Adam

sie 212015
 
3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

Te wspomnienia powinny być już dawno opublikowane a niestety ponad 2,5 roku przeleżały na dnie szuflady. Chyba teraz nadszedł czas aby je upublicznić. W nadchodzącym tygodniu będzie przypadać druga rocznica śmierci bohatera tych wspomnień, który był przedostatnim żyjącym osadnikiem wojskowym z Brodów.

Zimny ale słoneczny piątek 2 listopada 2012 roku. Przytulne mieszkanie w jednym z bloków w Zielonej Górze.

Wojna to straszna rzecz i najlepiej, żeby nigdy więcej się już nie wydarzyła.

Nazywam się Henryk Bytniewski i urodziłem się 10 czerwca1923 roku w Woli Mysłowskiej. Wola Mysłowska zarówno przed wojną jak i teraz należy do powiatu łukowskiego w województwie lubelskim. Moi rodzice Józef i Stefania mieli oprócz mnie jeszcze córki Reginę (1918) i Krystynę (1921) oraz synów Roberta (1925), Zenona (1928), Jana (1933) i Bogdana (1940).

Nasza rodzina przed wojną utrzymywała się z około 10-cio hektarowego gospodarstwa.

12 września 1939 roku wycofujące się polskie wojsko dostało się w niemiecką zasadzką niedaleko Woli Mysłowskiej i przez całą noc próbowało się wydostać w kierunku Warszawy. Z odgłosów wybuchów i strzałów, które wtedy słyszałem można wnioskować, że była to bardzo duża bitwa.

Od 12 września Wola Mysłowska znalazła się pod okupacją hitlerowską. Były to ciężkie czasy dla Polaków. Panował ciągły terror i strach. Trzeba było oddawać dużą część plonów i mięsa Niemcom. Kto się nie dostosował albo nie chciał oddać to go Niemcy publicznie wieszali albo rozstrzeliwali. Żydów w większości wywieźli do Oświęcimia albo Majdanka. Każdy powód dla Niemców był dobry aby zabić Polaka. Pamiętam taką sytuację z rodziną Kamolów. Zresztą Jan Kamola po wojnie był piekarzem w Brodach.

Niemcy przyjechali i zrobili obławę wokół domu rodziny Kamolów, bo dostali donos, że posiadają broń. Wypędzili całą rodzinę przed dom i rozstrzelali ojca oraz jednego z braci.

Od 1940 roku zaczęły się wywózki na roboty przymusowe do III Rzeszy. Ja miałem już 17 lat i byłem za stary żeby chodzić do szkoły ale za to w sam raz, żeby mnie wywieźć na roboty.

W związku z tym zatrudniłem się w byłym majątkowym gospodarstwie, które przejęli Niemcy. Pracowałem tam w mleczarni. Z tego majątku Niemcy tak samo zabierali zboże i mięso.

W czasie okupacji Niemcy sezonowo zatrudniali mnie także do wyrębu lasu. Ścinaliśmy takie drzewa, które miały po 3 metry obwodu w pniu. Takich grubych drzew nie ścinało się piłami tylko leśniczy przywiózł specjalne kliny zrobione z osi wozów, bo to była dobra twarda stal. Do tych klinów były też specjalne kleszcze i jeden trzymał kleszczami klin a drugi bił młotem. Tymi klinami wyrąbywało się w pniu 30 centymetrową wyrwę, aż drzewo się przewróciło. Takim sposobem z okolicy zniknęły najpiękniejsze stare drzewa.

22 lipca 1944 roku do Woli Mysłowskiej weszła Armia Czerwona. Walk żadnych nie było, bo Niemcy zawczasu się wycofali. Rosyjscy żołnierze zachowywali się przyzwoicie. Nie słyszałem o gwałtach, kradzieżach czy morderstwach. Po oswobodzeniu nas z okupacji niemieckiej zaczęto powoływać do wojska młodych mężczyzn z roczników 1921-25.

8 sierpnia 1944 roku utworzono 2 Armię Wojska Polskiego jako związek operacyjny Ludowego Wojska Polskiego. Jednak właściwe formowanie armii zaczęło się 20 sierpnia 1944 roku. Mnie do Wojska Polskiego powołano na początku września 1944 roku.
Służyłem w 3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej. Były tam dwa pułki lekkiej artylerii i jeden pułk ciężkiej. Ja trafiłem do artylerii ciężkiej. Zgromadzono nas w Głusku pod Lublinem skąd późniejszy mieszkaniec Brodów porucznik Franciszek Łukowski odprowadził nas rekrutów do majątku w Nałęczowie. Tam nas przeszkolono. Jednym z oficerów szkolących był wcześniej wspomniany porucznik Łukowski.

Tam w trybie przyspieszonym skończyłem szkołę podoficerską. W okresie wojny było wszystko przyspieszone. Nas szkolili 6 tygodni a po wojnie w Toruniu szkoła podoficerska trwała 3 miesiące. Następnie chcieli mnie wysłać do Rosji do szkoły oficerskiej ale się nie zgodziłem na to. Krążyły plotki, że kto pojedzie to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. W Armii Polskiej bardzo brakowało kadry oficerskiej i podoficerskiej stąd też naciski na szybkie szkolenie rekrutów. 15 października 1944 roku złożyliśmy uroczystą przysięgę.

Po szkoleniu wyruszyliśmy na front. Była to połowa stycznia 1945 roku.

 

Adam

sie 162015
 
Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Na tym zdjęciu stoją mieszkańcy Deutsch-Nettkow (Nietkowice) urodzeni w latach 1925/26. Zdjęcie wykonano w 1933 roku kiedy mieli po około 7 lat i byli prawdopodobnie w drugiej klasie. 13 dziewczyn to Loni Wallschitzky, Annemarie Hill, Inge Kosinsky, Elli Bock, Liselotte Petzke, Inge Pfennig, Edith Schmidt, Christel Nikolaus, Irmgard Joppke, Hildegars Giese, Frieda Just, Gerda Egler i Ingeborg Freund. Również 13 chłopców, którzy nazywają się Helmut Geißler, Arthur Zerbe, Addi Schottky,Kurt Nitschack, Gerhard Deul, Kurt Fundke, Gerhard Wandke, Hans Schreck, Werner Klugmann, Warsenke, Eberhard Schmollke, König i Lothar Busch. Czasopismo „Heimatgrüße” otrzymało to zdjęcie od pani Liselotte von Stryk, z domu Petzke.

Adam

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

sie 062015
 
Florentyna Juretko

Florentyna Juretko

Zaraz po wojnie Rosjanie ogłosili, że można przyjmować obywatelstwo radzieckie, a kto nie chce zostać może zapisywać się na wyjazd do Polski. Moi rodzice poszli i zapisali się na wyjazd. Dostaliśmy karty ewakuacyjne. Wpisaliśmy jakie osoby wyjeżdżają i jaki majątek zabieramy. Zapakowali nas do wagonu bydlęcego i ruszyliśmy w podróż. Był to listopad 1945 roku. Skład miał chyba z 600-800 metrów długości. Pamiętam, że jechaliśmy przez Warszawę, gdzie staliśmy kilka dni na stacji towarowej ale zniszczonego centrum miasta nie widzieliśmy. Chyba były to Szczęśliwice.
Następnie jechaliśmy przez Poznań i Krosno Odrzańskie aż do Gubina. W Krośnie naszego sąsiada Babinowskiego z Pomorska, który wiózł ze wschodu takiego ładnego wilczura spotkała przykrość. Żołnierze zabrali mu psa. Poszedł na komendanturę i o dziwo odzyskał tego psa.

Większość ludzi z naszego transportu nie chciała zostać w Gubinie, ponieważ było to za blisko granicy z Niemcami i się bali. Później z Gubina dojechaliśmy do Świebodzina i stamtąd przyciągnęli nasz tabor do Pomorska na stację w lesie. Było to w nocy. Powiedzieli nam, że to koniec drogi. Rano jak się rozwidniło to myśleliśmy, że zobaczymy podwórka i domostwa a tu sam las. Niebawem przyjechało parę osób z Pomorska, które były już zakwaterowane we wsi. Najczęściej byli to szabrownicy z centralnej Polski.
Pozabierali ze stacji takich jak my – bez konia, a kto miał swojego konia i wóz to ściągali je z wagonów, składali wozy i jechali do Pomorska. Rodzice nie szukali w innych miejscowościach domów tylko zajęli w Pomorsku dom i tak tu zostaliśmy. Rodzice wzięli w Pomorsku dom, gdzie było do niego przypisane 2 hektary ziemi. Trzymaliśmy konia i krowę a z czasem drugą krowę. Później dokupili także łąkę przy drodze jak się na prom jedzie.
Musieliśmy dom w Pomorsku wykupić, mimo że pozostali repatrianci zza Buga nie płacili, bo mieli udokumentowane, że tam zostawili swoje domy i pola. My natomiast mieliśmy cegielnię wybudowaną na wydzierżawionym gruncie i nie zaliczyli nam tego jako majątku.
Nasz transport był pierwszym ze wschodu.

Powojenne czasy były niebezpieczne. Zdarzały się kradzieże a nawet morderstwa. Pamiętam, że na weselu u mojej siostry Reginy było dwóch jakichś komendantów i jeden zabił drugiego. Do tego ten, który strzelił wiózł rannego do szpitala do Sulechowa, że go niby ratuje. Ja się wtedy tak przeraziłam że tatę wypchnęłam przez okno i ja za nim też wyskoczyłam. Wesele się dalej bawiło. Pewnego razu w Odrze wypłynęły zwłoki zamordowanego mężczyzny. Nie utonął tylko go ktoś zabił i wrzucił do Odry. Padły podejrzenia na osoby z Pomorska, które były z nim powiązane i winne jakieś pieniądze.

W Pomorsku po wojnie zniszczyło się dużo pięknych budynków, które niebawem rozebrano. Restauracja przy Odrze, leśniczówka oraz część pałacu. Pamiętam, że w pałacu była ogromna kuchnia z piecem o długości około 20 metrów. Na dole 3 duże sale o wymiarach 10 na 10 metrów. Na górze pokoje. Wszystkie okna i drzwi były w całości. Zawsze wychodziliśmy na balkon i śpiewaliśmy. Później wszystko poniszczyli.
Kościół był nie zniszczony. Zniszczyli tylko marmurowy krzyż, bo to niby niemiecki krzyż. Przecież krzyż jest ten sam, bez różnicy czy niemiecki, czy polski, czy rosyjski.

Pierwszy zmarłym pochowanym na cmentarzu w Pomorsku był Wincenty Romanowicz. Później zmarł mój przyszły teść Józef Juretko. Do kościoła przyjeżdżał ksiądz z Czerwieńska i od czasu do czasu odprawiał mszę. Dopiero w 1948 roku przyjechał ksiądz Hura i został tu na stałe. Na śluby do 1948 roku ludzie jeździli do Sulechowa, gdzie ksiądz Michał Kaczmarek udzielał sakramentu małżeństwa.

Moją pasją było od zawsze śpiewanie w chórze. Całe życie śpiewałam w chórze w kościele w Pomorsku. Ksiądz Hura krzyczał po nas w kościele jak się uczyliśmy śpiewać nie umiecie drugiej zwrotki zaśpiewać?. Później był ksiądz Gąsior (był muzykiem) i on strasznie nienawidził Niemców. Raz w Boże Narodzenie chcieliśmy zaśpiewać „Cichą Noc” na trzy głosy a on wrzeszczał dosyć tej niemieckiej kolędy. Myśmy się obraziły i nie poszłyśmy na chór śpiewać. Najgorzej było jeszcze w latach 50-tych, gdy śpiewaliśmy po łacinie, bo nikt nie wiedział co śpiewa. Jak brakło nam słów do melodii to się zaśpiewało byle jakie słowo po łacinie a jak słów było za dużo to się niektóre omijało. Tak widocznie musiało być. Głupi nie zrozumiał a mądry powiedział, że tak musiało być. Było nas kilka kobiet, które na stałe śpiewały w chórze. Teraz jeszcze ze Stefką Ziobrowską można zaśpiewać.
Raz też była taka śmieszna sytuacja, gdy byłam już mężatką. Przyszły po mnie koleżanki, żeby iść do kościoła śpiewać. A tu w domu pełno roboty. To krowy, to świnie, to dziećmi się trzeba było zająć. Musiałam się bardzo szybko ubrać. Rajstopy, bluzkę, płaszcz. W kościele tak stoję i coś czuję, że czegoś nie mam na sobie. Zapomniałam z tego wszystkiego spódnicy ubrać. Mieliśmy też taką koleżankę, co miała problemy w rodzinie i prawie cały czas płakała. A jak ona płacze to nie może śpiewać. Przychodziła do kościoła już cała zapłakana. Mówię jej:
-Stało się coś strasznego.
-Co?
Rozchylam płaszcz a ona w śmiech. W ten dzień tak dobrze nam się śpiewało, bo koleżanka przestała płakać. Przychodzę do domu rozbieram płaszcz, a mój mąż mówi.
-Gdzie spódnica?
-W domu.
-Zwariowała baba! Bez spódnicy do kościoła.

Po wojnie w Pomorsku moja młodość była bardzo fajna. Była nas gromadka chłopców i dziewcząt, która razem się trzymała ale jak to między młodymi – robiło się psikusy. Jak puszczałyśmy wianki to chłopcy nam dokuczali. Nie dawali się nam spokojnie wykąpać latem nad wodą. Jednak my dziewczyny nie byłyśmy im dłużne. Pamiętam taki żart, który sama zrobiłam takiemu Frankowi. To był kawał chłopa jak na swój rocznik i on często robił nam psikusy. Powiedziałam koleżankom, żeby zabawiały go w wodzie jak się będzie kąpał a ja zajmę się jego ubraniami. I tak zrobiłam. Franek się kąpał a ja mu do nogawek i rękawów mokrego piasku z brzegu nawciskałam. Ułożyłam koszulę z powrotem tak jak była i uciekłam do piwnicy restauracji przy Odrze. Po chwili słyszę już znad wody wrzask. Patrzę pozostałe dziewczyny biegną a za nimi goni ich Franek na rowerze w tych opiaszczonych ciuchach. Wesoło było. Za moje żarty Franek się zemścił. Złapał mnie, przerzucił przez ramię i biegał ze mną wkoło podrzucając. Wołał będziesz jeszcze tak robić? Tak długo ze mną biegał aż musiałam mu przyrzec że już więcej nie będę. Śmiechu było co niemiara.
Do tego bawiliśmy się w różne zabawy jak ciuciubabka albo graliśmy np. w siatkówkę. Brała udział w tym nie tylko młodzież. Przychodzili starsi jak państwo Różeccy, Zielińscy, Zaremby, Krzyżyńscy czy Mućkowie.
Duże zabawy taneczne były organizowane w pałacu, bo te duże sale były do tego idealne. Mniejsze potańcówki to w starej remizie u Maligrandowej. Tam też kino było.

Druga taka zabawna historia to jak poszłam kiedyś na zabawę z tym samym Frankiem. Wtedy nie było jakiejś wymyślnej bielizny tylko bawełniane majtki na gumce. Do tego było lato więc spódnica i bez rajstop. Tańczę z nim i naglę czuję coś dziwnego. Mówię do Franka.
-Zatrzymaj!
-Co się stało?
-Majtki lecą
.
Gumka strzeliła w majtkach. On szybko się skapował o co chodzi i złapał mnie za biodro żeby mi nie spadły. Wycofaliśmy się tyłem pod ścianę do kąta, żeby je zdjąć. On mnie zasłonił, żeby nikt nie widział a ja je ściągnęłam. Nie miałam gdzie ich schować. Franek mówi daj, ja do kieszeni schowam. Tańczyliśmy dalej przez resztę wieczora. Po zabawie Franek odprowadził mnie do domu i wracał z kolegami w kierunku swojego domu. Wtedy się zorientowałam że on ma w kieszeni moje majtki. Wołam za nim.
-Franek.
-Co?
-Majtki.
Aaa zapomniałem.
Wyciąga przy tych kolegach i prezentując wszystkim mi je oddaje. Żaden z tych kolegów nie zapytał się jakim sposobem moje majtki znalazły się u niego w kieszeni. Nikt się nawet z tego potem nie śmiał.

W 1953 roku wzięłam ślub z moim mężem Józefem. Urodziłam pięć córek: Stefanię (1954), Annę (1955),  Janinę (1958), Barbarę ( 1962) i Małgorzatę (1967). Pracowałam jako instruktorka teatralna w Pomorsku i strażniczka w Brzeziu na kopalni wapna. Mąż przez długi czas był listonoszem w Pomorsku. Mama zmarła w 1958 roku a ojciec w 1961. Mąż zmarł w 2003 roku. Mam już 40-letniego wnuka i 14-letnia prawnuczkę. Życie szybko przeleciało. Czuję się jakbym w ogóle nie żyła. Gdyby można cofnąć albo chociaż go zatrzymać. Stara Juretkowa – moja teściowa mówiła Przyszedł Piotr opadł jeden listek, przyszedł Eliasz spadły dwa , jesień mówi przyszłam ja.

Na starość napisałam nawet wiersz.

Powiadają starość jest okresem złotym,
Kiedy spać się kładę zawsze myślę o tym,
Uszy mam w pudełku, zęby w szklance studzę,
Oczy na stoliku zanim się obudzę,
Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje,
Czy to wszystkie części, które się wyjmuje?

Adam

Florentyna Juretko w młodości

Florentyna Juretko w młodości

sie 012015
 
Florentyna Juretko

Florentyna Juretko

Po Rosjanach przyszli w czerwcu 1941 roku Niemcy. Dla nas nastały jeszcze gorsze czasy. Zaczęła się prawdziwa masakra dla zwykłej ludności. Wkroczenie w 1941 roku Niemców pamiętam bardzo okropnie. W pierwszy dzień, gdy wjechali do naszej wioski to wypędzili wszystkich mężczyzn na ulicę. Starych i młodych. Wybrali dwunastu mężczyzn, zawieźli ich na łąki za wieś i tam ich rozstrzelali. Wśród tych mężczyzn znalazł się mój przyszły szwagier Boguszewicz, lecz jakiś stary dziadek dał mu baranią czapkę i to go uratowało. Następnie zapędzili ojców tych mężczyzn, żeby zakopali swoich synów. Niemcy byli bezwzględni i brutalni. Przed żołnierzem rosyjskim człowiek się jeszcze mógł jakoś wytłumaczyć. A Niemcy nie słuchali żadnych tłumaczeń, tylko od razu zastrzelili. Ja jak widziałam Niemca z daleka to mi w ustach wysychało ze strachu.

Rosjanie uciekali w popłochu i za naszą wioską Niemcy zbombardowali ogromny sowiecki tabor broni i żołnierzy. Po prostu zmietli ich z powierzchni ziemi. Na polach leżało mnóstw padniętych koni, ludzkich zwłok i porozrzucanej broni. Był wtedy przełom czerwca i lipca, dlatego Niemcy zgonili ludzi, żeby uprzątnąć to pobojowisko aby nie wybuchła jakaś epidemia. Później ludzie i tak chorowali. W zimie na tyfus, a latem na krwawą dyzenterię. Z pól pozbierano wszystko ale w lesie można było znaleźć jeszcze martwych żołnierzy.
Pamiętam też taką historię, że zaraz po wkroczeniu Niemców partyzanci albo zabłąkani sowieccy żołnierze z tego rozbitego taboru postrzelili Niemca. Ktoś doniósł, że w naszej wiosce albo w sąsiedniej Litówce ukrywają się partyzanci. Niemcy przyjechali i zaczęli szukać. Przy okazji też komuś z rodziny państwa Zieleniewskich (także przyjechali po wojnie do Pomorska) zabrano z pastwiska klacz, która karmiła małego źrebaka. Mieli także konia ale wzięli pierwsze lepsze zwierzę z łąki. Wtedy z rodziny Zieleniewskich, niejaki Kiełbasa, który znał język niemiecki poszedł do Niemców poprosić ich, żeby oddali klacz a wzięli konia. Gdy dochodził już do Niemców, Ci zaczęli coś do niego krzyczeć żeby się zatrzymał, a on się wystraszył i zaczął uciekać do wsi. Niemcy wtedy zaczęli za nim gonić. Myśleli, że to jeden z partyzantów. Postrzelili go ale zdołał uciec w żyto. Było to 7 lipca w prawosławnego Jana. Za to Niemcy wybrali 7 Janów spośród mieszkańców i ich rozstrzelali. Na szczęście nie wzięli mojego ojca, który miał też na imię Jan.
Kolejnym bestialstwem ze strony Niemców było rozstrzelanie mojego jedynego brata. Brat zapisał się do niemieckiej policji, żeby dostawać kartki na żywność i papierosy. Kto pracował dla Niemców ten dostawał kartki. Tata i mama oboje palili papierosy to kartki się im przydały. Brat jednocześnie współpracował z partyzantami i zbierał dla nich po kryjomu broń z tego rozbitego taboru. Szukał w lesie zwłok i zabierał broń dla partyzantów. Któregoś dnia Niemcy złapali go na gorącym uczynku. Miał oficjalny sąd (może przez to, że miał niemiecko brzmiące nazwisko). Mógł uciec, bo miał kolegów w policji i oni by pomogli w ucieczce ale nie chciał. Nie wiadomo czy Niemcy nie zemściliby się na reszcie rodziny.

W naszej wiosce społeczność składała się z 4 wyznań. Rodzin katolickich było tylko cztery. Dużo było Żydów, Prawosławnych i Tatarów. Z kolei w Niedźwiedzicach, gdzie była nasza parafia było tylko parę żydowskich rodzin ale za to w Lachowiczach praktycznie było tak: piekarnia – prowadzi ją Żyd, kowal – Tatar, sklep – Żyd, krawcowa – Tatar itp. W tej miejscowości były aż cztery świątynie: kościół, cerkiew, meczet i synagoga. Jakoś ludzie się tolerowali ze swoimi religiami. Niemcy szczególnie krwawo rozprawili się z Żydami. Najgorsze, że moja siostra Regina była bardzo podobna do Żydówki. Miała czarne włosy, śniadą cerę, czarne oczy i lekko zgarbiony nos. Faktycznie można ją było wziąć za Żydówkę. Pewnego razu w Lachowiczach ledwo się wywinęła z obławy na Żydów. Niemcy wywozili Żydów do niedalekiego obozu koncentracyjnego w Kołdyczewie. Ja byłam blondynką i to tak jasną że mówili nawet to są tlenione włosy. Teraz jestem bardzo zadowolona z mojego koloru włosów. Siwy do wszystkiego pasuje i nie widać odrostów.
W obozie w Kołdyczewie zginął także nasz sołtys. Na początku Niemcy założyli gminę u nas we wsi, lecz ją wkrótce przenieśli do Lachowicz. Jako sekretarza zatrudnili rosyjskiego lejtnanta, który był u nich w niewoli. Znał dobrze język rosyjski i polski. Gdzie coś usłyszał to zaraz donosił Niemcom. Sołtys jeździł często na gminę i załatwiał młodzieży odpowiednie dokumenty, żeby uniknęli wywózki na roboty przymusowe. Do tego współpracował z partyzantami. Prawdopodobnie sekretarz usłyszał „nielegalną” rozmowę sołtysa i go wydał.

Jak już wspomniałam Niemcy wywozili także młodzież na roboty do Rzeszy. Przyjeżdżali znienacka na wioskę i robili łapankę. Było też dwóch chłopaków, którzy sami się zgłosili na wyjazd. Przeżyli wojnę i wrócili do domów. Moja siostra Regina była tylko 3 lata starsza ode mnie ale urodziwa i przez to chowała się przed Niemcami, żeby jej nie wywieźli do Rzeszy.
Udrękom ze strony Niemców nie było końca. Chodzili i zabierali ludziom świnie, jajka itp. Chociaż byli też tacy co przychodzili i kupowali od Polaków płody rolne. Najbardziej im smakowała słonina, którą nazywali „szlonina”.

Po tym jak Polska w 1939 roku zniknęła z mapy Europy skonfiskowano nam cegielnię, a żyć z czegoś trzeba było. Mama w czasie wojny, żeby utrzymać rodzinę to chodziła w okolice lotniska w Baranowiczach handlować bimbrem. Chodziła tam z moją starszą siostrą. Pierwszy raz jak przyszły w okolice lotniska to wyszedł do nich Czech, który był strażnikiem i się pyta mojej siostry: co to panienko niesiesz? a mama odpowiedział to jagody!. Czech na to jakieś dziwne te jagody, bo robią plum plum plum? Mama dała mu butelkę bimbru i później jak je tylko zobaczył to zaraz biegł kupić bimber.
Jedyną dobrą rzeczą, która mnie spotkała w czasie niemieckiej okupacji było przyjęcie Pierwszej Komunii. Pamiętam to jak dziś. Był to piątek.

Ponieważ mieszkaliśmy na kolonii oddalonej około 1,5 km od centrum wsi to czasami nawiedzali nas też partyzanci. Nas nie nagabywali do wstąpienia w ich szeregi, bo z naszej rodziny nie miał kto. Ojciec za stary a brat nie żył. Wystarczyło, że im się pomogło. Jedzenia dało, wyprało itp.
Pamiętam też, że zrzucono kiedyś 7 partyzantów na spadochronach. Chodzili często przez nasze podwórko na skróty w stronę torów kolejowych. Pewnego razu zrobiono na nich zasadzkę i jednego zraniono. Tata wtedy im powiedział, że mają nie chodzić przez nasze podwórko, bo to zbyt niebezpieczne dla naszej rodziny. Posłuchali, dlatego uważam że to byli poczciwi partyzanci. Niekiedy było też tak, że pod przykrywką partyzantów działali bandyci. Takich bandytów prawdziwi partyzanci tępili. Dwa tygodnie przed ponownym przyjściem Rosjan ktoś wydał tych siedmiu partyzantów z desantu i Niemcy ich zabili. Partyzanci najczęściej wysadzali w powietrze pociągi. Najbardziej zależało im na pociągach z bronią i żywnością.
W 1944 roku, gdy Niemcy byli już w odwrocie to Rosjanie podjechali nad rzekę Szczarę i tam stali przez kilka dni a nas wygonili, żebyśmy się gdzieś ukryli, ponieważ może dojść do krwawej bitwy. Samoloty latały, strzelały czołgi i armaty ale jakiejś znacznej potyczki nie było. Niemcy uciekli.

Adam

lip 252015
 
Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wchodzimy do kuchni. Za stołem siedzi Pani Florentyna. Od razu widać po twarzy starszej Pani, że rozmowa będzie ciekawa. Pani Florentyna to osoba bardzo sympatycznie nastawiona do życia. Jednak to co urzeka słuchacza to ogromne poczucie humoru – wprost niespotykane.
Pomorsko. Upalny 4 lipiec 2015 roku. Wielkie podziękowania dla Jana Jarosza – wieloletniego mieszkańca Pomorska, który towarzyszył przy rozmowie.

Nazywam się Florentyna Juretko z domu Szotmiller. Moje nazwisko panieńskie Szotmiller jest niemiecko brzmiące, bo moi pradziadkowie i prapradziadkowie ze strony ojca pochodzili z Bawarii. Pamiętam jeszcze moją prababcie, która świetnie znała niemiecki ale gorzej język polski. Gdy starała się mówić po polsku to ją dzieci przedrzeźniały, np.. zamiast chłopiec to klopiec. Ojciec jednak niechętnie wspominał pochodzenie jego rodziny, ponieważ był bardzo cięty zarówno na Niemców jak i na Rosjan. Wszystkich Rosjan zresztą nazywał kacapami. Gdy był zdenerwowany na kogoś to nazywał go kacapem. Była to największa obelga z jego ust. Nawet po wojnie. Szotmiller jest to zlepek dwóch nazwisk. Szot i Miller. Dlaczego dwa razem połączone nazwiska? Skąd się wzięło to bardziej niemieckie niż polskie na nazwisko na dalekich kresach przedwojennej Polski? Tego nie wiem.

Urodziłam się na Białorusi w 1929 roku. W ówczesnym województwie nowogródzkim, w powiecie baranowickim, gminie Niedźwiedzica na kolonii wsi Olchowce. Nasza wieś Olchowce była usytuowana tak samo jak Pomorsko. Tyle samo było do lasu jak w Pomorsku. Taki sam odcinek jak do Brzezia przez las było do małej wioseczki Litówka.

Było nas 11-ścioro rodzeństwa w czym było 10 panienek i jeden chłopak. Ja byłam ostatnia z rodzeństwa – najmłodsza. Byłam takim „znioskiem”. Jak się kura kończy nieść to ostatnie jajka nazywa się „znioski”. Wszyscy też mówili, że Szotmillerowi jako ostatni powinien urodzić się syn a była znowu kolejna dziewczyna. Może coś w tym jest, ponieważ w młodości byłam bardziej skora do psikusów, tak jak chłopcy, niż spokojna jak dziewczyna.

Przed wojną żyło nam się dobrze. Ojciec Jan Szotmiller urodzony w 1880 roku razem z moją mamą Anną urodzoną w 1887 roku mieli 1/3 udziałów w cegielni we wsi Mazurki. Pozostałe 2/3 udziałów miał znany wojewoda Jan Krahelski, którego córka Krystyna Krahelska zginęła w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Krystyna Krahelska była poetką i harcerką. Użyczyła wizerunku swojej twarzy do pomnika Syreny nad Wisłą w Warszawie, a także napisała słowa i melodię „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Jan Krahelski zgodził się płacić na naszą rodzinę kasę chorych, bo przy takiej liczbie dzieci nie wiadomo kiedy pomoc medyczna będzie potrzebna.
Wojewoda Krahelski zatrudniał robotników a nasz tata sam pracował ze swoją rodziną.

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Ojciec był taki, że gdzie by go posadził tam będzie siedział i się nie ruszy. Pracował ciężko, bo w cegielni praca była ciężka ale nic nie umiał załatwić. Był postawnym, bardzo dobrze zbudowanym mężczyzną. Z kolei mama była drobniutka. Ważyła tylko 44 kg ale wszędzie weszła i wszystko załatwiła. Nie było praktycznie takiej sprawy, której mama by nie załatwiła. Ojciec zawsze mówił Hanka załatw to, załatw tamto. Mama miała na imię Anna ale wszyscy mówili do niej Hanka.
Tak ojciec pracował w spółce z Krahelskim, aż pewnego razu jedna z sióstr zachorowała i w szpitalu okazało się, że przez te wszystkie lata nie jesteśmy ubezpieczeni. Wtedy leki były bardzo drogie. Mama jakoś swoimi sposobami załatwiła prywatnie potrzebne lekarstwa. Później poszła do wojewody Krahelskiego i go zwymyślała od Żydów smarkatych i oszustów. Tata poszedł do Krahelskiego na drugi dzień. Wojewoda mu powiedział nie gniewam się na Ciebie i zasłużyłem ale tak mnie strasznie sponiewierała Twoja żona. Po tym mama powiedziała nie będziesz już współpracował z Krahelskim. Ziemi jest za tyle, że nam też starczy. Ojciec zaczął szukać nowego miejsca. Znalazł glinę za rzeką Szczarą w wiosce Lachowicze. 12 km od cegielni Krahelskiego. Sam wybudował piec do wypalania cegły i potrzebne zabudowania w cegielni. Długo jednak ojciec nie pracował w swojej cegielni, bo zaraz wybuchła wojna i skończyło się wszystko.

Zawsze mieliśmy też jedną krowę. Dzierżawiliśmy kawałek łąki i trzymaliśmy krowę, żeby było mleko, śmietana i masło.
Przed wojną skończyłam 2 klasy polskiej szkoły i we wrześniu 1939 roku miałam iść do 3 klasy lecz wybuchła wojna.
Pod okupacją sowiecką przez rok chodziłam do rosyjskiej szkoły. Po tym roku pisałam i czytałam lepiej po rosyjsku i białorusku niż po polsku. Chociaż białoruski język jest dużo trudniejszy niż rosyjski, zarówno w mowie jak i piśmie. Niemcy natomiast w szkole mieli założyć sztab ale szkołę spalili i nie było już gdzie chodzić się uczyć. Tak teraz się śmieję, że skończyłam dwie klasy i pół korytarza. Człowiek pisać, czytać i liczyć umie, a niczego więcej się nie zdążył nauczyć.
W 1939 roku we wrześniu weszli Rosjanie. Ja wtedy byłam u starszej siostry Adeli, która mieszkała 6 km od Nieświeża w lesie, w leśniczówce pod miejscowością Stołpce, ponieważ miałam zacząć stamtąd chodzić do szkoły w miejscowości Łań. Jest miejscowość i rzeka Łań. W Stołpcu natomiast była ostatnia stacja kolejowa przed granicą radziecko-polską. Mąż siostry, czyli mój szwagier, był łowczym w lasach u księcia Radziwiłła. Doglądał i dbał o leśną zwierzynę. W nocy 17 września przyszli Ruscy. Jechali czołgami. Nie widziałam, żeby kogoś rozstrzelali. Rewidowali jedynie domy i mieszkania podejrzanych o posiadanie broni albo o współpracę przeciwko Rosjanom. W 1940 roku zaczęły się wywózki na Syberię. Kto miał jakiś majątek był nazywany burżujem i go w pierwszej kolejności wywożono. Taki sam los spotykał pracujących na państwowych posadach np. leśniczych czy pocztowców. Dlatego moja siostrę Adele z rodziną wywieźli, bo szwagier był łowczym. Wrócili z zsyłki latem 1946 roku.
Jeszcze gorszy los spotkał moją drugą najstarszą siostrę, która także w chwili wybuchu wojny była już mężatką i miała dziecko. Wywieźli ich aż do Azji Mniejszej. Najpierw zmarło jej dziecko a potem mąż. O śmierć męża siostra bardzo długo po wojnie się obwiniała, ponieważ dawali im tymczasowe dowody osobiste i ona powiedziała mężowi, że jak weźmie taki dowód, to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. Zabroniła mu tego dowodu. A Rosjanie wszystkich tych co nie wzięli dowodów zabrali do więzienia. Kto miał dobre zdrowie to przetrwał do podpisania układu Sikorski-Majski i wyszedł z więzienia, a kto miał słabsze zdrowie ten zmarł w więzieniu. Jej mąż chorował na nerki i nie przeżył tego więzienia. Siostra jeździła do niego do więzienia na wielbłądzie i prosiła władze, żeby go wypuściła. Nic to jednak nie pomogło.

Adam

lip 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Przedstawiamy artykuł zamieszczony w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse opowiadający o ostatnich dniach wojny w Pomorsku oraz o pierwszych miesiącach pokoju. Niektóre fakty są wstrząsające.

Relacja z wydarzeń
Pomorsko, które kiedyś z około 1100 mieszkańcami pod względem wielkości było na piątym
miejscu wśród wiosek w powiecie krośnieńskim było teraz prawie puste, gdyż resztki ludności
niemieckiej zostały wyrzucony w listopadzie 1946 roku. Niewielu Polaków osiadło we wsi.
Większość gospodarstw zostało porzucone. Tylko niewielka część terenu została zagospodarowana
przez Polaków. Większość ziemi leżała odłogiem i dziczała. Bardzo wielu mieszkańców Pomorska
zginęło podczas inwazji Sowietów na przełomie stycznia i lutego 1945 roku i w następnym okresie
wypędzeń oraz ginęli w Rosji. W trakcie tego strasznego dramatu w tej wysuniętej na wschód
miejscowości naszego powiatu relacja z wydarzeń przedstawia się w następujący sposób:
Według rozporządzenia Wehrmachtu większość pozostałych niemieckich mieszkańców zabrała
swój najpotrzebniejszy dobytek i 30 Stycznia 1945 roku znalazła zakwaterowanie w Nietkowicach i
Będowie. Ale już w nocy 1 lutego radzieckie oddziały zaatakowały w tych wsiach. Zabrali pojazdy,
konie, pieniądze, kosztowności (zwłaszcza zegary), a także skórzane kozaki i buty, także wiele
starszych osób stało boso w śniegu. Nad Pomorskiem i sąsiednimi Dużym i Małym Kwiatowcem
świeciła ognista poświata.
Wielu z nich dostało się przy tym w rejon walk, zostali odcięci i dopiero po kilku dniach dotarli na
miejsce. Cześć z nich przeszła przez lód na Odrze za nienaruszone niemieckie linie na
południowym brzegu. Powracający zastali smutny obraz. Około czterdziestu domostw zostało
spalonych. Wszystkie sklepy spożywcze ( z wyjątkiem od burmistrza Stephana, w którym Rosjanie
zbudowali schron bojowy) leżały w popiele. Zniszczone przez pożar były gospody i sale G.
Klischke i C. Urbanek oraz Laskowo. Zachował się były zamek i zajazdy O. Klischke i O. Kräusel,
jak i obie piekarnie. Wprawdzie wojska radzieckie wkraczając podkładali ogień we wszystkich
domach, ale nie dochodziło często do wybuchu pożaru.
Zapanowała brutalna tyrania wojsk sowieckich wobec tutejszych mieszkańców, wśród których
szczególnie kobiety i dziewczynki w wieku szkolnym musiał cierpieć. Dlatego znaczna część
młodych ludzi ukrywała się w leśniczówce w lesie na północ od wsi. Ale nawet tam nie byli
bezpieczni ponieważ rosyjska artyleria miała w pobliżu stanowiska ogniowe i niemiecki ostrzał z
południowego brzegu rzeki zagrażał leśniczówce. Pomorsko samo zostało również ostrzelane przez
niemiecką stronę a z samolotów zrzucano bomby.
Wskutek tego ludność drugi raz opuszczała wioskę i ciągnęła na północ i wschód do sąsiednich
powiatów, przy czym zawsze wpadali w głęboką nędzę. ( handlarz opałem P. Seifert i jego żona w
tym czasie zostali zabici. W Brzeziu mężczyźni zostali ściągnięci, aresztowani i wywiezieni.
Większa część z nich nigdy nie wróciła. Bardzo młoda dziewczyna Elli Lange przez nieuwagę
radzieckiego żołnierza została zastrzelona. Aresztowania i porwania trwała także później.
Na dużych gospodarstwach w powiecie sulechowskim zostało wielu mieszkańców, wszyscy zdolni
do pracy bez różnicy zostali masowo zatrudnieni. Ale otrzymali jedynie minimalne jedzenie, tak, że
musieli przy niebezpieczeństwie utraty życia zdobywać żywność. Prześladowanie kobiet i
dziewcząt w odległych wioskach nie były aż tak częste. Strasznych cierpień doznawali Ci którzy
przyjeżdżali do Sulechowa. Ale ich pomocnikiem w biedzie był lekarz dr Kaphahn z Krosna. Zmarł
w październiku 1945 roku w Dużym Kwiatowcu.
Gdy front przesunął się dalej na zachód, nastąpił ponowny powrót do Pomorska. Wielu uciekło ze
swoich miejsc pracy przymusowej pod osłoną ciemności, aby wrócić do rodzinnej wsi. Ale zostali
przekazani innym nie wiele lepszym. W zamku Rosjanie ustanowili zarząd administracji rolnej, a
wszyscy byli ściągnięci do pracy w gospodarstwie rolnym, czy ktoś się na tym znał, czy nie. Dla
pracujących w zamku a później w szkole w pierwszej kolejności wydawana była żywność. Nie
zdolne do pracy osoby starsze i dzieci nie otrzymały nic. Ich opór szybko zniknął, a wielu zmarło.
Pielęgniarka w podeszłym wieku Margaret Schellack pomagała gdzie mogła, ale nie mogła
otrzymać żadnych leków .
Nadal byli mordowani przez rosyjskich żołnierzy starcy i kobiety jak Pauline Kringel, Berta Müller,
Paul Lorke, Pauline Schulz, Gustav Krüger i August Krüger, z których troje ostatnich miało ponad
siedemdziesiąt lat. Inni dobrowolnie zrezygnowali z życia, bo nie wierzyli że są w stanie znieść ból.
Rosyjscy cywile dręczyli mieszkańców poprzez ciągłe nocne napady i pobicia.
Zaraz po kapitulacji przybyli już pierwsi Polacy i zajęli niezniszczone domostwa tzn. wzięli je na
własność. 5 czerwca Polacy wypędzili na chybił trafił 30 niemieckich rodzin. Nawet stare i chore
osoby trafiły na bruk, gdzie szybko się załamali i zmarli. Nie wiadomo, kto jeszcze dzisiaj z tych,
trzydziestu rodzin żyje. ( Zmarli min: w lipcu 1945 roku m.in. Herman Schwulke z Königs-
Wurstenhausen i Paul Schwulke z Meklemburgii, na początku września Gustav Boy i Agnes
Schwulke również Königs-Wurstenhausen.)
Większość mieszkańców Pomorska została 5 Listopad 1945 wypędzona. Procedura była nieludzka
jak w czerwcu. O świcie Polacy weszli do domów i zażądali wyprowadzenia się w ciągu dziesięciu
minut. Niewielki dobytek, który mógł być pobieżnie zabrany w pośpiechu ładowano na wózki
ręczne i taczki, niektórzy byli już na wylocie z wioski i tam dobytek został im częściowo
skradziony, więc to trzecie i ostatnie pożegnanie dawnej ojcowizny było także szczególnie
traumatyczne. Pod Będowem zakończyli pierwszy dzień marszu, gdzie miały miejsce nowe
grabieże, szli do Krosna a następnie w kierunku Guben. Po czym byli poddani wielokrotnym
grabieżą i wydalono ich na krótko przed przekroczeniem mostu na Nysie Łużyckiej w Guben do
cegielni Deichower, gdzie zabrano część wszystkich mężczyzn od 15 roku życie i
odtransportowano z powrotem co ponownie spowodowało wiele cierpień. Rozpoczęła się ciężka
przeprawa przez tereny okupowane przez Rosjan a następnie pobyt w obozie, na najbardziej
nędznych warunkach, aż wypędzeni gdzieś znaleźli okazję, aby rozpocząć nowe życie.
W listopadzie 1946 roku ostatnie kilka niemieckich rodzin zostało wygnanych z Pomorska,
ponieważ odmówili opowiedzenia się za Polską(przyjęcia polskiego obywatelstwa). Ale ich
usunięcie odbyło się poprzez wywiezienie pociągami. Nie zostały im zniszczone ani skradzione
rzeczy.
Należy zauważyć, że zmarło 40 mieszkańców Pomorska wywiezionych po1945 do Rosji: chłop
Franz Stobernack, chłop Otto Schön, wysyłany razem z właścicielem statku Otto Stobernackiem i
rzeźnikiem Ernstem Neumannem. Po powrocie zmarł chłop Otto Hoffmann i chłop Paul
Stobernack. Szczęśliwcy , którzy mogli wrócić z Rosji do domu to m.in. Willi i Gerhard Stobernack
i wysłany razem z nimi Fritz Müller. Miejsca pobytu innych wysiedlonych osób nie są znane.
Dziś, mieszkańcy Pomorska są rozrzuceni we wszystkich niemieckich Landach, największa część
żyje w Niederlausitz i okolicach Senftenberger. Wszyscy czekają na dzień powrotu.

Przetłumaczył Adam i Janusz

lip 112015
 
Źródło zdjęcia pixabay.com

Źródło zdjęcia pixabay.com

Ogiery co roku jakiś czas były w Blumberg
Stacjonowali w restauracji „Alte Schänke” – regularnie z miejscowości wzorowe konie wybierano do Wehrmachtu

Kiedy byłem małym chłopcem, to Reichswehra kiedyś ćwiczyła u nas we wschodniej części powiatu Crossen przekraczanie rzeki. Artyleria pojechała na północny brzeg Odry i symulowała przygotowania artyleryjskie do ataku na śląską stronę rzeki. Potem piechota i kawaleria dokonała zmiany brzegu. Ten oddział prawdopodobnie obejmował także Pułk Ułanów z sąsiedniego miasta Züllichau. Na mnie wrażenie wtedy zrobiły konie, które na długiej wodzy przekraczały za pontonami Odrę. Skąd jednak jednostki Cesarskiej Armii Pruskiej a później Reichswehry i Wehrmachtu wzięły tyle koni? W 1939 r. dywizja piechoty Wehrmachtu głośno i w silny sposób posiadała 1743 koni wierzchowych, 2100 lekkich i 999 ciężkich koni pociągowych. Nawet jako chłopiec mogłem na podstawie przeżyć w mojej rodzinnej miejscowości odpowiedzieć na pytanie o pochodzenie koni: ze stadniny, a zwłaszcza od rolników. Od czasów Reichswehry byłem świadkiem corocznego zabierania źrebaków i roczniaków. Tutaj komisja kupowała wybrane młode konie. Zwierzęta te następnie zabierano z chłopskich stajni wiejskich do Remonteschulen, gdzie były przygotowywane do służby wojskowej. Tak więc, w rodzinnych gospodarstwach w Brandenburgii hodowla koni o zadowalającej jakości była możliwa już za pruskiego króla Fryderyka Wilhelma II. W 1788 roku doprowadził do założenia stadniny w Neustadt nad Dosse. Najpierw próbowano hodować tam rasowe, szybkie i silne konie pełnej krwi angielskiej i arabskiej na potrzeby reprezentacyjne i kawalerii. Położone w niej nadzieje nie doszły do skutku tak jak się tego spodziewano. Dlatego takie rasy ogierów Trakehner, Hannoveraner, Holsteiner i Oldenburger spełniały wymagania rolnictwa. Ogiery z wyżej wymienionych ras, w moich dziecięcych i młodzieńczych latach, każdego roku przez kilka miesięcy stacjonowały w stajni przy gospodzie Wilhelma Keßlera, a później nazwana „Alte Schänke”. 

Mam w pamięci nazwiska stajennych Gräske Müller i Ottenberg. Gräske był z Groß-Blumberg, gdy karczma była jeszcze własnością Wilhelma Keßlera. Stajenni Müller i Ottenberg przyszli zza Odry, tak jak rodzina Voerkel, która prowadziła gospodę pod nazwą „Alte Schänke”. Codziennie rano, niezależnie od pogody, obowiązkiem stajennych znajdujących się w wiosce były przejażdżki konne na dwóch ogierach, aby zapewnić ogierom niezbędny ruch. Ojcowie niezliczonych źrebiąt zachowywali się zwykle dość energicznie i dziko. Dlatego jeździec często miał pełne ręce roboty, aby je ujarzmić. Ogiery po dwóch trzech godzinach wracały do stajni zlane potem i były rzeczywiście spokojniejsze. Oba zwierzęta chciał być wytarte, wyczyszczone i nakarmione. Następnie rozpoczynał się prawdziwy cel ich istnienia – krycie. Klacze rasowe z rują były naturalnie nie tylko we wsi, ale bardzo często wiele kilometrów z okolicy. Ten kto oczekiwał potomstwa (koni) z nie najlepszych matek był na złej drodze. Oprócz niektórych większych rolników, którzy mieli pojecie o koniach to najczęściej drobni rolnicy (biedni) kupowali konie niewiadomego pochodzenia od wędrownych handlarzy, które były „starymi kosiarkami” i mało warte. Tak pamiętam młodego rolnika, który rozpoczął nową hodowlę i kupił niewyrośniętą klacz z oklapłymi uszami rasy Rotschimmel. Po źrebaku można było rozpoznać rasę ojca ale wady miało po matce. Więksi rolnicy mieli klacze czysto rasowe z rodowodem Trakehner. Chcieli silnego konia do pracy w polu, aby mógł ciągnąć nowy, ciężki sprzęt. Ogier rozpłodowy Hannoveraner lub Oldenburger nadawał się do tego w pełni. Tak wyszło, że wałach miał długie nogi i był kościsty z nieproporcjonalnie zbyt dużą głową i krótkim kłębem. Nadawał się do pracy ale nie był piękny. Jeszcze o innych takich „mieszankach” mogę opowiedzieć. Ale to naprawdę nie jest moja sprawa. Raczej chciałem opisać w 1984 roku stadninę, która była częścią życia naszej wsi. Więc napisałem do Rady miasta Neustadt (Dosse) i poprosiłem o wszelkie istniejące informacje o stadninie. Rzeczywiście okazało się daremne. I nawet nie otrzymałem odpowiedzi. Cóż spróbowałem ponownie w zeszłym roku. I oto po kilku dniach dostałem piękny list od kierownika biura z informacją , że przekazał mój list do stadniny. Stamtąd szybko otrzymałem ilustrowaną broszurę, która pochodziła z czasów NRD, ale jej zawartości odzwierciedlała to, czego się spodziewałem. Z przykrością stwierdził, że w znacznym stopniu zaniedbano rozszerzenie działalności stadnin nad Odrą. Niemniej jednak mam nadzieję, że czytelnikom podobały się wspomnienia z czasów gdy jedno- lub dwukonne „silniki owsiane” były tak ważne jak dzisiejsze 75 lub 100 KM pod maską. Być może jeden albo drugi żyjący jeszcze rolnik czytając ten artykuł w myślach zatęskni za czarnym lub brązowym, w tym czasie Liese lub Lotte.

Tłumaczenie artykułu Kurta Kupscha, nieżyjącego już niemieckiego historyka – amatora, który zgłębiał regionalną historię. Artykuł został opublikowany w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lip 052015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Powoli mijały dni, tygodnie, miesiące i mimo żalu i nostalgii za utraconą ojcowizną nadszedł czas pracy i urządzania się „na swoim”. Przystąpiono do zagospodarowywania leżących odłogiem ziem. Nim to jednak nastąpiło, zaistniała konieczność przydziału gruntów do poszczególnych gospodarstw.

Dokonała tego wybrana komisja działająca pod przewodnictwem sołtysa. Narzędzie miernicze stanowił tzw. „fajtak” – trójkąt o 2 metrowym rozwarciu ramion. Taśmy mierniczej czy innych przyrządów geodezyjnych nikt wtedy nie uświadczył… Działkom nadano numery i aby było sprawiedliwie ich przydział nastąpił w drodze losowania.

Zagospodarowano w ten sposób ziemie leżące po obu stronach wioski oraz dwie enklawy leśne przy drodze leśnej na Nietkowice i szosie prowadzącej do Podłej Góry. W dalszych latach własność ziemi uregulowało Starostwo Powiatowe w Krośnie Odrzańskim co zostało potwierdzone Aktami Nadania.

Przyszły pierwsze zbiory płodów rolnych. Z ocalałych po szabrze maszyn rolniczych udało się skompletować jedną żniwiarkę, oraz 2-3 kosiarki do trawy które podczas żniw wyposażone w dodatkowy „osprzęt” służyły do koszenia zbóż.

W okresie żniw, wykopków i omłotów, mieszkańcy nawzajem sobie pomagali. W dalszych latach powstało w Sycowicach Kółko Rolnicze, pojawiły się pierwsze ciągniki rolnicze „Zetory”, snopowiązałki i pierwszy kombajn polskiej produkcji „Vistula”.

W latach pięćdziesiątych nastąpiły trudne czasy dla rolników, bowiem zaczęło się wymuszanie oddawania części zbiorów, a w szczególności zbóż. We wsi pojawili się różnego autoramentu agitatorzy na czele z pracownikami Urzędu Bezpieczeństwa.

Namową, groźbami, a nawet wymuszaniem pozbawiali rolników ich plonów. Ubecy posuwali się do poniżających rewizji, przeszukiwania pomieszczeń gospodarczych, strychów, sąsieków, rozkazywali przerzucanie słomy, siana, penetrowali piwnice w sytuacjach gdy mieli podejrzenie, że rolnik zboże ukrywa.

Opornych rolników więzili w swoich aresztach, a rodziny zastraszali, że będą ich dotąd przetrzymywać, aż rodzina zboże odda… . Gdy te represje nie skutkowały, po pewnym czasie aresztowanych wypuszczali. Stosowali więc metody żywcem wzięte z terenów Związku Radzieckiego i podległych mu republik.

Następny etap ciemiężenia rolników to wprowadzenie obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Stosownie do wielkości posiadanego gospodarstwa, rolnicy zmuszeni zostali do oddawania państwu żywca wieprzowego lub wołowego, zboża, ziemniaków i mleka. Zapłata za te produkty była śmieszna i w żadnym przypadku nie pokrywała kosztów produkcji.

Jeśli plony były niskie lub padł inwentarz żywy, nikogo to nie obchodziło i rolnik musiał dostawę zrealizować ponieważ groziło to więzieniem. Wprowadzono obowiązkowe ubezpieczenia budynków mieszkalnych i gospodarskich, płodów rolnych i inwentarza żywego. Było to wielkie obciążenie finansowe, więc nierzadko w sycowickich domach gościł poborca zwany „zielonką”, z uwagi na zielony mundur jaki nosili komornicy.

Wszystkie te działania stanowiły swoistą „przygrywkę” do czegoś dla rolników najgorszego, do tego co miało dopiero nastąpić. To najgorsze nosiło nazwę „kolektywizacja”!

Na siłę i bezpardonowo próbowano w Sycowicach założyć spółdzielnię produkcyjną. Partyjni propagandyści, ubecy i wojskowi politrucy nękali mieszkańców Sycowic. Ciągnące się godzinami zebrania, indywidualne rozmowy, papierowa propaganda, obiecywanie wielkiej pomocy w sprzęcie i maszynach rolniczych, zwolnienie od podatków, zapewnienie warunków socjalnych dla dzieci i szkół dla młodzieży, nie przekonały mieszkańców Sycowic i spółdzielnia nie powstała!!

Wobec mojej rodziny zastosowano szczególny szantaż. Grożono, że konsekwencją odmowy podpisania zgody na spółdzielnię produkcyjną będzie usunięcie mnie ze szkoły średniej, a najstarszego brata ze studiów… . Groźby te jednak nie poskutkowały, a ja nie tylko szkołę średnią ukończyłem, ale tak jak i mój brat obaj ukończyliśmy studia wyższe!

Pierwsi osadnicy oprócz pracy na roli zatrudniali się w miejscowej gorzelni przy zwózce ziemniaków, drewna opałowego, nocnym stróżowaniu i innych pomocniczych pracach. Fachową produkcją kierowali przebywający w tym czasie Niemcy, aparatowy Engel i specjalista od słodu Szubert.

Pracownik fizyczny pracujący w gorzelni otrzymywał wynagrodzenie za pracę „w naturze”, czyli w postaci pół litra spirytusu dziennie, natomiast wozak wożący ziemniaki dostawał 2,5 litra spirytusu za dzień pracy. Jak przyszła „wypłata” to pracownik fizyczny tygodniowo dostawał 3,5 litra spirytusu i mógł zrobić z nim co tylko chciał, a im wyższe „stanowisko” to tego spirytusu było odpowiednio więcej…

Spirytus w owych czasach był jak najbardziej „środkiem płatniczym” ponieważ można było za niego kupić wszystko co potrzebne było w gospodarstwie domowym. Za spirytus Ojciec kupił od Rosjan pierwszy motocykl NSU 200 na którym w wieku 14 lat nauczyłem się jeździć.

Po tym były inne motocykle takie jak WFM-ka , Jawa czy van der Simson i ta „motocyklowa pasja” pozostała mi na całe życie. Zaraziła się nią również moja żona, a muszę przyznać, że lubiła jeździć bardzo szybko , a wręcz za szybko, ale nigdy nie spowodowała najmniejszego wypadku czy kolizji.

Żona Barbara pochodzi ze wschodu z Nowogródka, czyli jak większość mieszkańców Sycowic była repatriantką. Pierwsze lata jej życia szczęśliwe nie były. Okupacja niemiecka i rosyjska, a przede wszystkim grasujące bandy różnych nacji które rabowały i mordowały mieszkających tam Polaków.

Nikt nie był pewny życia ale najgorsze były noce, raj dla różnych złodziei i szubrawców. Trzeba było wtedy kryć się w przemyślnych kryjówkach urządzanych w lasach, często w zakonspirowanych ziemiankach, piwnicach a nawet na cmentarzach. W domach pozostawali jedynie staruszkowie i „drobne” dzieci.

Ta niepewność jutra spowodowała, że Mama żony, wtedy kiedy Jej Ojciec był jeszcze w wojsku, pierwszym transportem przyjechała na zachód i osiedliła się pierwotnie koło Świebodzina. Po zwolnieniu Ojca ze służby wojskowej w wyniku wzajemnych poszukiwań cała rodzina odnalazła się i zamieszkała w Nietkowicach które były wioską osadników wojskowych.

Długie życie zawodowe mojej żony to praca w banku, praca odpowiedzialna i stresująca. Pracowała jako kasjer, starszy kasjer, kierownik skarbca cały czas odpowiadając za powierzone Jej środki pieniężne. Praca ta wymagała wysokiej dyscypliny, koncentracji i wyjątkowych predyspozycji. Szczęśliwie przeszła te trudne lata pracy i dziś odpoczywa na zasłużonej emeryturze. Za długoletnią prace w banku została nagrodzona Odznaką „Za Zasługi Dla Bankowości”.

Ojciec mojej żony został powołany w roku 1944 do służby wojskowej w szeregach 2 Armii Wojska Polskiego, gdzie po krótkim przeszkoleniu uczestniczył w działaniach wojennych między innymi w najkrwawszym i najtragiczniejszym epizodzie II Wojny Światowej którym była bitwa pod Budziszynem będąca częścią tzw. operacji łużyckiej.

Bitwa pod Budziszynem jest jednym z mniej znanych epizodów II Wojny Światowej być może dlatego, że Ludowe Wojsko Polskie nieudolnie dowodzone przez gen. Karola Świerczewskiego poniosło tam największe straty.

W bitwie trwającej pięć dni pomijając pojedyncze epizodyczne starcia w ciągu kilku dni następnych, 2 Armia Wojska Polskiego straciła 57% swoich czołgów i dział pancernych, 20% artylerii, 4902 poległych żołnierzy, 2798 zaginionych bez wieści i 10532 rannych co stanowiło 27% wszystkich strat poniesionych przez Ludowe Wojsko Polskie od października 1943 roku do maja 1945.

Los jednak Ojcu mojej żony sprzyjał i wraz z braćmi Witoldem i Stefanem szczęśliwie uszedł z tej masakry z życiem i doczekał końca wojny. Został odznaczony „Medalem Za Udział w Walkach o Berlin”. Po zakończeniu działań wojennych skierowano Go do ochrony wioski osadników wojskowych w Nietkowicach i tutaj się osiedlił. Wraz z nim zamieszkali też Jego bracia Bronisław, Witold, Stefan, Marian i siostra Maria.

Za koniec działań repatriacyjno-przesiedleńczych w Sycowicach należy uznać przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ostatnimi przesiedleńcami byli reemigranci z Rumunii /miejscowość Bulaj/ i były to rodziny Tyrpinów i Brynorzaków. W tym okresie osiedliły się też rodziny z krakowskiego: Kiszków, Samolejów, Wybrańców, Żabów /Julian i Mieczysław/.

Ostatni etap naszego wspólnego życia na Zachodzie to Czerwieńsk gdzie zamieszkujemy od 1978 roku do dziś. Zmiana miejsca zamieszkania z terenów zza Odry podyktowana była propozycją mojej nauczycielskiej pracy oraz stworzeniem naszym dzieciom dogodnych warunków dojazdu do szkół średnich.

Syn uczęszczał do technikum elektronicznego, a córka do liceum ogólnokształcącego. Po ukończeniu szkół średnich oboje wybrali studia techniczne i uzyskali tytuły magistra inżyniera na Politechnice Zielonogórskiej i Szczecińskiej.

Kiedy ukończyli studia zmieniły się możliwości zatrudnienia w Polsce i oboje nie mogli znaleźć pracy w wyuczonych zawodach/ budowa silników okrętowych, miernictwo budowlane/. Zdobyli więc nowe kwalifikacje i do dzisiaj je wykorzystują w pracy zawodowej. Córka kontynuuje tradycje rodzinne i pracuje w szkole jako nauczyciel matematyki a syn zrobił drugi fakultet: zabezpieczenia antykorozyjne i skoncentrował się na pracach wysokościowych.

Wraz z żoną mamy ogromną satysfakcję z dobrze wychowanych i wykształconych dzieci. Mamy również ogromną satysfakcję z czworga bardzo udanych wnuków, dwóch chłopców od córki i dwojga wnucząt od syna, którzy bardzo ambitnie uczą się i studiują mając przy tym oryginalne zainteresowania takie chociażby jak taniec towarzyski w stylu standardowym i latynoamerykańskim /Jakub/, grafika /Bartłomiej/, pływanie i ratownictwo wodne, harcerstwo /Piotr/ i jazda konna /Karolina/.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

 

cze 262015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Muszę przyznać, że życie w powojennych Sycowicach poza opisanymi tragicznymi zdarzeniami przebiegało bardzo spokojnie. Pomimo tego, że ludzie pochodzili z różnych terenów Polski, żyli ze sobą zgodnie wzajemnie sobie pomagając.

Nie było zawiści, nie było kłótni. Jak przyszła niedziela to była gościna, raz u jednego raz u drugiego. Pierwszy obywatel polski urodzony w Sycowicach w pierwszej połowie 1946 roku nosił nazwisko Błaszczyk i zamieszkiwał w domu który dzisiaj jest własnością Pani Moroniak.

Na porządku dziennym były często organizowane potańcówki. W Radnicy mieszkał Józef Wasilewski który ładnie grał na akordeonie i miał u nas na granie „stałe zamówienie”. Byli też inni muzykanci chociażby tacy jak mieszkaniec Sycowic Rusiecki. Bywało też tak, że często zaczynało czterech, a kończył jeden… .

Muszę przyznać, że z Rosjanami którzy stacjonowali w Sycowicach też nie było żadnych zgrzytów czy antagonizmów. Starali się być uczynni, na przykład jak ktoś potrzebował pojechać do Krosna dawali konie i bryczkę bez żadnego problemu. Jak potrzebne były jakieś lekarstwa też udawało się z nimi je załatwić.

Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien delikatny problem. W pierwszych powojennych latach wyczuwało się daleko posuniętą niepewność co do pozostania „na stałe” na ziemiach zachodnich. Tym obawom sprzyjała ciągle napięta sytuacja polityczna, groźba wybuchu Trzeciej Wojny Światowej i przeświadczenie, że „przyjdzie Niemiec i wszystko odbierze”.

Długo repatrianci traktowali Sycowice jako czasowe miejsce swojego pobytu, a myśl i nadzieja na powrót na ziemię swoich przodków głęboko tkwiła w ich umysłach. Nie należy się temu dziwić, a jedynie głęboko tym ludziom współczuć! Nie było to optymistyczne i nie zachęcało do snucia długofalowych planów związanych z gospodarowaniem „na swoim”.

Niejako potwierdzeniem tych obaw i w pewnym sensie nieszczęściem dla Sycowic i miejscowości położonych na zachodzie Polski było hasło: ”Cała Polska odbudowuje Stolicę”. Zaczął się okres masowej rozbiórki domów i wywożenia cegły na odbudowę Warszawy.

W Sycowicach rozebrane zostały na przykład okazałe piętrowe domy znajdujące się po lewej stronie przy wyjeździe na Krosno tuż za leśniczówką, gdzie mieszkali robotnicy pracujący w fabryce części do samolotów Luftwaffe znajdującej się w Szklarce Radnickiej. Dzisiaj teren ten porastają zdziczałe bzy rosnące w ruinach fundamentów.

Rozebrana została restauracja znajdująca się naprzeciwko zabudowań Pana Edwarda Gąsiewskiego przy drodze na Nietkowice. Do dzisiejszego dnia widać fragmenty schodów wejściowych i ruiny fundamentów porośnięte krzakami.

Rozebrano piekarnię i pocztę która znajdowała się naprzeciwko zabudowań Pani Napierałowej po obu stronach drogi gminnej przy skręcie w kierunku do Państwa Bakalarskich. Dzisiaj nie ma tam po nich żadnego śladu.

Plagą tamtych czasów było szabrownictwo w wykonaniu różnych „niebieskich ptaków” przybywających z poznańskiego i centralnej Polski. Z chwilą mojego przybycia do Sycowic w październiku roku 1945 nie było zasiedlonych jeszcze około 40 domów.

Panował w nich straszliwy bałagan uczyniony przez szabrowników poszukujących sprzętu domowego, mebli, wreszcie pieniędzy i kosztowności. Wszędzie walały się potłuczone sprzęty, garnki, ozdoby choinkowe i poprute pierzyny w których szabrownicy szukali „skarbów”… . Odbijane były deski od podłóg i rozwalane „podejrzanie” wyglądające fragmenty murów.

„Hitem” szabrowników były maszyny do szycia Singer i rowery które stanowiły standardowe wyposażenie niemieckiego gospodarstwa. W Bytnicy była składnica artykułów papierniczych i kiedyś wybrałem się tam razem z Ojcem. Wszystko było pootwierane i panował tam też niesamowity bałagan. Był tam też magazyn maszyn do szycia, ale w październiku roku 1945 już całkowicie „wyczyszczony”. Wzięliśmy trochę potrzebnych materiałów piśmiennych i wróciliśmy do domu z powrotem.

Nie chciałbym o poznaniakach mówić źle bo szanuję ich za inne cechy, ale byli to szabrownicy pierwszej klasy. Niewątpliwie wykorzystywali bliskość położenia terenów niemieckich przyłączonych do Polski i znajomość warunków lokalnych, co z kolei umożliwiało im penetrację terenu w pierwszej kolejności i wywózkę wszelakich niezabezpieczonych dóbr. Można by na ten temat wiele opowiadać, ale podam następujący przykład.

O tragicznej śmierci sołtysa Baczyńskiego powiadomiona została jego rodzina zamieszkująca w Poznańskiem. Owszem, przyjechali ciężarowym samochodem i skrupulatnie obładowali go wszystkim czym Baczyński dysponował a trzeba przyznać, że miał można powiedzieć bardzo luksusowo umeblowany cały dół „pastorówki”. Wiele z tych mebli pochodziło ze Szklarki Radnickiej w której mieszkańcy pracowali w fabryce części do samolotów Luftwaffe i powodziło im się bardzo dobrze.

Nie ma się czemu dziwić bo tak jak i inni, zgromadził to co Niemcy pozostawili, a co miało być zaczynem na przyszłe życie na ziemiach zachodnich. Jakby tego było mało, matka Baczyńskiego w towarzystwie funkcjonariuszy UB z których pomocy korzystała, wkroczyła do naszego mieszkania i zabrała nam pianino które Ojciec skądś przywiózł. Niestety nie dane nam było uczyć się gry na tym instrumencie. UB zarekwirowało nam również konia i dokard.

Była na tyle można powiedzieć bezczelna, że kazała odkręcić od stołu również tzw. centryfugę, czyli wirówkę do odwirowywania śmietany twierdząc przy tym, że to wszystko było własnością jej syna, a myśmy mu to zabrali… . Kiedy wszystko zapakowali, dopiero na wierzch tych łupów postawili trumnę i przykryli ciężarówkę plandeką… .

Matka Baczyńskiego nie dała jeszcze za wygraną i pobiegła na strych budynku gospodarczego znajdującego się obok domu w którym dzisiaj zamieszkują Państwo Kopczyńscy. Znalazła tam siodło do jazdy konnej które wywlokła i wrzuciła do ponad miarę naładowanej ciężarówki.
Tak obładowani łupami, z trumną i wieńcem na wierzchu ciężarówki, przykryli wszystko plandeką i ruszyli w drogę powrotną. Kuriozalne było to, że twierdziła przy tym, iż jej syn to wszytko kupił za pieniądze które otrzymał od wujka porucznika którego nawiasem mówiąc ówczesny żołd starczał jedynie na papierosy… .

Moja Matka z kolei nie mogła nadziwić się postępowaniu tych ludzi którzy przyjechali przecież po ciało swojego syna i którzy w obliczu śmierci ich bliskiego, nie mogli wyzbyć się pazernych instynktów. Opowiadam o tym jedynie dla prawdy historycznej, bo trudno nawet takie zachowania komentować.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 202015
 
Zdzisław Kociemba ze swoimi uczniami

Zdzisław Kociemba ze swoimi uczniami

Ojciec był kierownikiem gorzelni do czasu kiedy ona funkcjonowała, później otrzymał 16 ha ziemi i zajmował się przez pewien czas rolnictwem. Oprócz pracy w gorzelni przez kilka lat pełnił również funkcję wójta w gminie w Nietkowicach, a także zastępcy kierownika tartaku w Bytnicy. Następnie znowu powrócił na gospodarstwo które prowadził do roku 1968 kiedy to zupełnie niespodziewanie zmarła na raka moja Matka która nigdy nie chorowała i była po prostu okazem zdrowia.

Pierwszą siedzibą gminy były Brody, a wójt nazywał się Piotr Sas. Następnie siedzibę przeniesiono do Nietkowic gdzie wójtem był mój Ojciec Franciszek Kociemba. Do gminy należały: Pomorsko, Brzezie, Brody, Bródki, Nietkowice, Będów, Radnica i Sycowice.
W chwili mojego przyjazdu do Sycowic nie było tam żadnej szkoły, dopiero z czasem w roku 1946 rozpoczęto nauczanie. Pamiętam, że pierwszym nauczycielem był Pawlukiewicz, zięć Pietrusewiczowej który ożenił się z jej najstarszą córką.
W czerwcu 1946 roku po raz pierwszy po wojnie mieszkańcy Sycowic poszli do urn wyborczych. Krajowa Rada Narodowa jako Rząd Tymczasowy zarządziła referendum ludowe które przeszło do historii pod nazwą 3 x TAK. Hasło referendum brzmiało następująco: „3 x TAK to Polski Twój znak. Jesteś Polakiem powiedz TAK”.
Referendum dotyczyło trzech pozornie ogólnych kwestii i miało być sprawdzianem popularności rządzących krajem komunistów i ich sojuszników.

  1. Czy jesteś za zniesieniem Senatu?
  2. Czy chcesz utrwalenia w przyszłej Konstytucji ustroju gospodarczego, zaprowadzonego przez reformę rolną i unarodowienie podstawowych gałęzi gospodarki krajowej, z zachowaniem uprawnień inicjatywy prywatnej?
  3. Czy chcesz utrwalenia zachodnich granic Państwa Polskiego na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej?

Całe referendum w skali kraju było ordynarnie sfałszowane, a jego przebieg i manipulacje nadzorowała specjalnie oddelegowana do Polski ekipa funkcjonariuszy radzieckich służb specjalnych.
Pamiętam dokładnie, że referendum to w Sycowicach odbyło się w atmosferze ubeckiego terroru. Na wzór sowiecki zostali powołani tzw. dziesiętnicy, którzy wspierali działającego sołtysa. Dziesiętnicy mieli rozpowszechniać wyborczą propagandę i namawiać ludzi do głosowania zgodnie z wytycznymi władzy.
Władzy tej z kolei przeciwstawiali się działacze mikołajczykowskiego Polskiego Stronnictwa Ludowego nie zgadzający się na zniesienie Senatu. Trwała nierówna wojna propagandowa bowiem ubecy skutecznie blokowali stronników ludowców nie pozwalając im na kontakty z ludnością.
Wieś zalana była wizualną propagandą, a na murach i płotach brakowało miejsca na kolejne plakaty. Ubecy pilnowali aby wszystko to co było rozwieszane wisiało w stanie nienaruszonym. Ulotki i plakaty PSL znikały jak przysłowiowa kamfora. Nieprawomyślni i oporni, dni poprzedzające głosowanie i sam dzień głosowania, spędzali w ubeckim „żłobku” w Krośnie Odrzańskim
Podobny scenariusz, a nawet represyjnie gorszy, obowiązywał również podczas pierwszych lutowych wyborów do Sejmu w roku 1947 w czasie których na prezydenta PRL wybrano Bolesława Bieruta. W niecałe dwa lata później, to jest 15 grudnia 1948 roku nastąpiło jak to wtedy określano: zjednoczenie ruchu robotniczego w czasie to którego nastąpiło połączenie Polskiej Partii Robotniczej /Gomółka/ i Polskiej Partii Socjalistycznej /Cyrankiewicz/.
Powstała wtedy Polska Zjednoczona Partia Robotnicza „miłościwie” nam panująca do czasu kiedy Mieczysław Rakowski, ówczesny przywódca Partii wypowiedział znamienne słowa: „ Sztandar PZPR wyprowadzić…”.
W roku 1946 rozpocząłem naukę w liceum w Krośnie Odrzańskim, gdzie uczęszczałem, aż do roku 1948. W między czasie miała miejsce reforma szkolnictwa i chcąc kontynuować naukę według starego programu musiałem przenieść się do Nowej Soli, gdzie zdałem maturę w roku 1951. Zdobyłem tam również uprawnienia pedagogiczne zdając dodatkowo tzw. maturę pedagogiczną.
Ponieważ w tych czasach obowiązywały nakazy pracy, otrzymałem skierowanie do Krosna Odrzańskiego gdzie zaproponowano mi pracę w Toporowie. Byłem tam krótko bo tylko dwa i pół miesiąca, po czym przeniesiono mnie do Brodów.
Po roku czasu zostałem kierownikiem szkoły, ale wtedy wybuchła właśnie awantura koreańska i wszystkich młodych mężczyzn „capnięto” do wojska, a w szkolnictwie pozostały prawie same kobiety. Zebrano nas w dużej sali „Polskiej Wełny” gdzie czekaliśmy na wojskowych „kupców”. Kiedy jednak zobaczyliśmy niebieskie otoki krew odpłynęła nam z twarzy, bo byli to lotnicy gdzie służba trwała 3 lata. Rozpocząłem ją w Oficerskiej Szkole Lotniczej Nr 5 w Radomiu.
Komendantem szkoły był Rosjanin pułkownik Bystrow, a zastępcą Polak podpułkownik Szwarc, szefem sztabu zaś kapitan Beżkowski. Kiedy Rosjanie odeszli dowództwo objęli Polacy, a Komendantem został podpułkownik Szwarc. W roku 1955 otwarto nowe lotnisko w Nowym Mieście nad Pilicą i nasza jednostka została przebazowana do tego właśnie miasta.
Uczciwie rzecz ujmując w wojsku miałem bardzo dobrze, bo byłem kierownikiem tajnej kancelarii do której niewielu miało wstęp i dostęp. Była to jednak duża odpowiedzialność, bo każdy papierek nie miał prawa nigdzie zaginąć. Do dzisiaj pamiętam coroczne kontrole które skrupulatnie sprawdzały dokumenty, papierek po papierku.
Pełniłem też funkcję chronometrażysty prowadząc ewidencję lotów, a także czas ich trwania i rodzaj wykonywanych przez pilotów zadań w powietrzu. Następnie dokonywałem wpisów w książce lotów dla poszczególnych pilotów.
Kiedy nadszedł upragniony przez każdego żołnierza dzień odejścia do cywila, a był to październik roku 1956, pojechałem do domu oczywiście po cywilne ubranie. Okazało się jednak, że w związku z sytuacją w kraju Minister Obrony Narodowej Konstanty Rokossowski, nakazał przedłużenie służby wojskowej do czasu wyjaśnienia sytuacji politycznej co przedłużyło moją służbę o jeden miesiąc, a tym samym trwała ona 37 miesięcy.
No cóż, rozkaz nie gazeta wyjścia żadnego nie było. Obowiązywała pełna gotowość bojowa, spaliśmy w butach i nikt nigdzie nie mógł się ruszyć. Po miesiącu tej nerwówki rozkaz o przedłużeniu służby został odwołany i szczęśliwie wróciłem do domu. W taki oto sposób w wojsku służyłem do roku 1956, a kończąc służbę wojskową załatwiłem sobie przeniesienie do szkoły w Sycowicach. Moi wojskowi przełożeni bardzo życzliwie podeszli do mojej prośby i załatwili wszystko co potrzeba.
Kiedy trafiłem do Sycowic zastałem tam jedynie dwie nauczycielki Panie: Stanisławę Brus i Czesławę Szulgę. Szkoła była siedmioklasowa i nauczałem tam do roku 1962 kiedy to dostałem propozycję objęcia placówki w Będowie, gdzie z kolei pracowałem przez najbliższe 10 lat.
Następnie otrzymałem propozycję zostania dyrektorem szkoły w Nietkowicach gdzie pracowałem do 1977 roku kiedy to z kolei zostałem Zastępcą Dyrektora Szkoły w Czerwieńsku, a następnie Zastępcą Gminnego Dyrektora Szkół w Czerwieńsku i na tym stanowisku pracowałem do czasu likwidacji szkół gminnych.
W 1985 roku przeszedłem na emeryturę i przez 7 lat pracowałem w niepełnym wymiarze czasu pracy w Szkole Podstawowej w Płotach, by definitywnie rozstać się w 1992 roku z nauczycielską pracą. W ten sposób całe moje nauczycielskie życie przebiegało na terenie Gminy i Miasta Czerwieńsk.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Translate »