Rozmawialiśmy po polsku, to przynosiło nam wielką radość, bo przypominało Ojczyznę. Każdego dnia było nas coraz więcej, rodacy przybywali z różnych stron w pojedynkę i grupami, ci którzy chcieli walczyć za Polskę. W polskiej armii!
W Riazaniu na stacji kolejowej Diwowo, gdzie zatrzymał się nasz pociąg, zobaczyliśmy ku ogromnej radości polskich żołnierzy w rogatywkach i nowych mundurach. Zrobiło się gwarno: powitania, radość, pytania o pochodzenie – „Chłopaki! Może ktoś z was jest z Białegostoku? Albo z Lublina?!” Były to bardzo radosne spotkania – po powitaniu.
Skierowano nas do obozu nowo formowanej dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Dotarliśmy tam na drugi dzień w południe. Po obiedzie rozlokowaliśmy się w namiotach „przejściowych”. Tu spośród nas oficerowie wybierali sobie żołnierzy do poszczególnych kompanii. Ja trafiłem do drugiego batalionu, drugiej kompanii fizylierów. Dostałem umundurowanie i „pepeszę”.
O zachodzie słońca ogłoszono alarm w pełni bojowej gotowości. W jednostce pancernej zaryczały silniki czołgowe, dodawały nam one odwagi, a w boju były naszą osłoną. Po wydaniu komendy, kompania za kompanią, ruszyliśmy na południe. Na skraju lasu powitała nas dziarskim marszem dywizyjna orkiestra. Maszerowaliśmy całą noc, a o świcie zatrzymały nas strzały artylerii i karabinów maszynowych, odpowiedzieliśmy na nie zdwojonym ogniem, po godzinnej strzelaninie nieprzyjaciel wycofał się. Strat w ludziach nie było, wroga goniliśmy aż do południa. Koło południa zarządzono przerwę na odpoczynek. Kuchnia polowa wydała obiad, a śniadanie kucharze mówili, że „spisali na straty”. Wkrótce opuściliśmy nasz obóz w Siedlcach nad Oką. Tym razem już na zawsze. Podróż na front odbywaliśmy pociągami i pieszo. Nocami pokonywaliśmy 30 do 40 km, a dniami odpoczywaliśmy w lasach. W międzyczasie rozchorowałem się i miałem wysoką temperaturę. Mój kolega Józef Sypko powiadomił o tym porucznika Aleksandra Trofimowicza. Ten zabrał mnie do szpitala polowego. Po zbadaniu przez lekarza i zaaplikowaniu leków umieszczono mnie na noszach w leśnym szpitalu. Od tej pory Aleksander został moim przyjacielem, aż do ostatniego dnia pamiętnej walki pod Lenino.
W drodze na front mój przyjaciel Aleksander Trofimowicz cierpiał na bóle reumatyczne, radziliśmy mu udać się do lekarza, ponieważ bóle były tak silne, że często musieliśmy go prowadzić pod obie ręce jak małe dziecko. Aleksander nie zgadzał się na pójście do lekarza tłumacząc, że musi zemścić się na wrogu za rodzinę głodującą w oblężonym Leningradzie. Pochodził on z Leningradu, należał do grupy oficerów polskiego pochodzenia przydzielonych nam z Armii Czerwonej. Polskiego pochodzenia był również dowódca kompanii por. Siminowicz. Po przybyciu do naszej dywizji oficerowie ci bardzo intensywnie uczyli się języka polskiego. Ja w tym czasie miałem już opanowany język rosyjski, którego nauczyłem się jeszcze na Uralu. W związku z tym byłem często tłumaczem i pośrednikiem, a często nauczycielem.
Zbliżaliśmy się do frontu. Coraz częściej spotykaliśmy się ze skutkami wojny: zgliszcza, świeże mogiły. Przy szosie Smoleńsk – Warszawa zobaczyłem po raz pierwszy zabitego niemieckiego oficera. Słychać było odległe strzały armatnie. W jednej z mijanych wsi widzieliśmy jeńców faszystowskich. Trzęśli się oni z zimna, a może i ze strachu. Rosjanie wskazując na nas mówili: Wot fricy, eto Polaki, oni wam toże datut za swojo.
Dotarliśmy do jakiejś wsi. Po krótkim odpoczynku o trzeciej nad ranem był alarm. Około godziny jedenastej 10 października 1943 r. nastąpił wymarsz na front. Czuliśmy, że jest on bardzo blisko, niemal „czuło się proch”, wystrzały były już bardzo wyraźne. Ale niepisane było nam pójść od razu w bój. Przenocowaliśmy jeszcze jedną noc pod osłoną chłopskich chałup we wsi Mojsiewo.
11 października o godz. 10-tej grupami ruszyliśmy przez płytki wąwóz na linie wyjściowe do natarcia. Po godzinnym, bardzo ostrożnym marszu zatrzymaliśmy się. Przed nami na niewielkim wzgórzu widniała wyludniona wieś Sysojewo, po której gdzieniegdzie wałęsały się wyjące ze strachu psy. Okopaliśmy się po dwóch, trzech w jednym okopie i czekaliśmy na rozkazy. Po południu gen. Berling i płk. Czerwieński wizytowali naszą kompanię. Szli spokojnie nie zwracając uwagi na pojedyncze wystrzały karabinowe. Wkrótce po tym jakaś zabłąkana kula trafiła i przeszyła hełm siedzącego tuż obok mnie kolegi. Była ona jakby ostrzeżeniem, że na froncie wszędzie czyha śmierć.
O zachodzie słońca dowódca kompanii wezwał dowódcę plutonu i kilku żołnierzy. Rozkazał im wykopać i zamaskować na pobliskim wzgórzu transzeje, które miały być punktem obserwacyjnym. Przed północą rozkaz był wykonany. Noc z 11 na 12 października 1943 r. była stosunkowo spokojną, tyle że nam żołnierzom wydawała się nieskończenie długa. Wiedzieliśmy, że o świcie 12 października czeka nas „chrzest bojowy” – tu na ziemiach Lenino.
Rankiem rozpętała się strzelanina, która po kilku godzinach przycichła, zrobiło się spokojnie. W gęstej zasłonie kurzu w czasie strzelaniny nie było widać nawet sąsiada w okopie. Pozostawała jednak świadomość, że wróg jest przed nami, na co wskazywały błyski wystrzałów skierowanych w naszą stronę.
Około godziny 10-tej tegoż samego dnia zawyły nasze katiusze. Ogniste pociski katiusz, ogłuszający, nieprzerwany huk artylerii i karabinów maszynowych, sprawiał wrażenie, że na ziemi rozpętało się piekło. Po huraganowym ogniu artylerii padł rozkaz: „Do ataku”. Rozsypaliśmy się w tyralierę, wbiegliśmy na wzgórze. Tutaj znaleźliśmy się jak na dłoni w stosunku do linii ognia nieprzyjaciela. Przed nami znajdowało się pochyłe zbocze wzgórza. Dalej w odległości 100 m bagnisty brzeg i ta cholerna Miereja, w której każdy z nas musiał się kąpać przed śmiercią. Za Miereją było drugie wzgórze, tam okopali się Niemcy i strzelali nie szczędząc nam ołowiu. Porucznik Trofimowicz ranny w nogę ze słowami na ustach „Naprzód! i Naprzód!” zwalił się na ziemię, a potem bezwładnie osunął się na dno głębokiego leja.
Sforsowaliśmy Miereję, dopadliśmy niemieckich okopów, wielu z nas zginęło w tym szturmie. Prawe skrzydło wroga osłabło, ale z lewego bili niemiłosiernie. Nasi wypatrywali gniazda nieprzyjaciela i likwidowali je. Na polu boju krzyki rannych z prośbami o pomoc. Czołgając się spytałem kolegów czy wszyscy żywi, okazało się że porucznik Siminowicz zabity, innego towarzysza broni pocisk przeszył wyrywając mu kawał szczęki.
Z prawej strony obok mnie podniósł się Józek Sypko, skierował się w moją stronę mówiąc: „Żebyśmy tu mieli chociaż jeden czołg”, gdy pociski lecące jak świetliki trafiły go. Zdążyłem tylko krzyknąć: „Padnij, biją do ciebie!!!” Józek upadł dwa metry ode mnie. Żył jeszcze, prosił o pomoc.
Wyczołgałem się z przekopanej bruzdy i ciągnąłem go, odpiąłem mu płaszcz i marynarkę, wtem nieopodal rozległ się wybuch pocisku artyleryjskiego. Poczułem szarpnięcie za plecak. Jak się potem okazało odłamek pociął mi tylko odzież w plecaku.
O zmroku opatrzyłem jeszcze jednego kolegę, który dostał z tyłu obok nerki. Kula wylatując wyrwała mu kawał ciała w brzuchu. Wieczorem posuwaliśmy się nadal do przodu, w okopach niemieckich leżało pełno trupów. Wskakując do głębokiej niemieckiej transzei pod stopami poczułem martwe ciało. Niemcy wycofali się. Wschodząca jasna tarcza księżyca pomagała nam dojrzeć wroga. Rozlegały się pojedyncze strzały i krótkie serie automatów. To nasi poganiali uciekających, klnąc półgłosem, ci z kolei powtarzali bez przerwy: Hitler kaput! Hitler kaput.
Nasi przeszukali okopy główne i ich odgałęzienia prowadzące diabli wiedzą dokąd. Znaleźli jeszcze jednego faszystę, który ukrywał się w jakiejś dziurze myśląc, że tam przeczeka krytyczne godziny. Uważał widać, że głowa jest droższa od honoru „wielkiego firera”. Walka ucichła, odpoczywaliśmy po ciężkim boju, tylko wiatr od wschodu przenosił jęki konających i wołania lżej rannych: Sanitariusz! Sanitariusz!. Wtedy nikt z nas nie myślał o tym, czy przyszłe pokolenia będą pamiętały o tym, co się rozegrało 12 października pod Lenino. Myślałem o piosence, którą śpiewaliśmy jeszcze nad Oką:
„Taki los przypadł nam,
że dzisiaj tu, a jutro tam.
Taki los dał nam Bóg,
Że nie wiemy gdzie nasz grób”.
Klęcząc w okopie dzieliliśmy się jednym papierosem. Nadszedł czas, aby zastanowić się, co robić z jeńcami. Jedni radzili wypuścić ich, inni posłać na tamten świat strzałem z pepeszy, ktoś rozsądniejszy poradził odprowadzić ich do sztabu. Odprowadziliśmy jeńców, rozmawialiśmy cicho. Wtem kapral z pierwszego batalionu zaczął nas zwoływać do siebie, dając tajemnicze znaki. Zebrało się nas około dziesięciu. Powiedział nam: Chłopaki, należy ostrożnie przeszukać każdy zakamarek, wszystkie odgałęzienia transzei – one prowadzą do punktów obserwacyjnych i bunkrów, w których na pewno będą jeszcze fryce. Wybrał kilku z nas i wskazał, którędy mamy iść. Ja z kolegą poszedłem na lewo od miejsca naszego zebrania. Transzeja biegła w kierunku, gdzie księżyc chylił się ku zachodowi. Kolega szedł przodem, ja z tyłu. Uszliśmy kawał drogi, w pewnym momencie wyszedłem na róg załamującej się transzei i oto zobaczyłem: kilku Niemców szamotało się z moim kolegą. Podjąłem błyskawicznie decyzję – nad głowami tej grupy puściłem serię z pepeszy. Nagle ujrzałem błysk, usłyszałem wybuch i nic już więcej nie pamiętałem.