wrz 072015
 
Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Po pobycie w szpitalu nie wróciłem do swojego oddziału tylko wysłali mnie do miejscowości Wapienniki niedaleko Kielc, gdzie trafiłem do oddziału wartowniczo-ochronnego. Był to oddział dla żołnierzy, którzy po wyjściu ze szpitala nie byli jeszcze w pełni zdrowi aby pełnić służbę w swoich macierzystych jednostkach. Bardzo kulałem jeszcze po mojej ranie i dlatego mnie tam też skierowano. Chodziłem o laskach ale wojsko to wojsko. W tej jednostce był taki mini-szpital, gdzie ciągle leczyli żołnierzy, którzy byli jeszcze nie całkiem zdrowi ale mogli już pełnić wartę.
Nasze koszary były to dwa budynki wybudowane jeszcze za czasów carskich. A trzeci budynek wybudowali w 1938 roku. Mnie zakwaterowali w nowych koszarach. Pełniliśmy ochronę 5-ciu dużych magazynów. Było 6 kompanii ochronnych. Do wart byli specjalnie szkoleni żołnierze. Nie mogli mnie na wartę wysłać, bo nie mogłem chodzić – to dali mi funkcję dowódcy warty. Wolałbym być zwykłym wartownikiem i bym się jakoś przeczołgał z tą moją nogą po terenie wyznaczonego posterunku. A tak jako dowódca była to bardzo duża odpowiedzialność. Miało się dwóch rozprowadzających żołnierzy, którzy rozprowadzali wartę na posterunki a ja od czasu do czasu ich kontrolowałem. Tam można było dobrze kontrolować, bo przed każdym z magazynów stały słupy i światło padało na ziemię, tak że było widać pilnującego żołnierza. Warty były tak rozstawione, że jeden wartownik musiał widzieć drugiego i się nawzajem ubezpieczać. Nie mógł się oddalić spod światła. Było to niebezpiecznie zadanie, bo co rusz, któregoś z wartowników zabili. Dlatego każdy pilnował swojego posterunku i nigdzie się nie oddalał.
Z Kielc kiedy już wyleczyli moją nogę wróciłem do jednostki do Leszna, a stamtąd trafiłem do Brodów.
Do Brodów przyjechaliśmy 10 lipca 1945 roku. Jechaliśmy przez Międzyrzecz Wielkopolski. Wtedy rosyjskie komendy dawały rozdział nad Odrą naszemu Polskiemu Wojsku. Rosyjska komendantura była w Pomorsku, Będowie i z początku także Brodach. Najwięcej rosyjskich żołnierzy było w Pomorsku ale to była inna jednostka wojskowa i stacjonowała w pałacu, gdzie teraz jest szkoła.

W Brodach było sporo niepoczciwych ludzi tzn. Ukraińców, ponieważ gdy hitlerowskie wojsko maszerowało na Rosję to wcielało też do Wehrmachtu Ukraińców. Oni później uciekali z Niemcami aż do Berlina. Po przegranej wojnie wracali z powrotem na Ukrainę a wtedy ich Sowieci wyłapywali i przydzielali do pracy na roli na Ziemiach Zachodnich.

Brody jakie zastałem w lipcu 1945 roku były mocno zniszczone. Około 1/3 domów była spalona.

Niemcy, którzy jeszcze mieszkali w Brodach byli ogólnie nastawieni dobrze do Wojska Polskiego. Chociaż było bardzo niebezpiecznie. Zagrożenie było ze strony wszystkich czy to Polaków, Ruskich, Ukraińców czy Niemców. Większość była przyjaźnie nastawionych, a niektórzy tylko czekali, żeby człowiek się odwrócił i strzelić mu w plecy.

Razem ze mną w oddziale, który przyjechał 10 lipca 1945 roku do Brodów było około 10 żołnierzy. Był wśród nich na pewno Jan Łukasik, plutonowy Skiba, niestety imienia nie pamiętam i komendant porucznik Edward Szlapiński. Pozostałych nazwisk niestety nie pamiętam. Żołnierze często się zmieniali. Kto podpadł albo zapił to go za karę odsyłano do Leszna.

Z tych około 10 żołnierzy co ze mną przyszli to prawie wszyscy się wymienili.
W drugiej racie do Brodów przyszli: Grudzień, Pyrka, Pluto Wacek, Lisik, Radziuszko, Kozik i Tadzio Lada.
W trzeciej racie był Hapanowicz, który później wyjechał do Kanady.

W Brodach pozwolono żołnierzom zająć sobie domy, żeby po zwolnieniu do cywila mogli się tu osiedlić. Ja także zająłem sobie dom i sprowadziłem tu swojego ojca z Woli Mysłowskiej, żeby pilnował mojego domu.

W lipcu 1945 roku w Brodach spotkałem mojego znajomego Jana Kamolę z Woli Mysłowskiej, o którym wszyscy myśleli, że nie żyje. Kamola był przez całą wojnę, od 1939 w niewoli u Niemca, który był piekarzem. Tam pracował w piekarni i nauczył się zawodu piekarza. Gdy wracał w 1945 roku do domu to spotkał swojego brata, który był w wojsku i znajomych z rodzinnej wioski, przez co został w Brodach. Na początku obaj bracia byli w Brodach i piekli chleb, a później sam prowadził piekarnię naprzeciwko sklepu.

W Brodach byłem do początku września. Później z powrotem trafiłem do jednostki w Kielcach skąd wozili nas do zwalczania Banderowców. Ładowali nas na samochody i wozili do ochrony ludności polskiej.

Starzy żołnierze, którzy byli tam od początku wojny opowiadali o bohaterskiej kompani minerów którzy rozminowywali ładunki pozakładane przez Ukraińców. Na początku było ich 800 żołnierzy a zostało na końcu 18. Część wybili Ukraińcy a reszta zginęła na minach. Oficerowie polscy i rosyjscy bardzo szanowali tych 18 żołnierzy lepiej jak innych oficerów. Następnie przyszedł rok 1947 i zwolnili mnie do cywila.

W wojsku byłem 2 lata i 9 miesięcy z czego prawie dwa lata walczyłem przeciwko bandom UPA.

Z wojska wróciłem do swojej rodzinnej Woli Mysłowskiej, gdzie wziąłem ślub z Marianną. Na początku 1948 roku razem z młodą żoną wyjechaliśmy do Brodów, gdzie miałem już wcześniej zajęty dom i gospodarstwo. Zaczęliśmy wspólne życie. Utrzymywaliśmy się z rolnictwa.
Oboje z żoną w dużej mierze w okresie PRL-u działaliśmy społecznie w życiu wsi. Żona udzielała się w Kole Gospodyń Wiejskich a ja w Kółku Rolniczym (Samopomoc Chłopska). Do tego zostałem wybrany jako radny do rady powiatu. Byłem także w ZSL-u.
Urodziło nam się troje dzieci. Córka Alina została nauczycielką. Straszy syn Andrzej nauczycielem akademickim we Wrocławiu a młodszy Albert bankowcem w Zielonej Górze.
W latach 90-tych przeszliśmy z żoną na emerytury rolnicze przez co musieliśmy zdać ziemię. Pomimo braku swojej ziemi to jeszcze przez parę lat na emeryturze zajmowałem się rolnictwem. Wydzierżawiłem kawałek łąki i pola albo wypasałem krowy na nieużytkach.

W 2006 roku, gdy byliśmy z żoną już schorowani to postanowiliśmy za namową dzieci sprzedać dom w Brodach i kupić mieszkanie w Zielonej Górze, żeby było bliżej do lekarzy a dzieci mogły nas w każdej chwili odwiedzić i pomóc. Mimo, że nie mieszkam w Brodach już kilka lat to pozostały piękne wspomnienia z tych prawie 60-ciu lat, które tam przeżyłem.

Henryk Bytniewski zmarł 25 sierpnia 2013 roku w wieku 90-ciu lat. Był osobą, którą w Brodach każdy zna i szanował. Serdeczne podziękowania dla żony Marianny za uzupełnienie niektórych faktów i dat.

Adam

sie 302015
 
Henryk Bytniewski

Henryk Bytniewski

Zawieźli nasz oddział do Łodzi. Wjechaliśmy do tego włókienniczego miasta 22 stycznia od strony Warszawy. Rozlokowali nas koło więzienia w dzielnicy Garbarnia (Radogoszcz). W głównym budynku więzienia z czerwonej cegły, gdzie była mordownia więźniów prawdopodobnie przed wybuchem wojny mieściła się farbiarnia sukna. Obok więzienia był cmentarz. Nas postawili na drodze między tym cmentarzem a więzieniem. Wzdłuż cmentarza było getto żydowskie. Zresztą część cmentarza była w granicach getta. Łodzianie nazywali getto „fabryką”. Gdy Żydzi podczas okupacji hitlerowskiej chcieli rozmawiać to stali do siebie tyłem, bo Niemcy obserwowali ich przez lornetki i jak zobaczyli, że ktoś normalnie rozmawia to zaraz brali go do tego więzienia a tam wykańczali wszystkich.
Historia więzienia na Radogoszczu jest bardzo tragiczna.
Dzień przed wyzwoleniem przez Armię Czerwoną Niemcy zabili blisko 1500 więźniów. W nocy z 17 na 18 stycznia 1945 r., po północy Niemcy wtargnęli do cel na parterze i rozpoczęli rzeź przy użyciu bagnetów i strzałów z pistoletów. Po wymordowaniu wszystkich na parterze przenieśli się na III piętro. Tu zarządzili zbiórkę więźniów, którym kazano zbiegać w dół na dziedziniec. Na schodach ustawiono gotowy do strzału karabin maszynowy, który rozpoczął ogień, gdy ukazali się pierwsi więźniowie. Więźniowie widząc zbliżających się oprawców rzucili się do kontrataku. Wobec oporu więźniów Niemcy postanowili dokończyć masakry poprzez spalenie budynku. Prawdopodobnie ocalało tylko 30 więźniów. Stos trupów była aż do pierwszego piętra a na samym spodzie mimo tęgich mrozów to po paru dnach sączyła się jeszcze krew. Były wtedy straszne mrozy. Temperatura spadała nawet do -32 stopni mrozu nad ranem, dlatego nikt nie chował tych ciał. Dopiero w lutym zaczęli je grzebać.
Po paru dniach wykopaliśmy ziemianki przy tym cmentarzu i co parę dni Rosjanie przypędzali esesmanów, którzy ukrywali się po lasach. Byli to esesmani specjalnie szkoleni do mordowania. Mnie, ponieważ nie paliłem papierosów wyznaczyli do pilnowania terenu więzienia. Słabo wykonywałem swoje obowiązki, bo litowałem się nad mieszkańcami Łodzi, którzy przychodzili szukać szczątek swoich bliskich. To był straszny widok. Wojna to straszna rzecz. Niektórzy żołnierze dostawali szału jak widzieli tyle trupów i trzeba było ich siłą do szpitala zaprowadzić. Ja się na takie widoki uodporniłem, może przez to że często tam bywałem.
Codziennie przywozili do więzienia komisje międzynarodowe, żeby oglądali jak Niemcy „zlikwidowali więzienie”. Ostatnia komisja była żydowska i przyjechała w lutym. W międzyczasie zaczęli grzebać pomordowanych więźniów. Napędzili głównie Niemki, bo młodzi chłopcy, nawet 12 letni byli angażowani w wojnę i szli z frontem w Hitlerjugend, które kopały groby.
Łodzianie bardzo źle wspominali czasy okupacji a esesmanów nazywali „sukinsynami”. Po południowej stronie więzienia Niemcy wybudowali kościół, ale go nie dokończyli. Esesmani urządzali sobie w tym niedokończonym kościele co sobotę bal. Spędzali tam Polki, które jeszcze nie uciekły i kazali im tańczyć.
Podczas okupacji niemieckiej w Łodzi trzeba było wywiesić na drzwiach wejściowych kartkę, kto mieszka w domu, jaki ma zawód i jaki rocznik. A jak ktoś wtedy uciekł i nie zgadzał się stan osobowy z kartki to mordowali w odwecie całą pozostałą rodzinę. To były straszne opowieści Łodzian. Wtedy myślałem, że tam gdzie mieszkałem było źle (Wola Mysłowska) ale to co Łodzianie opowiadali, co oni przeżyli podczas okupacji, to była katorga.

22 albo 23 lutego 1945 roku wyjechaliśmy z Łodzi. Moją baterię wysłali pod Wałcz. Tam nas przetrzymali tydzień i ruszyliśmy do Kołobrzegu. Widocznie taki był cel dowództwa. Stamtąd 19 marca przenieśli nas do Krosna Odrzańskiego, ponieważ była tam przeprawa przez Odrę. Następnie przetransportowano naszą jednostkę pod Wrocław, gdzie mieliśmy zapobiec ewentualnym próbom przedarcia się sił niemieckich z Wrocławia w kierunku Poznania. Później przeszliśmy w dorzecze rzeki Bóbr (niem. Bober). Tam znowu nas przetrzymali przez tydzień ale już nie w ziemiankach tylko wojsko sowieckie użyczyło nam namiotów.

2 maja nasz dowódca wysłał nas pięciu żołnierzy na zwiad, żeby porwać jakiegoś Niemca na „język”. Pech chciał, że mieliśmy w oddziale tzw. „granatowego policjanta”, który szpiegował dla Niemców. Ten „granatowy policjant” poszedł z nami na zwiad. Nieświadomi zagrożenia ruszyliśmy wykonać rozkaz dowódcy. „Granatowy policjant” tak nas poprowadził, że znaleźliśmy się w samym środku niemieckiej zasadzki. Gdy zorientowaliśmy się, że zostaliśmy zdradzeni Niemcy zasypali nas gradem pocisków fosforowych. „Granatowy policjant” uciekł. Ja zostałem ranny w prawą nogę. Drugi kolega był również ciężko ranny. Henryka Miłosza spod Ryk zabiło na miejscu. Utkwiło mi to nazwisko, bo miałem brata ciotecznego, który nazywał się Miłosz. Tylko jeden kolega wyszedł z zasadzki bez szwanku. Rany po pocisku fosforowym powodują straszny ból i bardzo źle się goją. W wojsku była taka zasada, że podczas zwiadu nie można było zostawić zabitego tam gdzie poległ tylko trzeba było go zanieść do jednostki. Na zmianę pokaleczeni nieśliśmy ciało Henryka Miłosza. Co innego gdy szło natarcie, wtedy trupów było więcej i jednostki tyłowe się nimi zajmowały.
Po przybyciu do swojej jednostki przewieziono mnie do szpitala okręgowego w Łodzi. W mojej szpitalnej sali było 14 rosyjskich żołnierzy i 4 Polaków. Wszyscy byliśmy ranni po pociskach fosforowych. W szpitalu w Łodzi byłem 17 dni i tam też zastał mnie koniec wojny. Leczono mnie specjalną radziecką maścią. Była to naprawdę dobra maść. Miała złoty kolor. Sowieci nie mieli za dobrej opieki medycznej w czasie wojny ale za tą maść to należy ich pochwalić.
Z kolei drugi ranny kolega aż 6 tygodni leżał w szpitalu i tak na końcu zmarł, bo miał za dużo ran i cały był zatruty fosforem.
W czasie pobytu w szpitalu moją jednostkę z dorzecza Bobru przeniesiono do Leszna.

 

Adam

sie 212015
 
3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

Te wspomnienia powinny być już dawno opublikowane a niestety ponad 2,5 roku przeleżały na dnie szuflady. Chyba teraz nadszedł czas aby je upublicznić. W nadchodzącym tygodniu będzie przypadać druga rocznica śmierci bohatera tych wspomnień, który był przedostatnim żyjącym osadnikiem wojskowym z Brodów.

Zimny ale słoneczny piątek 2 listopada 2012 roku. Przytulne mieszkanie w jednym z bloków w Zielonej Górze.

Wojna to straszna rzecz i najlepiej, żeby nigdy więcej się już nie wydarzyła.

Nazywam się Henryk Bytniewski i urodziłem się 10 czerwca1923 roku w Woli Mysłowskiej. Wola Mysłowska zarówno przed wojną jak i teraz należy do powiatu łukowskiego w województwie lubelskim. Moi rodzice Józef i Stefania mieli oprócz mnie jeszcze córki Reginę (1918) i Krystynę (1921) oraz synów Roberta (1925), Zenona (1928), Jana (1933) i Bogdana (1940).

Nasza rodzina przed wojną utrzymywała się z około 10-cio hektarowego gospodarstwa.

12 września 1939 roku wycofujące się polskie wojsko dostało się w niemiecką zasadzką niedaleko Woli Mysłowskiej i przez całą noc próbowało się wydostać w kierunku Warszawy. Z odgłosów wybuchów i strzałów, które wtedy słyszałem można wnioskować, że była to bardzo duża bitwa.

Od 12 września Wola Mysłowska znalazła się pod okupacją hitlerowską. Były to ciężkie czasy dla Polaków. Panował ciągły terror i strach. Trzeba było oddawać dużą część plonów i mięsa Niemcom. Kto się nie dostosował albo nie chciał oddać to go Niemcy publicznie wieszali albo rozstrzeliwali. Żydów w większości wywieźli do Oświęcimia albo Majdanka. Każdy powód dla Niemców był dobry aby zabić Polaka. Pamiętam taką sytuację z rodziną Kamolów. Zresztą Jan Kamola po wojnie był piekarzem w Brodach.

Niemcy przyjechali i zrobili obławę wokół domu rodziny Kamolów, bo dostali donos, że posiadają broń. Wypędzili całą rodzinę przed dom i rozstrzelali ojca oraz jednego z braci.

Od 1940 roku zaczęły się wywózki na roboty przymusowe do III Rzeszy. Ja miałem już 17 lat i byłem za stary żeby chodzić do szkoły ale za to w sam raz, żeby mnie wywieźć na roboty.

W związku z tym zatrudniłem się w byłym majątkowym gospodarstwie, które przejęli Niemcy. Pracowałem tam w mleczarni. Z tego majątku Niemcy tak samo zabierali zboże i mięso.

W czasie okupacji Niemcy sezonowo zatrudniali mnie także do wyrębu lasu. Ścinaliśmy takie drzewa, które miały po 3 metry obwodu w pniu. Takich grubych drzew nie ścinało się piłami tylko leśniczy przywiózł specjalne kliny zrobione z osi wozów, bo to była dobra twarda stal. Do tych klinów były też specjalne kleszcze i jeden trzymał kleszczami klin a drugi bił młotem. Tymi klinami wyrąbywało się w pniu 30 centymetrową wyrwę, aż drzewo się przewróciło. Takim sposobem z okolicy zniknęły najpiękniejsze stare drzewa.

22 lipca 1944 roku do Woli Mysłowskiej weszła Armia Czerwona. Walk żadnych nie było, bo Niemcy zawczasu się wycofali. Rosyjscy żołnierze zachowywali się przyzwoicie. Nie słyszałem o gwałtach, kradzieżach czy morderstwach. Po oswobodzeniu nas z okupacji niemieckiej zaczęto powoływać do wojska młodych mężczyzn z roczników 1921-25.

8 sierpnia 1944 roku utworzono 2 Armię Wojska Polskiego jako związek operacyjny Ludowego Wojska Polskiego. Jednak właściwe formowanie armii zaczęło się 20 sierpnia 1944 roku. Mnie do Wojska Polskiego powołano na początku września 1944 roku.
Służyłem w 3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej. Były tam dwa pułki lekkiej artylerii i jeden pułk ciężkiej. Ja trafiłem do artylerii ciężkiej. Zgromadzono nas w Głusku pod Lublinem skąd późniejszy mieszkaniec Brodów porucznik Franciszek Łukowski odprowadził nas rekrutów do majątku w Nałęczowie. Tam nas przeszkolono. Jednym z oficerów szkolących był wcześniej wspomniany porucznik Łukowski.

Tam w trybie przyspieszonym skończyłem szkołę podoficerską. W okresie wojny było wszystko przyspieszone. Nas szkolili 6 tygodni a po wojnie w Toruniu szkoła podoficerska trwała 3 miesiące. Następnie chcieli mnie wysłać do Rosji do szkoły oficerskiej ale się nie zgodziłem na to. Krążyły plotki, że kto pojedzie to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. W Armii Polskiej bardzo brakowało kadry oficerskiej i podoficerskiej stąd też naciski na szybkie szkolenie rekrutów. 15 października 1944 roku złożyliśmy uroczystą przysięgę.

Po szkoleniu wyruszyliśmy na front. Była to połowa stycznia 1945 roku.

 

Adam

lip 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Przedstawiamy artykuł zamieszczony w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse opowiadający o ostatnich dniach wojny w Pomorsku oraz o pierwszych miesiącach pokoju. Niektóre fakty są wstrząsające.

Relacja z wydarzeń
Pomorsko, które kiedyś z około 1100 mieszkańcami pod względem wielkości było na piątym
miejscu wśród wiosek w powiecie krośnieńskim było teraz prawie puste, gdyż resztki ludności
niemieckiej zostały wyrzucony w listopadzie 1946 roku. Niewielu Polaków osiadło we wsi.
Większość gospodarstw zostało porzucone. Tylko niewielka część terenu została zagospodarowana
przez Polaków. Większość ziemi leżała odłogiem i dziczała. Bardzo wielu mieszkańców Pomorska
zginęło podczas inwazji Sowietów na przełomie stycznia i lutego 1945 roku i w następnym okresie
wypędzeń oraz ginęli w Rosji. W trakcie tego strasznego dramatu w tej wysuniętej na wschód
miejscowości naszego powiatu relacja z wydarzeń przedstawia się w następujący sposób:
Według rozporządzenia Wehrmachtu większość pozostałych niemieckich mieszkańców zabrała
swój najpotrzebniejszy dobytek i 30 Stycznia 1945 roku znalazła zakwaterowanie w Nietkowicach i
Będowie. Ale już w nocy 1 lutego radzieckie oddziały zaatakowały w tych wsiach. Zabrali pojazdy,
konie, pieniądze, kosztowności (zwłaszcza zegary), a także skórzane kozaki i buty, także wiele
starszych osób stało boso w śniegu. Nad Pomorskiem i sąsiednimi Dużym i Małym Kwiatowcem
świeciła ognista poświata.
Wielu z nich dostało się przy tym w rejon walk, zostali odcięci i dopiero po kilku dniach dotarli na
miejsce. Cześć z nich przeszła przez lód na Odrze za nienaruszone niemieckie linie na
południowym brzegu. Powracający zastali smutny obraz. Około czterdziestu domostw zostało
spalonych. Wszystkie sklepy spożywcze ( z wyjątkiem od burmistrza Stephana, w którym Rosjanie
zbudowali schron bojowy) leżały w popiele. Zniszczone przez pożar były gospody i sale G.
Klischke i C. Urbanek oraz Laskowo. Zachował się były zamek i zajazdy O. Klischke i O. Kräusel,
jak i obie piekarnie. Wprawdzie wojska radzieckie wkraczając podkładali ogień we wszystkich
domach, ale nie dochodziło często do wybuchu pożaru.
Zapanowała brutalna tyrania wojsk sowieckich wobec tutejszych mieszkańców, wśród których
szczególnie kobiety i dziewczynki w wieku szkolnym musiał cierpieć. Dlatego znaczna część
młodych ludzi ukrywała się w leśniczówce w lesie na północ od wsi. Ale nawet tam nie byli
bezpieczni ponieważ rosyjska artyleria miała w pobliżu stanowiska ogniowe i niemiecki ostrzał z
południowego brzegu rzeki zagrażał leśniczówce. Pomorsko samo zostało również ostrzelane przez
niemiecką stronę a z samolotów zrzucano bomby.
Wskutek tego ludność drugi raz opuszczała wioskę i ciągnęła na północ i wschód do sąsiednich
powiatów, przy czym zawsze wpadali w głęboką nędzę. ( handlarz opałem P. Seifert i jego żona w
tym czasie zostali zabici. W Brzeziu mężczyźni zostali ściągnięci, aresztowani i wywiezieni.
Większa część z nich nigdy nie wróciła. Bardzo młoda dziewczyna Elli Lange przez nieuwagę
radzieckiego żołnierza została zastrzelona. Aresztowania i porwania trwała także później.
Na dużych gospodarstwach w powiecie sulechowskim zostało wielu mieszkańców, wszyscy zdolni
do pracy bez różnicy zostali masowo zatrudnieni. Ale otrzymali jedynie minimalne jedzenie, tak, że
musieli przy niebezpieczeństwie utraty życia zdobywać żywność. Prześladowanie kobiet i
dziewcząt w odległych wioskach nie były aż tak częste. Strasznych cierpień doznawali Ci którzy
przyjeżdżali do Sulechowa. Ale ich pomocnikiem w biedzie był lekarz dr Kaphahn z Krosna. Zmarł
w październiku 1945 roku w Dużym Kwiatowcu.
Gdy front przesunął się dalej na zachód, nastąpił ponowny powrót do Pomorska. Wielu uciekło ze
swoich miejsc pracy przymusowej pod osłoną ciemności, aby wrócić do rodzinnej wsi. Ale zostali
przekazani innym nie wiele lepszym. W zamku Rosjanie ustanowili zarząd administracji rolnej, a
wszyscy byli ściągnięci do pracy w gospodarstwie rolnym, czy ktoś się na tym znał, czy nie. Dla
pracujących w zamku a później w szkole w pierwszej kolejności wydawana była żywność. Nie
zdolne do pracy osoby starsze i dzieci nie otrzymały nic. Ich opór szybko zniknął, a wielu zmarło.
Pielęgniarka w podeszłym wieku Margaret Schellack pomagała gdzie mogła, ale nie mogła
otrzymać żadnych leków .
Nadal byli mordowani przez rosyjskich żołnierzy starcy i kobiety jak Pauline Kringel, Berta Müller,
Paul Lorke, Pauline Schulz, Gustav Krüger i August Krüger, z których troje ostatnich miało ponad
siedemdziesiąt lat. Inni dobrowolnie zrezygnowali z życia, bo nie wierzyli że są w stanie znieść ból.
Rosyjscy cywile dręczyli mieszkańców poprzez ciągłe nocne napady i pobicia.
Zaraz po kapitulacji przybyli już pierwsi Polacy i zajęli niezniszczone domostwa tzn. wzięli je na
własność. 5 czerwca Polacy wypędzili na chybił trafił 30 niemieckich rodzin. Nawet stare i chore
osoby trafiły na bruk, gdzie szybko się załamali i zmarli. Nie wiadomo, kto jeszcze dzisiaj z tych,
trzydziestu rodzin żyje. ( Zmarli min: w lipcu 1945 roku m.in. Herman Schwulke z Königs-
Wurstenhausen i Paul Schwulke z Meklemburgii, na początku września Gustav Boy i Agnes
Schwulke również Königs-Wurstenhausen.)
Większość mieszkańców Pomorska została 5 Listopad 1945 wypędzona. Procedura była nieludzka
jak w czerwcu. O świcie Polacy weszli do domów i zażądali wyprowadzenia się w ciągu dziesięciu
minut. Niewielki dobytek, który mógł być pobieżnie zabrany w pośpiechu ładowano na wózki
ręczne i taczki, niektórzy byli już na wylocie z wioski i tam dobytek został im częściowo
skradziony, więc to trzecie i ostatnie pożegnanie dawnej ojcowizny było także szczególnie
traumatyczne. Pod Będowem zakończyli pierwszy dzień marszu, gdzie miały miejsce nowe
grabieże, szli do Krosna a następnie w kierunku Guben. Po czym byli poddani wielokrotnym
grabieżą i wydalono ich na krótko przed przekroczeniem mostu na Nysie Łużyckiej w Guben do
cegielni Deichower, gdzie zabrano część wszystkich mężczyzn od 15 roku życie i
odtransportowano z powrotem co ponownie spowodowało wiele cierpień. Rozpoczęła się ciężka
przeprawa przez tereny okupowane przez Rosjan a następnie pobyt w obozie, na najbardziej
nędznych warunkach, aż wypędzeni gdzieś znaleźli okazję, aby rozpocząć nowe życie.
W listopadzie 1946 roku ostatnie kilka niemieckich rodzin zostało wygnanych z Pomorska,
ponieważ odmówili opowiedzenia się za Polską(przyjęcia polskiego obywatelstwa). Ale ich
usunięcie odbyło się poprzez wywiezienie pociągami. Nie zostały im zniszczone ani skradzione
rzeczy.
Należy zauważyć, że zmarło 40 mieszkańców Pomorska wywiezionych po1945 do Rosji: chłop
Franz Stobernack, chłop Otto Schön, wysyłany razem z właścicielem statku Otto Stobernackiem i
rzeźnikiem Ernstem Neumannem. Po powrocie zmarł chłop Otto Hoffmann i chłop Paul
Stobernack. Szczęśliwcy , którzy mogli wrócić z Rosji do domu to m.in. Willi i Gerhard Stobernack
i wysłany razem z nimi Fritz Müller. Miejsca pobytu innych wysiedlonych osób nie są znane.
Dziś, mieszkańcy Pomorska są rozrzuceni we wszystkich niemieckich Landach, największa część
żyje w Niederlausitz i okolicach Senftenberger. Wszyscy czekają na dzień powrotu.

Przetłumaczył Adam i Janusz

lip 112015
 
Źródło zdjęcia pixabay.com

Źródło zdjęcia pixabay.com

Ogiery co roku jakiś czas były w Blumberg
Stacjonowali w restauracji „Alte Schänke” – regularnie z miejscowości wzorowe konie wybierano do Wehrmachtu

Kiedy byłem małym chłopcem, to Reichswehra kiedyś ćwiczyła u nas we wschodniej części powiatu Crossen przekraczanie rzeki. Artyleria pojechała na północny brzeg Odry i symulowała przygotowania artyleryjskie do ataku na śląską stronę rzeki. Potem piechota i kawaleria dokonała zmiany brzegu. Ten oddział prawdopodobnie obejmował także Pułk Ułanów z sąsiedniego miasta Züllichau. Na mnie wrażenie wtedy zrobiły konie, które na długiej wodzy przekraczały za pontonami Odrę. Skąd jednak jednostki Cesarskiej Armii Pruskiej a później Reichswehry i Wehrmachtu wzięły tyle koni? W 1939 r. dywizja piechoty Wehrmachtu głośno i w silny sposób posiadała 1743 koni wierzchowych, 2100 lekkich i 999 ciężkich koni pociągowych. Nawet jako chłopiec mogłem na podstawie przeżyć w mojej rodzinnej miejscowości odpowiedzieć na pytanie o pochodzenie koni: ze stadniny, a zwłaszcza od rolników. Od czasów Reichswehry byłem świadkiem corocznego zabierania źrebaków i roczniaków. Tutaj komisja kupowała wybrane młode konie. Zwierzęta te następnie zabierano z chłopskich stajni wiejskich do Remonteschulen, gdzie były przygotowywane do służby wojskowej. Tak więc, w rodzinnych gospodarstwach w Brandenburgii hodowla koni o zadowalającej jakości była możliwa już za pruskiego króla Fryderyka Wilhelma II. W 1788 roku doprowadził do założenia stadniny w Neustadt nad Dosse. Najpierw próbowano hodować tam rasowe, szybkie i silne konie pełnej krwi angielskiej i arabskiej na potrzeby reprezentacyjne i kawalerii. Położone w niej nadzieje nie doszły do skutku tak jak się tego spodziewano. Dlatego takie rasy ogierów Trakehner, Hannoveraner, Holsteiner i Oldenburger spełniały wymagania rolnictwa. Ogiery z wyżej wymienionych ras, w moich dziecięcych i młodzieńczych latach, każdego roku przez kilka miesięcy stacjonowały w stajni przy gospodzie Wilhelma Keßlera, a później nazwana „Alte Schänke”. 

Mam w pamięci nazwiska stajennych Gräske Müller i Ottenberg. Gräske był z Groß-Blumberg, gdy karczma była jeszcze własnością Wilhelma Keßlera. Stajenni Müller i Ottenberg przyszli zza Odry, tak jak rodzina Voerkel, która prowadziła gospodę pod nazwą „Alte Schänke”. Codziennie rano, niezależnie od pogody, obowiązkiem stajennych znajdujących się w wiosce były przejażdżki konne na dwóch ogierach, aby zapewnić ogierom niezbędny ruch. Ojcowie niezliczonych źrebiąt zachowywali się zwykle dość energicznie i dziko. Dlatego jeździec często miał pełne ręce roboty, aby je ujarzmić. Ogiery po dwóch trzech godzinach wracały do stajni zlane potem i były rzeczywiście spokojniejsze. Oba zwierzęta chciał być wytarte, wyczyszczone i nakarmione. Następnie rozpoczynał się prawdziwy cel ich istnienia – krycie. Klacze rasowe z rują były naturalnie nie tylko we wsi, ale bardzo często wiele kilometrów z okolicy. Ten kto oczekiwał potomstwa (koni) z nie najlepszych matek był na złej drodze. Oprócz niektórych większych rolników, którzy mieli pojecie o koniach to najczęściej drobni rolnicy (biedni) kupowali konie niewiadomego pochodzenia od wędrownych handlarzy, które były „starymi kosiarkami” i mało warte. Tak pamiętam młodego rolnika, który rozpoczął nową hodowlę i kupił niewyrośniętą klacz z oklapłymi uszami rasy Rotschimmel. Po źrebaku można było rozpoznać rasę ojca ale wady miało po matce. Więksi rolnicy mieli klacze czysto rasowe z rodowodem Trakehner. Chcieli silnego konia do pracy w polu, aby mógł ciągnąć nowy, ciężki sprzęt. Ogier rozpłodowy Hannoveraner lub Oldenburger nadawał się do tego w pełni. Tak wyszło, że wałach miał długie nogi i był kościsty z nieproporcjonalnie zbyt dużą głową i krótkim kłębem. Nadawał się do pracy ale nie był piękny. Jeszcze o innych takich „mieszankach” mogę opowiedzieć. Ale to naprawdę nie jest moja sprawa. Raczej chciałem opisać w 1984 roku stadninę, która była częścią życia naszej wsi. Więc napisałem do Rady miasta Neustadt (Dosse) i poprosiłem o wszelkie istniejące informacje o stadninie. Rzeczywiście okazało się daremne. I nawet nie otrzymałem odpowiedzi. Cóż spróbowałem ponownie w zeszłym roku. I oto po kilku dniach dostałem piękny list od kierownika biura z informacją , że przekazał mój list do stadniny. Stamtąd szybko otrzymałem ilustrowaną broszurę, która pochodziła z czasów NRD, ale jej zawartości odzwierciedlała to, czego się spodziewałem. Z przykrością stwierdził, że w znacznym stopniu zaniedbano rozszerzenie działalności stadnin nad Odrą. Niemniej jednak mam nadzieję, że czytelnikom podobały się wspomnienia z czasów gdy jedno- lub dwukonne „silniki owsiane” były tak ważne jak dzisiejsze 75 lub 100 KM pod maską. Być może jeden albo drugi żyjący jeszcze rolnik czytając ten artykuł w myślach zatęskni za czarnym lub brązowym, w tym czasie Liese lub Lotte.

Tłumaczenie artykułu Kurta Kupscha, nieżyjącego już niemieckiego historyka – amatora, który zgłębiał regionalną historię. Artykuł został opublikowany w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse.

Tłumaczenie Adam i Janusz

paź 052014
 

W ramach uzupełnienia wspomnień Pana Antoniego Salwy warto przytoczyć parę istotnych faktów ze spotkania.

W trzech ostatnich wpisach śledziliśmy wspomnienia Pana Antoniego, który w czasie drugiej wojny światowej był zesłany na Syberię, a później jako żołnierz przeszedł szlak bojowy od Rosji do samego Berlina. Czytelnikom warto także napisać o tym jak przebiegało spotkanie.

Na pytanie o medale i odznaczenia z wojny u Pana Antoniego natychmiast pojawił się błysk w oku. Starszy Pan wstał i szybkim krokiem poszedł do pokoju obok, z którego przyniósł stos płaskich pudełek, a w nich prawdziwe skarby, między innymi: Medal za Warszawę 1939-1945; Medal „Za zdobycie Berlina”; Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk; Medal „Za zwycięstwo nad Niemcami w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej 1941–1945”; Odznaka honorowa Sybiraka oraz Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie.

Wszystkie medale wojenne widoczne są na zdjęciu, gdzie bohater wspomnień pozuje w mundurze.

Podczas spotkania wynikło także, że Antoni Salwa to bohater. W książce (autobiografia) pod tytułem Historia jest nauczycielką życia autorstwa Kazimierza Bułhaka na jednej ze stron jest opis jak Antoni Salwa w czasie walk z Niemcami uratował rannego Kazimierza Bułhaka. Pan Antoni wyniósł z okopu na plecach postrzelonego w szyję Kazimierza Bułhaka.

Antoni Salwa i Kazimierz Bułhak spotkali się wiele lat po wojnie i wspominali stare czasy. Niestety Kazimierz Bułhak zmarł w 2012 roku.

Źródło zdjęć medali: www.wikipedia.org

Adam

wrz 212014
 

Kiedy w Rosji tworzyła się Armia generała Andersa to mnie zabrali do rosyjskiego wojska, gdzie w dzień pracowałem a w nocy mieliśmy ćwiczenia. Teraz z perspektywy czasu wiem, że było to specjalnie zrobione. Zabrano sporo Polaków do rosyjskiego wojska aby nas przetrzymać i nie zapisać się do Andersa. Udało im się to. Gdy brali mnie do wojska to przewodniczący komisji zapytał się jak mam na nazwisko, a ja odpowiadam że Salwa i chciałbym iść tam gdzie koledzy. A on na to nazwisko wskazuje, że do artylerii!

Brata Władka nie wzięli, bo nałożyli na niego bramniożkę – to oznaczało, że nie można go wziąć z pracy, bo cała produkcja stanie. Później i tak poszedł sam do Armii Berlinga. Władek dostał się do wojsk przeciwlotniczych.

Mnie z innymi Polakami po tych nocnych ćwiczeniach w sierpniu 1943 roku przenieśli też z Armii Czerwonej do Armii Berlinga. Przez moment w moim oddziale był też Wojciech Jaruzelski, jednak po kilku dniach wysłano go do szkółki oficerskiej. Później służyliśmy razem w 2. dywizji ale ja jako zwiadowca artylerii a on w piechocie. Przeszliśmy ten sam szlak bojowy.

W wojsku rano zawsze była modlitwa Kiedy ranne wstają zorze i później się dopiero zaczynało żołnierskie życie. Wieczorem też była modlitwa.

W Strzelcach nad Oką był nawet ołtarz i ksiądz odprawiał msze. Chodziły plotki, że ten ksiądz był z Jeleniej Góry i Polacy wykradli go od Niemców albo sam zdezerterował.

W późniejszych okresie sporo dezerterów z Wehrmachtu przechodziło na naszą stronę.

Najwięcej ich chyba przeszło, gdy staliśmy nad rzeką Pilicą. Wartownicy zobaczyli, że ktoś wpław płynie przez rzekę. Dowódca krzyknął nie strzelać, zobaczymy kto to jest. To byli dezerterzy z Wehrmachtu – Ślązacy. Powiedzieli, że jak ich puścimy to przyprowadzą więcej takich dezerterów. I tak było. Przypłynęło ich później całkiem sporo.

Szlak bojowy zacząłem od Strzelec nad Oką. Później stacjonowaliśmy dłuższy czas pod Smoleńskiem. Ja nie jechałem ale oficerowie byli oglądać groby naszych pomordowanych żołnierzy w 1940 roku. Następnie stacjonowaliśmy w Berdyczowie i w Kivercach na Ukrainie. Stamtąd już poszliśmy na wojnę, na front. Ja służyłem w artylerii w zwiadzie. Moim zadaniem było wyszukiwanie pozycji wroga i podawanie współrzędnych do ostrzeliwania przez artylerię. Osobiście nie musiałem zabijać wroga ale robiliśmy to zespołowo.

Pamiętam jak w Puławach forsowaliśmy Wisłę. Ciężko tam było. Most był już zerwany a jako zwiadowca podczołgałem się pod ten most na brzegu rzeki z lornetą nożycową, żeby zrobić rozpoznanie. Następnie łódką dopłynęliśmy na zerwane przęsło mostu. Weszliśmy na nie a tu nagle rozpoczął się niemiecki ostrzał. Lornetę wrzuciłem do wody i sam też wskoczyłem do lodowatej Wisły, żeby nie zginąć. W późniejszych walkach byłem już ostrożniejszy.

Walczyłem też o Warszawę. Stolica była wtedy w samych gruzach. Samą Warszawę zdobywaliśmy już pod koniec powstania, bo najpierw walczyliśmy pod Warszawą. Widziałem wtedy jak niemieckie samoloty zrzucały na powstańców bomby a alianckie żywność, ale wątpię, żeby to jedzenie trafiało do walczących powstańców. Na temat samego Powstania Warszawskiego nie wypowiadam się czy było dobre albo złe. Nam żołnierzom było ciężko patrzeć na bombardowanie stolicy ale takie były rozkazy. W Warszawie stacjonowaliśmy na Bródnie.

Pamiętam z Warszawy jedno ciekawe zdarzenie. Było to już po zdobyciu stolicy. Idę z kolegami przez miasto a z naprzeciwka idzie pijany Rusek. Szybko wpadłem na pomysł i mówię do kolegów jak idzie pijany to trzeba iść tam skąd on przyszedł, to też „znajdziemy”. Do tego Rusek pokazał nam palący się magazyn. W tym magazynie było dosłownie wszystko. Weszliśmy do środka, ale za daleko nie można było iść, bo dym i ogień był za duży i można było niepotrzebnie zginąć. Zabraliśmy trochę jedzenia i sporo wódki w takich dziwnych glinianych butelkach. Po pewnym czasie jednak wyższe dowództwo się dowiedziało, że mamy wódkę i przyszedł rozkaz, żeby pobić wszystkie butelki. Na szczęście nasz dowódca był dobrym chłopem i kazał puste pobić a pełne schować, żeby nikt nie widział. I tak też zrobiliśmy.

Następnie walczyliśmy o przełamanie Wału Pomorskiego. Były tam zaciekłe walki. Nasz telefon polowy non stop dzwonił. To piechota dzwoniła i mówiła artylerzyści róbcie coś, bo nawet czapki nie można podnieść w okopach! My zwiadowcy poszliśmy szukać skąd to Niemcy tak strzelają. Znaleźliśmy bunkier skąd strzelali i kilka stanowiska dział. Podaliśmy namiary na ich pozycje i nasza artyleria ich załatwiła.

Przełamując Wał Pomorski doszliśmy do morza, do Kamienia Pomorskiego nad Zatokę Kamieńską. Nasza artyleria wystrzeliła kilka pocisków do tej zatoki i wypłynęły ogłuszone ryby, które pozbieraliśmy i mieliśmy jedzenie.

Adam

Antoni Salwa

Antoni Salwa

Translate »