Adam

lip 142014
 
Pierwszy po lewej stronie Julian Szatiłło, Ojciec Pani Haliny Paszkowskiej

Pierwszy po lewej stronie Julian Szatiłło, Ojciec Pani Haliny Paszkowskiej

Tatuś pracował w kołchozie kosząc zboże kombajnem. Tam deszcz nie padał, a pola nawadniane były specjalnymi rowami melioracyjnymi. W kołchozie tym nie było wody po którą należało chodzić po kilka kilometrów.Początkowo otrzymywaliśmy pomoc z UNRY która była amerykańską organizacją pomagającą ofiarom wojen. Dostawaliśmy ubrania i jedzenie, jednak wkrótce ta pomoc z nieznanych nam powodów całkowicie ustała i zaczął się przerażający GŁÓD! Bywało tak, że przez trzy dni nie mieliśmy nic do jedzenia!

Miejscowi Kazachowie początkowo byli bardzo dla nas życzliwi, częstowali jedzeniem, ale później przestali. Zaproponowali Mamie pracę przy ręcznym mieleniu pszenicy. Do naszej lepianki przynieśli żarna na których Mama mieliła ziarno.

Zawsze zostawiała garść zmielonej mąki i robiła dla mnie proste jedzenie, ot woda „zaklepana” mąką, ale jak mi to wtedy smakowało…. . Kazachowie wkrótce odkryli ten „proceder”, zabrali żarna i kazali przychodzić do pracy do ich domostw.

W odległości około 150 kilometrów od nas generał Anders formował jednostki Wojska Polskiego. Tatuś postanowił dostać się do tego wojska. Uszedł jednak jedynie 100 kilometrów, był osłabiony głodem, nogi miał opuchnięte i pokaleczone i zamiast do wojska trafił do szpitala.

Dowiedzieliśmy się, że w przydrożnym rowie niedaleko naszego kołchozu zdycha koń. Mama poszła tam razem z innymi i z tego konia powycinała co tylko się dało. Po powrocie do domu ugotowała to mięso bez soli i zaniosła Ojcu do szpitala!

Aby dostać cokolwiek do jedzenia nosiłam Kazaszce wodę, pomagałam w sprzątaniu, a czasami żebrałam… . Zbierałam z ziemi wszystko co się nadawało do jedzenia. Brakowało ubrań, butów, pościeli. Mój cały ubiór to było to co miałam na sobie… . Kiedy Matka prała mi to odzienie siedziałam nago czekając, aż wyschnie…. .

Miałam wtedy 10 lat i w końcu zachorowałam na tyfus. Kiedy gorączkowałam, w marzeniach wracałam do naszego domu w Polsce, głaskałam Mamę po policzkach i mówiłam: „ Mamusiu, żeby tak do Polski wrócić, chleba się najeść i umrzeć… „.

Ojciec wrócił ze szpitala, ale był bardzo osłabiony i z czasem zaczął puchnąć z głodu. Był wtedy marzec i na stepie zaczęły pojawiać się grzyby podobnie do naszych pieczarek. Tatuś wziął jakiś koszyk i poszedł w step aby nazbierać tych grzybów. Nie było go długo, bo cały dzień.

Pod wieczór zaniepokojona Mama poszła do lokalnego przedstawiciela sowieckiej władzy i zameldowała, że mąż nie wrócił ze stepu. Ten odpowiedział: „Co się martwisz? Nazbiera grzybów, sprzeda i wróci, będziesz miała pieniądze!”.

Na drugi dzień Tatuś również nie wrócił. Moja Mama wraz z sąsiadką rozpoczęły poszukiwania i przez dziewięć dni przeszukiwały bezkresny step. Modliły się i zaklinały rzeczywistość: „Dobra duszo, zła duszo, daj jakiś znak”, ale znaku żadnego nie było… . Z odrobiny mąki kukurydzianej którą dostała od sąsiadki Mama ugotowała tzw. bałangę czyli wodę „zaklepaną” mąką. Obie zjadłyśmy po troszeczku pozostawiając resztę dla Ojca który mógł się pojawić w każdej chwili.

Kiedy obie wyszłyśmy z domu w którym nie było drzwi, pies kołchozowego urzędnika wdarł się do naszego domu i zjadł porcję przeznaczoną dla Ojca. Kiedy dowiedziałam się o tym zaczęłam strasznie rozpaczać z żalu, że Ojciec nie będzie miał nic do jedzenia. Dziesiątego dnia Mama już nie wyruszyła na poszukiwania.

Po piętnastu dniach Kazach pasący owce znalazł Ojca. Leżał na lewym boku, nie miał już nosa, oczu i uszu co było dziełem drapieżnych ptaków i stepowych zwierząt, a obok leżały wyschnięte grzyby…. .

Ciała nie dało się już ruszyć i Kazachowie aby oszczędzić Matce tego strasznego widoku, obsypali głowę Ojca ziemią. Następnie tak jak leżał usypano mogiłę i obłożono czym tylko się dało. Myśmy z Matką aby uniemożliwić jej zniszczenie przez pasące się bydło i owce, wykopałyśmy rów i na mogile postawiłyśmy krzyż.

Po tym smutnym pogrzebie wróciłyśmy do domu, a każdy następny dzień był walką z głodem i walką o przeżycie. Kiedy było już po żniwach, chociaż nie wolno było tego robić, poszłyśmy na ściernisko nazbierać kłosów zboża. Dlaczego nie wolno? Bo nie i tyle! Niech zgnije, ale wziąć nie można…. .

Śpieszyłyśmy się bardzo, żeby nas nikt nie widział i kiedy nazbierałyśmy woreczek ziarenek ruszyłyśmy do domu. Na nasze nieszczęście nadjechał na koniu Kazach i zaraz zorientował się o co chodzi. Ku mojemu przerażeniu zaczął napierać koniem na Mamę i kazał oddać woreczek ze zbożem. Zabrał go i z satysfakcją wysypał na drogę.

Upadłyśmy na kolana i błagałyśmy go, aby pozwolił nam zebrać połyskujące ziarnka pszenicy, lecz Kazach z upodobaniem końskimi kopytami tratował ziarno wbijając je głęboko w ziemię. Resztkami sił dotarłyśmy do domu kolejny dzień pozostając bez żadnej strawy. Zrozpaczona Matka mówiła do mnie: niedaleko grób Ojca, a my wracamy głodne do domu… .

Po tym wydarzeniu Matka powiedziała mi, że w sytuacji kiedy nie mamy co jeść i w co się ubrać, odda mnie do „ochronki” prowadzonej przez Polaków w Sajramie w odległości około 150 kilometrów od naszego kołchozu. Ochronka była sierocińcem gromadzącym polskie sieroty i półsieroty z nadzieją na „przechowanie” i uratowanie tych dzieci.

Kiedy tam trafiłam obcięto mi warkocze które sięgały do pasa, a czas pobytu wypełniony był ciężką jak na nasz wiek pracą ale również i nauką. Polscy nauczyciele robili co mogli abyśmy jak najwięcej dowiedzieli się o Polsce.

Uczyliśmy się pisać, czytać i liczyć, ale również były lekcje historii i patriotyczne piosenki oraz wiersze których Rosjanie zakazali nam śpiewać i recytować. Jedna z takich „zakazanych piosenek” miała następujące słowa które doskonale pamiętam:

Gdy po trzech latach z wojny powracałem
i o swej Polsce śmiało rozmyślałem.
Zawsze smutny, zawsze zadumany,
aż raz stanąłem miedzy grobowcami.
Wtem usłyszałem jakiś głos spod ziemi,
Co ty tu robisz między umarłemi?
Co ty tu robisz, czego się przechadzasz
I nam umarłym w spoczynku przeszkadzasz?

Oddal się oddal od naszych Rodaków
Bo tu jest spoczynek rycerzy Polaków!
Oddal się oddal, możeś cudzoziemiec?
Albo też Moskal albo też i Niemiec?

Więc ja ruszyłem , odchodzić już miałem,
POLAKIEM jestem, śmiało zawołałem.
Wtem wyszedł rycerz zbrojny okryty ranami
Wróć się, ach wróć się, proszę cię ze łzami.

Co słychać z Naszą Polską ukochaną
Czy jest już wolną czy jeszcze poddaną?
Bo kiedy ja żyłem w smutnym stanie była
Garstka jej wiernych rycerzy broniła.

Albo smutny wierszyk o Panu Kapitanie i jego bułanym koniku, a także drugi o młodym żołnierzu.

Miły wietrzyk powiewuje, skąd to wojsko maszeruje?
Pan Kapitan naprzód jedzie, konik jego smutno idzie.
Mój konisiu, mój bułany, czemu żeś tak zatroskany?
Turbuję się o swe życie, bo mnie więcej nie ujrzycie.
Ujrzycie mnie leżącego, w szczerym polu zabitego… .

W dalekim polu jest cichy grób
Barwią się kwiaty u jego stóp
A w grobie krwawiąc świętymi rany
Leży nasz polski żołnierz kochany

Młody żołnierzu spokojnie spij
Plon najcudniejszy wyrósł z Twej krwi
I na wiek wieków Ojczyzna cała
Dała Ci serce i pamięć dała

Młody żołnierzu, spokojnie śpij
Bo jak do boju stanąłeś Ty
Tak cały naród stanie w potrzebie
Za kraj, za wolność, za grób Twój i Ciebie.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

lip 072014
 
Halina Paszkowska

Halina Paszkowska

Sybiracka opowieść część 1
Kazach wysypał z woreczka na ziemię z trudem zebrane przez nas na ściernisku połamane kłosy i na naszych oczach końskimi kopytami wbijał je w ziemię. Upadłyśmy na kolana błagając go aby pozwolił zebrać nam ziarno, a on kazał wynosić się precz…!
Maj 2012 roku. Nietkowice.

Nazywam się Halina Paszkowska i urodziłam się jako jedynaczka 1 sierpnia 1933 roku w Warszawie. W 1937 roku wyjechaliśmy na wschód na Polesie, do miejscowości Smolarnia w powiecie Mikoszewicze w województwie Łuniniec. Smolarnia była niewielką osadą składającą się z 5 domów. Ojciec Julian Szatiłło ukończył kurs dla gajowych i rozpoczął pracę w tym zawodzie.

Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna i na Polesie wkroczyła Armia Czerwona, Matka przeczuwając nadciągające nieszczęścia zaproponowała abyśmy wyjechali do siostry Ojca do Skarżyska. Ojciec jednak który był człowiekiem spokojnym i dla wszystkich niezwykle życzliwym odpowiedział, że nikt nam nic nie zrobi ponieważ nikomu nie szkodzi, zajmuje się tylko lasem, to jakoś przeżyjemy.

W czasie jakiegoś służbowego szkolenia skradziono mu ubranie cywilne i do domu wracał w mundurze gajowego. Sowieci wzięli go za uciekiniera z wojska i osadzili w areszcie. Sytuacja była groźna, ponieważ taki areszt mógł się zakończyć wyrokiem śmierci.

Ojciec był dobrym człowiekiem którego wszyscy lubili i szanowali. W pobliskiej miejscowości liczącej 300 domów mieszkańcy składali podpisy pod petycją do sowieckich władz o Jego uwolnienie. Po dwóch tygodniach zwolniono Ojca, ale wolnością nie cieszył się zbyt długo, bo zaledwie 3 dni.

Czwartego dnia o świcie, 10 lutego 1940 roku do naszego domu weszli sowieci i nakazali natychmiastowe opuszczenie mieszkania. Ojca posadzili na krześle, a obok Niego stało dwóch uzbrojonych sołdatów. Matka obudziła mnie i powiedziała, że musimy się pakować bo „wyjeżdżamy do cioci”.

Byłam mała, ale bardzo mnie to wszystko dziwiło. Kiedy Matka musiała wyjść na dwór, sołdaci nie opuszczali Jej ani na chwilę. Kilku z nich przeszukiwało dom być może w poszukiwaniu broni którą Matka wiedziona przeczuciem oddała wcześniej do nadleśnictwa.

Zapakowali nas do sań i ruszyliśmy w mroźną noc do najbliższej stacji kolejowej. Było do niej ze 3 kilometry, ale kluczyliśmy po innych wsiach zabierając kolejne rodziny. Za saniami pobiegł nasz podwórzowy pies ale kiedy zorientował się, że odjechaliśmy zbyt daleko, usiadł na śniegu i rozpaczliwie i żałośnie zawył. Pewnie przeczuwał, że więcej już się nie zobaczymy.

Nie pamiętam jak nazywała się ta stacja, ale po dotarciu do niej zapakowali nas do bydlęcych wagonów, zamknęli drzwi od zewnątrz i transport ruszył. Ludzie płakali bo nie wiedzieli gdzie nas wiozą, panowało przerażenie i wielka niepewność co z nami będzie.

Transport zatrzymywał się raz dziennie, otwierano drzwi, podawano wodę, a jak jej nie było to śnieg. Wypuszczano na zewnątrz tylko kilka osób i cały czas nadzorowano ich pod bronią. W tym czasie ludzie ci starali się zdobyć trochę drewna do żelaznego piecyka który stał na środku wagonu. Jednak nie zawsze w miejscu gdzie stawał transport było drewno.

Sowieci z obawy czy nie została powiększona i czy nikt nie uciekł, sprawdzali każdorazowo wielkość wyrąbanej w podłodze dziury która służyła do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Powoli mijały dni i tygodnie, a my jechaliśmy lasami których końca nie było widać.

Kiedy byliśmy już u kresu podróży transport kolejowy zatrzymał się i przesadzono nas na sanie. Nie było dróg, a kolumna sań jedne za drugimi, przemieszczała się zamarzniętymi korytami rzek. Straszna to była podróż, pod płozami sań trzaskał pękający lód i myśleliśmy, że to nasze ostatnie godziny. Dotarliśmy jednak do miejsca przeznaczenia którym były drewniane baraki stojące na skraju lasu.

Od następnego dnia zaczęła się mordercza praca przy wyrębie drzew. Tatuś przy temperaturze sięgającej -50 st. C codziennie chodził po kilka kilometrów do miejsca ścinki. Obowiązywały normy. Jak ktoś je wykonał dostawał 400 gram kiepskiej jakości chleba, jak ktoś ich nie wykonał, tylko 200 gram. Mama ze względu na problemy z sercem nie pracowała i zajmowała się tylko mną, a więc nie dostawała żadnego przydziału chleba.

Tatuś nie był nawykły do ciężkiej fizycznej pracy i normy na ogół nie wyrabiał. Póki mieliśmy jeszcze resztki żywności z Polski głodu nie było, z chwilą jednak kiedy żywność ta skończyła się, zaczęliśmy głodowanie.

W pobliżu był kołchoz, ale aby się do niego dostać trzeba było mieć specjalne pozwolenie którego i tak nikt nie wydawał. Ludzie chodzili tam nocą wymieniając na żywność wszyto co mieli: kołdry, swetry, ubrania, pościel itp. Jeśli „przemytnicy” zostali złapani, zabierano im wszystko co mieli ze sobą.

Ludzie zaczęli umierać z głodu, z wyczerpania, z zimna, często „zasypiali” pod drzewami w czasie wykonywania katorżniczej pracy. Sowieccy nadzorcy z lekceważeniem i pogardą wyrażali się o Polakach. Jeden z nich mawiał: „ja to bym wszystkich Polaków wystrzelał jak sobaki”.

W 1941 roku sowieci zrobili zebranie i powiedzieli zesłańcom, że mają starać się o rosyjskie obywatelstwo i otrzymają rosyjskie paszporty . Po powrocie do baraków rozległ się straszny płacz i zapanowało niesamowite przygnębienie. Czyżbyśmy Polski, ukochanej Ojczyzny nie mieli nigdy już oglądać?

Chwyciłam za grzebień i ojcowską bibułkę do papierosów i na tym „instrumencie” odegrałam „Jeszcze Polska nie zginęła…”…. , po czym strasznie się rozpłakałam wołając do Rodziców: „ ja chcę do Polski, ja chcę do Polski…”. Rodzice przytulali mnie i powtarzali, że teraz pojechać tam nie możemy…. .

Pomimo tej beznadziejnie ciężkiej sytuacji mój Tatuś nie zapominał o tym aby mnie uczyć. Nauczył mnie pisania i czytania, a również liczenia. Jednym z najważniejszych „przedmiotów’ była jednak historia Polski. Kiedy trafiłam później do ochronki, dano mnie od razu do drugiej klasy, chociaż nigdy wcześniej do szkoły nie chodziłam.

W między czasie w związku z napaścią Niemiec na Związek Radziecki zmieniła się sytuacja polityczna i Sowieci zaczęli mieć inne problemy. Wszyscy zesłańcy zostali zwołani ponownie i ku ich zaskoczeniu zakomunikowano im, że wybuchła wojna z Niemcami i że: „Jesteście wolne grażdaniny, ujeżdżajcie kuda chatitie”.

Nie ukrywam, że byliśmy tym faktem bardzo uradowani ponieważ sądziliśmy, że wrócimy do Polski. Nie wiedzieliśmy wtedy jak bardzo się myliliśmy. Część z naszych została, ale nas załadowano do pociągu i tydzień po tygodniu wieziono przez lasy, góry Uralu i stepy, do południowo wschodniej Azji, do Kazachstanu.

Na jednej ze stacji której nazwy nie pamiętam nakazano opuszczenie pociągu przez wszystkich mężczyzn którym polecono pobranie wiader i udanie się po prowiant. Kiedy mężczyźni oddalili się, pociąg ruszył i z zawrotną prędkością zaczął oddalać się od stacji.

Nie wiem jaki był tego cel takiego postępowania, czy wykolejenie pociągu i zmasakrowanie kobiet i dzieci, a samotnych mężczyzn zabranie do katorżniczej pracy, czy nastraszenie nas, trudno mi cokolwiek powiedzieć.

Ja z Mamusią siedziałam na jednej desce trzymając się żelaznego okna, ludzie płacząc powychodzili spod prycz i zgromadzili się na środku wagonu, piec się przewrócił i tak pędziliśmy przez pół dnia.

W końcu pociąg zatrzymał się na dość dużej stacji. Pewien staruszek którego nie zabrano po prowiant chodził po wagonach w poszukiwaniu biało czerwonej flagi którą jak twierdził należy wywiesić po to aby pokazać, że tu są Polacy.

Po wywieszeniu flagi wokół pociągu pojawiło się mnóstwo rodaków którzy pytali „skąd i dokąd jedziecie?”, ale my niestety nic nie mogliśmy odpowiedzieć, bo sami nie wiedzieliśmy co z nami będzie dalej.

Polacy mówili, że stoją na tej stacji już trzy dni i postąpiono z nimi dokładnie w taki sam sposób jak z nami z tym, że w końcu mężczyźni do nich dołączyli. Oni również zastanawiali się jaki był cel rozdzielenia rodzin. Przeważała opinia, że chcieli nas wywieźć na „białe niedźwiedzie” czyli po drodze uśmiercić i pozbyć się „kłopotu”. Dlaczego do tego nie doszło, nikt z nas nigdy się nie dowiedział.

W między czasie nasi mężczyźni kiedy wrócili na stację zaczęli dopytywać się co się stało z ich rodzinami, zaczęli chodzić po lokalnych komendanturach z tym jednoznacznym pytaniem. Na nasze szczęście z niezrozumiałych dla nas powodów zawrócono transport i po trzech dniach podróży byliśmy znowu razem. Chciałabym zwrócić uwagę na to, że trasę którą przebyliśmy w ciągu pół dnia, pokonaliśmy z powrotem w ciągu trzech dni… .

Ruszyliśmy w dalszą drogę, a kiedy zatrzymywał się pociąg podchodzili nieznani nam ludzie i dawali co mogli: trochę chleba, zbożową kawę, czy wrzącą wodę którą nazywali „kipitok”. Nasza podróż do Kazachstanu przerywana postojami w różnych nieraz przypadkowych miejscach trwała 9 tygodni . Część drogi przebyliśmy statkami czyli „parachodami”, a na końcu naszej niewolniczej podróży dotarliśmy do kołchozu „Turmus” w rejonie Czajan do których było około 8 kilometrów. Razem z Mamusią i Tatusiem zamieszkałam tam z dwoma polskimi i jedną żydowską rodziną.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 302014
 
Jadwiga Andrzejaszek

Jadwiga Andrzejaszek

Na Syberii przeżyliśmy tylko dzięki zaradności moich Rodziców. W „ziemlance” pod piecem siedziała nasza jedyna kura znosząca codziennie jedno jajko i dwie królice które coraz się kociły. Ojciec w Irtyszu łapał ryby, a w kołchozowym magazynie tłuste wróble, poza tym mieliśmy szczęście spotykać dobrych ludzi, którzy nie robili nam żadnej krzywdy. Marzec 2012 roku. Bródki.

Nazywam się Jadwiga Andrzejaszek z domu Gomółko i urodziłam się 27 maja 1935 roku za Bugiem, koło Wilejki. Mój Ojciec był wojskowym i służył najpierw w Armii Radzieckiej, a następnie przeszedł do Polskiego Wojska i pełnił służbę w Sokółce /Grodnie/ gdzie poznał Mamę. Kiedy się pobrali zmienił pracę i został leśniczym w prywatnych majątku ziemskim. Miałam dwie siostry i dwóch braci. Kiedy w 1939 roku sowieci weszli do Polski aresztowali mojego Ojca, skazali go i osadzili w więzieniu, bo to był „Polski Pan”!

Kiedy zaprzyjaźniona z nami sąsiadka ostrzegła Matkę, że Białorusini szykują się do obrabowania nas, Matka schowała co cenniejsze rzeczy i pościel, a posiadaną świnię ubiła szykując się na trudne czasy. Zgodnie z zapowiedzią sąsiadki, Białorusini przyszli i zabrali nam wszystko co tylko wpadło im w ręce. W rabunku tym uczestniczył również nasz najbliższy sąsiad którego Ojciec uważał za przyzwoitego człowieka.

Po kilku dniach od tego zdarzenia w nocy, do naszego domu zapukali sowieccy bojcy z nakazem natychmiastowego opuszczenia mieszkania, a Matce powiedzieli, że zawiozą nas do Ojca! Trzeba przyznać, że byli dla nas dość życzliwi i podpowiadali aby zabierać ze sobą wszystko co się da, bo jedziemy w długą drogę i wszystko będzie nam potrzebne… . Powieźli nas na stację kolejową w Wilejce, gdzie zapakowani całą rodzinę do bydlęcych wagonów.

Na stacji tej koczowaliśmy trzy dni w czasie których cały czas dowożono kolejne grupy ludzi. Właściwie można było stamtąd uciec, ale mógł to zrobić jedynie młody sprawny człowiek, cóż jednak mogła zrobić Matka z gromadką maleńkich dzieci?

Kiedy pociąg ruszył, nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy i co z nami będzie. Po miesiącu czasu dotarliśmy do północno wschodniego Kazachstanu nad rzekę Irtysz, gdzie cały skład zatrzymał się w szczerym polu, kazano nam wysiadać i zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Spaliśmy na ziemi pod gołym niebem, a matka przykrywała nas czym tylko mogła, abyśmy nie pomarzli. Po kilku dniach wraz z inną kobietą zwróciła się do lokalnych władz sowieckich o jakieś zakwaterowanie ponieważ koczowanie pod gołym niebem wraz z dziećmi doprowadzi do tego, że wszyscy wymrą.

Po tej rozmowie sowieci umieścili nas w starej szkole, po osiem rodzin w każdej sali. Matka podpowiadała nam, że po wejściu na salę mamy zajmować miejsce jak najbliższe kuchni. Przy kuchni będzie zawsze cieplej, a w czasie gotowania będzie bliżej do strawy i rzeczywiście tak było.

Miałam wtedy zaledwie cztery lata i niewiele rozumiałam z tego co się wokół mnie dzieje. Nie pamiętam wszystkich zdarzeń, nazw miejscowości czy nazwisk ludzi, nie pamiętam też wielu szczegółów, ale niektóre obrazy utrwaliły mi się na całe życie.
Matka zatrudniona została w pobliskiej kopalni węgla do której dojeżdżała wozem zaprzężonym w jednego konia. Pewnego razu kiedy chciała popędzić go batem koń wierzgnął i złamał Matce obojczyk. W tej sytuacji nie mogła pracować i nie mogła się należycie nami opiekować.

W tym czasie bardzo trudnych warunków życia nie przetrzymał jeden z moich braci i ku rozpaczy Matki i pozostałego rodzeństwa musieliśmy go pochować. Mnie też niewiele brakowało, bo zatrułam się kwasem z gotowanego szczawiu. Ludzie z braku pożywienia gotowali i jedli ten szczaw który w większych ilościach był toksyczny.

Matka zaczęła w tym czasie pisać pisma do różnych władz z prośbą o zwolnienie Ojca. Trwało to dłuższy czas, ale Ojca rzeczywiście zwolniono i pozwolono na przyjazd do nas. Zupełnie nie wiem jak mogło się to stać, bo w dokumencie który po wielu staraniach otrzymałam z Białoruskiego Archiwum Państwowego w dniu 30.09.1994 roku, /poprzez Wydział Konsularny Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej/ tego nie napisano.

Podano jedynie, że Ojciec mój został aresztowany w dniu 21 września 1939 roku, czyli czwartego dnia po wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich i skazany wyrokiem sądu w dniu 20 lipca 1940 roku na 8 lat ciężkich robót za: „rozpowszechnianie kliewiety czyli oszczerstw, na terenie Związku Radzieckiego”. Osadzono go w łagrze w Archangielsku, a następnie w dniu 25 września 1941 roku bez podania jakiejkolwiek przyczyny zwolniono z odbywania dalszej kary, a następnie 28 sierpnia 1989 roku rehabilitowano…. .

Ojciec po zwolnieniu z łagru z trudem ustalił nasze miejsce pobytu i na piechotę, a częściowo podjeżdżając rozmaitymi „okazjami”, dotarł do nas. Podróż przerywana była często przy piekarniach w których za porąbanie drewna dostawał chleb i prowiant na dalszą drogę…. .

Rozpoczął pracę w jakimś zakładzie który przygotowywał zboże do transportu. W tym czasie matka zajmowała się tylko dziećmi, ale z czasem poszła do pracy do tego samego zakładu i pomagała Ojcu. Byliśmy jedyną polską rodziną przebywającą w tej wiosce. Przebywając w skrajnie trudnych warunkach wszystkie dzieci zachorowały na odrę i pamiętam, że Ojciec z braku jakiegokolwiek transportu każde z nas zanosił na plecach do szpitala. Nie pamiętam jak ten szpital był daleko i jak nas tam leczono, ale dobrze sobie przypominam, że stawiano nam bańki.

Ojciec w pewnym sensie zaprzyjaźnił się z dyrektorem kołchozu który w dowód wielkiego zaufania odstąpił nam swoją „ziemlankę”. Dyrektor wraz z rodziną zamieszkiwał w budynku rządowym, ale miał przygotowaną „na wszelki wypadek” własną „ziemlankę” do której w każdej chwili mogła by się przeprowadzić jego żona z dziećmi w sytuacji gdyby popadł w niełaskę i został aresztowany.

O to nie było trudno, bo również Rosjanie przez wszechobecne NKWD poddani byli różnym szykanom. W magazynach nie mogło być niczego za dużo albo za mało, nic nie mogło spleśnieć lub być zniszczone. W sytuacji kiedy ludzie głodowali, dyrektor miał niezły orzech do zgryzienia, aby wszystko w papierach i w magazynach nie budziło żadnych zastrzeżeń.

Z miejscowymi Kazachami nie mieliśmy żadnych problemów. Mieli ciekawe zwyczaje między innymi takie, że kobiety nie wydawały się za mąż tak jak jest to u nas. Były po prostu wykradane i porywane przez mężczyzn… . Nikomu to nie przeszkadzało i wszyscy byli zadowoleni… Kazachskich mężczyzn pamiętam jako ludzi o bardzo ciemnej karnacji i bardzo silnym owłosieniu.

Podstawą pożywienia był chleb wydawany na kartki. Okazało się jednak, że pobliski Irtysz był niezwykle rybną rzeką . Z pobliskich kołchozów wszystkie spleśniałe zboże wysypywano do tej rzeki, co z kolei było rajem dla różnego gatunku ryb z różnych stron ściągających do tego bogatego żerowiska. Nie było żadnych zakazów ani potrzeby uzyskiwania jakichkolwiek zezwoleń na ich odłowy.

Korzystał z tego Ojciec poświęcając każdą wolną chwilę na ich połów i praktycznie przeżyliśmy dzięki tym rybom. Wędkowały również dzieci łapiąc często sumy które z trudem w trójkę wyciągały z wody. Mieliśmy do dyspozycji surowe świeże rybie mięso, a także bardzo smaczne ryby wędzone. Matka co bardziej tłuste ryby wysmażała i pozyskiwała tłuszcz o konsystencji i smaku tranu. Cokolwiek by nie powiedzieć mieliśmy tłuszcz do „okrasy” szczególnie cenny w okresie zimowym.

Ojciec pracując przy pakowaniu zboża zawsze przynosił trochę prosa lub pszenicy które „utłuczone’ w prymitywnym moździerzu umożliwiały upieczenie jakichś placków. W kołchozowym magazynie łapał też tłuste wróble które po oskubaniu były wielkości kurzego żołądka i zawsze było co ogryźć… . Na stepie zbieraliśmy grzyby które jak pamiętam, miały wielkie kapelusze, a może jako dziecku tylko mi się wydawało, że były takie duże…?

Mieliśmy też mały inwentarz, to znaczy jedną kurę która dobrze karmiona kołchozowym prosem i pszenicą, znosiła jedno jajko dziennie akurat potrzebne do upieczenia placków… . Mieliśmy też dwie królice które co raz się kociły, a podchowane młode króliki urozmaicały nasze posiłki.

Były tak zmyślne , że kiedy Ojciec wracał z pracy rozbierał się do odpoczynku, podbiegały do niego i skubały zębami w duży palec u nogi aby nasypał im ziarna… . I pomyśleć tylko, że ten mały inwentarz i cała rodzina mieściły się w niewielkiej „ziemlance”, która jak sobie przypominam, była zupełnie ciepła… .

Wracając do Polski jedną królicę Ojciec przekazał komuś w prezencie, a drugą królicę i naszą kurę „żywicielkę” zabraliśmy ze sobą. Pamiętam, że była ciężarna i okociła się w Gubinie zaraz po naszym przyjeździe… .

Nie było możliwości zakupienia jakichkolwiek ubrań, ale Matka radziła sobie w ten sposób, że wysyłała nas abyśmy uskubali trochę owczej lub wielbłądziej wełny i dawała to na wrzeciono, a następnie robiła na drutach jakieś odzienie i skarpety. Ja też się tego nauczyłam i potrafiła bym to robić nawet dzisiaj.

Po pewnym czasie Ojca i Matkę przeniesiono do pracy w pobliskiej kopalni złota. Wagoniki z urobkiem przejeżdżały blisko naszego domu i widzieliśmy na nich maleńkie mieniące się w słońcu grudki kruszcu. Oprócz złota pozyskiwano również miedź, a przekleństwem tej kopalni była niezwykle toksyczna rtęć. Katorżnicza praca , głód i niedożywienie oraz trujące związki rtęci, zabierały na drugi świat codziennie 12 – 13 Polaków.

Trudno mi określić w jakiej odległości były te dwa miejsca naszego pobytu. W dokumencie archiwalnym który dostałam z Państwowego Archiwum w Mińsku napisano, że zesłano nas w roku 1940 do posiołku Ekibastuz w północno wschodnim Kazachstanie. Pamiętam, że do Pawłodaru było niedaleko, a przez zamarznięty Irtysz nawet całkiem blisko, natomiast Astanę stolicę Kazachstanu widać było przy dobrej pogodzie.

Jako ciekawostkę mogę podać, że na południowy wschód od miejsca naszej zsyłki, znajdował się Semipałatyńsk na terenie którego sowieci urządzili w 1948 roku swój największy poligon jądrowy, ale dowiedziałam się o tym dopiero po wielu latach, bo wszystko utrzymywane było w największej tajemnicy. Takie to były tereny, pustka, step i liczne złoża rozmaitych cennych surowców.

W tym czasie ogłosili nabór do Armii Andersa. Ojciec który bardzo ubolewał nad stratą syna wiedział, że nie może nas zostawić na pastwę losu i powiedział, że jeden już odszedł i że nie może dopuścić do tego abyśmy wszyscy wymarli. Wysmarował oczy jakimś lepikiem i wykazał, że nie nadaje się do służby wojskowej…

Kiedy nadarzyła się sposobność wyjazdu do Polski załatwił odpowiednie dokumenty i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Do Pawłodaru odwieziono nas wołami, pamiętam też przejazd pociągiem przez most na Wołdze która swoimi rozmiarami budziła w nas przerażenie.

Równo po sześciu latach zsyłki wróciliśmy do Polski, a pierwszym naszym dłuższym przystankiem był PUR w Gubinie gdzie spędziliśmy dwa tygodnie. Przez następne dwa lata mieszkaliśmy w Gubinie w willi z dużym ogrodem, który przekopywany był szpadlami i sadziliśmy tam ziemniaki i warzywa. Pod Gubinem mieliśmy też kawałek pola na którym Ojciec korzystając z pożyczonego od znajomego konia siał taką „wąsatą” pszenicę którą dostał jeszcze od dyrektora kołchozu w którym pracował na Syberii.

Gubin poznałam dość dobrze, często chodziłam z siostrą do kościoła i dobrze pamiętam, że przyprowadzano do niego wojsko które wprowadzane było na środek kościoła. Zaraz po wojnie tak to wyglądało, dopiero później komuna wszystko to popsuła.

Mieliśmy ciotkę w Brodach i zachęceni przez nią dotarliśmy właśnie do Bródek gdzie mieszkam do dnia dzisiejszego. Z czasem wyszłam za mąż i przez krótki okres czasu mieszkałam u męża w Gostchorzu, po pewnym czasie jednak przeprowadziliśmy się do Bródek, co umożliwiło mi rozpoczęcie pracy w Gminie w Nietkowicach.

Było to dość uciążliwe zajęcie wymagające pisania różnych sprawozdań i wożenia ich do Powiatu do Krosna Odrzańskiego. Nie było żadnej komunikacji i jedynym środkiem lokomocji był poczciwy rower. Dla mnie jako dla młodej dziewczyny te wyjazdy w tych trudnych czasach nie bardzo były bezpieczne tym bardziej, że często trzeba było dłużej zostać w Krośnie i jak po nocy później wrócić?

Nieraz nocowałam u znajomych, nieraz na krzesłach w Powiecie, raz na dworcu… . Bywało, że w czasie tych wyjazdów towarzyszył mi i pilnował mnie mój mąż który był o mnie trochę zazdrosny, bo byłam ładną dziewczyną za którą oglądały się wszystkie chłopaki…. . Nie zawsze był jednak na miejscu, bo akurat pełnił służbę wojskową.

Z czasem jako pracownicę Gminy zaczęli nachodzić mnie komuniści którzy agitowali abym namawiała Rodziców do zakładania kołchozów. Rodzice którzy z kołchozu dopiero co wrócili nie chcieli o tym słyszeć, ale to komunistycznych aktywistów wcale nie przekonywało.

Poza tym z racji pełnienia swoich służbowych obowiązków musiałam karać rolników uchylających się od realizowania tzw. obowiązkowych dostaw. Ja tego robić nie chciałam, ale wymuszono na mnie abym ukarała 16 rolników. Rodzice i mój mąż przetłumaczyli mi, że to się źle może dla mnie skończyć i najlepiej by było, abym z tej pracy zrezygnowała. Po namyśle tak uczyniłam i zajęłam się domem i wychowywaniem dwóch synów.

I tak powoli przemija życie, a ja nieraz wspominam swoje trudne dzieciństwo i patrzę na dzisiejszą młodzież która w porównaniu do moich czasów żyje w luksusie który nie zawsze potrafi docenić.

Patrzę też na nasze zaniedbane przez gminną władzę miejscowości bardzo różniące się pod każdym względem od pozostałej części gminy i nie mam nawet nadziei, że się to w najbliższym czasie zmieni…. . Pomimo to jak na swój wiek cieszę się dobrym zdrowiem oraz pogodą ducha i z optymizmem patrzę w przyszłość… .

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 232014
 

 

Nietkowice

Nietkowice

Z chwilą wybuchu wojny na gospodarstwie pozostała jedynie Matka. Ja miałam 15 lat a brat i siostra byli znacznie młodsi i niewiele mogliśmy pomóc w ciężkich pracach polowych. Oprócz tego, że musieliśmy sami się wyżywić, na każde gospodarstwo nałożony był obowiązek dostarczenia określonych produktów żywnościowych w postaci mleka, jaj i mięsa na potrzeby niemieckiego państwa a praktycznie na potrzeby wojennych frontów.

Był to dotkliwy obowiązek szczególnie w sytuacji, w której nie bardzo kto miał pracować. We wsi zaczęli pojawiać się robotnicy przymusowi z podbitych krajów. Byli to głównie Francuzi i Polacy. Do naszego gospodarstwa przydzielono Francuza z którego nie było wielkiej pociechy, ponieważ z zawodu był masarzem i pracy w gospodarstwie musiał się dopiero uczyć, ale pracował na tyle na ile potrafił.
Po zakończeniu wojny sytuacja która powstała była zaskoczeniem zarówno dla Niemców, jak i dla Polaków. Do Nietkowic zaczęli napływać repatrianci ze wschodu, osadnicy wojskowi a także przesiedleńcy z głębi Polski. Niemcy systematycznie byli wysiedlani, a ich gospodarstwa przejmowali Polacy. Teraz role się odwróciły i do czasu wysiedlenia Niemcy przydzielani byli do pracy polskim gospodarzom.

Panowała specyficzna atmosfera polegająca na tym, że Niemcy opuszczając swoje gospodarstwa byli przekonani, że wkrótce tu powrócą, a Polacy byli początkowo przekonani, że długo tu miejsca nie zagrzeją.

Mnie przydzielono do pracy w gospodarstwie osadnika wojskowego Władysława Sobiecha który pochodził z okolic Garwolina koło Warszawy. Nie miał tam po co wracać, bo jego rodzina była dość liczna, a gospodarstwo mieli niewielkie.

Do czasu jego sprowadzenia się, przydzielonego mu domu i gospodarstwa w Nietkowicach pilnował jego brat Józef, wraz ze swoją matką, która opiekowała się trójką małych dzieci innego jeszcze syna, rozstrzelanego w czasie wojny przez Niemców. W ten sposób poznałam swojego przyszłego męża.

Józef, kilka lat ode mnie starszy, był przystojnym mężczyzną i przez pewien czas pracował w Berlinie, co umożliwiło mu poznanie trochę języka niemieckiego. Ta znajomość języka umożliwiła nawiązanie pomiędzy nami pewnej sympatii i uczucia z którego na początku nie zdawałam sobie sprawy. Ja w tym czasie zupełnie nie znałam języka polskiego.

24 listopada 1945 roku miało miejsce ostatnie wysiedlenie Niemców z Nietkowic. Na stację w Radnicy ciągnął smutny orszak ludzi z dobytkiem w tobołkach i ręcznie ciągniętych wózkach. Następny etap to Krosno Odrzańskie.

W tej ostatniej grupie wysiedleńczej znajdowałam się również ja, wraz z moimi Rodzicami i rodzeństwem. To co wszyscy wtedy przeżywaliśmy opuszczając swoje rodzinne strony, swoje gospodarstwo i dorobek całego życia, można sobie jedynie wyobrazić.

Kiedy byliśmy już w Krośnie, zamieszkując tymczasowo w zdewastowanych wojskowych barakach w okolicy szpitala, przypędził tam z Nietkowic bryczką zaprzężoną w parę ładnych gniadych koni mój Józef i wykrzyczał „ ERNA, WRACAJ !”.

Pomimo upływu tylu lat, nie jestem w stanie nawet dzisiaj powiedzieć, co spowodowało, że bez wahania opuściłam Rodziców i rodzeństwo i przesiadłam się do Józefowej bryczki. Czy to była miłość, czy chęć pilnowania opuszczonej gospodarki i zgromadzonego materiału na budowę domu, czy jedno i drugie, ale chyba to pierwsze… . No cóż, niezbadane są tajemnice kobiecego serca… .

Wróciliśmy do Nietkowic i początkowo zamieszkaliśmy w domu Władysława, brata Józefa. W tym czasie mój rodzinny dom był już zajęty, ale trwało to dość krótko, bo ludzie mieszkający tam wyjechali wkrótce do poznańskiego. Józef postarał się o przydział tego domu i zabudowań, ale ziemi moich Rodziców już nie udało się odzyskać. Dostaliśmy około 12 hektarów w innym miejscu, za co musieliśmy spłacać w ratach w przeliczeniu na zboże, bo Józef nie był ani repatriantem, ani osadnikiem wojskowym.

Po pewnym czasie wzięliśmy ślub cywilny i zmieniłam swoje rodowe nazwisko na polskie nazwisko mojego męża. Ślub kościelny wzięliśmy gdzieś po sześciu latach z uwagi na to, że ja byłam wyznania ewangelickiego i musiałam przejść na wiarę katolicką, co związane było z obowiązującą w tych sprawach procedurą. W tym czasie zupełnie dobrze nauczyłam się języka polskiego i wzięło się to niejako „samo z siebie”.

Rodzice i rodzeństwo którzy byli przeciwni mojemu pozostaniu w Polsce, dotarli w rejon Cotbus gdzie na początek wynajęli pokój z kuchnią. Ojciec pracował w kopalni węgla brunatnego a siostra chodziła do szkoły.

Brat został elektrykiem i rozpoczął pracę w swoim zawodzie. Mama prowadziła dom i pracowała trochę u gospodarzy w pobliskich wsiach, bo znała się na tej robocie i zawsze coś ze wsi do domu przywiozła. Z czasem stać ich było na kupienie własnego domku z ładnym ogródkiem.

Zaraz po wojnie w Nietkowicach brakowało wszystkiego, ale ludzie szybko zagospodarowali się i żyło nam się nie najgorzej. Gdzieś po trzech latach wprowadzono tzw. obowiązkowe dostawy które nakazywały sprzedaż „do państwa” produktów rolnych poniżej kosztów ich produkcji, np.: rolnik „pełno rolny” posiadający około 12 ha, musiał odstawić między innymi 200 kg żywca.

Praktycznie były to dwa 100 kg tuczniki. Cena tucznika kontraktowanego wynosiła 28 zł/kg, a cena odstawianego w ramach dostaw obowiązkowych tylko 8 zł/kg. Żyto kosztowało 60 zł/q, a na obowiązkowe dostawy 16 zł/q, mleko 1,05-1,10 zł/litr i odpowiednio 0,51 gr.
Sprowadzało się to do tego, że praktycznie rolnik musiał jeszcze do tych świń, żyta i mleka dopłacić, ponieważ uzyskiwana cena nie pokrywała kosztów produkcji. Jeśli ktoś świń nie hodował to musiał je kupić i odstawić jako swoje. Po pewnym czasie zlikwidowano obowiązkowe dostawy mleka.

Konieczność ratalnego spłacania gruntów wprowadzała dodatkowe obciążenia a uzyskiwane plony na nietkowickich ziemiach nie były wysokie. Sytuacja taka powodowała, że rolnik pomimo codziennej harówki, nie bardzo mógł się dorobić.

W każdym bądź razie całe moje życie upłynęło na ciężkiej pracy która była niewspółmierna do osiąganych efektów. Nieraz zastanawiałam się nad tym jak by ono wyglądało gdybym nie pozostała w Polsce? Z pewnością lepszy byłby mój status materialny, ale czy tylko o to chodzi?

Człowiek podejmuje w życiu różne decyzje i zobowiązania, a miarą jego człowieczeństwa jest to, czy potrafi się z nich wywiązać i czy jest im wierny. Są to wartości które nadają życiu sens i które dla mnie zawsze były i są najważniejsze… .

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Erna Sobiech (druga z lewej) z mężem Józefem (pierwszy z prawej) i odwiedzający ich Niemcy (zdjęcie ze zbiorów Władysława Sobiecha)

Erna Sobiech (druga z lewej) z mężem Józefem (pierwszy z prawej) i odwiedzający ich Niemcy (zdjęcie ze zbiorów Władysława Sobiecha)

cze 152014
 
Zdjęcie szkolne Erny Kreuziger

Zdjęcie szkolne Erny Kreuziger

Na stół przykryty czyściutkim obrusem, podano ciastka i aromatyczną kawę. Wśród kilku zasiadających osób jest drobna, starsza Pani o miłym, pogodnym i życzliwym uśmiechu. Jest koniec kwietnia 2007 roku. Nietkowice.

Moje niemieckie nazwisko to Erna Krellziger. Urodziłam się w Nietkowicach 14 września 1924 roku. Moi Rodzice byli właścicielami 12- hektarowej gospodarki i mieszkaliśmy w domu w którym przebywam do dnia dzisiejszego. Miałam jeszcze młodsze rodzeństwo: brata i siostrę.
Do wybuchu wojny ani też w czasie jej trwania nigdy nie byłam w Sycowicach ale w tym czasie zarówno w Nietkowicach, Sycowicach czy Będowie, zamieszkiwali sami Niemcy. Każdy prowadził jakąś większą lub mniejszą gospodarkę. Najczęściej były to gospodarstwa około 12-hektarowe ale były też małe, po jednym czy dwa hektary, na których utrzymywano zazwyczaj jedną krowę, jakąś świnkę i trochę drobiu.
Najczęściej na tych małych areałach uprawiano na własne potrzeby jedynie ziemniaki i trochę zboża. Nikt z tych małych gospodarzy nie miał koni. Do prac polowych wynajmowane były za tzw.
„odrobek” od tych, którzy je posiadali. Ludzie ci zawsze mieli jakieś inne dodatkowe zajęcie, bo z takiej małej gospodareczki nie można było wyżyć.

Większe gospodarstwa miały od 10 do 15 hektarów, zazwyczaj około 12-tu. Ponieważ wszystkie prace w polu wykonywane były ręcznie, każdy z gospodarzy miał najczęściej po dwa konie. Chowane były krowy, cielęta, świnie, owce i zawsze trochę drobiu.

Wszyscy ludzie pracowali bardzo ciężko tym bardziej, że ziemia w Nietkowicach jest na ogół słaba. Zazwyczaj są to lekkie piaszczyste gleby, chociaż zdarzają się też lepsze kawałki. Mój Ojciec poświęcił się tylko pracy na roli a dla nas dzieci, też było mnóstwo obowiązków. Po powrocie ze szkoły zastawaliśmy napisane karteczki, gdzie i co mamy zrobić. Lekcje odrabiane były wieczorem.

W okresie zimowym kiedy było mniej pracy w polu i gospodarstwie, mężczyźni pracowali w lesie przy wywózce kopalniaka. Jedynym środkiem transportu były wydłużone chłopskie wozy i konie. Drewno wywożono z okolicznych lasów na stację kolejową w Radnicy. Była to ciężka praca, ale pozwalała na podreperowanie domowego budżetu.

We wsi wszystko było na miejscu. Były między innymi cztery knajpki, w których wieczorami gospodarze lubili pogadać przy piwie, ale alkoholu nie nadużywali. Były oczywiście osoby przebywające tam znacznie częściej i dłużej, ale to raczej wyjątki a tak jest przecież i dzisiaj. Dość często organizowano zabawy na które my jako dzieci nie mieliśmy wstępu. Działała straż i organizacje zrzeszające określone zawody.
Nasze gospodarstwo miało stare budynki, pamiętam jeszcze stodołę krytą strzechą. Rodzice ciężko pracując zbudowali najpierw stodołę, później budynek gospodarczy i świniarnię. W następnej kolejności zgromadzili materiał na dom, ale wtedy wybuchła wojna i odpowiednie urzędy nie pozwoliły na jego budowę twierdząc, że nie jest to właściwy czas i że dom postawimy po wojnie.

Ludzie nie byli przychylni prowadzonej wojennej polityce, bo wiedzieli czym to grozi. Rozmawiali o tym zarówno moi Rodzice, jak również dyskutowano pomiędzy sąsiadami. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęto powoływać mężczyzn do służby wojskowej na rozlicznych niemieckich frontach.

We wsi pozostali jedynie starcy i bardzo młodzi chłopcy. Powołany został również mój Ojciec pomimo, że nie był już młodym człowiekiem i walczył na froncie w czasie pierwszej wojny światowej. Ojca skierowano do służby we Francji, skąd po wojnie szczęśliwie wrócił do domu. W ostatnim roku wojny do wojska został powołany i skierowany na front również mój brat. Miało to miejsce zaraz po skończeniu przez niego 18 lat, ale na szczęście on także wrócił do domu.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net.pl oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Zdjęcie szkolne  z 1936 roku - w czerwonym kółku zaznaczona Erna Kreuziger

Zdjęcie szkolne z 1936 roku – w czerwonym kółku zaznaczona Erna Kreuziger

 Zamieszczone przez o 21:57
cze 102014
 

Bogislav Friedrich Emanuel von Tauentzien

Bogislav Friedrich Emanuel von Tauentzien

Gmina złożyła wniosek o anulowanie egzekucji na zimę, bo nie można pracować w tym sezonie.

Tak postanowiono ale narzucono wykonanie prac przy przygotowaniu kołków i faszyny, tak aby w końcu można na wiosnę rozpocząć budowę (19 listopada 1771).

Ponieważ gmina nie chciała na to przystać, rolnicy During i Bauer zostali przetransportowani jako prowodyrzy pod dowództwem zastępcy dowódcy, ale w miarę możliwości bez skandalu, dla przykładu do więzienia w Crossen, gdzie siedzieli prawie pięć miesięcy.

Do istniejących trudności dołączyły jeszcze nowe. Tymczasem nakazano przebicie kanału skracającego zakola Odry, przecina to łąki chłopów, których nie można było zmusić do zrzeczenia się nieruchomości za darmo. Fundusze, z których rolnicy mogli by zostać zrekompensowani były niedostępne.

Ponadto musieli zostać zrekompensowani chłopi wokół Odry. Ponadto musieli przebijać nowy

kanał, co było bardzo drogim przedsięwzięciem do wykonania, do czego miała nawoływać również

gmina. Więc sprawa wciąż była skomplikowana.

Wtedy wspólnota została zaskarżona. Sąd miał zdecydować, czy będą oni zobowiązani do

bezpłatnego wykonania obowiązkowych prac na rzecz gminy. Proces trwał ponad dwa lata i

zadecydowano na korzyść gminy. Sąd 12 Sierpnia 1774 nakazał Hrabiemu pokrycie wszystkich

kosztów.

Tymczasem wspólnota wysłała petycję o ułaskawienie do króla i poprosili go, aby spróbował

uwolnić dwóch więźniów w celu umożliwienia im uprawiania swych pół, a opłaty odroczyć dopóki

sąd nie wyda orzeczenie. Stało się jedno i drugie.

Jeśli chodzi o kanał, który miał być wykonany w 1774 doszło do porozumienia. Każdy rolnik

otrzyma ziemię ze wspólnych terenów, w których Hrabia ma także udziały, tyle morg łąk dostaną

na własność, ile mieliby stracić przez kanał. Tymczasem hrabia Rothenburg ze względu na swoje

dobra w Nietkowicach złożył sprzeciw. I dlatego cała sprawa, która wywołała tyle kurzu całkowicie

poległa i nie została wykonana.

Hrabia zmarł w 1791 roku. Jego syn Bogislaw Tauenzien, bohater wojny o niepodległość, był

właścicielem dóbr Blumbergu. W dowód wdzięczności za jego udział w chwalebnej wojnie

wyzwoleńczej otrzymał od króla Fryderyka Wilhelma III w 1814 dobra Ragau, Borke i Ernmendorf

w powiecie sulechowskim. Dwie ostatnie pozycje wydzierżawił za 9500 talarów. Ale po jego

śmierci, wszystkie jego posiadłości były tak obciążone długiem, że wdowa, urodzona w Arnstedt,

nie mogła ich utrzymać. Sprzedała Blumberg w 1828 wdowie po gubernatorze von der Lippe i

przeniosła się do domku w młynie, gdzie żyła w bardzo skromnie, dopóki nie przeniosła się do

Zielonej Góry. Pani von der Lippe sprzedała Blumberg w 1839 za 78.010 talarów społeczności

Blumbergu, który podzieliła między nich i sprzedała zamek do rozbiórki.

Odtąd kupiony Blumberg nazwano „Groß-Blumberg”.

Dobra rycerskie Blumberg w całości Groß- i Klein-Blumberg zostały wykupione przez chłopów

na drodze prawnej umowy zakupu z 3 Lipca 1839. Do rozdzielenia mieli te same według pewnych

praw uczestnictwa w różnych rozmiarach 257 akcji, a mianowicie udziały właścicieli

1. Groß-Blumberg:

Każdy z 18 rolników 6 części razem 108 części

Każdy z 15 ogrodników, w tym przemiał pierza 4 części = 60 części

Każdy z 8 chłopów bezrolnych 2 części razem 16 części,

Każdy z 35 chałupników 1 część razem 35 części,

Suma: 219 części

2. Klein-Blumberg:

Każda z 6 zagrodników 4 części razem 24 części,

Każdy z 6 chłopów bezrolnych 2 części razem 12 części,

Każdy z 2 starych chałupników 1 część 2 części razem,

Suma: 38 sztuk

W sumie 257 części.

Dobra przejęło 90 właścicieli z Groß- i Klein-Blumbergu także z prawami i obowiązkami, które

spoczywały na nich samych. Wśród nich jako pierwsze wymieniono policję i patronat prawny nad

kościołem i szkołą. Policja była w rękach komornika sądowego aż do utworzenia okręgu

urzędowego z naczelnikiem na szczycie w 1874. Patronat prawny jest pełniony do dzisiaj przez

naczelnika gminy. Ciążyły na nich obowiązki odnośnie budowy tamy, komunalne, socjalne i

patronalne. Liczba właścicieli wzrosła w ciągu lat w wyniku zakupu lub podziału gospodarczego.

W końcu zaczęła zanikać świadomość wcześniejszy wydarzeń , gdyż budynki już nie istnieją. Tylko

schody od głównego wejścia do zamku zdobią przednie wejście do budynku parafialnego Groß-Blumberg.

Pojedyncze zdegenerowane krzewy na wzgórzu otoczonym przez las sosnowy na

północnym skraju wsi wydają się być pozostałościami dawnego parku zamkowego, świadka dawnej

świetności. Nazwy pól jak Hofewiesen, Fasanerie, Bauernwald, Mittel- Busch- Vorwerk itp. będą

jeszcze długo wskazywać potomnym obecność dawnego dworu.

źródło tekstu: Crossener Heimatbuch

Tłumaczenie Adam i Janusz

cze 052014
 

Friedrich Bogislaw von Tauentzien

Friedrich Bogislaw von Tauentzien

General Tauentzien nabył przez swoją bohaterską obronę Wrocławia w 1760 roku przed wrogiem najbardziej wdzięczne uznanie Fryderyka Wielkiego. W nagrodę za swoje zasługi, król mianował go gubernatorem stolicy Śląska i jednocześnie dyrektorem mennicy. W rezultacie Tauenzien nabył majątek w wysokości co najmniej 150 000 talarów. Za część z tych oszczędności kupił w 1767 roku dwór wraz z zamkiem „Blumberg” w powiecie Crossen.

Wioska, która leży w pobliżu Odry, z powodu niedoskonałości wałów musiała cierpieć powodzie.

Prawie każdego roku łąki a czasami pola rolników i ich dobra były zalewane a tamy znacząco niszczone. Aby zabezpieczyć się w przyszłości przed poważnymi szkodami w wyniku powodzi

zasugerował gminie utworzenie nad miasteczkiem dwóch wałów przeciwpowodziowych, podbudowę wałów, naprawy i przeglądy oraz wykonanie przekopu skracającego zakola rzeki, i w ten sposób oddalenie nurt od wioski.

Hrabia zaoferował materiały budowlane, takie jak faszyna i słupy, sam je dostarczył, wszystkie koszty poniósł sam, i wykonał połowę robocizny oraz obowiązkowych prac dla swojego władcy. Natomiast gmina powinna przejąć drugą połowę.

Ponieważ gmina tego nie chciała, został 31 grudnia 1768 przesłuchany zgodnie z protokołem przez

starostę głogowskiego, inżyniera Müllera i powiatowego syndyka Lange.

Mimo tych wszystkich pomysłów korzystnego wykonania budowli dla pól, łąk i lasu pastewnego

gmina pozostawała przy swoim sprzeciwie, ponieważ już rzekomo dosyć robotników i najemników

zostało dostarczonych dla władzy a z budową zostaną narzucone nowe obowiązki. Zatem spotkanie

gminy było bezowocne. Kiedy gmina była zagrożona represjami, napisała 10 Lutego 1769 do

lokalnego organu administracji publicznej w Kostrzynie: Jesteśmy biednymi chłopami i obłożeni

wielkim ciężarem, nie mogąc wziąć jeszcze na siebie nowych. Chłopi muszą przez cały tydzień z

końmi i parobkami służyć na dworze, a najemca gospodarujący na powierzonym gospodarstwie z

dwoma mężczyznami przez wszystkie dni, od wschodu do zachodu słońca. Możemy ledwo swoje

gospodarstwa obrobić, i błagamy dlatego bardzo, o zwolnienie nas od budowy linii brzegowej – tu

dostał starosta polecenie,wyjaśnienia jeszcze raz korzyści z wałów przy Odrze dla pastwisk i pól

gminy Blumberg, ewentualnie skłaniać do wizji lokalnej.

7 października Starosta Królewski Izby w Kostrzynie ogłosił: 26 września udałem się do

Blumbergu ale z tą upartą ludnością nie można nic zdziałać. Po wielu rozmowach tam i tu wszystko

zakończyło się brakiem decyzji. Dano im jeszcze termin do 3 dnia tego miesiąca. Wróciliśmy tam

znowu, był obecny i uczestniczył w spotkaniu sam jego ekscelencja generał Tauentzien z Wrocławia.

Mimo zastosowania tak drastycznych środków, do których nawet wydano już rozkazy, odmówiono

także teraz każdej usługi przy budowie i dali odpowiedź:

Odpuść sobie, jak możesz, nie będzie jak chcesz. Nie chcemy prowadzić procesu przeciwko jego

władzy, ponieważ nie mielibyśmy pomocy. Zatem nowa sprawa została zupełnie nie rozpoczęta,

mieliby na brzegach swoich łąk dość budowania. – Wzmianka, że żądania hrabiego tak tanie i

sprawa dla społeczności jest tak przydatna, odrobione prace dla hrabiego mogą być też tylko

niewielkie ponieważ faszynę wbito by blisko Odry przy pomocy łódek, które hrabia by też

udostępnił i sprowadził na miejsce, to także pozostało nieskuteczne. Aby przełamać ten upór,

starosta uważa że parlamentarne środki przymusu nie są wystarczające. Zaproponował więc aby

wyszukać prowodyrów i osadzić ich w wierzy w Krośnie. Jeżeli się nie zdecydują, to muszą być

doprowadzeni do decyzji w sprawie noszenia hiszpańskiego płaszcza. Fakt ten przypuszczalnie

spowoduje przerażenie u pozostałych, kiedy im będzie groziło to samo, a więc budowa powinna

zostać przesadnie szybko rozpoczęta.

Jednak nie wprowadzono tych drakońskich i średniowiecznych propozycji. Ale dlatego, że

wspólnota nie podjęła jeszcze decyzji w ciągu dwóch lat, które trwały już od rozpoczęcia

negocjacji, za to, że wykonano tylko drobne prace przy tak pożytecznej budowie, dwóch właścicieli

ziemskich, Croll i Sydow, zostali nałożeni jako kara dla wsi. Społeczność dostała rozkaz, aby

utrzymać ich i opłacać. W dniu 23 Lutego 1771 to wykonawcy napisali do Starosty Opola, że nie

mogą nic zrobić z upartym społeczeństwem. Są traktowani jak łotrzy, a baby z bezużytecznymi

pyskami obrażają ich z okien tak, że muszą się wstydzić. Konfiskata byłaby bezskuteczne. Bramy i

drzwi były zabarykadowane, jesteśmy szczęśliwi, jeśli nie dostaniemy po garbie lub nie zostaniemy

cali pobici. Opłaty jeszcze wcale nie dostaliśmy, żywność i pasza dla koni jest, ale musimy za nią

słono płacić.

W końcu poprosili dowództwo wojskowe o przewiezienie buntowników do wierzy w Krośnie, do

czego oboje są zbyt słabi.

Dowództwo krośnieńskiego garnizonu składający się z podoficera i czterech mężczyzn uderzyło po

tym na Blumberg. Ale rolnicy nie chcieli ich wpuścić, tak że żołnierze zmuszeni byli do

wywalenia drzwi i wojskowego zakwaterowania. Jednak, że nie otrzymali oni od chłopów nic do

jedzenia i dlatego byli w niemałym zakłopotaniu. Dlatego podoficer Simon zwrócił się do Starosty

18 Października 1771 w następującym liście: „Ja wraz czterema mężczyznami zostaliśmy wszyscy

wysłani tu do Blumbergu przez łaskawego starostę do wykonanie samodzielnego zadania, tutejsza

ludność jest do niczego, nie rozumieją też naszej opłaty egzekucyjnej, teraz jest tak, że brakuje nam

jedzenia, i nie mamy żadnych dostaw , także prawie nic nie zajmiemy, dlatego proszę Łaskawego

Pana Starostę o dalsze informacje na temat naszego zachowania, ponieważ nie możemy iść dalej w

taki sposób”, itp.

Jego następca, sierżant Lange, napisała do pułkownika v. Haßlecher: „W miejscowości Blumberg

są trudne warunki i drzwi są tak mocno zabarykadowane , że nie możemy wejść, musimy używać

siły która nie jest wygodna dla egzekutora opłat, pytam pułkownika o dalsze postępowanie.

Blumberg, 6 Listopada 1771r. Sierżant Lange”.

źródło tekstu: Crossener Heimatbuch

Tłumaczenie Adam i Janusz

maj 232014
 
Nietkowice

Nietkowice

Każdy kto chociaż raz zagłębił się w przeszłość miejscowości Nietkowice zauważył czy to na starych mapach czy w niemieckich opracowaniach, że raz spotykamy się z nazwą Deutsch-Nettkow a raz Straßburg/Oder. Mało kto wiedział czemu zmieniono nazwę Deutsch-Nettkow. A już na pewno żaden Polak nie wiedział dlaczego właśnie zmieniono na Straßburg/Oder.

Wszystko zaczęło się od ideologii Hitlera. W latach 1936-1937 narodowo-socjalistyczne władze Niemiec przeprowadziły planową germanizację nazw miejscowości i nazwisk. Akcja odbywała się pod hasłem Fort mit der polnischen Faßade co w tłumaczeniu na język polski oznacza „Precz z polską fasadą”. Dzisiejsze Nietkowice zmieniły nazwę, gdyż cytując słowa przedwojennego mieszkańca Deutsch-Nettkow była „nieodpowiednia do dzisiejszych czasów”.

Natomiast po drugiej stronie Odry znajdowała się wioska Polnisch-Nettkow (dzisiejszy Nietków), której nazwa nadzwyczaj była nieadekwatna do ówczesnego ustroju politycznego i wymagała germanizacji. Polnisch-Nettkow przemianowano na Schlesich-Nettkow.

Ale dlaczego akurat zmieniono nazwę na Straßburg nikt z powojennych mieszkańców nie wiedział. Dlaczego akurat taka nazwa a nie inna?

Okoliczności zmiany nazwy w 1989 roku w czasopiśmie Crossener Heimatagrüße opisał przedwojenny mieszkaniec Deutsch-Nettkow Georg Schilde. Oto tekst:

Jak Nettkow przeszło do nazwy Straßburg
Okoliczności zgodne z wnioskiem burmistrza (sołtysa)


Na początku 1936 roku gmina Deutsch-Nettkow od narodowo-socjalistycznego starosty Krügera dostała zalecenie, aby zgłaszać sugestie dla zmiany nazwy miejscowości, która była nieodpowiednia do dzisiejszych czasów. Ówczesnym sołtysem był Benno Klugmann, który w latach 1911-13 jako młody człowiek odbywał służbę wojskową w Straßburgu w Alzacji. Ponieważ chętnie wspominał miasto między Renem i Wogezy, polecił, aby zmienić nazwę naszej miejscowości na Straßburg nad Odrą. Na spotkaniu Rady Gminy, na które uczęszczałem, nauczyciel Klamroth wyjaśnił, że kompleks budynków dawnych dóbr browaru nosi nazwę „Zamek”. Następnie zrobiono ulicę z Krosna do Sulechowa, która prowadzi przez wieś i kiedyś została obsadzona lipami na prośbę pastora Karla Wilhelma Schucharta, i prezentowała się okazale. Nauczyciel Klamroth stwierdził, że droga i dzielnica „Zamek” dają dobry powód do zmiany nazwy gminy na Straßburg nad Odrą.
Następnie nowa nazwa wioski została zatwierdzona urzędowym dekretem na wiosnę 1937 roku.

Źródło tekstu Crossener Heimatagrüße

Tłumaczenie: Adam i Janusz

Adam

maj 152014
 
Pomorsko

    Pomorsko

Pomorsko zostało po raz pierwszy wzmiankowane w dokumentach w 1409 roku jako Pomoroczek i 1469 roku jako Pomornicze. W XVI wieku (1565 r.) właścicielem wsi był Lesław, później Kalekreuthowie, a następnie von Schmettow. Po ostatnim właścicielu, którego ród pochodzi z Danii, został pałac z XVIII w. Pałac, rodzina Schmettow utraciła za długi i przeszedł on w 1928 r. na rzecz państwa niemieckiego.                                                                                                    Polskie nazewnictwo wsi i miast Ziem Zachodnich i Północnych było bardzo ważne po 1945 roku, kiedy to nadawano nowe nazwy. Właściwa dzisiejsza nazwa brzmi Pomorsko jednakże do 1945 roku miejscowość nosiła nazwę Pommerzig. Nazwa ta pochodziła prawdopodobnie od „pomór” – choroba (Pommertzig około 1690 r.). Warto wspomnieć, że sieć komunikacyjna w średniowieczu kształtował się tak jak dziś. Przez Pomorsko biegła droga lokalna z Sulechowa do Krosna. Trasa przebiegała przez Mozów, Pomorsko, Brody, Nietkowice łącząc się w Radnicy z drogą tranzytową biegnącą z Sulechowa przez Kije, Przetocznice i Radnicę do Krosna.

W 1482 roku Pomorsko znalazło się w rekach Brandenburgii. Wcześniej wchodziły w skład Księstwa Głogowskiego. Ziemie te odtąd nazywane były Księstwem Krośnieńskim.

Powierzchnia gospodarstwa Pomorska z folwarkiem Walewskahof (Dobrzęcin) z kolonią Brise (Brzezie) zajmowała 3100 mil2, z tego ziemia orna 640, lasy 2300, „sorge” pozostałe 84 mile2 (morgi). Z majątku Pomorsko i Brzezie został utworzony Majorat rodziny Schmettau, który przechodził na pierworodnego przedstawiciela rodziny, a zatem był przekazywany z syna na syna. Jeżeli nie było męskiego potomka, mogła przejąć ten majątek córka, przy czym właściciel majoratu musiał być wyznania ewangelickiego (obowiązywało w XIX w.). W 1565 roku Pomorsko było w rękach von Ladislaus Kalckreuter, a w 1566 roku należało do braci Bastiana i Hansa Ralfreuthfchen. Hans żył o 6 lat dłużej od Bastiana i w 1586 panem w Pomorsku został Christoff Kalckreutt, prawdopodobnie syn Hansa. Od 1644 r. majątek został powiększony i pozostał do ok. 1726 r. w rękach Klieder, kiedy przeszedl na Gottfrieda Wilhelma Barona von Schmettau, porucznika kawalerii króla duńskiego, właściciela Brodów, Kosobudza, Sorgo, który kupił majątek za 60 tys. talarów. Był założycielem majoratu powstałego już w XVIII w.

Trzema pierwszymi właścicielami rodu von Schmettau po G. Wilhelmie byli: Gottfried Henryk Reichsgraf od 1742 do 1762, Gottfried Henryk Leopold do 1812 r., August Bogusław Leopold Gotfried do 1816. W związku z tym, że ten ostatni miał tylko córki, Majorat przeszedł w ręce syna Reichsgrafa- Barnarda Aleksandra Gottfrieda von Schmettau, młodszego syna Gottfrieda Henryka Leopolda i w rękach tych potomków był do połowy XIX wieku. Założyciele Majoratu przez wszystkie lata co roku zmuszeni byli przeznaczać datek na renowację pałacu. Wybudowali również kościół w Pomorsku, w którym umieszczono ich portrety. Budowla jednak była na tyle słaba, że w drugiej połowie XIX w. musiano na nowo wybudować kościół.

Pocztówka z Pomorska

Pocztówka z Pomorska

Skarb z Pomorska

Przed 1939 r. w miejscowości Pomorsko odkryto skarb. Drogą zakupu został pozyskany przez Gabinet Numizmatyczny do Museum Fur Hamburgische Geschichte w Berlinie. Trafiła tam niestety tylko część skarbu. W przeważającej mierze składał się z silnie pokawałkowanego srebra, głównie monet i ozdób. Określono 187 i 374 egzemplarze monet europejskich, poza tym znajdowało się tam ok. 220 g monet nieczytelnych. Udało się określić, że mniej więcej połowa tych monet to fragmenty monet orientalnych. W skład monet wchodziły w większości denary niemieckie, zwłaszcza denary Ottona i Adelajdy. W skarbie występują również monety czeskie, włoskie, bizantyjskie, angielskie i skandynawskie, lecz w bardzo niewielkiej liczbie. Najpóźniejszą z monet wchodzącej w skład skarbu datuje się po 1006 r. Znaleziono również ok. 100 g fragmentów ozdób.

W dziele Moneta Mediaevali autor proponuje by, skarb uznano (z pewną dozą ostrożności) za dowód eksportu monet z Ostfalii do Wielkopolski. Powyższy przykład udowodnił, jak cenne są informacje z badań nad obiegiem monet we wczesnym średniowieczu, pomimo trudności w datowaniu znalezisk.

Małgorzata Woźniak

maj 032014
 

W czasie II Wojny Światowej 31 stycznia 1945 r. podczas natarcia wojsk Armii Czerwonej wioska Groß-Blumberg ponownie stanęła w płomieniach. Spłonęła plebania oraz wiele domów (ok.15%). Kościół ocalał i stoi do dziś. Wielu niemieckich mieszkańców uciekło jeszcze przed nadejściem frontu. W wyniku ustaleń Konferencji Jałtańskiej i Konferencji Poczdamskiej zmieniły się granice Polski. Przesunięciu uległa wschodnia granica kraju, a Polska straciła na rzecz ZSRR 1/3 swych terenów (z Litwą, Białorusią i Ukrainą.) Granicę zachodnią ustalono na rzekach Odrze i Nysie. Ziemie te nazywano Ziemiami Odzyskanymi przypisując im wcześniejszą Piastowską przynależność. Duża część zamieszkujących tu Niemców opuszczała swe rodzinne domy 25 czerwca oraz we wrześniu 1945 r. Wysiedlenia trwały do 1948 r. – wtedy to wywieziono stąd ostatnich Niemców.

Zniszczona podczas działań wojennych plebania w Brodach (źródło zdjęcia "Crossener Heimatgrüße”)

Zniszczona podczas działań wojennych plebania w Brodach
(źródło zdjęcia: „Crossener Heimatgrüße”)

Jednocześnie trwała repatriacja ludności z terenów Wschodniej Polski. Liczono się z przybyciem kilku milionów Polaków i w związku z tym PKWN już 7 października 1944 r. powołał Państwowy Urząd Repatriacyjny dla ustalenia rozmieszczenia i zagospodarowania się ludności. Po przekazaniu władzy przez komendanturę radziecką przystąpiono do organizacji nowej władzy, nowej administracji polskiej. Pierwszym komendantem był porucznik Edward Szlapiński. Obok osadników zza Buga i Wielkopolski na tereny odzyskane przybywała również ludność z centralnej Polski, szukając lepszych warunków życia. Znaczna jej część szukała tu okazji szybkiego dorobienia się i nie pomagała w stabilizacji. W związku z tymi wypadkami Ministerstwo Ziem Odzyskanych 4 marca 1946 r. wydało okólnik zabraniający wędrówek oraz ograniczyło indywidualne przenoszenie się z Polski Centralnej. Pozwolono przenosić się w liczbie co najmniej 10 rodzin. Wieś Groß-Blumberg została przeznaczona na zasiedlenie przez osadników wojskowych (z rodzinami wojskowymi). Pierwsi osadnicy w liczbie 11 rodzin przybyli do Groß-Blumberg we wrześniu 1945 r. i nazwali wieś Duży Kwiatowiec. W grudniu tego roku przybył transport repatriantów z kresów wschodnich (zza Buga). W tym czasie we wsi przebywała pewna liczba rodzin niemieckich, które nie chciały opuścić swoich domów. Zgrupowani zostali na ulicach Wschodniej i Wojskowej z przeznaczeniem do wysiedlenia. Po dwóch latach cała miejscowość została wysiedlona. Zamieszkiwało tutaj również wiele rodzin z innych regionów Polski. Wojskowi osadnicy stanowili grupę około 30 rodzin.

8 listopada 1945 r. opublikowane zostało Obwieszczenie Wojewody Poznańskiego jako Pełnomocnika Rządu R.P. dla Ziem Odzyskanych z dnia 3 listopada 1945 r. dotyczące nazw miejscowości na terenach odzyskanych i administracyjnie przyłączonych do Województwa Poznańskiego. Miejscowości Groß-Blumberg nadano nazwę Brody. Nazwa ta pochodzi od słowa „bród”, co oznacza płytkie miejsce rzeki, przez które można przejść lub przejechać na drugi brzeg.

W latach 1945-1950 miejscowość ta należała do województwa poznańskiego, do powiatu krośnieńskiego. W latach 1951-1975 wieś podlegała administracyjnie do nowopowstałego województwa zielonogórskiego do powiatu sulechowskiego, a w latach 1975-98 gminy Sulechów. Od 1998 r. wieś należy do województwa lubuskiego, powiat zielonogórski, gmina Sulechów i ma status wsi sołeckiej.

Wieś Brody została w znacznej części zniszczona w latach powojennych. Wiele domów zostało rozebranych, a pochodzącą z nich cegłę wywożono na odbudowę Warszawy. Do dziś zachował się neogotycki kościół, który w maju 1945 r. został poświęcony i oddany katolikom; szkoła podstawowa, w której nauczanie rozpoczęło się 1 października 1945 r. Od czasu przejęcia wsi przez Polaków rozwój miejscowości zatrzymał się (wybudowano zaledwie dwa domy). Wybudowano także stację paliw przez prywatnego inwestora na początku 1987 r., która obecnie nie jest czynna i ulega dewastacji. We wsi funkcjonował ośrodek zdrowia, lecz został zamknięty w roku 2007. W ostatnich latach na salę wiejską zaadoptowana została stodoła, która wcześniej była bazą magazynową SKR (Spółdzielni Kółek Rolniczych).

Żaneta i Andrzej

Translate »