziło. Niemcy przychodzili i sprawdzali czy ludzie mają wykopane okopy. Ojciec do okopu zaniósł nawet poduszki i kołdry. Nigdy jednak nikt z tego schronu nie skorzystał.
Mimo zakazu mój ojciec z bratem postanowili jednak zabić naszą świnię. Nie było to takie proste, bo po ulicach chodziła non stop żandarmeria i szybko by usłyszał zabijaną świnię. Dlatego pod wieczór mnie wysłali na ulicę, żebym stała na czatach. Żandarmów było z daleka słychać, bo mieli metalowymi gwoździami podkute buty. Natomiast ojciec z bratem poszli do chlewa zabić świniaka. Nie wiedzieli jednak jak to zrobić, żeby świnia nie piszczała. Nabrali trochę do worka mąki i naciągnęli świni na głowę tak, że zaczęła się dusić tą mąką a oni dźgali ją nożem. I tak ją zabili. Potem był problem jak tą świnię sparzyć. Gotowali w kuchni wodę i po trochę ją parzyli i kroili na kawałki. To było dla nas dziwne, bo my zawsze opalaliśmy świnie. A ja przez prawie całą noc stałam na czatach na ulicy.
Za drugim razem jak zabili świnię to wzięli ją na wóz i zawieźli do lasu, i tam opalili ją w lesie. Wtedy to była już po naszemu przyrządzona świnia. Opalona i oskrobana. Niestety wtedy wynikły inne problemy, bo klacz miała źrebaka i sama wróciła z lasu do stajni, żeby nakarmić go mlekiem. Myśleliśmy z matką, że Niemcy ich złapali i zabili.

Polaków też Niemcy zabijali. Pamiętam, była taka pani Jadczakowa, żona sierżanta, której męża zabrali Ruscy w 1939 roku. Natomiast jej córka była u Niemców tłumaczką. Niemcy zrobili takie niby getto w Baranowiczach i tam zabrali panią Jadczakową i rozstrzelali. Nie pomogło nawet wstawiennictwo córki. Rosjanie wywozili wyższe sfery na Sybir a Niemcy rozstrzeliwali.
Partyzantka w naszej okolicy była bardzo aktywna. Nas osobiście to zbytnio nie dotyczyło, bo partyzanci do miasta rzadko się zapuszczali ale ludzie na wsiach to przez partyzantów się nacierpieli.
W mieście była też szubienica, gdzie wieszano publicznie ludzi. Pamiętam pewnego razu jak po mieście chodzili Niemcy i wołali, że wszyscy mają wyjść z domów, bo będzie publiczna egzekucja. Myśmy byli pełni strachu, że chcą nas zabić. Okazało się, że Niemcy na wsi złapali dwóch chłopów za pomoc partyzantom i zaprowadzili ich na szubienicę. Stał tam Niemiec w białym ubraniu, który ich powiesił. Przed egzekucją pozwolił im jeszcze powiedzieć ostatnie słowo. Jeden powiedział jestem niewinny a wszedłem do lasu, żeby zrobić miotłę z brzozowych gałązek. Drugi też mówił, że jest niewinny. Wisieli tak na szubienicy 3 dni, aż się zrobili sini. Ludzie zaczęli mówić, że wybuchnie zaraza. Wtedy Niemcy zagonili kilku chłopów, żeby ich za miastem pochowali.
Pamiętam też taką sytuację, gdy szłam na pole a Niemcy z trupimi czaszkami na czapkach, czyli SS, śmieją się, wygłupiają i leżą po rowach, żeby schronić się przed słońcem. A za mną szedł taki ułomny mężczyzna. Miał może z 40 lat. Sam do siebie mówił. Bałam się go trochę i zatrzymałam się z boku aż mnie wyprzedzi i pierwszy wyjdzie na drogę. Wyprzedził mnie i jak na szosie mijał SS-manów to wziął kamienie i zaczął w nich rzucać. Wszyscy Niemcy powstawali, szybko go złapali i ręce mu wykręcili do tyłu. Zaraz też podjechało niemieckie auto, wsadzili go do niego, zawieźli do lasu i tam zastrzelili. Po co on rzucał w nich tymi kamieniami? Ja przeszłam spokojnie zaraz po nim i mi Niemcy nic nie zrobili.
Najgorzej mieli na wsi ludzie, którzy mieszkali blisko torów. Raz partyzanci podłożyli bomby pod tory i wysadzili pociąg. Niemcy w odwecie zgonili ludzi mieszkających przy torach do stodoły, oblali benzyną i żywcem spalili. Zginęli wtedy niewinni ludzie.
Była też wyznaczona godzina policyjna. Często były też nocne kontrole. Wchodzili do domu, a jak ktoś długo nie otwierał to wywarzali drzwi. Robili rewizję i liczyli domowników.

W najgorszej sytuacji pod okupacją hitlerowską byli Żydzi.

Pamiętam, że mieliśmy takiego sąsiada Żyda co się nazywał Pupko, który uczył nas niemieckiego w szkole ale później go zabito. Do naszego miasta przybyło też wielu Żydów z Łodzi i Warszawy, którzy uciekli w 1939 roku. Ich Niemcy w Lachowiczach też zabili, a myśmy po nich bardzo płakali, bo byli to wykształceni ludzie, nierzadko profesorowie. W mieście było pięć Bożnic żydowskich i wszystkie napełniły się tymi żydowskimi uchodźcami. Pewnego razu naszą ulicą szedł tłum Żydów, którzy szli na łąki i pola za miejscowością, gdzie mieli nadzieję się schronić. Jednak po pewnym czasie patrzymy a Ci Żydzi wracają z powrotem. Jeszcze byli nie ograbieni, mieli złoto i kosztowności przy sobie, ładnie poubierani. Przeczuwali, że Niemcy chcą się z nimi rozprawić, bo do napotkanych ludzi mówili weź moje dziecko. Niektórzy myśleli, że ich Niemcy gdzieś na roboty wywiozą.

W Lachowiczach przed wojną było około 9 tysięcy Żydów. Założono getto dla Żydów. Getto było to kilka domów ogrodzone drutem kolczastym ale nie pod napięciem. Tam umieszczano wszystkich Żydów z miasta. Żydów z getta goniono do pracy przy budowie drogi. Była budka strażnicza przy wyjściu z getta. Żydzi tam strasznie głodowali i gdy szli do roboty to wymieniali się z polską ludnością mosiężnymi łyżkami czy prześcieradłami na jedzenie. W tej budce strażnicy obmacywali Żydów, robili im rewizje i zabierali rzeczy, które chcieli wymienić na jedzenie. Do tego budka służyła jako miejsce, gdzie Żydów bito za to, że chcieli się wymieniać.

W sumie były trzy pogromy Żydów. Gdy pierwszy raz bili Żydów to Niemcy okrążyli miasto a nam Polakom powiedziano, żebyśmy w tym dniu nie szli do szkoły, bo będą bili Żydów. Natomiast za miastem były okopy i pogonili tam kilkudziesięciu Polaków, żeby je wyczyścili i pogłębili. Mój starszy brat bardzo nie chciał iść kopać to schował się przed Niemcami pod łóżkiem. Zgonili Żydów do parku, w którym Rosjanie, gdy weszli do Polski w 1939 roku postawili duży pomnik Lenina. Jednak Niemcy później łańcuchami owinęli ten pomnik, zapięli czołg i przewrócili Lenina. Podczas tego pogromu okazało się, że nie mordowali ich Niemcy. Zapytałam się pewnego Niemca czy to oni strzelają – Deutsche Soldaten? a on odpowiedział Nein – Litwini. Niemcy byli w szarych mundurach a Litwini mieli zielone. Później ustawiali Żydów w czwórki, kazali chwycić się pod ręce i tak szli pod strażą litewskich żołnierzy nad te okopy za miastem. Wtedy wszyscy zrozumieli co się szykuje. Żydzi też wtedy się zorientowali co ich czeka. Próbowali przekupić Niemców pieniędzmi. Niektórzy ze strachu wpadali w obłęd i rwali włosy. Masakry dokonano karabinami maszynowymi. Zabito około 3 tysięcy Żydów. Zginął między innymi Rabin z pięciorgiem dzieci, lekarz Zimmermana, nauczyciele i wielu innych znanych nam osobistości.

Ciała wrzucono do tych pogłębionych okopów i przysypano niewielką warstwą ziemi. Na wiosnę gdy mrozy puściły te doły aż się ruszały od rozkładających się ciał. Ziemia falowała jak morze. Niemcy znowu zgonili Polaków, żeby nasypać więcej ziemi na mogiły, bo bali się epidemii. (pierwszy pogrom Żydów był 28 października 1941 roku).

Następny pogrom był w lecie 1942 roku. Gdy zbliżała się druga masakra to Żydzi sami podpalili domy w getcie i zaczęli powstanie. Wiał mocny wiatr i padał deszcz. Płonące duże kawałki domów z getta leciały na okoliczne domy w tym nasz. Wieczorem jak się ściemniło Żydzi przecięli druty i może nawet z 1000 Żydów uciekło do lasu. Reszta, która nie uciekła została zabita. Wielu też spłonęło w domach.

Któregoś dnia po drugim pogromie Żydów patrzymy idą lekarze – Żyd i Żydówka – niosą całą torbę biżuterii i złota. Nagle przy naszym domu, pod naszymi oknami zatrzymał ich Niemiec. Żydzi dali mu torbę złota za to, żeby ich nie zabijał. Nie wiem co się z nimi stało ale wątpię, żeby przeżyli wojnę.

Był też żydowski kowal, który miał piękny nieduży domek i zawsze był uczynny dla wszystkich. To konia podkuł, to obręcze do kół od woza zrobił. Podczas pierwszego pogromu Żydów kowal zdołał się ukryć. Niestety jego żonę i córkę zabili podczas masakry. Potem jednak Niemcy szukali ukrywających się Żydów i kowala także złapali. To był straszny widok jak go prowadzili. Trzymał się płota i nie chciał iść z nimi. Bili go przy tym a on krzyczał i piszczał matka moja matka, matka moja matka a Niemcy okładali go kolbami po plecach.

Do nas przychodził taki złodziej-Żyd i płakał, że mu całą rodzinę już zabili. Chciał, żeby go też już zabili. Czasami matka mu jeść dawała. Później Żyd dostał się do getta i mama nosiła mu trochę mąki wieczorami. Podawała mu ją pod drutami. Ostatni trzeci pogrom był w 1943 i w tym czasie też zlikwidowano getto.

Adam

maj 072016
 
Jadwiga Orzeszko

Jadwiga Orzeszko

Jak to w zwyczaju bywa podczas przeprawy promem ludzie rozmawiają z promistami. Tak też robi Andrzej kiedy rano jeździ promem do pracy. Uciął sobie pogawędkę z ówczesnym sołtysem i promistą Panem Piotrkiem Olejnikiem. Promista wiedząc o historycznym hobby Andrzeja powiedział rozmawiasz ze starszymi ludźmi o historii a w Sulechowie mieszka taka babcia, która żyła 30 lat w Brodach, pamięć ma świetną a do tego gaduła jakich mało. Andrzej nie zwlekając znalazł szybko nazwisko w książce telefonicznej, zadzwonił i umówił nas na termin spotkania. Już pierwsza rozmowa przez telefon potwierdziła ponadprzeciętną rozmowność starszej Pani, bo trwała kilkadziesiąt minut.
Razem z Andrzejem stawiliśmy się punktualnie o wyznaczonej porze 27 lutego 2015 roku w godzinach wieczornych w mieszkaniu Pani Jadwigi w samym centrum Sulechowa.
Pani Jadwiga poczęstowała nas smażoną rybą i długo nie trzeba było czekać jak sama zaczęła opowiadać historię swojego życia.

Nazywam się Jadwiga Orzeszko z domu Siegień. Urodziłam się 1 września 1930 roku w miejscowości Lachowicze w ówczesnym powiecie baranowickim na terenie dzisiejszej Białorusi. Mój ojciec Tomasz Siegień urodzony w 1888 roku i mama Anna urodzona w 1887 roku mieli jeszcze dwoje dzieci. Najstarszego syna urodzonego w 1926 roku i młodszą córkę Zofię rocznik 1932. Moja mama bardzo słabo czytała i pisała, bo nie miała możliwości, żeby chodzić do szkoły. Przez to też moi rodzice bardzo dbali, żebyśmy uczęszczali do szkoły i zdobyli chociażby podstawowe wykształcenie. Lachowicze były niewielkim miasteczkiem w pobliżu granicy ze Związkiem Radzieckim. Mimo, że mieszkaliśmy w mieście to rodzice utrzymywali się z gospodarstwa, które miało areał 3 hektarów. Ojciec do tego najmował się na powłoki u Tatarów. Warto wspomnieć, że Lachowicze to miejscowość, gdzie przed wojną mieszkała ludność wyznająca aż cztery religie i wszyscy mieli swoje świątynie. Najwięcej było Muzułmanów ze swoim Meczetem i Żydów ze swoimi Bożnicami. Nas Katolików ze swoim Kościołem i Prawosławnych z Cerkwią było mniej. Jednak wszyscy żyli ze sobą w zgodzie i nie pamiętam aby były jakieś spory na tle religijnym. Mój rodzinny dom stoi do tej pory i teraz mieszkają w nim Rosjanie.

Okres przedwojenny pamiętam jako spokojny i nam dzieciom nic go nie zakłócało. Chodziliśmy do szkoły. Przed wojną skończyłam 2 klasy w polskiej szkole. Pamiętam, że przed wojną byliśmy ze szkoły na wycieczce w miejscowości Hruszówka, która była dwa kilometry za naszym miastem, gdzie w swoim dworku żył kiedyś Tadeusz Rejtan. Ugościła nas tam potomkini Reytanów (Alina z Hartinghów Reytanowa). Była drobnej postury i zawsze nosiła mały kapelusik. Podczas wycieczki cały czas grała nam orkiestra. Upiekliśmy chleb i nadoiliśmy mleka, bo było to duże gospodarstwo. Pani Reytan miała też swoją papugę, która siedziała jej na ramieniu i wołała moja Pani, moja Pani. Pamiętam też, że Pani Reytan jeździła przez Lachowicze bryczką i zawsze towarzyszyły jej dzieci, chociaż swoich nie miała. Jak się później dowiedziałam brała sieroty, karmiła je, uczyła i później wysyłała na studia.
Mąż Pani Reytanowej w 1910 roku, gdy popełnij samobójstwo, to ostatnim jego życzeniem było, żeby go pochować nie z bogatymi a z biednymi. Pochowano go na jego polu, gdzie później wybudowano kaplicę. Ksiądz podczas naszej wycieczki odprawił w kaplicy mszę i powiedział dziatki tutaj leży w grobowcu Pan Reytan.
Gdy w 1939 roku przyszli Sowieci to Panią Reytan wywieźli na Sybir a cały majątek rozkradli i roztrwonili. Nie wiem czy przeżyła zsyłkę na Sybir.

W 1939 roku zaczęła się nerwowa atmosfera. Ludzie zaczęli przeczuwać zbliżającą się wojnę. W czerwcu ojca powołano do wojska. Przez 3 miesiące stacjonował w Rabce Zdrój, lecz nie wiem czemu przed samym wybuchem wojny zdemobilizowali go i wrócił do domu.
W lipcu i sierpniu 1939 roku kilka rodzin z naszego miasteczka przeczuwając zbliżającą się wojnę wyjechało za granicę. Tak było na przykład z naszym sąsiadem adwokatem, który wyjechał do Szwajcarii.
17 września 1939 roku do naszego miasteczka weszły oddziały Armii Czerwonej. Walk nie było ale Rosjanie od razu wprowadzili swoje rządy. Pozamykali szkoły i sklepy. Przejęli także całą dokumentację z urzędów. Polacy byli tak zaskoczeni atakiem ze wschodu, że nie zdążyli ani schować ani zniszczyć dokumentów. Stąd Rosjanie mieli „polskich wrogów ludu” podanych na tacy. W zimie rozpoczęły się pierwsze aresztowania i wywózki na Syberię. Na jesień 1940 roku Sowieci otworzyli szkoły i rozpoczęłam naukę w rosyjskiej szkole, gdzie uczyłam się języka rosyjskiego i białoruskiego.

W czerwcu 1941 roku Niemcy niespodziewanie zaatakowały Związek Radziecki. Do Lachowicz weszła niemiecka żandarmeria i rozpoczęła swoje nowe rządy. Otworzono zamknięte przez Rosjan sklepy. Otwarto także niemieckie szkoły, do której także uczęszczałam. Obowiązkowymi językami w szkole były niemiecki i białoruski.
Ojciec i brat pracowali dla Niemców, żeby utrzymać rodzinę. Kto miał większe mieszkanie to wyrzucali go do mniejszego. Wywozili ludzi na roboty przymusowe. Oficerowie niemieccy zajmowali mieszkania. Młode dziewczyny musiały przychodzić do tych mieszkań sprzątać i czyścić buty. Jak źle wyczyścili to taki oficer potrafił dać w mordę dziewczynie.
U nas natomiast na podwórku Niemcy rozstawili swój tabor. Czyścili, poili i karmili swoje konie. Przychodzili także do naszego domu i rozmawiali ale zachowywali się dobrze. Ojciec znał trochę niemieckiego to z nimi rozmawiał. Niemiecki Wehrmacht to było prawdziwe wojsko. Żołnierze jak malowani. Jak szli na Stalingrad to śpiewali żołnierskie piosenki a nam dzieciom dawali cukierki. Jednak z czasem w 1943 i 1944 roku kiedy Niemcom brakowało mężczyzn do wojska to szli już gorzej wyglądający, a nawet niektórzy to kalecy.

Adam

kwi 242016
 
Kościół w Brodach

Kościół w Brodach

Parafia Nietkowice – Kościół filialny Brody pw. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

Brody – niewielka wieś położona kilka kilometrów od Czerwieńska – w kategorii „atrakcji turystycznych” może się poszczycić przeprawą promową na Odrze. W osadzie brak historycznych pamiątek – wyjąwszy niewielki kościółek należący do parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa w Nietkowicach. Świątynia oddana Niepokalanemu Poczęciu Najświętszej Maryi Panny została wzniesiona przez tutejszą wspólnotę około 1854 roku. Murowana sylwetka o stosunkowo prostej konstrukcji osiadła na planie prostokąta. Po zachodniej stronie ponad linia korpusu góruje wieża, zaś od wschodu przysiadła niewielka absyda.

W niszach po obu stronach ołtarza umieszczono figury Bożej Rodzicielki odzianej w błękitny płaszcz i Jezusa – odsłaniającego na piersi bolejące serce pełne łask i przebaczeń. Wśród elementów wystroju świątyni zwraca uwagę nieduży obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, wizerunek Papieża z upamiętnionym pasterskim zawołaniem „Totus Tuus” i latami 1978-2005 oraz haftowany obraz przedstawiający św. Franciszka z Asyżu z umieszczonymi u dołu datami 1182-1982.

Kierując wzrok ku sklepieniu, można dostrzec symbole Boskiej nieskończoności – litery alfa i omega oraz symbole Bożej trójjedności – krzyż, gołębicę oraz oko Opatrzności.

Źródło: „Kościoły Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej: nasze dziedzictwo. T. 2, Dekanaty zielonogórskie i sulechowski” tekst Robert Kufel, Katarzyna Jarzembowska; tł. Barbara Słobodzian. – Bydgoszcz: Ikona, [2010]. – 135, [1] s., il. kolor., 33 cm.

mar 212016
 
Była stolarnia z mieszkaniem stolarza na piętrze i dom

Była stolarnia z mieszkaniem stolarza na piętrze i dom

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje tartak w Groß-Blumberg.

Założyciel urodził się w 1888 roku Pommerzig i zmarł w 1960 roku koło Erkner
Tartak powiększał się w czasach Wielkiego Kryzysu
Blumbergaowska firma Augustin produkowała słupy energetyczne i drewniane stemple

Przy wyjeździe z miejscowości Groß-Blumberg w kierunku Pommerzig dzisiejsi goście nie wpadną na to, że kiedyś pracował tam jedyny w miejscowości “zakład przemysłowy”. Wszystko, tartak z ciesielstwem i stolarstwem Hermanna Augustina zniknęły. Tartak i drewutnia, brama i torowisko, piła tarczowa, strugarka, piły taśmowe, itp, oraz przechowywane tam drewno zaraz po wojnie pojechały do Związku Radzieckim lub zostały utracone w inny sposób. Dzisiaj są tam tylko dom i niektóre budynki gospodarcze. Plac na którym był tartak jest porośnięty krzewami i chwastami.
Zakład był dziełem życia Hermanna Augustin, który urodził się w 1888 roku w Pommerzig a z zmarł połowie 1960 roku w DDR-1255 Woltersdorf koło Erkner. Ożenił się w 1914 roku z Agnes z domu Engler, z Groß-Blumberg, co prawdopodobnie spowodowało, że spróbował szczęścia w tej miejscowości. Już w 1912/13 zaczął od stolarki. Dom, stodoła i kuchnia letnia pochodzą z lat 1913-18, a druga stodoła została wybudowano w około 1922 roku. Wszystko było początkowo małe i wystarczające. W skromnej skali interes istniał do późnych lat 20-tych
Jak na ironię w czasie światowego kryzysu gospodarczego w latach 1928-32 firma znacznie się rozbudowała. Hermann Augustin nabył piły tarczowe, piły ramowe, strugarki, piły taśmowe, stoły stolarskie, a także szlifierki do ostrzenia piły. Wielu stolarzy, sześciu niewykwalifikowanych, dwóch stolarzy i jeden woźnica znaleźli stałą pracę. Częstym widokiem aż do końca wojny przy wjeździe do miejscowości od Pommerzig po lewej stronie było zazwyczaj 600 metrów sześciennych desek i bali, 200 metrów sześciennych drewna okrągłego (świerk i sosna) i około 220 metrów sześciennych starannie poukładanych kantówek. Dwa konie pomagały w ciężkiej pracy, choć pracowały też na 2-hektarowy gospodarstwie co było niezwykłe jak na tamte czasy.
Okrąglaki pochodziły z
okolicznych lasów i częściowo przywożono je własnymi zaprzęgami, a częściowo wozami chłopów. Pnie cięto na placu, cięto je na długość, a następnie przetwarzane były na pile na deski i belki. Drewniane wióry i odpady były tanim opałem w wielu gospodarstwach domowych w Groß-Blumberg. Mocniejsze, szersze deski zostały pocięte na stemple (prawdopodobnie chodzi o takie stosowane w górnictwie) i wysłane pociągiem jako ceniony materiał szalunkowy dla Górnośląskiego Zagłębia Węglowego. Deski i belki odbierało lokalne budownictwo i robiło z nich więźby dachowe, szopy i stodoły, a także podłogi, schody, okna i drzwi. Najlepsze pnie było czysto okorowane, moczone przez cztery godziny w betonowym korycie w karbolinie i ostatecznie dostarczane do urzędu telegraficznego jako słupy. Wióry były wykorzystywane jako opał do dużych pieców do suszarni stolarskiej. Albo służyły także jako ściółka dla zwierząt.
Główna działalność była w zimie. Wtedy większość żeglarzy była w domu. Wielu z nich spędzało kilka tygodni jako pomocnicy na placu drzewa Hermanna Augustin i byli zadowoleni, że mogą zarobić kilka dodatkowych marek.
Zasilanie elektryczne wsi w czasach, kiedy tartak się rozrastał było niewystarczające. Oprócz konsumpcji gospodarstw domowych maszyny tartaczne o wysokich wymaganiach mocy, zwłaszcza
piły obciążały sieć tak, że często żarówki w domach bladły, lub migały czerwonawym światłem tak jakby chciały zgasnąć. Tylko wtedy, gdy piły ponownie pracowały na biegu jałowym było jaśniej w domach. Niektórzy w Groß-Blumberg zaczęli rzucać przekleństwa w kierunku „pommerzigowskiego końca”. Gdy wybudowano transformator skończyły się problemy i gniew zelżał. Technologia potrzebowała po prostu więcej czasu, niż jest to dzisiaj, w celu dostosowania się do okoliczności.
Właściciel okazałego tartaku naturalnie wypowiadał się w lokalnej polityce. Hermann Augustin należał przez 1
4 lat do zarządu gminy. Był poza tym przez wiele lat szefem funduszu oszczędnościowo-kredytowego w Groß-Blumberg. Od 1932 roku strzelał też do jeleni, dlatego w tym czasie dzierżawił tereny łowieckie po drugiej stronie Odry na granicy z Rothenburg.

Tłumaczenie Adam i Janusz

mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

mar 062016
 
Brody

Brody

Na niemieckich pocztówkach z okręgu krośnieńskiego, które pochodzą z czasów przedwojennych, jest narysowany wiatrak pomiędzy miejscowościami Brody i Pomorsko. Turyści zza granicy znajdują tam jednak ówcześnie rozpadającą się budowlę. Miejsce, gdzie stał dom mieszkalny rodziny młynarskiej, jest otoczone zaroślami i częściowo wysokimi akacjami.

Przez dłuższy czas przypuszczałem, że nikt z rodziny Mattnerów nie przeżył. Rodzina ta gospodarowała w młynie do czasów przesiedlenia. Na spotkaniu mieszkańców okręgu krośnieńskiego 24. I 25. czerwca 1995 zostałem jednak wyprowadzony z błędu. Zawarłem tam ponowne znajomości z córkami mistrza młynarskiego Reinholda Mattnera, Anną i Herthą. Komiczne, mieszkańcy Bródek, a także ja mówiliśmy zawsze o Karlu Mattnerze, a on nazywał się Reinhold. Z czasów szkolnych pamiętałem jego syna Artura i córkę Annę, w przeciwieństwie do Herthy, która jest nieco młodsza. W Berlinie rozpoczęliśmy oczywiście rozmowę. Spytałem o historię rodziny i młyna. Słowo mówione bywa jednak ulotne, dlatego niezbędne były również późniejsze telefony oraz korespondencja, abym mógł choć trochę uzupełnić historię ojczyzny:

Anna Mattner wie ze słyszenia, że w roku 1938 młyn istniał już od stu lat i że zawsze był w posiadaniu jej rodziny. Teraz więc minęło około 160 lat, odkąd jakiś Mattner, którego imienia dziś nie znamy, zbudował, bądź zlecił budowę wiatraka pomiędzy dwiema dużymi, odrzańskimi wsiami. Młynarz drugiej, bądź też trzeciej generacji ożenił się w młodych latach z dziewczyną ze wsi Lochow. Ten Mattner jednak długo nie pożył. Zmarł wkrótce mając 25 lat na skutek wypadku. Młoda wdowa nie czuła się na siłach, aby nadal prowadzić zakład z pomocą zatrudnionego czeladnika, czy też mistrza. Wzięła więc swojego syna Reinholda (urodzonego w 1886 r.), którego my później nazywaliśmy Karlem, za rękę i wróciła do swojej wsi Lochow. W tej wsi żył jej brat, który przygarnął obu nieszczęśliwych ludzi. Reinhold, który przyszedł na świat w Brodach, wzrastał i wychowywał się we wsi Lochow. Gdy skończył 14 lat matka wysłała go do Unruhstadt, aby tam uczył się rzemiosła młynarskiego. Cztery lata później, gdy z ucznia stał się czeladnikiem, wziął wraz z matką w posiadanie swe dziedzictwo.

W międzyczasie młyn był dzierżawiony, lub stał pusty. Z tego powodu dom i młyn były odwiedzane przez licznych złodziejaszków i łupieżców. Brakowało drzwi, ram okiennych i pieców kaflowych, które to grabieżcy wyrwali, bądź połamali. Syn wraz z matką doprowadzili dom do porządku i młyn zaczął znowu funkcjonować. Mogli więc sobie zapewnić życie na odpowiednim poziomie.

W roku 1910, mając 24 lata, Reinhold Mattner żeni się z córką chłopa z miejscowości Mosau. To przyczyniło się również do zawodowo – gospodarczego sukcesu. W międzyczasie z czeladnika stał się mistrzem młynarskim. Kilka lat poźniej na świat przychodzą dzieci, najpierw syn Arthur, później córka Anna i na końcu Hertha. Syn Arthur byłby w dzisiejszych czasach z pewnością uczniem szczególnym. Nie otrzymał on żadnej porządnej nauki, zarabiał jednak na chleb ucząc się od ojca. Przeżył drugą Wojnę Światową jako żołnierz ostatniego powołania do służby wojskowej i przetrwał trzy lata sowieckiej niewoli. Później mógł pracować przez jakiś czas w Lieberose jako młynarz. Zmarł w roku 1975 w wieku 60 lat.

W roku 1945 nastąpiły przesiedlenia ludności niemieckiej. Wszyscy, zarówno rodzina Mattnerów, jak i my, musieliśmy opuścić wsie. Po militarnych wydarzeniach z przełomu stycznia i lutego wydawało się, iż nie będziemy musieli opuszczać naszych domów, jednakże Armia Czerwona zarządziła, jak wiadomo, ewakuację z terenów znajdujących się blisko frontu. Tak więc Mattnerowie musieli się wyprowadzić około 20 km na północny wschód. Osiedli w Riegersdorf, na południe od Świebodzina, u brata żony. Były młynarz zmarł już w marcu 1945.

Reszta rodziny wróciła jeszcze później do Brodów, ale nie do swojej posiadłości, lecz do pusto stojącej zagrody (Kreuzingera) we wsi. W sierpniu 1945r. pani Mattner wraz z córkami i trzema w międzyczasie urodzonymi wnuczętami musiała opuścić ojczyznę. Ich pierwszą stacją po przesiedleniu był lager Jamlitz, położony na zachód od Odry i Nysy. Matka Mattner znalazła swoje ostatnie miejsce pobytu w pobliskim Lieberose, gdzie zmarła w roku 1968. Córki dotarły do Berlina. Anna, której pierwszy mąż poległ na wojnie, wyszła za mąż po raz drugi i stała się panią Lucht. To tyle, jeżeli chodzi o los rodziny Mattner.

A młyn? Niektóre uratowane fotografie są podstawą wspomnień. Najstarsze zdjęcie powstało w roku 1934 i jest trochę wyblakłe. Ale widoczny jest na nim taki młyn, jaki znamy z czasów naszej młodości. Dwie kolejne fotografie oddają stan młyna z okresu pomiędzy rokiem 1935 a 1939. W tym czasie skrzydła młyna zostały rozebrane, a mistrz Mattner przekształcił zakład w młyn silnikowy. Wojna zakończyła jednak incydent z Dieslem. Brakowało ropy naftowej surowej. Już w roku 1940 silnik Diesla musiał ustąpić elektrycznemu agregatowi napędowemu. Aż do gorzkiego końca Reinhold Mattner zaopatrywał piekarnie w okolicy w bardziej lub mniej białą, na końcu już razową mąkę. Mąka docierała aż do Züllichau (Sulechów), Schwiebus (Świebodzin) i Grünberg (Zielona Góra).

Gdy w końcu broń ucichła, Polacy ponownie uruchomili młyn.

Pewnego dnia spłonął jednak dom mieszkalny, zbudowany w latach 30-tych, uszkodzony lekko podczas wojny przez radziecki samolot. Po tym wydarzeniu rozebrano młyn. O miejscu pobytu urządzeń oraz maszyn córki Mattnera nie mogą nic opowiedzieć. Nikt więc nie wie, czy gdzieś w Polsce części młyna się jeszcze zakręciły.

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

Translate »