sie 292016
 
Kazimierz Duczmiński

Kazimierz Duczmiński

W 1945 roku powstał specjalny komitet w Jagielnicy i można się było zapisywać na wyjazd do Polski. Były z tym problemy, bo trzeba było mieć odpowiednie dokumenty jak np. z gminy, że nie ma się żadnych zaległości. Jednak wszystko udało się pomyślnie załatwić. Pewnego dnia przyjechał z rzeszowskiego transport Ukraińców, których wysadzili w Nagórzańcach w szczerym polu. A nam podstawili ten skład na stację i zaczęliśmy się załadowywać do wagonów. Z załadunkiem były problemy. Pociąg był długi a rampa do załadunku ledwie obejmowała kilka wagonów, a każdy miał przecież bydło i konie. Ojciec był zaradny. Z wozu wziął deski i zrobił pochylnię. Trzech chłopów weszło do wagonu, krowę złapali za rogi a dwóch z tyłu pchało. Tak po kolei znalazły się w wagonie krowy, konie i reszta dobytku. Inaczej trzeba by było zostawić. Razem z nami jechali Wasilkowscy, Kurpińscy, Zakrzewscy, Świdzińscy i jeszcze inni. Około 12 rodzin.

Z mojej rodzinnej miejscowości zawieźli nas do Hierowa i tam przeładowali na europejski rozstaw osi w wagonach. Wtedy nie jechaliśmy na ziemie zachodnie, odzyskane czy jak to nazwać ale ojciec zapisał się na wyjazd do Polski w Zamojskie. Na początku zawieźli nas aż pod Wałcz (Deutsch Krone) do miejscowości Tuczno. Mieszkali tam jeszcze Niemcy i nasz transport stwierdził, że nie będziemy tam mieszkać, bo ktoś może powiedzieć, że zabraliśmy mu dom czy gospodarstwo. Baliśmy się po prostu reakcji Niemców. W międzyczasie jak nas wieźli to jechaliśmy przez Poznań, gdzie spotkaliśmy mojego kuzyna Bronisława Duczmińskiego. On powiedział stryju na Sulechów, tam jest dużo naszych ludzi, Ty masz konie to weź dorożkę i jedź.

Zorganizowaliśmy się jakieś 12 wagonów z tego Tuczna. Załatwiliśmy, żeby doczepiono nas do jakiegoś innego składu i pojechaliśmy do Sulechowa. Jechaliśmy znowu kilkanaście dni, bo to tu postój, to tam trzeba czekać. W samym Tucznie czekaliśmy chyba 3 albo 4 dni na wyjazd.

Do Pomorska na stację przyjechaliśmy wieczorem 28 listopada 1945 roku. Wagony się otworzyły a

tu las. Nocowaliśmy przy wagonach. Wtedy tej nocy przyjechał także bardzo długi pociąg z Białorusi.

Przyjechała nim między innymi Pani Juretko i Pan Bryćko. Pociąg z Białorusi rozjechał się po okolicy. Kilka rodzin zostało w Pomorsku a inni pojechali do Brodów, Nietkowic, Będowa a nawet jeszcze dalej. Nasze 12 wagonów rozlokowało się w Pomorsku na ulicy Lipowej i Piaskowej.

Ten dom co teraz mieszkam to kupiłem dopiero w 1962 roku. Ojciec dostał gospodarstwo 3 hektarowe i tak powoli gospodarzył. Jak przyjechaliśmy to najlepsze gospodarstwa na ulicy Chrobrego i Lipowej były pozajmowane przez ludzi z poznańskiego, lubelskiego czy warszawskiego.

I tak zaczęło się moje życie w Pomorsku. Umiałem grać na akordeonie to grywałem dla młodzieży na potańcówkach. Nawet 3 czy 4 razy grałem do mszy jeszcze za księdza Hury. Dosyć czynnie brałem udział w życiu Pomorska.

Od razu za biurkiem się nie urodziłem. 1 sierpnia 1946 roku poszedłem do pracy do Świebodzina do Państwowego Przedsiębiorstwa Traktorów i Maszyn Rolniczych, gdzie pracowałem na lokomobili parowej do orania. Była prawa odkładnica i lewa odkładnica. Jedna lokomobila na jednym końcu pola a druga na drugim i jak jedna ciągła linę to orała a później druga ciągła i orała. Jednak ze względu na dojazd, bo musiałem do Świebodzina rowerem dojeżdżać, zacząłem pracować na Odrze. W 1947 i 48 roku pracowałem przy brukowaniu tam na Odrze. Od mostu aż do Brodów. Jedyni z Pomorska którzy jeździli to pracy poza wieś to byli Samborscy Józek i Wojtek oraz ich szwagier Koziewicz (mieszkali na Piaskowej) a tak to wszyscy pracowali w Pomorsku.
W wojsku byłem w latach 1950-53. Po wojsku zacząłem w 1955 roku pracę w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Brodach. Później po dwóch latach wybrali mnie na przewodniczącego i tak byłem do 1969 roku przewodniczącym. W 1969 roku powołali mnie do powiatu. Później łączyli gminy. Polikwidowali gromadzkie rady i połączyli w większe gminy. Było to w roku 1973. Tutaj połączyli 4 gromadzkie rady w jedną. Pomorsko, Krężoły, Kije i Cigacice z siedzibą w Sulechowie. Pierwotnie miały być dwie gminy. Krężoły i Cigacice miały połączyć się w jedną a Pomorsk i Kije w drugą. Jednak Kije nie chciały się zgodzić na siedzibę w Pomorsku i partia zadecydowała o powołaniu jednej gminy z siedzibą w Sulechowie. Był spory kto ma być naczelnikiem gminy aż w końcu ja zgłosiłem swoją kandydaturę i powiedzieli mi Kaziu na Ciebie to się zgadzamy i tak zostałem naczelnikiem największej gminy w województwie, która liczyła 21 wsi. Pracowałem jako naczelnik gminy do roku 1975. W 1975 roku zrobili kolejną reorganizację administracyjną i połączono radę miejską Sulechów z gminą podmiejską Sulechów. Wtedy były różne perspektywy i perturbacje. Stanowiskami dzielił „towarzysz”. Dostałem 3 propozycję. Pierwsza to iść na kierownika wydziału handlu, ale tam bym pracował w zasadzie sam. Druga na wicedyrektora Elmetu, gdzie była składnica elektryczna, a trzecia kierownika planowania zatrudnienia i spraw socjalnych, na którą to się zgodziłem. Byłem kierownikiem przez 7 lat aż w 1982 roku poszedłem na emeryturę.

W domu co teraz mieszkam był budynek Gromadzkiej Rady Narodowej, gdy ją przenieśliśmy z Brodów. Później jak przenieśliśmy szkołę ze starego budynku do pałacu to w tym starym budynku szkoły urządziłem Gromadzką Radę. A ja kupiłem ten budynek. Dawałem także śluby, bo w radzie gromadzkiej był też urząd stanu cywilnego.

U mnie w domu za Niemca był sklep i chodzą pogłoski, że w okno sklepowe Ruscy w 1945 roku wsadzili działo. Może być to prawda, bo w dwóch miejscach pod oknem podłoga jest inna. Przedtem zaraz po Niemcach mieszkał tu pan Maksymilian Goleńczak, który miał tu też sklep. Miał dwóch synów. Jeden mieszkał w Zielonej Górze a drugi w Krośnie. W 1954 roku Goleńczakowie wyjechali i o ten dom zaczęła się starać moja siostra, żeby go kupić. Nawet spałem kilka razy, żeby go nie rozkradli ale ludzie byli zazdrośni i nie dała rady go kupić. Miesiąc czasu się starała. Jednak w końcu los tak pokierował, że ja go kupiłem jak przeniosłem Radę Gromadzką. Widocznie ten dom był pisany naszej rodzinie.

Jeszcze muszę wspomnieć o świetlicy w Pomorsku. Została wybudowana rękoma ludzi bez grosza z państwa. Dopiero na zakończenie dostaliśmy 350 tys. złotych. Wszystko zostało wybudowane w czynie społecznym. A w nagrodę dostaliśmy na świetlicę telewizor Wawel i ja dostałem jako przewodniczący 1000 zł nagrody od Ministra.

Ślub wziąłem dopiero w 1957 roku. Mam troje dzieci. Córkę Mariolę (1968) – mieszka w Poznaniu i dwóch synów Romana (1957), który mieszka w Pomorsku oraz Ireneusza (1962), który przeprowadził się do Cybinki. Mam także 4 wnuków i jedną wnuczkę. Rodzice i siostra już nie żyją a moja żona Barbara zmarła w 2014 roku. Mój tata Franciszek zmarł 1965 roku a mam Józefa w 1978.

Zostałem w domu sam. Często odwiedzają mnie dzieci i wnuki.
Teraz na starość wspominam piękne stare czasy, kiedy w Pomorsku była jedność wśród ludzi. To były naprawdę piękne czasy.

 

lip 252016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu zamieszczonego w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße w roku 1965 wyrażający tęsknotę autora za swoją utraconą ojczyzną oraz jak wyglądają miejscowości 20 lat po wojnie.


To co planowałem od lat i marzyłem było już niedaleko. Miałem odwiedzić miejsce mojego dzieciństwa. Dość często w przeszłości moje myśli tam wędrowały, i dość często w moim młodzieńczym, lekko poszarzałym entuzjazmie deklarowałem: jadę znowu do Małego Kwiatowca!
W jakim stanie zastaniemy nasza ojczyznę? Rozczaruje nas? A może ta wyprawa otworzy stare rany? Takie były nasze myśli, gdy wyjeżdżaliśmy. A jeśli będzie tak, ze przez te 20 lat, które minęły i były pełne nowych doświadczeń, wrażeń – także pełne walki o nowe życie- nasza wspaniała ojczyzna okaże się czymś nierealnym?
Wiec nasza ojczyzna jest czymś realnym. To twarda rzeczywistość. Oto ona – trochę zmieniona w porównaniu do przeszłości, ogólnie znajoma i żywa jak poprzednio. Przyjazd dał nam nowe siły, ale również pytania, na które obecnie brak odpowiedzi. Udaliśmy się do Czechosłowacji, nieporównywalnie pięknej Pragi i przekroczyliśmy granicę w Kudowie i z chęcią podziwialiśmy pierwsze wrażenia: pola starannie uporządkowane, równo rozciąga się bruzda od bruzdy a ludzie na polach są jeszcze do późnego wieczora. Jest to obraz rolnictwa, jaki został nam w pamięci. Rolnik z koniem i pługiem, z kosą określa obraz – bez ciągnika, bez zachodniej mechanizacji, bez kołchozów ze Wschodu. Gdyby nie byłoby polskich nazw miast i wsi, zapomnielibyśmy, że jesteśmy tylko odwiedzającymi, tylko gośćmi. Na ulicy bawią się dzieci, są schludnie ubrane: są prawdopodobnie wielkim kapitałem politycznym Polski. Wydaje się, że starsze pokolenie – głównie przesiedleńców – nie ma prawdziwego poczucia przywiązania do tej ziemi, ale dzieci dorastają w tym kraju i mają wewnętrzne powiązanie z nim.
Późnym wieczorem dotarliśmy do sąsiedniej Zielonej Góry. W pierwszym hotelu nie było wolnych pokoi. Propozycja: moja żona z jedna Polką a ja z Polakiem dzielimy pokój, co odrzucamy. Podjęliśmy próbę znalezienia innego zakwaterowania. Udało się potem jak nam powiedziano w hotelu drugiej kategorii. Pojawiają się trudności, bo nie mówią po niemiecku a trzeba wypełnić wiele formularzy.
Następnego dnia rano wita nas jasne słońce, a zatem niniejszy piękny dzień jest punktem kulminacyjnym naszej podróży. Pierwszym celem dzisiejszego dnia jest Krosno Odrzańskie. Krosno nie jest reprezentacyjnym miastem Poznańskiego. Na próżno w Zielonej Górze szukamy drogowskazu z tą nazwą. Tylko po za obrębem miasta Zielonej Góry, który jest niezwykle nienaruszone, jest znak CROSNO. Dobrymi drogami docieramy do siedziby powiatu. Dla osoby, która nie mieszkała w Krośnie, jest więcej niż trudno się zorientować. Krosno jest bardzo zniszczone. Zadane rany są jeszcze otwarte. Rynek taki jaki miałem w pamięci nie istnieje. Jako jedyny centralny punkt odniesienia pozostaje kościół Mariacki. Nie pozostajemy zbyt długo w tym mieście, w którym nie ma życia, ciągnie nas dalej. Przechodzimy przez most nad Odrą, Radnicę, Będów do Nietkowic.
Drogi nie stwarzają trudności, i tutaj gdzie bardziej natura niż człowiek charakteryzuje obraz otoczenia czujemy się swojsko. Jest wiele miejsc po drodze, które są pełne wspomnień. Przeżyłem coś czego nie da się opisać.
Wysoki poziom wody w Odrze trzyma w Krośnie całe rzędy barek przed mostem nad Odrą, sięga do domów na ulicy w Będowie i Radnicy. Tutaj także są wszędzie ludzie na polach. Ubogie gleby wymagają całkowitego zaangażowania i trudu – lecz wydaje się że nie oddaje z powrotem tego wysiłku i pracy. Szary obraz domów, szary obraz ludzi w nich zamieszkujących pomimo głębokiej zieleni wczesnego lata chcącego wiele zakryć.
W Nietkowicach (Nietkowice) robimy pierwszy większy postój. Fotografujemy wszystkie kierunki, nic nie zakłóca spokoju. Kilkoro dzieci jest świadkami naszego przyjazdu. Odwiedzamy miejsce urodzenia mojego ojca. Rozmowa z gospodarzami jest trudna, ponieważ nie potrafimy mówić po polsku. Ale chętnie bez wrogości pokazuje nam dom i stajnię.

Odwiedzamy cmentarz bardziej zniszczony przez naturę niż przez ludzi. Są wciąż fundamenty grobów, ale nie ma kamieni, które świadczą kto tu jest pochowany.
Zbliżamy się do Małego Kwiatowca (Bródki), gdzie kiedyś był nasz domu. Jak często w przeszłości przechodziliśmy lub przejeżdżaliśmy rowerem tą trasę. Krajobraz lasu się zmienił, jest inny niż go pamiętamy. Ale to jest bez wątpienia ulica mojego dzieciństwa. Mijamy miejsce, gdzie kiedyś stał młyn Stahn’scha i juz stoimy pod znakiem miejscowości. Gospodarstwo mojego wujka G. wita jako pierwsze przyjezdnych. Piec, studnia z żurawiem ciągle istnieją i opowiadają minione dnie. Wszystko jest swojskie i znane.
Dom Vollmar stoi jak zawsze dumny. Naprzeciwko szkoła, w której nauczyciel Waler prowadził ścisły reżim, zniknął. Dom mojej ciotki naprzeciwko mieszkania nauczyciela budzi silne emocje. Brakuje tej znajomej kochanej twarzy w oknie z mirta. Jak często ciotka B. stała w nim ze zmartwioną twarzą i czekała na mnie w swojej niestrudzonej opiece i cieple, gdy po raz kolejny zbyt długo siedziałem nad Odra.
Przyjazne twarze domów stały się szare, a stajnie i stodoła potrzebują naprawy. Ale wszystko jest jak dawniej. Nawet krzaki jagód rosną w starym miejscu. Brakuje mi tylko dużego drzewa gruszy, która tak często pokrzepiało małego chłopca swoimi owocami. Brakuje tez wędki, która stała za altana.
Tutaj też chętnie otwierają się drzwi, znajdują się ludzie umiejący niemiecki i prowadzona jest regularna rozmowa. Grób wuja O’s za stodołą jest nie do znalezienia. Kopiec grobu jest wyrównany. Staruszka pamięta to, ale nie potrafi tego miejsca dokładnie wskazać.
Podwórko Jackels – miejsce narodzin mojej matki – na skrzyżowaniu Landstrasse (Wiejska)i Kowalskiej (od kowala) stoi w swojej eleganckiej, kwadratowej formie jak kiedyś. Napięcie i niepewność, z którą weszliśmy do wsi, rozpływa się. Zrobiło się południe wiec od razu odwiedzamy właściciela. On umie po niemiecku. Bolesne są jego wspomnienia z Niemiec. Był w Buchenwaldzie od 1939 do 1945. Przywitał moją żonę pocałunkiem w rękę i przyjacielsko odpowiadał na pytania jakie mu stawialiśmy. On jest w średnim wieku i prowadzi gospodarstwo ze sympatyczną panią. On nie ma dzieci. Widać to w nim, że ma wiele zmartwień a i widok skromnego posiłku mówi więcej niż słowa. Narzeka na powodzie, przez które zrobiona praca poszła na marne. Jest prawie wszystko tak samo. W kuchni stoi szafa, a także stół na starym miejscu. Zapamiętany obraz mojego dzieciństwa stał się rzeczywistością, wprawdzie szarą, ale jednak stary, znany widok.
Szybko nawiązaliśmy kontakt z obecnymi gospodarzami – to już trzeci gospodarze od czasu wypędzenia. Co mamy odpowiedzieć na proste pytanie zdesperowanej bojaźliwej kobiety czy chcemy wrócić? – Gospodarz z dumą prezentuje jego dwa konie z prawdziwymi świadectwami rodowodowymi, jak sam wielokrotnie zapewniał. W oborze jest 5 krów, świnie i kury uzupełniają stary obraz. Indyki, które już dawniej tu były, są znowu, a także czarny podwórzowy pies przykuty do starej budy, szczeka prawie nieustannie na gości.
Podróż wyprowadza nas powoli z wioski. Dom wuja P już nie stoi, także dom Königs zniknął. Tam, wieś przestała istnieć. Natura z krzakami drzewami tworzy nowe życie i zakrywa ruiny. Zatrzymujemy się na obrzeżach, jeszcze raz stajemy i z powrotem oglądamy pozostawione widoki.
Tak, to stary Kwiatowiec, i jednocześnie nie ten sam! Nie chcemy być sentymentalni, i tak też nie jest. Możemy sobie wyobrazić, że nie będzie to pożegnanie na zawsze, ale w dalszym ciągu, możemy jutro znowu przyjechać. Chyba zawsze byłem za mało mieszkańcem a za dużo gościem, jako że nie mogłem przezwyciężyć bolesnego uczucia.
Na drodze do Dużego-Kwiatowca wszystko wydaje się niezmienione. Na cmentarzu przy wjeździe do wsi, nie można znaleźć grobów. Pojedyncza tablica nagrobna nadal głosi w języku niemieckim, że rolnik Lange jest tutaj pochowany. Drzewa i krzewy obejmują również tutaj łaskawie, to co nie powiodło się człowiekowi w trosce o zmarłych. Jedziemy do promu w Kwiatowcu, który jest nie czynny ze względu na powódź. Tutaj tez nie jesteśmy nachodzeni przez mieszkańców. Utrzymują oni odpowiedni dystans, tylko dzieci są ufniejsze, bo rozdajemy czekoladę. Ale i one są ostrożne, nie są nachalne.
Zamykamy rozdział naszej młodości i jedziemy przez znajome wsie do Sulechowa, gdzie nasz chłopak się urodził. Robimy krótką wizytę w szpitalu, robimy kilka zdjęć a następnie jedziemy w kierunku Poznania.

Tłumaczenie Adam  i Janusz

lip 032016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”.

W “Neuen Oder-Zeitung”, siostrzanej gazecie do “Heimatgrüße” Kurt Kupsch (Friesoythe) publikuję całą serię artykułów „Beiträge zur Geschichte der Oder Schifäfahrt”. W lutowym numerze tego czasopisma z 1985 roku, również w wydawnictwie H. U. Wein ukazała się siódma część serii. Praca Kurta Kupsch znalazła nie tylko wielkie zainteresowanie wszystkich, którzy czują się w jakiś sposób związani z żegluga po drogach wodnych w Brandenburgii, ale jest ona również przygotowana z wielką pracowitością i pasją dokumentowania historii gospodarki. W badaniach historycznych nad Groß-Blumbergiem czasami można wpaść na fakty, które są mniej ważne dla Brandenburgii, ale mogą spowodować silne zainteresowanie mieszkańców powiatu Crossen. Poniższy artykuł jest cennym produktem ubocznym poszukiwań historii żeglugi śródlądowej.
Marynarskie wsie naszego powiatu Crossen dostarczały wielu sterników i kapitanów dla największych firm żeglugowych. Niektórzy właściciele nawet małych jednostek mieli swój udział w podziale działalności holowniczej. Jednym z nich był mieszkaniec Klein-Blumbergu Heinrich Nippe, do którego należał parowiec o długości 18,03 m, szerokość 3,88 m i o mocy silnika 80 KM. Holownik został zbudowany w 1903 roku w szczecińskiej stoczni i był nazywany “Alfred”. Wydaje mi się, że łódź, na której nauczyłem się zawodu marynarza, “Alfred” nieraz holowała do Zalewu Szczecińskiego po Fürstenwalder-Berliner drogach wodnych.
Rozmowa telefoniczna w Berlinie z wnuczką Heinricha Nippe ujawniła, że syn Alfreda Nippe od podstaw nauczył się tego fachu i w 1927 samemu nabył mały holownik. Nazwał wyposażony w 100-konny silnik statek “Alma” i tak pływał głównie po drogach wodnych Brandenburgii do końca drugiej wojny światowej. Chrzestna parowca “Alma” nadal mieszka z córką Irmgard w Berlinie.
“Alfred” od Heinricha Nippe pod koniec wojny dopłynął do Szczecina, a stamtąd popłynął do Związku Radzieckiego. Parowiec syna “Alma” na początku 1945 roku utkwił w lodzie w Ziltendorf i został wysadzony przez niemiecki Wehrmacht.

Odpowiednikiem parowców Nippesów w Klein-Blumberg były parowce Damschkesów w Groß-Blumberg. Heinrich Damschke miał mały parowiec kołowy „Johannes”, maszyna ta miała niewiele ponad 100 KM. Z dzieciństwa pamiętam, że pływał nim na Odrze. Stare pocztówki pokazują go w Groß-Blumbergowskim porcie węglowym. Pod koniec lat 20 bunkier węglowy został opuszczony, gdyż średni poziom wody w rzece został zwiększony i potrzebowano większych holowników. Był używany jako przystań “Budike
rs” (handlarza z motorówki).
Rudolf Damschke, krewny Heinrich, też nie mógł robić czegoś innego. On (lub jego syn Alfred?) kupił parowiec śrubowy dla Oder-Spree-Kanal z silnikiem 120-konnym. Nazwał go “Rudolf Alfred” i do końca wojny zarabiał na nim. Co stało się z dwoma parowcami-Damschkesów; w rejestrze nic o tym nie ma. Ale nadal może być to wyjaśnione. Klara Damschke, żona zmarłego Rudolf, mieszka w Berlinie.
Co do kapitanów i personelu, to byli to – blumbergowskie i pommerzigowskie rodziny ściśle związane z małym armatorem Otto Hellingiem, który miał swoją siedzibę we Wrocławiu. Ta firma miała parowce “Berthold”, “Toni”i “Otto “.Parowiec “Otto” był dostępny w dwóch wersjach. Ponieważ pierwszy statek o tej nazwie, został przekazany w 1924 roku czeskiej spółce żeglugowej, firma kupiła starszy holownik jako zamiennik. Kapitanem pierwszego “Otto” był przez wiele lat rodak z Groß-Blumbergu Handke, który również prowadził parowiec pod czeską banderą pod nazwa “CPSO IV” i kiedy kominy jeszcze nie miały czarnej kotwicy i liter “OH” umieszczonych w białym kółku, ale kolory biały i czerwony z niebieską czeską flagą.

Sztandarowym statkiem armatora Helling był “Berthold” z dwoma kominami, 50 m długości, 7,84 m szerokości i 600-konny silnik. Na tym parowcu od 1910 roku aż do końca drugiej wojny światowej pracował jako kapitan Hermann Mattner z Pommerzig. Chwilami pływali z nim jego synowie Richard i Alfred jako sternik i bosman.
W 1977 do Pommerzig przyjechał najmłodszy syn Hermanna Mattnera Herbert ze swoją rodziną oraz z synem swojego starszego brata Richarda. Tęsknota za ojczyzną starszych, a młodszym turystom
odpowiedzieć na pytanie “Skąd pochodzimy?”. Znaleźli nienaruszony dom Mattnerów nad Odrą. Polska rodzina, która od 1945 roku zamieszkiwała miała dobrze zachowane wszystko, co było dla ich niemieckich poprzedników wartością sentymentalną. Polska babcia zawsze mówiła: “Przyjdą kiedyś i będą o to pytać!”. Tak więc odwiedzający ojczyznę znaleźli między innymi piękny duży obraz “Berthold”. Następnie pojechali do Bovenden-Lenglern niedaleko Getyngi, gdzie obecnie rodzina Mattner żyje. Oczywiście to jest już trzecie pokolenie – kapitan Hermann a jego synowie Richard, Alfred i Herbert zmarli.
Przed wyjazdem jednak Herbert Mattner napisał reporterowi, że jego ojciec przeniósł “Berthold” w 1939 roku do Wrocławia i schował go przed wojną. Kiedy wojna się skończyła, parowiec został zatopiony we wrocławskim porcie przez Rosjan, ale później Polacy podnieśli go ponownie. Potem pływał jeszcze kilka lat pod polską banderą na Odrze. Kiedy – niemiecki parowiec – padł ofiarą cięcia palnikiem i powędrował w częściach do pieca – Herbert Mattner nie wiedział i nie mógł powiedzieć.

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

kwi 102016
 
Jan Jarosz

Jan Jarosz

Przyszedł czas pójścia do Liceum Ogólnokształcącego. Autobus PKSu dowoził nas codziennie. Czas minął jak z bata strzelił. Danek pisał maturę w LO sportowym w Zielonej Górze, ja natomiast w Sulechowie też z sukcesem. Pisaliśmy w hali sportowej a ściągi spadały na nasze ławki z sufitu. Matematyka poszła na pełne 5 dzięki matematykowi Staszkowi Rymaszewskiemu. Nauczyciele jak coś widzieli, to i tak nie reagowali. Wspominam te czasy z dużą dozą radości.

Pani Teresa Kozubal uczyła języka rosyjskiego i przedmiotów z zakresu 1-4 klasy. Dlatego też nauczała przez śpiew. Podczas spotkania w Sulechowie 3 krotnie śpiewaliśmy „priaściaj lubimy gorad, uchodim zawtra w morie – iż rannej paroj mielkniot zakarmoj znakomyj płatok gałuboj …. Trzykrotnie zaczynaliśmy i zawsze w innej tonacji, stąd na tym zaprzestaliśmy… Pani Kozubalowa nadal muzycznie słyszy i ma nadal dobry słuch muzyczny. Ja słowa tej piosenki znam w oryginale i mogę je powtarzać – tak mi wpadła w ucho 50 lat temu…

Pani Sołtysowa uczyła polskiego i stąd zamiłowanie do lektur, częste wizyty w bibliotekach (szkolnej i wiejskiej), którą prowadziła Pani Kiernicka już w starej szkole. Pan Kozubal żył harcerstwem. Wraz z druhem Królakiem organizowali obozy wędrowne po wybrzeżu Morza Bałtyckiego, a także w Świeradowie nad miejscową rzeczką, która co drugie lato wylewała i trzeba było się ewakuować wyżej, ponad jej poziom. Pamiętam druha Rutkowskiego naszego opiekuna i organizatora programu obozowego. Na zbiórkach comiesięcznych druh Kozubal (kierownik szkoły) czytał nam trylogię Sienkiewicza. Ja się nudziłem, bo całego Sienkiewicza miałem w palcu już w trzeciej klasie, ale zbiórki i tak uczyły postaw patriotycznych, kreowały pozytywnego bohatera, uczyły historii ojczyzny. Będę do moich ostatnich dni pamiętał uroczystą zbiórkę na „Łysej Górze” połączoną z uroczystym ślubowaniem harcerskim. Działo się to przy ognisku około północy i mocno wryło się w moją świadomość. Atmosfera była bardzo psychodeliczna i emocjonująca. Wspominaliśmy to spotkanie po latach i zawsze z dużą dawką emocji i wzruszenia.

Bardzo dobrze wspominam wyjazdy do Sulechowa na koncerty Trubadurów i Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk. Na koncercie rzeszowskiej grupy Breckaut byłem ze Staszkiem Ziobrowskim – nauczycielem muzyki w LO. Koncerty te były w starym zborze i kinie Orzeł.

Pamiętam jak pan Z. Kozubal posadził mnie za kierownicą „Syreny” i pod jego okiem dał się przejechać do Brzezia nową drogą asfaltową. Co to było za przeżycie – ja pierwszy, a za mną Danek. Na trzecim biegu osiągnąłem 70 km na godz. W ich garażu leżały części DKW – niemieckiego samochodu, którego pan Kozubal nigdy nie złożył i nie wyjechał nim z garażu. Dużo jeździłem traktorem, gdyż w pewnym okresie życia Franek Jarosz był traktorzystą. Miałem tak duży staż, że w pewnym okresie Franek leżał na trawie, a ja za niego orałem. Nieraz robiłem to razem z panem Edwardem Górkiewiczem, który miał do dyspozycji mocnego, czeskiego „Zetora”. Obydwaj mogliśmy zrobić tyle, co etatowi oracze razem wzięci z kółka rolniczego w Kijach.

Pan Adam Sołtys uczył muzyki. Prowadził też chór i kółko muzyczne. Ja pobierałem nauki na czeskim akordeonie „Rigoletto”, który kupiła mi matka jednakże moja nauka poszła na marne. Nauczyli się grać z nut bracia Moderowie oraz wszyscy Ziobrowscy Franek, Stachu i Heniek. Starszy Moder (chyba Janusz) gra w zastalowskiej orkiestrze, ale jeśli dobrze pamiętam to na trąbce. Potem nastąpiła era Heńka Ziobrowskiego, absolwenta Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu (ukończył ją razem z Eugeniuszem Banachowiczem kierownikiem muzycznej redakcji „Radia Zachód”). Heniek założył chór dorosłych – śpiewali polską klasykę, orkiestrę mandolinistów z sekcją muzyczną i rządził kilka lat na wszystkich przeglądach wojewódzkich w Zielonej Górze i innych miastach w województwie. Miał też zespół rodzinny, który grał na zabawach i innych uroczystościach. Pamiętam, że prowadziłem dyskoteki w świetlicach w Pomorsku i Brodach już jako licealista. Imprezy w Brodach zlecał mi Janek Olszewski i on mnie rozliczał. Przychodziły tłumy z Nietkowic Pomorska, Bródek i Brodów. Zawiązywały się przyjaźnie, ale też dochodziło do bójek nie tylko o dziewczyny. Centralaki na Ukraińców, Białorusini na „scyzoryków”. Były to jednak walki bezkrwawe i za kilka dni dawni wrogowie znowu rozmawiali, bo jechali do szkoły tym samym autobusem. Cywilizowaliśmy się. Jechaliśmy do Zielonej Góry na koncerty, Winobranie, imprezy w Przylepie na lotnisku, ale to było nieco później.

Jaką rolę odegrali Państwo Kozubalowie i Sołtysowie w wychowaniu i nauce młodzieży nie trzeba już wspominać. Nauki od nich powinni brać współcześni pedagodzy. Dlatego marzy mi się (i Andrzejowi) zjazd „jeszcze żyjących NAUCZYCIELI” w 70-tą rocznicę oświaty w gminie i dawnym powiecie Sulechów. Ale wydaje mi się to mrzonką, bo wojewoda i kurator likwidują Gimnazjum w Pomorski i nie będzie się gdzie już spotkać. Pani Teresa Kozubal wraz z Ireną Sołtysową chętnie by na taki zjazd przyjechały, ale póki co zaproszenia nie otrzymały i pewnie nie otrzymają. Pozostało nam się zżymać na taką sytuację współczesnego kapitalizmu.

P.S. Andrzej koniecznie chciał wiedzieć, o czym rozmawialiśmy u gościnnej Pani Kozubalowej. O wszystkim – a szczególnie jak żyjemy aktualnie, jak duże są dzieci, co robią, gdzie mieszkają. Pani Teresa zręcznie podała obiad swojemu wnukowi – czytaj oddała swojego schabowego, bo nie miała czasu przygotować obiadu wnukowi, rozmawiając z nami. Byłem ogromnie zaskoczony formą i urodą obu pań. Co za światły umysł, jaka ostra pamięć, poczucie humoru i lotny dowcip… Maciek Kozubal związany z fotografią i filmem podał trzykrotnie kawusię i dbał o to, aby jego mamy nie zmęczyć. Mieszka aktualnie wśród lasów koło Babimostu i mamę odwiedza codziennie. Wojtek Sołtys jest szefem Wydziału Oświaty w Urzędzie Gminy Sulechów. Ale też wraz z rodziną daje Pani Irenie Sołtysowej dużo zajęć szczególnie z młodą latoroślą. Pani Irena w ramach zamiany mieszkań żyje samotnie przy ul. Różanej. Jej córka Małgosia żyje gdzieś koło Piły, a mąż jej jest chyba wojskowym. Maciek zatrudnia w swoim zakładzie syna – również kibica Stelmetu Zielona Góra. Wszyscy są weseli, uśmiechnięci i wydaje mi się, że własnego pożytecznego życia nie zmarnowali. W moim przypadku państwo Kozubalowie i Sołtysowie mieli ogromny wpływ na moją naukę i wychowanie. Marysia Zubikowa to potwierdziła, bo ona też parę lat zajmowała się w Brodach i Pomorsku nauką dzieci i młodzieży, zostawiając tam kawałek swojego życia. Ja natomiast nie zapomnę słów Pani Teresy Kozubal, kiedy się zagalopowałem w opowiadaniu, Ona mówiła: „do brzegu kolego, do brzegu” co miało oznaczać wracaj do tematu i się skracaj. Spotkanie u Pani Kozubalowej będę wspominał do moich ostatnich dni. Dziękuję Andrzejowi za mobilizację i za powrót do wspomnień mojego radosnego dzieciństwa związanego z Pomorskiem.

Jan Franciszek Jarosz

kwi 032016
 
Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Mamy przyjemność przedstawić relację ze spotkania byłych nauczycieli z Pomorska. Relacja ta jest przeplataną wspomnieniami z dzieciństwa i młodości zaprzyjaźnionego z naszą stroną Jana Jarosza urodzonego w Pomorsku.

Kolega Andrzej uparł się, że do Świąt Wielkanocnych musi odwiedzić panią Teresę Kozubal i Irenę Sołtys, byłe nauczycielki szkoły i mieszkanki Pomorska, obie obecnie zamieszkałe w Sulechowie. Wszystko nagraliśmy na sobotę 12 marca 2016 godz. 15, a tu na dzień przed Panie podały nowy czas spotkania – o 4 godziny wcześniej, czyli na 11. Zmuszeni, więc zostaliśmy do przyjazdu na 11 (bez kolegi Andrzeja) – ja i Marysia Żurawik (z domu Zubik), bo pojawiła się niespodziewanie w Zielonej Górze i chwilowo w Sulechowie, odwiedzając swe koleżanki nauczycielki.

Panie w podeszłym wieku – w jakiej formie będą, to wielka niewiadoma, a tutaj pani Kozubal z wielkim humorem podsuwa pod nos rogaliki z różanym dżemem. Kawusia robiona szybko w automacie przez Macieja – młodszego syna państwa Kozubalów.

Roczniki wojenne zjechały w 1951 roku w okolice Gubina. Tam zawarli małżeństwo i po wprowadzeniu w zawód nauczycielski rozpoczęli swoją … drogę życiową. Jako, że podlegali krośnieńskiemu wydziałowi oświaty i za kilka miesięcy ich losy związały się ze starą szkołą w Pomorsku, z perspektywą adaptacji szkoły w opuszczonym pałacu po niemieckim rodzie von Schmettau.

Do starej szkoły poszedłem w 1959 roku, uczyłem się doskonale. Nauczyłem się czytać mając 5 lat. To zasługa ciotki Tekli Jaroszowej, która uczyła mnie liter z gazety „Przyjaciółka”. Geografia to mój „konik”. Miałem kilka atlasów, w tym bardzo przydatny, niemiecki von Diercka. To było piękne dzieciństwo. Przygody Tomka Sowyera nad Odrą. Codziennie płynęło tu 4-5 zestawów statków parowych z przypiętymi na linach barkami. Pamiętam „Śląsk”. „Swarożyc”, „Odra” i kilka innych „okrętów”. 2 sygnały nadawała statkowa syrena wtedy, gdy taki rzeczny zestaw się mijał. 3 gwizdki, gdy doszło do zatrzymania. Pamiętam zwiedzałem te statki – były to „holendry” i „angliki”. Marynarze szli na podryw albo do baru do Rózi na piwo. Czasem sprzedawali węgiel pod osłoną nocy. Jakie to były przygody – statki stały pod parą, więc mogliśmy trąbić syreną i kręcić kołem sterowym. Pewnego razu omal nie odbiłem od brzegu – więc strach przeleciał mi po moich krótkich portkach. Wszystko skończyło się dobrze – trap przytrzymał olbrzymiego „Śląska” przy brzegu. Dwukominowiec stał przy ostrodze dzielnie i nic mu nie groziło a ja przestałem kręcić sterem. Spotkań na statkach i barkach przeżyłem ponad 25, ale beemka to nie to, co klasyczny parowiec. Beemki były małe nie posiadały parowej syreny koła napędowego bocznego jak w statkach na Missisipi.

Kolegą moim był Danek tj. Bogdan Kozubal. Od najmłodszych lat bawiliśmy się w wojsko (tj. harcerstwo) Mieliśmy wojskowe telefony, bazę nad garażem i wiele pomysłów na dobrą zabawę. Pewnego razu wydobyliśmy z Odry starą niemiecką łódkę. Pływaliśmy nią po Odrze i zatokach Starej Odry, czasami wypuszczaliśmy się na główny prąd, Danek parę razy ukradł mamie parę giewontów, które popalaliśmy w WC starej szkoły. Józka Taraskowa (koleżanka z klasy) doniosła – dostaliśmy pasem od kierownika Kozubala. Pewnego razu spaliliśmy po 4 cygaretki „Wisła”. Wymiotowaliśmy pół dnia – zatrucie nie puszczało. W pewnym momencie daliśmy spokój papierosom. W 2 klasie poszliśmy do Komunii Świętej i służyliśmy do mszy u księdza Strokosza. Łacińskiej ministrantury uczyli nas Jasiek Polak i Janusz Posłuszny. Ksiądz Strokosz pochodził ze Śląska i w parafialnych Nietkowicach miał niejakie problemy z proboszczem. Mimo to uważam, że był wspaniałym księdzem. Uczył mnie jeździć rowerem, ale też wprowadzał w nas zasady łacińskiej ministrantury, której nie rozumieliśmy, a niektóre wyrazy wywoływały salwy śmiechu (w tym na mszach świętych). Danek był ministrantem wiele lat i Maciek (jego brat) chyba też. Najciekawsze były Święta Wielkanocne i procesja oraz zapach kadzidła, które używaliśmy na mszy. Mieliśmy dużą satysfakcję, bo służba do mszy była dla nas wyróżnieniem.

Trzy razy do Pomorska przyjeżdżał Gomółka, Cyrankiewicz, Spychalski i pomniejsze władze na manewry wojskowe. To było święto. Saperzy budowali most pontonowy, jechały czołgi, transportery i samochody, leciały samoloty i skakali komandosi. Myśmy tam się kręcili. Dostaliśmy od wojska suchary i kawę w kostkach. Pamiętam jak wydarzył się wypadek czołgu, który zatrzymał się na tamie promowej. Zgasł silnik a obsługa czekała do końca manewrów…

Potem przyszli nafciarze i wynaleźli ropę naftową. Wybudowano na stacji kolejowej ogromne zbiorniki i pompy, którymi ściągano ropę z całej gminy. Potem ładowano na wagony – cysterny i wysyłano do Krosna nad Wisłokiem do przerobu. Naftociągi działały na moją wyobraźnię. W małym Pomorsku oczami wyobraźni widziałem mały Kuwejt. Ale to wszystko się skończyło. Nafciarze zaczopowali otwory w ziemi do dzisiaj jednak działają 2 kopalnie w Kijach i Pomorsku na stacji. To już 40 lat funkcjonowania wydobycia na prawej stronie Odry.

W międzyczasie wybudowaliśmy świetlicę, gdzie z pomocą nauczycieli graliśmy sztuki teatralne i marzyliśmy o wydobyciu się w przyszłości z tego podzielonogórskiego grajdołu. Naszą wyobraźnię poruszało kino objazdowe. Aktorki (szczególnie włoskie) pamiętam do dzisiaj (Lolobrigida, Sophia Loren)

Z Dankiem jeździliśmy zimą na łyżwach po zalanych łąkach aż do mostu kolejowego a czasami i dalej. Te długie trasy robiliśmy na wyczynowych panczenach,które nam dał wuefista już w liceum ogólnokształcącym w Sulechowie. Zimy wtedy były solidne do minus 20 stopni Celsjusza a Odra zamarzała w całości. Tuż po wojnie gospodarze jeździli saniami konnym do Zielonej Góry po lodzie. Kompletny brak wyobraźni.

Pamiętam walkę z powodzią w 1987 roku w zimie. Tony trotylu wyrzuciły helikoptery w okolicach mostu kolejowego Pomorsko. Kry łamały drzewa i wysuwały się na wał przeciwpowodziowy. Od zawsze na Odrze pływał prom zarówno w Pomorsku, jak i w Brodach. Były to katamarany wyremontowane po wojnie przez złote ręce młodszego i starszego pana Majdry. Różniły się tylko masztami trzymającymi na linie, w toni Odry. Poza pracownikami zielonogórskich fabryk promami pływało około 300 krów na pastwiska. Było ciekawie Mady uprawiano z należytą solidnością. Pole ciotki Kaśki Jaroszowej – tej z Kanady, dawało najlepsze plony pszenicy wśród wszystkich gospodarzy. Ja zawsze oczekiwałem na młockę u wuja Stacha Szczepuły. Nic nie robiłem, ale szynka od Wicka z Legnicy firmy „Krakus” w latach 60-tych robiła za cymes. Matka zawsze przynosiła kawałek do chleba. Kto dzisiaj pomaga sąsiadowi w pracach polowych? Sąsiad oddał pole za rentę i kupuje mleko UHT w sklepie i nie utrzymuje działki. To se nie wrati. Wybudowaliśmy pod dowództwem pana Zdzisława Kozubala basen pływacki obok pałacu. Formalnie dla kolonii z Żarowa – nieformalnie także dla dzieci ze wsi. Stanisław Urban był gospodarzem i ratownikiem zarazem. „Nie bojsia” z jego ust i sztuczki karciane to była specjalność i nasze codzienne beztroskie życie.

 

Jan Franciszek Jarosz

mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

lut 202016
 
Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

To zdjęcie szkoły żeglarskiej w Groß-Blumberg zdobył Kurt Kupsch. Przy rozpoznawaniu osób wspierali go, dawny kapitan śląskiej Żeglugi Morskiej / Berlin Lloyd Rudolf Hilsenitz i Otto Päch wraz ze swoimi rodzinami, a także rodzina zmarłego szypra Helmuta Brauera.

Zgodnie z ustaleniami zdjęcie pokazuje semestr zimowy 1928/29 i zostało zrobione w lutym 1929 roku. Na zdjęciu od lewej: W tylnym rzędzie Gustav Boy, Bernhard Kupsch Oskar Stobernack, Reinhard Neumann, Ernst Hulke (wszyscy z Groß-Blumberg), Richard Mattner (Pommerzig), dwóch nieznanych i Fritz Hasse (Groß-Blumberg) , W 2 rzędzie od tyłu Bernhard Kupsch z Langes Ecke, Otto Lupke, Paul Noskego (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Otto König (Klein-Blumberg), Richard Berloge, Paul Zerbe, Franz Seifert (wszyscy trzej Groß-Blumberg), Paul König (Klein-Blumberg), Bernhard Klauke i Otto Paul (oboje Groß-Blumberg). W drugim rzędzie od przodu nauczyciel Musching, Richard Bothe (oboje Pommerzig), Richard Kubisch (Groß-Blumberg), Otto Stobernack (Pommerzig), nie znany, Adolf Klauke, nauczyciel Urbach, nauczyciel Möbus (wszyscy trzej Groß-Blumberg), kolejny nieznany, Paul König (Klein-Blumberg), Paul Schulze, Franz Noske i Willy Berloge (wszyscy trzej Groß-Blumberg) W pierwszym rzędzie siedzi nieznany mężczyzna, nauczyciel Rode, Heinrich Klauke, nauczyciel Zogbaum (wszyscy trzej Groß-Blumberg), dwóch panów z Urzędu Dróg Wodnych i Urzędu Żeglarskiego w Crossen, Hermann Schulz (Groß-Blumberg) i Adolf Stadach (Pommerzig).

Adam

Szkoła Marynarska 1929

Szkoła Marynarska 1929

Translate »