W Dolginowie napatrzyłam się na tragedię, zwłaszcza, że niedaleko naszego domu Niemcy założyli lager, w którym zamordowali około 3 tys Żydów z samego Dolginowa.
Dolginowo to było żydowskie miasteczko. Żydzi byli bogaci. Mieli dużo złota. Pamiętam jak kiedyś w Dolginowie uciekała jedna Żydówka. Niemcy jej od razu nie zastrzelili tylko złapali, a później widziałam jak podawała im złoto ze swojego domu przez okno, następnie chyba trafiła do lagru.
Oprócz tego więzili bardzo dużo Rosjan, którzy dali się nabrać na obietnicę „dobrej niewoli”. W 1941 roku Niemcy zrzucali z samolotu ulotki, w których nawoływali Rosjan do poddania się, i że w niewoli będą traktowani po ludzku. Ci głupi Rosjanie poddawali się a w lagrze czekała ich śmierć. Dużo Rosjan próbowało uciec z lagru ale Niemcy mieli poustawiane karabiny maszynowe i większość ginęła w trakcie ucieczki. A ci co nie uciekali to ich dobijali i chowali na żydowskim cmentarzu. Dół wykopali i tak te ciała rzucali.
Kiedyś przyszła do mnie Rosjanka z chlebem za pazuchą i mówi mi dziecina Ty tu wszystkich znasz, bo blisko lagru mieszkasz to weź ten chleb i rzuć go przez płot dla mojego męża.
Strasznie się bałam ale wzięłam ten chleb i rzuciłam tak niefortunnie, że odbił się od drutu i spadł za daleko, żeby więźniowie mogli go dosięgnąć. Podbiegłam i chciałam rzucić jeszcze raz ten chleb a tu już nade mną stoi Niemiec z takim wielkim kijem. Ja taka chudzinka, bo chorowałam na serce gdy byłam mała, patrzę na niego i myślę jak mnie zdzieli tym kijem to już po mnie będzie. Ale tylko nawywijał mi tym kijem nad głową i powiedział weź ten chleb i rzuć. To sobie już pomału ten chleb wzięłam, bliżej drutu podeszłam i przerzuciłam.
Na przełomie 1942/43 roku ojciec ciężko zachorował i przez 1,5 roku nie wstawał z łóżka. Na szczęście mieliśmy znajomego rosyjskiego inżyniera maszyn parowych, który pracował dla Niemców jako elektryk. On z kolei miał znajomą aptekarkę, która też była Rosjanką i po kryjomu wynosili leki dla ojca. Tak jakoś ojca podleczyli. Tak go podleczyli, że wstał i na wojnę go zabrali, bo w międzyczasie znowu weszli Sowieci. W lipcu 1944 roku w Dolginowie Rosjanie ogłosili, że wszyscy mężczyźni z danych roczników mają się zgłosić do wojska na rynku. Ksiądz też należał do rocznika poborowego i musiał iść z innymi mężczyznami. Ale jakiś rosyjski oficer na niego popatrzył i zapytał wierny, a on odpowiedział że wierny i odsunął go na bok a resztę chłopów zabrali do wojska. Ojciec nie był jeszcze do końca zdrowy a i tak go wzięli na wojnę. Na komisji poborowej chcieli, żeby podpisał się jako Białorusin. Ojciec nie chciał się podpisać. Powiedział w Polsce się urodziłem i jest Polakiem. To ojca i innych straszyli, że zamiast do wojska to na Syberię wywiozą. Do września 1944 roku pracowali w kołchozie a dopiero we wrześniu dali im polskie umundurowanie i wysłali na front.
15 lipca 1944 zabrali ojca do wojska a nas już we wrześniu wieźli na tereny Polski. Jechaliśmy zaraz za frontem. Zatrzymywaliśmy się na krótkie kilkudniowe postoje w różnych miejscowościach, aż w lutym 1945 roku na dłużej zatrzymaliśmy się w Siedlcach. Tam zostaliśmy do września. Tam też poznałam mojego przyszłego męża.
Razem z nami do Siedlec przywieziono wiele rodzin w tym zaprzyjaźnioną rodzinę Hapanowiczów, których syn Felek był w wojsku i zajął sobie gospodarstwo w Dużym Kwiatowcu (Brody). 8 września 1945 roku Felek Hapanowicz przyjechał do Siedlec po swoich rodziców, żeby zabrać ich do Dużego Kwiatowca. Moja rodzina postanowiła jechać razem z rodziną Hapanowiczów. Razem ze mną pojechał wtedy także mój przyszły mąż. I tak 15 września byliśmy już w Dużym Kwiatowcu. A naszego tatę wypuścili akurat z wojska i nie wiedział, że my jedziemy do Dużego Kwiatowca i przyjechał do Siedlec. Dopiero stamtąd przyjechał 25 września do Brodów. Ojciec miał dostać osadnictwo tam gdzie skończył front czyli Kraków-Częstochowa. Ale jak tu przyjechał to na drugi dzień pojechał do Krosna Odrzańskiego i tam załatwił, żeby dostać osadnictwo w Brodach.
Mój przyszły mąż także ściągnął swoją rodzinę i tak od września 1945 roku mieszkamy w Brodach.
Na szczęście mojego narzeczonego nie wzięli do wojska w Siedlcach, bo opiekował się swoimi starymi rodzicami, gdzie jego ojciec był bez nogi. Następnie przyjechaliśmy do Brodów, gdzie wstąpił do policji a następnie ORMO i później już go nie chcieli brać do wojska.
W Brodach zaraz po naszym przybyciu opiekował się nami Felek Hapanowicz, który służył jako żołnierz w polskiej komendanturze w Dużym Kwiatowcu.
W Dużym Kwiatowcu były dwie komendantury polska i rosyjska, lecz krótko po naszym przyjeździe Rosjanie wyjechali i zostali tylko polscy żołnierze pod dowództwem porucznika Edwarda Szlapińskiego. W Dużym Kwiatowcu byli jeszcze także Niemcy, których zgromadzono w ogrodzonym getcie w okolicach dzisiejszej ulicy Wojskowej.
Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było zaledwie 9 i to niepełnych polskich rodzin, głównie tak jak my z okolic Wilna.
Zaraz na początku udaliśmy się do wójta, który kazał nam iść nakopać sobie ziemniaków. Tylko, że albo zrobił sobie z nas żart albo miał w tym jakiś interes, bo wskazał nam pole, na którym Rosjanie mieli swoje kartofle.
Nakopaliśmy chyba już ze 4 worki a tu pijani Rosjanie jadą do Pomorska i nas zobaczyli na swoim polu. Pogonili nas a my szybko uciekliśmy zostawiając te 4 worki. Felek Hapanowicz powiedział później, że mieliśmy dużo szczęścia bo Ruscy się nie patyczkują i w najlepszym razie by nas pobili a mogli nawet i zastrzelić.
Na drugi dzień Felek wziął kilku Niemców z getta i pojechał nakopać ziemniaków dla nas. Przywiózł cały wóz kartofli, więc jedzenie na zimę mieliśmy zapewnione.
Pamiętam, że porucznik Szlapiński kazał przygotować kościół do wyświęcenia i jego żołnierze usunęli boczne chóry, przesunęli troszkę do tyłu ołtarz i usunęli ambonę, po której została dziura. Ja z sąsiadką także pomagałam żołnierzom przy strojeniu kościoła. Mieliśmy wielki problem co zrobić z tą dziurą. Padł pomysł, żeby zasłonić ją obrazem ale skąd zaraz po wojnie wziąć duży obraz. Jak ktoś miał to taki malutki obrazek a nie wielki obraz. Ale my wyjeżdżając z Dolginowa, żeby ograniczyć zbędny bagaż powyciągaliśmy płótna z ram, żeby zajmowały mniej miejsca. I mieliśmy takie całkiem duże płótno przedstawiające Matkę Boską. Wzięliśmy gwoździami przybiliśmy prześcieradło, żeby zasłonić dziurę a do prześcieradła przyszyliśmy płótno z Matką Boską. Wokół płótna wyszyłyśmy nićmi ozdobny wianuszek i wyglądało to bardzo ładnie. Porucznik Szlapiński ofiarował do kościoła piękny, bardzo duży dywan, który krótko po wyświęceniu kościoła ktoś ukradł. Klucze do kościoła miało dwóch kościelnych a dywan znikł i nie było żadnych śladów włamania. Zaczęli zrzucać winę jeden na drugiego ale winnego nigdy nie znaleziono.
W ogóle całe wyświęcenie odbyło się przy sali nad Odrą. Tam przyjechał ksiądz z Czerwieńska odprawił mszę a później odbyła się huczna impreza. Do kościoła ksiądz nawet nie przyszedł. A my tak pięknie przystroiłyśmy kościół i wojsko też się dużo napracowało. Pamiętam, że przyszedł później ktoś z tej imprezy nad Odrą i mówi ten przyszyty obraz tu nie pasuje. Ja mu na to odpowiedziałam idź lepiej sprzątać pod salą i go wygoniłam z kościoła.
Adam