lis 202015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Po czasie w głodzie i chłodzie przed zachodem słońca pociąg zatrzymał się na polach Baszkirii, gdzie nas wyładowano. Poszczególne kompanie ruszyły pieszo po zasypanych śniegiem drogach do niedalekiego miasteczka Iszynbajew, rozbudowanego na prawym brzegu rzeki Białej u stóp gór Uralskich. Jest to Baszkirska ASRR, stolica Ufa. Tu o zmroku wprowadzono nas do wielkiej klubowej sali, z której wywoływano poszczególne kompanie do pobliskiej łaźni. Z powodu tak licznej grupy ludzi do kąpieli, kolej na moją drużynę wypadła około godziny 4-5 następnego dnia. Po tej kąpieli wyprawiono nas do tatarskiej wioski Ałagwat, gdzie dotarliśmy o wschodzie słońca. Tu porucznik wyznaczył mi jedną z ulic, na której miałem zakwaterować swą drużynę. Wieś Ałagwat oddalona była o ok. 12 km od miejsca, gdzie miała powstać rafineria i tą trasę musieliśmy pokonywać co dnia. Tu była mordercza praca, odległość do miejsca pracy, słabe odżywianie, wysokie normy pracy, mróz dochodzący do minus 55 stopni, śniegi, słabe umundurowanie – to wszystko razem wzięte obniżało wydajność pracy. Za niewykonanie normy obniżano i tak niską normę chleba z 600g do 500g, a przy tym znowu pojawiły się wszy, a na kwaterach pluskwy nie dawały spokojnie odpocząć. Po pewnym czasie ogłoszono, że roboczy batalion zostaje rozwiązany (to jest zdemobilizowany). Wielu z nas było zadowolonych z tej decyzji, że uwolniono nas spod żelaznego rygoru dyscypliny wojskowej. Słowa „wolno-najomny” zrozumieliśmy dosłownie, ze my pozostajemy przy tej pracy nadal z własnej i niewymuszonej woli, a jeśli ta praca nam nie odpowiada, mamy prawo podjąć pracę, gdzie uważamy za wskazane. Było to nasze rozumowanie poszczególnych ludzi, jednakże z punktu prawa władz Kraju Rad, jak się potem okazało w praktyce, wyglądało to inaczej. Tu każdy obywatel był pozbawiony prawa dysponowania swoją osobą wedle własnego rozumu, nawet w cywilu. Na tym tle znaleźliśmy się w kolizji z prawem, a konsekwencje dla nas były bardzo dotkliwe. Po rozwiązaniu RB wielu pracowników rozpoczęło poszukiwania innej pracy, i nie chodziło tu o zarobek, lecz tylko o możliwie większy kawał chleba, ażeby nie umrzeć z głodu przy tej morderczej pracy. Za namową kolegi Pawła Bebki, rodem z Wołynia, postanowiliśmy wyjechać do miejscowości, gdzie pracowaliśmy krótko w kołchozie, poprzednio obok Bezenczuka, we wsi Wasylówka. Tu karmiono nas do syta, a wielu chłopaków nasuszyło sobie sucharów na czarną godzinę. W tym celu pewnego dnia na początku marca 1942 ruszyliśmy w drogę pieszo do miasta Czkałowa, skąd pociągiem mieliśmy dojechać do zaplanowanego miejsca pracy. Kiedy znaleźliśmy się na ulicach miasta, spotkała nas przykra niespodzianka – spotkanie z milicjantem, który nakazał nam iść za nim w „raj-NKWD”, celem wyjaśnienia sprawy. Tu spisano nasze oświadczenie, dokąd w jakim celu itd. Po tym wyprowadzono nas do innego pomieszczenia, przeprowadzono rewizję naszych kieszeni, a plecaki nasze zatrzymano, nas zaś zaprowadzono do aresztu. Kiedy przyniesiono nam plecaki okazało się, ze zabrano od nas połowę chleba, tytoń i jeszcze inne drobnostki. Tu nas trzymano przez dwa tygodnie. Na śniadanie dostawaliśmy 0,5 litra zagotowanej wody, na obiad miseczkę zupy, a na kolację 300 gram chleba i gotowaną wodę. Po dwóch tygodniach przewieziono nas do więzienia powiatowego do miasta Sterlitomock, gdzie trzymano nas 3 miesiące. Po tym okresie zawieziono nas samochodem do Iszynbajewa, jako więźniów i umieszczono w JJK, co oznaczało poprawczy obóz pracy. Prowadzono nas do pracy pod bronią i co rusz czytano regulamin „krok w lewo czy prawo liczy się jako ucieczka, w tym wypadku będziemy strzelać”. Wyżywienie pogorszyło się, a norma wykonywanej pracy zwiększyła się. Tłumaczono nam, że my jesteśmy tylnym frontem, a lotnictwo kraju czeka na benzynę z rafinerii, którą budujemy. Maszyny do wspomnianej rafinerii przychodziły, jak mi wiadomo, z Ameryki do Murmanska statkami, a stamtąd pociągami na Ural. Tu potężne skrzynie z maszynami wyładowywaliśmy ręcznie. Przy tej morderczej pracy ludzie masowo zaczęli chorować na szkorbut i dyzenterię. To było straszne – ludzie padali, jak przysłowiowe muchy, dziennie ginęło kilkanaście osób. Nagie trupy wynoszono na kocach i poprzez otwarte drzwi wrzucano do ziemianki. Tutaj te zwłoki czekały na wywiezienie ich na cmentarz, a odbywało się to w następujący sposób: przeważnie nocą specjalna brygada ładowała tych ludzi (były to tylko skóra i kości) na sanie tyle, ile koń mógł pociągnąć, przywiązywano sznurem i w drogę na cmentarz, gdyż z powodu zasp śnieżnych nie dawało się podjechać blisko wykopanej jamy. Brygada brała ze sobą drut, po środku drutu wiązano zmarłego za szyję czy też nogi i stojący przy jamie ludzie ciągnęli umarłego, tu odwiązywali i wrzucali do grobu. Straszny widok – ja mając 32 lata nie słyszałem o czymś podobnym. Ja pracując jako więzień nie wiedziałem za jakie przewinienie. Ale w końcu dowiedziałem się, jak pewnej nocy około północy obudzono mnie na sąd. Kiedy doprowadzono mnie do komendantury tu siedziało dwóch „enkawudzistów”, oni to właśnie odczytali mi wyrok: „za samowolne opuszczenie pracy dnia tego to, skazuje się tego to na karę 5 lat pobytu w JJK” z rosyjskiego isprawitelnaja trudowaja kołona. Tak wyglądały prawa kraju sprawiedliwości społecznej. Wielu ludzi mówiło sobie: „nie o takie prawa walczyli rewolucjoniści 1917 roku”. Ale Ojciec Narodów i jego poplecznicy tego chyba nie rozumieli. W tej sytuacji w swoim czasie piszę pismo do Moskwy z prośbą o zwolnienie i skierowanie mnie na front. Po czasie otrzymałem odpowiedź negatywną – rzekomo Moskwa nie decyduje w tej sprawie, jest to sprawa stolicy Baszkirii czyli Ufy. Po zwróceniu się do wskazanych mi władz Ufy tu załatwiono sprawę pozytywnie i nakazano skierowanie mnie na komisję poborową do miasta Sterlitomak. Komisja uznała, że jestem zdolny do służby wojskowej i skierowano mnie na punkt zborny do Ufy. Stąd po kilku dniach oczekiwania odjechaliśmy do Kielc nad Oką, do 1 Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Takie przeżycia miałem w Kraju Rad.

lis 132015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Tu zastaliśmy setki tysięcy takich tułaczy jak my. Byli tu ludzie z tarnopolskiego, lwowskiego, stanisławowskiego, Białorusi a też Bukowiny i Besarabii. Tu dowiedzieliśmy się, że ojciec narodów – Stalin – określił nas jako element „nienadiozny” i nakazał zdjąć nas z wojsk frontowych. Dotyczyło to również niektórych oficerów, którzy brali udział w kampanii wrześniowej, zajmując wyżej wspomniane tereny. Tutaj pod gołym niebem dwie doby koczowaliśmy bez kawałka chleba, czy chociażby garnuszka herbaty – o tak to zaciskała się pętla głodowa na naszej Bogu ducha winnej szyi. Trzeciego dnia zebrano nas ok. 30 chłopa i skierowano do jednego z kołchozów odległego o ok. 15 km do roboty przy sianie. Osłabiony i głodny nie byłem w stanie tam dojść, upadłem pod płotem, ażeby zebrać siły a tu podeszła do mnie jakaś staruszka z płaczem mówiąc „a może i mój syn gdzieś tak leży”. Pamiętam – pierwszy raz w swoim życiu poprosiłem o kawałek chleba. Po spożyciu wskazała mi drogę, którędy poszła nasza grupa, a gdy dowlokłem się na miejsce koledzy jedli już zupę z kołchozowego kotła. Karmiono nas tu niezgorzej, a pracowaliśmy przy zbiorze siana. Szkoda, że nie na dłużej tu trafiliśmy, bo po kilku dniach telefonicznie wezwano nas z powrotem do Pryłuk. Tu już byliśmy wpisani na długiej liście roboczego batalionu, któremu nadano numer 757. Powiadomił nas o tym na zbiórce dowódca kompanii, niejaki porucznik Bakun, który wyznaczył drużynowych i nadał stopnie sierżanta. Ten zaszczyt spotkał i mnie. Przydzielono mi 19 chłopa, a ja byłem dwudziesty. W mojej drużynie było kilku z Bukowiny. Pouczono nas jak mamy się opiekować podwładnymi, a wieczorem podstawiono pociąg, w który się załadowaliśmy i ruszyliśmy w drogę. O wschodzie słońca zatrzymaliśmy na pewnej stacji kolejowej, a raczej na byłej stacji kolejowej. Tu zanosiło się na kilkugodzinny postój naszego transportu, toteż mieliśmy nieco czasu by zwiedzić ruiny wczorajszej jeszcze stacji. A widok był to straszny. Wagony, armaty, różne uzbrojenie, cegły, belki ze zburzonej stacji były porozrzucane w promieniu 300 metrów, a leje spowodowane wybuchami były głębokie na 3-4 metry. Szyny kolejowe rozerwane i powyginane razem z podkładami wisiały na starych drzewach wysoko nad ziemią. Jak dowiedzieliśmy się od pracowników kolejowych, którzy uwijali się przy naprawie torów kolejowych, nocą stało tu kilka transportów z uzbrojeniem przeznaczonym na front. Nocą niemieckie samoloty dwukrotnie bombardowały ten obiekt i oto właśnie były skutki tych bombardowań. Tu właśnie my, podróżni w nieznane, pierwszy raz w życiu widzieliśmy, co może i do czego jest zdolna wojna w naszych czasach. Po jakimś czasie naprawiono przejazd i pociąg ruszył w dalszą drogę. W czasie tej długiej podróży nie spotkaliśmy więcej tak tragicznego widoku. Pewnego dnia po południu pociąg zatrzymał się na podmiejskiej stacji i dano nam rozkaz „wysiadać”, co oznaczało, że jesteśmy na miejscu przeznaczenia. Obok po prawej stronie na wzgórzu widniało miasto Uljanowsk. Moja tułaczka wraz kolegami niedoli była tym tragiczniejsza i dawała się we znaki, że przeplatana była ciągłym przerzucaniem nas z miejsca na miejsce, na których czekały na nas co raz to gorsze i trudniejsze warunki życia. Tu w Uljanowsku byliśmy daleko od działań wojennych, bombardowań itp. Dawał się za to we znaki głód i ciężka praca. Tu rozmieszczono naszą kompanię roboczego batalionu w namiotach opuszczonych przez aresztantów, na co wskazywało ogrodzenie z drutu kolczastego. W namiotach stały prycze z materacami. Następnego dnia wyprowadzono nas na obszerny plac rysującej się, gigantycznej budowy jakiegoś zakładu fabrycznego. Tu kopaliśmy rowy dwumetrowej głębokości, w które układane były rury wodociągowe. Po kilku dniach, w dniu wolnym od pracy zorganizowano nam wycieczkę do Uljanowska do domu „Muzeum W. I. Lenina”. Po zwiedzeniu tego zabytku chłopaki rozeszli się po mieście chcąc je zobaczyć. Jak się potem okazało, nie pozwalało na to prawo, a Milicja Ludowa złapała kilku z nich, zabierając im wszelkie dokumenty, sprowadzała w wyznaczone miejsca i odprowadzono do namiotów. Zabrano i moją książeczkę wojskową wypisaną jeszcze w dalekich Zaleszczykach. W Uljanowsku pracowaliśmy około 3 tygodni. Pewnego popołudniowego dnia zaczęły przybywać kompanie do portu rzecznego na Wołdze, a tu pod wiekowymi płaczącymi wierzbami stał zakotwiczony statek parowy, do którego wprowadzano ludzi. Trwało to dość długo tak, że dopiero o zmroku statek ruszył w drogę. Następnego dnia przed obiadem przybyliśmy do Kujbyszewa, do miasta, które kiedyś nosiło miano Samara. Tu wyładowaliśmy się, w pewnej jadłodajni zjedliśmy obiad, po czym załadowano nas do pociągu i dalej w drogę. Tym razem na wschód, a była to linia Kujbyszew – Syzrań. Przed zachodem słońca pociąg zatrzymał się w małym miasteczku Bezynczuk. Po opuszczeniu pociągu skierowano nas do nowo wybudowanego dwupiętrowego klubu. Był to budynek bez okien i drzwi, a wszystko przemawiało za tym, że dopiero przed kilkoma dniami murarze zakończyli tutaj swe prace. Wewnątrz tego budynku masa pobitych cegieł, połamane rusztowania, rozsypany cement, wapno i piasek W te brudy zapędzono nas i każdy tu drzemał do następnego ranka. Rano zarządzono zbiórkę i wówczas wybrano z ogółu potrzebną grupę: tynkarze, stolarze, zduni i wszelkich innych specjalistów do wykończenia tego obiektu, gdyż zanosiło się na to, że tu właśnie będziemy zimować. Pozostałych ludzi odprowadzono do miejsc, gdzie w przyszłości będą pracować. Spora więc grupa kończyła ten obiekt, niektórzy pracowali w elewatorze przy zbożu, inni budowali bocznicę kolejową (w kierunku północnym) doprowadzając tory do odległej o ok. 15-20 km przyszłej bazy naftowej, która miała powstać w lesie za wioską, której nazwy już nie pamiętam. Wypadło mi pracować ze swoją drużyną w odległości ok. 12 kilometrów. Praca nasza polegała na kopaniu fundamentów pod zbiorniki metalowe o przekroju 20 metrów. Tychże 12 kilometrów musieliśmy pokonywać każdego dnia pieszo, bez względu na pogody – latem i zimą, a był to rok 1941. Późną jesienią tego roku budynek został ukończony i tu zimowaliśmy. Wilgotne mury oraz świeże tynki, a także nadmiar ludzi tu umieszczonych na trzypiętrowych pryczach wkrótce dały o sobie znać. Brak higieny, brak łaźni spowodował, że mnożyły się wszy, i to tak dorodne, jak siemię lniane. Tyle namnożyło się tego świństwa, że aż trudno określić jak wiele sztuk żywiło się krwią jednego człowieka. Na zażalenia nasze w tej sprawie „Kom-bat” (Komendant batalionu) pocieszał nas, że na dniach dostaniemy samochody, które wytwarzaną przez nie parą wyniszczą wszy, co do jednej sztuki. Ale te samochody nie nadchodziły, a ta szarańcza mnożyła się strasznie. W tych brudach doczekaliśmy Bożego Narodzenia. Gorzkie były te święta – ze łzami w oczach wspominaliśmy lata pokoju. Długo po świętach otrzymaliśmy jeden wóz dezynfekcyjny, co było stanowczo za mało na tysiąc chłopa, bo tyle liczył nasz roboczy batalion. Z braku bielizny i pościeli na zmianę, po naszych okryciach robactwo to łaziło pieszo. Po pewnym czasie udało się nieco wyniszczyć tych krwiopijców. W międzyczasie część ludzi naszego batalionu delegowano z miasteczka Bezynczuk do Kujbyszewa – tu budowaliśmy fabrykę łożysk kulkowych. Tejże zimy niemieckie samoloty zaczęły się pojawiać i kontrolować linię kolejową Syzian-Kujbiszew. Władze odgórne podjęły decyzję, ze nasz batalion składający się z ludzi „nienadziejnych” należy przerzucić w inne, bardziej spokojne miejsce. Ale był i inny powód naszego wyjazdu, bardziej prawdopodobny. Kiedy Niemcy zajęli Baku, odcięli te naftowe tereny od Kraju Rad, powstała pilna potrzeba budowy rafinerii naftowych na Uralu. Na taką to budowę przerzucono nasz roboczy batalion. I tak pewnego mroźnego wieczora załadowano nas do towarowych wagonów i ruszyliśmy w nieznaną nam drogę.

lis 072015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Moja tułaczka wojenna była dla mnie tym boleśniejsza, że nigdy do dnia dzisiejszego nie opuszcza mnie myśl o ojczystych stronach, gdzie mijały me beztroskie lata. A tą drogą dla mnie miejscowością było powiatowe miasto Zaleszczyki. Miasteczko Zaleszczyki to słynne uzdrowisko – tu w swoim czasie wypoczywał marszałek Piłsudski Tu morele, winnice, pomidory, winobrania, piękne plaże na brzegach Dniestru. Należy wspomnieć, że do Zaleszczyk trzy razy w tygodniu z Warszawy biegała tzw. „Lux Torpeda”. A pensjonaty jak i plaże były zapełnione wczasowiczami. A wszystko to zburzyła bezpowrotnie wojna. Moja tułaczka, jak wielu innych, rozpoczęła się dopiero w 1941 roku.

Po napadzie Niemiec hitlerowskich na Związek Radziecki zostałem powołany do Armii Czerwonej już w Zaleszczykach. W Kampanii Wrześniowej nie dane mi było brać udziału, gdyż posiadałem kategorię „C”, czego nie brała pod uwagę komisja tzw. „Raj-Wojen-Komatu”. W tym samym dniu obok koszar wojskowych na placu ćwiczebnym zabierano od wieśniaków tu zwołanych konie dla wojska. W godzinach popołudniowych wojskowi podoficerowie wyprowadzili sporą grupę nas nowo zmobilizowanych na plac, gdzie każdemu z nas przydzielono po 2 konie i nakazano jechać do miasta Czortkowa, oddalonego o ok. 30 km. Tu właśnie stacjonowała jednostka łączności do której byliśmy wcieleni.

Opuszczając me ukochane uzdrowiskowe miasto Zaleszczyki, nigdy nie myślałem, że oto ostatni raz na długie lata opuszczam tak miłe sercu memu strony, a tym bardziej, że życie nakaże mi pozostać w świecie do końca moich dni. Po wielu latach gorzkiej tułaczki i tragicznych przeżyciach wojennych, okaleczony w bitwie pod Lenino 12-13.10.1943 roku też nie przyniosło końca mej tułaczki i gorzkich cierpień. Jak pokazało życie, cierpienia przynosił ze sobą każdy dzień następny, coraz bardziej ciężki do zniesienia. Los sprawił, że tu na pobojowisku, za rzeczką Mireją i wsią Połzuchy, ja kontuzjowany dostaję się do niemieckiej niewoli.

Pisząc te wspomnienia z bólem w sercu i ze łzami w oczach przychodzą mi na myśl samowolnie zakodowane gdzieś tam myśli o latach beztroski, tam daleko w Zaleszczykach.

Wróćmy jednak do Czortkowa, gdzie był początek wszystkiego zła w moim życiu. O zmroku tegoż dnia przybyliśmy do Czortkowa, tu zabrano od nas konie, na pożegnanie mego „siwka” poklepałem po karku, nie wiedząc, że spotkamy się obydwaj dopiero w Połtawie. Po zdaniu koni zaprowadzono nas do pomieszczenia znajdującego się w podwórzu wielkiego kościoła Rzymsko-katolickiego w śródmieściu. Pomieszczenie to nie było oświetlane, gdyż tu obowiązywało już prawo wojenne – zaciemnianie. Tu nakazano nam, że nie wolno palić papierosów nawet w pomieszczeniach. Tu odczuliśmy, że jesteśmy w kleszczach prawa wojennego. Następnego dnia ostrzyżono nas i umundurowano w stare drelichy. Po kilkunastu dniach nocą ogłoszono alarm: „zbiórka i wymarsz”, ciemnymi ulicami dotarliśmy na stację kolejową Biała Czortkowska. Pamiętam że padał wtedy drobny deszcz, a my staliśmy na murawie, gdy padła komenda „Kładnij się”. Pomyślałem, że moskale zwariowali – gdzie tu się kłaść, jeśli pod nogami wszędzie woda i mokro. Ale w praktyce okazało się, że rozkaz sierżanta był święty. Po kilku dniach pobytu tutaj, naszą jednostkę załadowano do wagonów towarowych i nocą ruszyliśmy w nieznaną nam drogę. Kiedy obudziłem się następnego dnia poczułem, że mam gorączkę – to dawały o sobie znać noclegi na stacji w Czortkowie, a za oknami widniały kołchoźne łany zbóż, co oznaczało, że jedziemy na wschód. Moją gorączką nikt się nie przejmował, a sanitariusz dopiero na drugi dzień dał mi jakieś tabletki, które pomogły i gorączka ustąpiła. Nasz pociąg wlókł się bardzo powoli, gdyż na drogach kolejowych panował wielki ruch i zamieszanie. Zdarzało się, że w czystym polu staliśmy do kilkunastu godzin, gdyż stacje kolejowe były zatłoczone w obu kierunkach. Po jakimś tam czasie, nocą w ciemnościach wjechaliśmy na nieznaną nam stację kolejową, zabitą transportami do ostatniego miejsca. Był to Koziatyń. Tu w niedługim czasie syreny oznajmiły alarm przeciwlotniczy. Było to straszne, gdyż świadomość podpowiadała, a raczej przemawiała do wyobraźni, co będzie, jeśli bomby spadną na setki wagonów załadowanych amunicją, które kierowano na front. Złowrogi warkot samolotów wroga spotkały nasze potężne reflektory i artyleria przeciwlotnicza, rozlokowana gdzieś tam za miastem. Słychać było wiele eksplozji na peryferiach miasta od strony wschodniej – to było pierwsze bombardowanie, które przeżyłem ale nie ostatnie. Następnego dnia około południa wyjechaliśmy z Koziatyna w dalszą drogę, na dwutorowej drodze, coraz wolniej poruszaliśmy się do przodu, gdyż na wschód ewakuowano wiele ludności, maszyn itd. A w kierunku zachodnim szły transporty dla frontu. Po jakimś czasie dotarliśmy do Postawy. Tu skierowano nasz transport na bocznicę do rampy i rozpoczęto wyładunek naszego ekwipunku: kuchnie polowe, dokardy dwukołowe ze sprzętem telefonicznym, konie itp. Tu też oddano mi siwka, na którym opuszczałem drogie mi Zaleszczyki. Po uformowaniu się jednostki ruszyliśmy w drogę w kierunku wschodnim i tak dostaliśmy się w lasy Darnicy po lewej stronie Dniepru. Tu rozlokowano poszczególne roty – kompanie, rozbito namioty. Kuchnie wydały co było do zjedzenia i czekamy co będzie dalej. Po 3-4 dniach pobytu w lasach Darnicy ogłoszono zbiórkę poszczególnych kompanii, a po sprawdzeniu stanu osobowego pada komenda „baczność – zapadniaki wystąpić 3 kroki naprzód, a pozostali rozejść się”. Nam podano komendę „dołączyć, w prawo zwrot i naprzód marsz”. Zaprowadzono nas, mieszkańców przedwojennej Polski, na polanę gdzie stało kilku oficerów. Jeden z nich oznajmił, ze mamy złożyć broń, dodając że taki jest rozkaz „z góry”. Po złożeniu broni odprowadzono nas (ok. 17 chłopa) na bok. Po jakimś czasie doszli do nas ludzie z innych kompanii tak, że było nas około 60-75 chłopa. Było to dla nas wielkie zaskoczenie, a też i znak zapytania, co to ma wszystko znaczyć. Nikt nie potrafił na to odpowiedzieć, a wiadomo, że działania wojenne przybierają na sile, a nas rozbrajają. Jeszcze niedawno zabierali nas do wojska, a tu okazuje się, że jesteśmy zbędni. Po tym, co zaszło długo nie mogliśmy usnąć w oddzielnych namiotach, wreszcie ktoś tam rzekł „Chłopaki co Bóg dał to i będzie”. Następnego dnia rano wydano nam śniadanie i również suchy kawał chleba na drogę, po czym podoficer zrobił zbiórkę i ruszyliśmy pieszo w nieznane. Na czele z tymże podoficerem na pytanie „dokąd nas prowadzi”, początkowo nie chciał zdradzić tejże tajemnicy, lecz po jakimś czasie dowiedzieliśmy, ze droga przed nami jest dość daleka. A więc maszerowaliśmy przez pola i lasy, a też i jakże ubogie wsie, w stosunku do tych, które zostawiliśmy na kresach wschodnich. Nocowaliśmy pierwszą noc w klubie w jednej z większych wiosek – tu nasz przewodnik zadbał w kołchozie, że ugotowano dla nas zupy, a też i kilka bochenków chleba przygotowano. Następnego dnia po spożyciu tego, co kto miał w swoim plecaku, ruszyliśmy w dalszą drogę ciągle w kierunku na wschód. Drugą noc nocowaliśmy w jakiejś cerkwi, która na zewnątrz zachowała swój majestatyczny wygląd, a wewnątrz wszystko wskazywało na to, że służyła ona kołchozowi za magazyn. Tu moim kolegom niedoli (w niedługim czasie raz zmobilizowanym, następnie zdemobilizowanym) udało się dowiedzieć od przewodnika, że prowadzą nas na punkt zborny do Koziatyna. Po całodniowym marszu wypadło nam nocować w bardzo biednej z wyglądu wiosce, na skraju której stała nowo zbudowana stajnia, a obok stara stodoła na pewno pamiętająca czasy Mikołaja II na której poszycie słomiane dożywało swoich dni – tu wypadło nam nocować. A była to noc z przygodami. Otóż część chłopaków postanowiła rozlokować się w pustej stajni końskiej, gdyż konie były na pastwisku, ale tu było niezbyt czyste powietrze. Inni woleli spać w stodole, skąd można było obserwować niebo, gwiazdy, księżyc – lecz tej nocy niebo było pochmurne i zanosiło się na słotę. Ja „nie w ciemię bity” ulokowałem się w koncie stajni w żłobie. Około północy zerwała się niesamowita burza z piorunami i leje jak z przysłowiowego cebra. Konie spłoszone na pastwisku postanowiły uciekać do stajni i kiedy wbiegały przez otwarte drzwi poczęli deptać i tratować lokatorów. Ci z kolei w ciemnościach zaczęli krzyczeć „co za bezprawie, nie dać rekrutom odpocząć”. Do tego chaosu dołączyli się Ci ze stodoły zmoknięci – konie nie chciały swej własności opuścić, a my z kolei nie mieliśmy się dokąd wyprowadzić. W końcu konie zbiły się na jedną połowę stajni, a nam zostawili drugą. Kiedy sytuacja zmusza, to i kompromis się znajdzie. Następnego dnia, przed zachodem słońca dotarliśmy do Koziatyna

paź 302015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Zaleszczyki – miasto uzdrowiskowe, które okala Dniestr z trzech stron, tysiące wczasowiczów, miłosne hulanki, różne wybryki, a nam uczniom pozwalano raz w tygodniu kąpać się i pohasać w wodzie, i to nie dłużej jak 1 godzinę. Tak było i w innych zakładach rzemieślniczych. Często zadawałem sobie pytanie: kto kieruje tak niesprawiedliwie życiem na ziemi – jedni piją, hulają, bawią się inni zaś harują całymi dniami na wpół głodni i obdarci. Czas mijał (lato i zima), nic więcej tylko pilna i wytężona praca. W takich warunkach kończę termin i powracam do rodzinnej wsi. Jesienią i zimą prowadzę warsztat, wiosną i latem podejmuję pracę w cegielni oddalonej o 7 km, dokąd chodzić trzeba było pieszo. Mimo bardzo skromnego trybu życia niedostatek pokonać trudno. Prawie co roku, tuż po Wielkanocy, dawał o sobie znać tzw. „przednówek” tj. stare zapasy zboża kończą się, a nowego chleba jeszcze nie ma. Siostry wychodząc za mąż zabierają część ziemi jako wiano, uszczuplając i tak niewystarczający na przeżycie kawał ziemi. W 1932 roku umiera ojciec. Wydaje mi się, że słuszne moje rozumowanie „biedny goły na świat przychodzi, goły z tego świata odchodzi”, gdyż dorobić się czegokolwiek nie można było. Po śmierci ojca spada na mnie poważny obowiązek – staję się głową rodziny. A więc stara zapracowana matka oraz trzy nieletnie siostry; pracy żadnej nie ma; ziemi za mało, żeby można było się wyżywić. W tej sytuacji starsza z sióstr idzie do folwarku na roboty tzw. sezonowe tj. na sześć miesięcy letnich za 5 kwintali zboża. Dla porównania dodam, że ja stary emeryt dziś za swą miesięczną pensję mogę kupić taką ilość zboża. Jednym słowem niewesoło – za mało środków do życia, za dużo żeby umierać. W 1934 roku zmusza mnie matka do żeniaczki, a wybranką moją była adoptowana córka emerytowanego dyrektora szkoły, zacnego pana Majewskiego. Ponieważ po przejściu na emeryturę wyjechał on do swych teściów żyć w sąsiedniej wiosce, toteż tu miał się odbyć ślub. Jadąc dzień przed ślubem do panny młodej, zachodzę na plebanię po kartkę, to jest potwierdzenie, że tu odczytane były zapowiedzi oraz, że odbyłem spowiedź. Proboszcza pierwszym pytaniem było to czy mam 10 złotych. Odważyłem się zapytać za co, a odpowiedź była krótka za kartkę – co mnie bardzo zdziwiło, a równocześnie wzburzyło. Grzecznie więc mówię, że to za drogo, przecież to 10 dni pracy we dworze, taka cena za napisanie paru słów, a ile to wam zajmie czasu. Słowa moje zgniewały pasterza i wyszedł do kancelarii, a ja poszedłem do domu. Tu zwracam się do miejscowego księdza celem uzgodnienia godziny ślubu (dnia następnego), ten z kolei żąda kartki, której nie posiadam. A kiedy o tym oznajmiłem, sługa Boży zaznaczył mi kategorycznie, że ślubu mi nie da, więc podziękowałem i wyszedłem. Ale zanim to nastąpiło zaproponowałem księdzu kompromisowe rozwiązanie, a mianowicie, że ja wyrażam chęć i zgodę na spowiedź i komunię tu u księdza. A że była to sobota podsunąłem myśl, że jutro na mszy przed ślubem mógłbym się wyspowiadać. Dodam, co myślałem wówczas, ażeby nie zapłacić 10 zł i nie upokarzać się tamtemu słudze Bożemu – gotów byłem spowiadać się chociażby trzy razy, byłoby to dla mnie korzystne i dusza byłaby czysta, bez grzechu, i ślub odbyłby się, i miałbym prawnie nabytą żonę. No i chociaż nie jestem materialistą miałbym 10 zł, które „pieszo nie chodzą”. Liczyłem na trzy korzyści, lecz to mi się nie udało, gdyż solidarność duszpasterzy była tak silna i niezachwiana wiara sługi Bożego, że nie zechciał wyspowiadać mnie. Na kompromis się nie zgodził, więc poszedłem do przyszłych teściów. Kiedy opowiedziałem jak wygląda sprawa, że zgody nie mam, a jutro ślub – zapytano mnie, co ja myślę. Odpowiedziałem stanowczo, że mam zamiar zabrać Nuśkę tak bez ślubu, a jeśli nie wyrażą zgody, to jutro wieczorem wyjadę z drużbami do domu. Przybrana matka żony – Lonia, doradzała mężowi, żeby on poszedł do księdza i uzgodnił, ażeby ten dał ślub dodając jakby moimi ustami Michale, tyś dyrektor szkoły – on ciebie posłucha i pójdzie na ustępstwo dla nas. Pan Majewski wziął laseczkę w ręce i przez sad (nie było to daleko) poszedł do sługi Bożego tuż przed wieczorem. Potem się okazało, że ksiądz ugadał przyszłego teścia, ażeby zawieść list od niego do księdza z mojej wsi. Po pół godzinie wraca teść z listem od księdza i mówi, że tam musimy jechać. Teściowa ciekawska zabiera od męża list i otwiera go nad parującym czajnikiem. Okazało się że list został napisany łaciną. W tej sytuacji zamówiono parę dobrych koni u sąsiada i w drogę, a było to 10 km. Musiałem więc jechać i ja pomimo, iż nie chciałem się z nim spotykać. Po przybyciu na probostwo pan dyrektor poszedł do sługi Bożego sam, a po kilku minutach wrócił i odjechaliśmy do domu weselnego. Do dnia dzisiejszego nie wiem czy ksiądz otrzymał żądane pieniądze, czy też nie. O tym incydencie pamiętam do dzisiaj, jak to wspierano prawa Boskie, a liczę sobie 74 lata. W rok później dochodzę do wniosku, że może da się poprawić swój los w handlu, mając nieco grosza z posagu. W 1935 roku otwieram mały sklep wiejski towarów mieszanych. Jeszcze koło tego interesu nie rozkręciło się pełną parą, a tu wybucha w 1939 roku wojna i przychodzą władze radzieckie. Prywatny handel nie ma racji bytu. No i cóż, zwijam interes i rozglądam się gdzie podjąć pracę. Na początku 1940 roku idę na magazyniera do gorzelni i tam pracuję do chwili rozpoczęcia wojny niemiecko-radzieckiej.

paź 252015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Starsi mieszkańcy Pomorska pamiętają Mikołaja Zubika – wieloletniego społecznika, który zmarł w 1990 roku. W tym roku, 25 lat po śmierci, jego córka Maryla Żurawik udostępniła zapiski i zdjęcia swojego ojca, który będąc na emeryturze od końca lat 70-tych ubiegłego wieku spisywał swoje wspomnienia. Mikołaj Zubik brał także udział w konkursach literackich, część jego wspomnień ukazała się w książce Mój dom nad Odrą i w artykułach gazet.

Pani Maryla Żurawik przekazując zapiski powiedziała: Ojciec na pewno nie miałby nic przeciwko, żeby opublikować jego wspomnienia a nawet byłby zadowolony, że jego wspomnienia ktoś chce czytać.

Jestem wnukiem chłopa pańszczyźnianego, synem małorolnego wieśniaka galicyjskiego. To nic w tym dziwnego, że ojciec mój był człowiekiem niepiśmiennym. Urodziłem się 13.01.1911 roku we wsi Bedrykowce, powiat Zaleszczyki, województwo Tarnopolskie w wielodzietnej rodzinie, byłem piątym dzieckiem, ale nie ostatnim, gdyż po mym przyjściu na świat urodziło się jeszcze trzech członków rodzeństwa. Tak licznej rodzinie wyżywić się z 4-ro morgowego gospodarstwa było nie łatwo w tym czasie. Jak wiadomo kryzys gospodarczy dawał o sobie znać już w pierwszych latach dwudziestego wieku. Świadczy o tym wyjazd setek tysięcy emigrantów z całej Europy w szeroki świat, zwłaszcza do Kanady na poszukiwanie chleba i pracy, tak z zaboru austriackiego, jak i rosyjskiego, również z Bałkanów. Miało to miejsce 1904 – 1913 r. Dopiero wybuch I Wojny Światowej nieco ograniczył wyjazd za chlebem, wstrzymując emigrację, ale wojna pogłębiała niedolę gospodarczą. Głód i niedostatek panoszył się wszędzie jeszcze przez wiele lat po zakończeniu działań wojennych. Wspominam te czasy, gdyż tym samym chcę przekazać potomnym bytowanie i życie mego pokolenia. Po wybuchu I Wojny Światowej władze austriackie otwierają front, którego linia przebiegała przez moją wieś. W tej sytuacji moi rodzice zostali wysiedleni z własnego, skromnego gospodarstwa. Działania wojenne uniemożliwiły uprawę ziemi wieśniakom, a tym samym okolice te skazane były na głód. Dodać należy, że boje tu trwały przez 9 miesięcy. Działo się to w latach mojego dzieciństwa, ale i lata młodzieńcze były trudne, gdyż głód i niedostatek na każdym kroku dawał o sobie znać. Wojska austriackie, które tu stacjonowały ogałacały te miejscowości ze wszystkiego, mężczyzn powoływano do wojska, kobiety ganiane były co dzień do pracy przy budowie okopów i umocnień wojskowych. Starców wyganiano z końmi i wozami na różne prace związane z potrzebami wojska, a wielu z nich nigdy nie powróciło do swych rodzin. Ponad 50% bydła zarekwirowano, a także i drób (kury, kaczki, gęsi). W 1915 r. pod naporem wojsk Mikołaja II Austriacy wycofują się w Karpaty, tu zajmują wygodne pozycje. Ustąpienie frontu niewiele zmieniło na lepsze. Po wyjściu z tych terenów wojsk Franciszka Józefa, ich miejsce zajmują Moskale. Czas mija, a dziatwa galicyjska rośnie bez łyżki mleka – a ja wraz z nimi. Dalsze lata te okolice odwiedzają Petlurowcy, Halerczyki, Bolszewicy, a co gorsze nikt niczego nie daje, tylko wszyscy chcą brać. Na jakiś dłuższy okres czasu utrzymała się władza, jak wówczas mówiono, Bolszewicka. Powołano do życia wówczas władzę – była to władza Rewkomy tzw. wiejskie Rejkom, powiatowe Obłkomy itd. Władze te upoważniły chłopów do zajmowania ziemi folwarcznej, co było dla wieśniaków najważniejsze – wypas bydła na tych gruntach. Lecz niedługo orał chłop ziemię folwarczną, gdyż zaczęła się wojna polsko-bolszewicka, którą się dzisiaj określa jako niepotrzebną. Po jakimś tam czasie granica powstaje między Polską Sanacyjną a Krajem Rad na Zbruczu. Powstają władze Rzeczypospolitej (szlacheckiej). W 1919-1920 r. otwarto we wsi czteroklasową szkołę, w dwóch izbach lekcyjnych. Tu uczęszczałem do szkoły i ukończyłem 4 klasę szkoły podstawowej. W tym czasie powracają dziedzice do swych dóbr, na podstawie jakiegoś tam prawa nakazują chłopom, którzy uprawiają ich ziemię połowę zbiorów z tych pól oddać prawowitemu właścicielowi – dziedzicowi. Po dwóch lub trzech latach pozwolono uprawiać zajęte przez nich wcześniej ziemie, ale zażądano od nich 2/3 plonu. Po dalszych kilku latach dziedzice zdobywali się na inwentarz i przestali dzierżawić ziemię komukolwiek. Płacili fornalom 12 kwintali zboża rocznie, parę kupek chrustu oraz 0,20 ha ziemi pod ziemniaki. Natomiast dorosła panna zarabiała we dworze dziennie 80 groszy, przy cenach: 1 zł kosztował 1 kg cukru. Mężczyzna zarabiał od 1 do 1,20 zł. Ja podrostek mając 15 lat zarabiałem 50 groszy dziennie. W tak niepomyślnych latach w 1927 r. rodzice oddają mnie do warsztatu rzemieślniczego, gdzie miałem zdobyć zawód szewca. Terminowałem u zacnego człowieka i dobrego rzemieślnika, który zatrudniał 5-6 osób. Był nim niejaki Władysław Ryś mieszkający w Zaleszczykach na ulicy Wodnej. Tu terminowałem 3 lata i 10 miesięcy, za co rodzice musieli płacić trzy kwintale zboża rocznie. Termin jest to zdobywanie zawodu. Wyrwany zostałem z domu rodzinnego, koleżeństwa i wolności chłopieńcej we wsi. Teraz znalazłem się w jakby żelaznych kleszczach pod każdym względem – obowiązek, dyscyplina, posłuszeństwo wobec majstra i czeladników, których było aż trzech. Wykonywanie wszelkich poleceń nie tylko majstra, ale i majstrowej oraz czeladników. Już w pierwszym roku budzony byłem o godzinie piątej i wysyłany za miasto po lebiodę dla świń. Myłem podłogi na kolanach ze szczotką w ręku, a nawet smarowałem gliną piec chlebowy, jak również posyłany byłem po zakupy. Wszystkie te czynności trzeba było wykonywać codziennie w oznaczonym czasie i bez szemrania. Uczono nas nie tylko rzemiosła, ale i życia oraz współżycia z ludźmi. Była to szkoła twarda, której się nie zapomina.

sie 062015
 
Florentyna Juretko

Florentyna Juretko

Zaraz po wojnie Rosjanie ogłosili, że można przyjmować obywatelstwo radzieckie, a kto nie chce zostać może zapisywać się na wyjazd do Polski. Moi rodzice poszli i zapisali się na wyjazd. Dostaliśmy karty ewakuacyjne. Wpisaliśmy jakie osoby wyjeżdżają i jaki majątek zabieramy. Zapakowali nas do wagonu bydlęcego i ruszyliśmy w podróż. Był to listopad 1945 roku. Skład miał chyba z 600-800 metrów długości. Pamiętam, że jechaliśmy przez Warszawę, gdzie staliśmy kilka dni na stacji towarowej ale zniszczonego centrum miasta nie widzieliśmy. Chyba były to Szczęśliwice.
Następnie jechaliśmy przez Poznań i Krosno Odrzańskie aż do Gubina. W Krośnie naszego sąsiada Babinowskiego z Pomorska, który wiózł ze wschodu takiego ładnego wilczura spotkała przykrość. Żołnierze zabrali mu psa. Poszedł na komendanturę i o dziwo odzyskał tego psa.

Większość ludzi z naszego transportu nie chciała zostać w Gubinie, ponieważ było to za blisko granicy z Niemcami i się bali. Później z Gubina dojechaliśmy do Świebodzina i stamtąd przyciągnęli nasz tabor do Pomorska na stację w lesie. Było to w nocy. Powiedzieli nam, że to koniec drogi. Rano jak się rozwidniło to myśleliśmy, że zobaczymy podwórka i domostwa a tu sam las. Niebawem przyjechało parę osób z Pomorska, które były już zakwaterowane we wsi. Najczęściej byli to szabrownicy z centralnej Polski.
Pozabierali ze stacji takich jak my – bez konia, a kto miał swojego konia i wóz to ściągali je z wagonów, składali wozy i jechali do Pomorska. Rodzice nie szukali w innych miejscowościach domów tylko zajęli w Pomorsku dom i tak tu zostaliśmy. Rodzice wzięli w Pomorsku dom, gdzie było do niego przypisane 2 hektary ziemi. Trzymaliśmy konia i krowę a z czasem drugą krowę. Później dokupili także łąkę przy drodze jak się na prom jedzie.
Musieliśmy dom w Pomorsku wykupić, mimo że pozostali repatrianci zza Buga nie płacili, bo mieli udokumentowane, że tam zostawili swoje domy i pola. My natomiast mieliśmy cegielnię wybudowaną na wydzierżawionym gruncie i nie zaliczyli nam tego jako majątku.
Nasz transport był pierwszym ze wschodu.

Powojenne czasy były niebezpieczne. Zdarzały się kradzieże a nawet morderstwa. Pamiętam, że na weselu u mojej siostry Reginy było dwóch jakichś komendantów i jeden zabił drugiego. Do tego ten, który strzelił wiózł rannego do szpitala do Sulechowa, że go niby ratuje. Ja się wtedy tak przeraziłam że tatę wypchnęłam przez okno i ja za nim też wyskoczyłam. Wesele się dalej bawiło. Pewnego razu w Odrze wypłynęły zwłoki zamordowanego mężczyzny. Nie utonął tylko go ktoś zabił i wrzucił do Odry. Padły podejrzenia na osoby z Pomorska, które były z nim powiązane i winne jakieś pieniądze.

W Pomorsku po wojnie zniszczyło się dużo pięknych budynków, które niebawem rozebrano. Restauracja przy Odrze, leśniczówka oraz część pałacu. Pamiętam, że w pałacu była ogromna kuchnia z piecem o długości około 20 metrów. Na dole 3 duże sale o wymiarach 10 na 10 metrów. Na górze pokoje. Wszystkie okna i drzwi były w całości. Zawsze wychodziliśmy na balkon i śpiewaliśmy. Później wszystko poniszczyli.
Kościół był nie zniszczony. Zniszczyli tylko marmurowy krzyż, bo to niby niemiecki krzyż. Przecież krzyż jest ten sam, bez różnicy czy niemiecki, czy polski, czy rosyjski.

Pierwszy zmarłym pochowanym na cmentarzu w Pomorsku był Wincenty Romanowicz. Później zmarł mój przyszły teść Józef Juretko. Do kościoła przyjeżdżał ksiądz z Czerwieńska i od czasu do czasu odprawiał mszę. Dopiero w 1948 roku przyjechał ksiądz Hura i został tu na stałe. Na śluby do 1948 roku ludzie jeździli do Sulechowa, gdzie ksiądz Michał Kaczmarek udzielał sakramentu małżeństwa.

Moją pasją było od zawsze śpiewanie w chórze. Całe życie śpiewałam w chórze w kościele w Pomorsku. Ksiądz Hura krzyczał po nas w kościele jak się uczyliśmy śpiewać nie umiecie drugiej zwrotki zaśpiewać?. Później był ksiądz Gąsior (był muzykiem) i on strasznie nienawidził Niemców. Raz w Boże Narodzenie chcieliśmy zaśpiewać „Cichą Noc” na trzy głosy a on wrzeszczał dosyć tej niemieckiej kolędy. Myśmy się obraziły i nie poszłyśmy na chór śpiewać. Najgorzej było jeszcze w latach 50-tych, gdy śpiewaliśmy po łacinie, bo nikt nie wiedział co śpiewa. Jak brakło nam słów do melodii to się zaśpiewało byle jakie słowo po łacinie a jak słów było za dużo to się niektóre omijało. Tak widocznie musiało być. Głupi nie zrozumiał a mądry powiedział, że tak musiało być. Było nas kilka kobiet, które na stałe śpiewały w chórze. Teraz jeszcze ze Stefką Ziobrowską można zaśpiewać.
Raz też była taka śmieszna sytuacja, gdy byłam już mężatką. Przyszły po mnie koleżanki, żeby iść do kościoła śpiewać. A tu w domu pełno roboty. To krowy, to świnie, to dziećmi się trzeba było zająć. Musiałam się bardzo szybko ubrać. Rajstopy, bluzkę, płaszcz. W kościele tak stoję i coś czuję, że czegoś nie mam na sobie. Zapomniałam z tego wszystkiego spódnicy ubrać. Mieliśmy też taką koleżankę, co miała problemy w rodzinie i prawie cały czas płakała. A jak ona płacze to nie może śpiewać. Przychodziła do kościoła już cała zapłakana. Mówię jej:
-Stało się coś strasznego.
-Co?
Rozchylam płaszcz a ona w śmiech. W ten dzień tak dobrze nam się śpiewało, bo koleżanka przestała płakać. Przychodzę do domu rozbieram płaszcz, a mój mąż mówi.
-Gdzie spódnica?
-W domu.
-Zwariowała baba! Bez spódnicy do kościoła.

Po wojnie w Pomorsku moja młodość była bardzo fajna. Była nas gromadka chłopców i dziewcząt, która razem się trzymała ale jak to między młodymi – robiło się psikusy. Jak puszczałyśmy wianki to chłopcy nam dokuczali. Nie dawali się nam spokojnie wykąpać latem nad wodą. Jednak my dziewczyny nie byłyśmy im dłużne. Pamiętam taki żart, który sama zrobiłam takiemu Frankowi. To był kawał chłopa jak na swój rocznik i on często robił nam psikusy. Powiedziałam koleżankom, żeby zabawiały go w wodzie jak się będzie kąpał a ja zajmę się jego ubraniami. I tak zrobiłam. Franek się kąpał a ja mu do nogawek i rękawów mokrego piasku z brzegu nawciskałam. Ułożyłam koszulę z powrotem tak jak była i uciekłam do piwnicy restauracji przy Odrze. Po chwili słyszę już znad wody wrzask. Patrzę pozostałe dziewczyny biegną a za nimi goni ich Franek na rowerze w tych opiaszczonych ciuchach. Wesoło było. Za moje żarty Franek się zemścił. Złapał mnie, przerzucił przez ramię i biegał ze mną wkoło podrzucając. Wołał będziesz jeszcze tak robić? Tak długo ze mną biegał aż musiałam mu przyrzec że już więcej nie będę. Śmiechu było co niemiara.
Do tego bawiliśmy się w różne zabawy jak ciuciubabka albo graliśmy np. w siatkówkę. Brała udział w tym nie tylko młodzież. Przychodzili starsi jak państwo Różeccy, Zielińscy, Zaremby, Krzyżyńscy czy Mućkowie.
Duże zabawy taneczne były organizowane w pałacu, bo te duże sale były do tego idealne. Mniejsze potańcówki to w starej remizie u Maligrandowej. Tam też kino było.

Druga taka zabawna historia to jak poszłam kiedyś na zabawę z tym samym Frankiem. Wtedy nie było jakiejś wymyślnej bielizny tylko bawełniane majtki na gumce. Do tego było lato więc spódnica i bez rajstop. Tańczę z nim i naglę czuję coś dziwnego. Mówię do Franka.
-Zatrzymaj!
-Co się stało?
-Majtki lecą
.
Gumka strzeliła w majtkach. On szybko się skapował o co chodzi i złapał mnie za biodro żeby mi nie spadły. Wycofaliśmy się tyłem pod ścianę do kąta, żeby je zdjąć. On mnie zasłonił, żeby nikt nie widział a ja je ściągnęłam. Nie miałam gdzie ich schować. Franek mówi daj, ja do kieszeni schowam. Tańczyliśmy dalej przez resztę wieczora. Po zabawie Franek odprowadził mnie do domu i wracał z kolegami w kierunku swojego domu. Wtedy się zorientowałam że on ma w kieszeni moje majtki. Wołam za nim.
-Franek.
-Co?
-Majtki.
Aaa zapomniałem.
Wyciąga przy tych kolegach i prezentując wszystkim mi je oddaje. Żaden z tych kolegów nie zapytał się jakim sposobem moje majtki znalazły się u niego w kieszeni. Nikt się nawet z tego potem nie śmiał.

W 1953 roku wzięłam ślub z moim mężem Józefem. Urodziłam pięć córek: Stefanię (1954), Annę (1955),  Janinę (1958), Barbarę ( 1962) i Małgorzatę (1967). Pracowałam jako instruktorka teatralna w Pomorsku i strażniczka w Brzeziu na kopalni wapna. Mąż przez długi czas był listonoszem w Pomorsku. Mama zmarła w 1958 roku a ojciec w 1961. Mąż zmarł w 2003 roku. Mam już 40-letniego wnuka i 14-letnia prawnuczkę. Życie szybko przeleciało. Czuję się jakbym w ogóle nie żyła. Gdyby można cofnąć albo chociaż go zatrzymać. Stara Juretkowa – moja teściowa mówiła Przyszedł Piotr opadł jeden listek, przyszedł Eliasz spadły dwa , jesień mówi przyszłam ja.

Na starość napisałam nawet wiersz.

Powiadają starość jest okresem złotym,
Kiedy spać się kładę zawsze myślę o tym,
Uszy mam w pudełku, zęby w szklance studzę,
Oczy na stoliku zanim się obudzę,
Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje,
Czy to wszystkie części, które się wyjmuje?

Adam

Florentyna Juretko w młodości

Florentyna Juretko w młodości

sie 012015
 
Florentyna Juretko

Florentyna Juretko

Po Rosjanach przyszli w czerwcu 1941 roku Niemcy. Dla nas nastały jeszcze gorsze czasy. Zaczęła się prawdziwa masakra dla zwykłej ludności. Wkroczenie w 1941 roku Niemców pamiętam bardzo okropnie. W pierwszy dzień, gdy wjechali do naszej wioski to wypędzili wszystkich mężczyzn na ulicę. Starych i młodych. Wybrali dwunastu mężczyzn, zawieźli ich na łąki za wieś i tam ich rozstrzelali. Wśród tych mężczyzn znalazł się mój przyszły szwagier Boguszewicz, lecz jakiś stary dziadek dał mu baranią czapkę i to go uratowało. Następnie zapędzili ojców tych mężczyzn, żeby zakopali swoich synów. Niemcy byli bezwzględni i brutalni. Przed żołnierzem rosyjskim człowiek się jeszcze mógł jakoś wytłumaczyć. A Niemcy nie słuchali żadnych tłumaczeń, tylko od razu zastrzelili. Ja jak widziałam Niemca z daleka to mi w ustach wysychało ze strachu.

Rosjanie uciekali w popłochu i za naszą wioską Niemcy zbombardowali ogromny sowiecki tabor broni i żołnierzy. Po prostu zmietli ich z powierzchni ziemi. Na polach leżało mnóstw padniętych koni, ludzkich zwłok i porozrzucanej broni. Był wtedy przełom czerwca i lipca, dlatego Niemcy zgonili ludzi, żeby uprzątnąć to pobojowisko aby nie wybuchła jakaś epidemia. Później ludzie i tak chorowali. W zimie na tyfus, a latem na krwawą dyzenterię. Z pól pozbierano wszystko ale w lesie można było znaleźć jeszcze martwych żołnierzy.
Pamiętam też taką historię, że zaraz po wkroczeniu Niemców partyzanci albo zabłąkani sowieccy żołnierze z tego rozbitego taboru postrzelili Niemca. Ktoś doniósł, że w naszej wiosce albo w sąsiedniej Litówce ukrywają się partyzanci. Niemcy przyjechali i zaczęli szukać. Przy okazji też komuś z rodziny państwa Zieleniewskich (także przyjechali po wojnie do Pomorska) zabrano z pastwiska klacz, która karmiła małego źrebaka. Mieli także konia ale wzięli pierwsze lepsze zwierzę z łąki. Wtedy z rodziny Zieleniewskich, niejaki Kiełbasa, który znał język niemiecki poszedł do Niemców poprosić ich, żeby oddali klacz a wzięli konia. Gdy dochodził już do Niemców, Ci zaczęli coś do niego krzyczeć żeby się zatrzymał, a on się wystraszył i zaczął uciekać do wsi. Niemcy wtedy zaczęli za nim gonić. Myśleli, że to jeden z partyzantów. Postrzelili go ale zdołał uciec w żyto. Było to 7 lipca w prawosławnego Jana. Za to Niemcy wybrali 7 Janów spośród mieszkańców i ich rozstrzelali. Na szczęście nie wzięli mojego ojca, który miał też na imię Jan.
Kolejnym bestialstwem ze strony Niemców było rozstrzelanie mojego jedynego brata. Brat zapisał się do niemieckiej policji, żeby dostawać kartki na żywność i papierosy. Kto pracował dla Niemców ten dostawał kartki. Tata i mama oboje palili papierosy to kartki się im przydały. Brat jednocześnie współpracował z partyzantami i zbierał dla nich po kryjomu broń z tego rozbitego taboru. Szukał w lesie zwłok i zabierał broń dla partyzantów. Któregoś dnia Niemcy złapali go na gorącym uczynku. Miał oficjalny sąd (może przez to, że miał niemiecko brzmiące nazwisko). Mógł uciec, bo miał kolegów w policji i oni by pomogli w ucieczce ale nie chciał. Nie wiadomo czy Niemcy nie zemściliby się na reszcie rodziny.

W naszej wiosce społeczność składała się z 4 wyznań. Rodzin katolickich było tylko cztery. Dużo było Żydów, Prawosławnych i Tatarów. Z kolei w Niedźwiedzicach, gdzie była nasza parafia było tylko parę żydowskich rodzin ale za to w Lachowiczach praktycznie było tak: piekarnia – prowadzi ją Żyd, kowal – Tatar, sklep – Żyd, krawcowa – Tatar itp. W tej miejscowości były aż cztery świątynie: kościół, cerkiew, meczet i synagoga. Jakoś ludzie się tolerowali ze swoimi religiami. Niemcy szczególnie krwawo rozprawili się z Żydami. Najgorsze, że moja siostra Regina była bardzo podobna do Żydówki. Miała czarne włosy, śniadą cerę, czarne oczy i lekko zgarbiony nos. Faktycznie można ją było wziąć za Żydówkę. Pewnego razu w Lachowiczach ledwo się wywinęła z obławy na Żydów. Niemcy wywozili Żydów do niedalekiego obozu koncentracyjnego w Kołdyczewie. Ja byłam blondynką i to tak jasną że mówili nawet to są tlenione włosy. Teraz jestem bardzo zadowolona z mojego koloru włosów. Siwy do wszystkiego pasuje i nie widać odrostów.
W obozie w Kołdyczewie zginął także nasz sołtys. Na początku Niemcy założyli gminę u nas we wsi, lecz ją wkrótce przenieśli do Lachowicz. Jako sekretarza zatrudnili rosyjskiego lejtnanta, który był u nich w niewoli. Znał dobrze język rosyjski i polski. Gdzie coś usłyszał to zaraz donosił Niemcom. Sołtys jeździł często na gminę i załatwiał młodzieży odpowiednie dokumenty, żeby uniknęli wywózki na roboty przymusowe. Do tego współpracował z partyzantami. Prawdopodobnie sekretarz usłyszał „nielegalną” rozmowę sołtysa i go wydał.

Jak już wspomniałam Niemcy wywozili także młodzież na roboty do Rzeszy. Przyjeżdżali znienacka na wioskę i robili łapankę. Było też dwóch chłopaków, którzy sami się zgłosili na wyjazd. Przeżyli wojnę i wrócili do domów. Moja siostra Regina była tylko 3 lata starsza ode mnie ale urodziwa i przez to chowała się przed Niemcami, żeby jej nie wywieźli do Rzeszy.
Udrękom ze strony Niemców nie było końca. Chodzili i zabierali ludziom świnie, jajka itp. Chociaż byli też tacy co przychodzili i kupowali od Polaków płody rolne. Najbardziej im smakowała słonina, którą nazywali „szlonina”.

Po tym jak Polska w 1939 roku zniknęła z mapy Europy skonfiskowano nam cegielnię, a żyć z czegoś trzeba było. Mama w czasie wojny, żeby utrzymać rodzinę to chodziła w okolice lotniska w Baranowiczach handlować bimbrem. Chodziła tam z moją starszą siostrą. Pierwszy raz jak przyszły w okolice lotniska to wyszedł do nich Czech, który był strażnikiem i się pyta mojej siostry: co to panienko niesiesz? a mama odpowiedział to jagody!. Czech na to jakieś dziwne te jagody, bo robią plum plum plum? Mama dała mu butelkę bimbru i później jak je tylko zobaczył to zaraz biegł kupić bimber.
Jedyną dobrą rzeczą, która mnie spotkała w czasie niemieckiej okupacji było przyjęcie Pierwszej Komunii. Pamiętam to jak dziś. Był to piątek.

Ponieważ mieszkaliśmy na kolonii oddalonej około 1,5 km od centrum wsi to czasami nawiedzali nas też partyzanci. Nas nie nagabywali do wstąpienia w ich szeregi, bo z naszej rodziny nie miał kto. Ojciec za stary a brat nie żył. Wystarczyło, że im się pomogło. Jedzenia dało, wyprało itp.
Pamiętam też, że zrzucono kiedyś 7 partyzantów na spadochronach. Chodzili często przez nasze podwórko na skróty w stronę torów kolejowych. Pewnego razu zrobiono na nich zasadzkę i jednego zraniono. Tata wtedy im powiedział, że mają nie chodzić przez nasze podwórko, bo to zbyt niebezpieczne dla naszej rodziny. Posłuchali, dlatego uważam że to byli poczciwi partyzanci. Niekiedy było też tak, że pod przykrywką partyzantów działali bandyci. Takich bandytów prawdziwi partyzanci tępili. Dwa tygodnie przed ponownym przyjściem Rosjan ktoś wydał tych siedmiu partyzantów z desantu i Niemcy ich zabili. Partyzanci najczęściej wysadzali w powietrze pociągi. Najbardziej zależało im na pociągach z bronią i żywnością.
W 1944 roku, gdy Niemcy byli już w odwrocie to Rosjanie podjechali nad rzekę Szczarę i tam stali przez kilka dni a nas wygonili, żebyśmy się gdzieś ukryli, ponieważ może dojść do krwawej bitwy. Samoloty latały, strzelały czołgi i armaty ale jakiejś znacznej potyczki nie było. Niemcy uciekli.

Adam

lip 252015
 
Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wchodzimy do kuchni. Za stołem siedzi Pani Florentyna. Od razu widać po twarzy starszej Pani, że rozmowa będzie ciekawa. Pani Florentyna to osoba bardzo sympatycznie nastawiona do życia. Jednak to co urzeka słuchacza to ogromne poczucie humoru – wprost niespotykane.
Pomorsko. Upalny 4 lipiec 2015 roku. Wielkie podziękowania dla Jana Jarosza – wieloletniego mieszkańca Pomorska, który towarzyszył przy rozmowie.

Nazywam się Florentyna Juretko z domu Szotmiller. Moje nazwisko panieńskie Szotmiller jest niemiecko brzmiące, bo moi pradziadkowie i prapradziadkowie ze strony ojca pochodzili z Bawarii. Pamiętam jeszcze moją prababcie, która świetnie znała niemiecki ale gorzej język polski. Gdy starała się mówić po polsku to ją dzieci przedrzeźniały, np.. zamiast chłopiec to klopiec. Ojciec jednak niechętnie wspominał pochodzenie jego rodziny, ponieważ był bardzo cięty zarówno na Niemców jak i na Rosjan. Wszystkich Rosjan zresztą nazywał kacapami. Gdy był zdenerwowany na kogoś to nazywał go kacapem. Była to największa obelga z jego ust. Nawet po wojnie. Szotmiller jest to zlepek dwóch nazwisk. Szot i Miller. Dlaczego dwa razem połączone nazwiska? Skąd się wzięło to bardziej niemieckie niż polskie na nazwisko na dalekich kresach przedwojennej Polski? Tego nie wiem.

Urodziłam się na Białorusi w 1929 roku. W ówczesnym województwie nowogródzkim, w powiecie baranowickim, gminie Niedźwiedzica na kolonii wsi Olchowce. Nasza wieś Olchowce była usytuowana tak samo jak Pomorsko. Tyle samo było do lasu jak w Pomorsku. Taki sam odcinek jak do Brzezia przez las było do małej wioseczki Litówka.

Było nas 11-ścioro rodzeństwa w czym było 10 panienek i jeden chłopak. Ja byłam ostatnia z rodzeństwa – najmłodsza. Byłam takim „znioskiem”. Jak się kura kończy nieść to ostatnie jajka nazywa się „znioski”. Wszyscy też mówili, że Szotmillerowi jako ostatni powinien urodzić się syn a była znowu kolejna dziewczyna. Może coś w tym jest, ponieważ w młodości byłam bardziej skora do psikusów, tak jak chłopcy, niż spokojna jak dziewczyna.

Przed wojną żyło nam się dobrze. Ojciec Jan Szotmiller urodzony w 1880 roku razem z moją mamą Anną urodzoną w 1887 roku mieli 1/3 udziałów w cegielni we wsi Mazurki. Pozostałe 2/3 udziałów miał znany wojewoda Jan Krahelski, którego córka Krystyna Krahelska zginęła w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Krystyna Krahelska była poetką i harcerką. Użyczyła wizerunku swojej twarzy do pomnika Syreny nad Wisłą w Warszawie, a także napisała słowa i melodię “Hej chłopcy, bagnet na broń”. Jan Krahelski zgodził się płacić na naszą rodzinę kasę chorych, bo przy takiej liczbie dzieci nie wiadomo kiedy pomoc medyczna będzie potrzebna.
Wojewoda Krahelski zatrudniał robotników a nasz tata sam pracował ze swoją rodziną.

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Ojciec był taki, że gdzie by go posadził tam będzie siedział i się nie ruszy. Pracował ciężko, bo w cegielni praca była ciężka ale nic nie umiał załatwić. Był postawnym, bardzo dobrze zbudowanym mężczyzną. Z kolei mama była drobniutka. Ważyła tylko 44 kg ale wszędzie weszła i wszystko załatwiła. Nie było praktycznie takiej sprawy, której mama by nie załatwiła. Ojciec zawsze mówił Hanka załatw to, załatw tamto. Mama miała na imię Anna ale wszyscy mówili do niej Hanka.
Tak ojciec pracował w spółce z Krahelskim, aż pewnego razu jedna z sióstr zachorowała i w szpitalu okazało się, że przez te wszystkie lata nie jesteśmy ubezpieczeni. Wtedy leki były bardzo drogie. Mama jakoś swoimi sposobami załatwiła prywatnie potrzebne lekarstwa. Później poszła do wojewody Krahelskiego i go zwymyślała od Żydów smarkatych i oszustów. Tata poszedł do Krahelskiego na drugi dzień. Wojewoda mu powiedział nie gniewam się na Ciebie i zasłużyłem ale tak mnie strasznie sponiewierała Twoja żona. Po tym mama powiedziała nie będziesz już współpracował z Krahelskim. Ziemi jest za tyle, że nam też starczy. Ojciec zaczął szukać nowego miejsca. Znalazł glinę za rzeką Szczarą w wiosce Lachowicze. 12 km od cegielni Krahelskiego. Sam wybudował piec do wypalania cegły i potrzebne zabudowania w cegielni. Długo jednak ojciec nie pracował w swojej cegielni, bo zaraz wybuchła wojna i skończyło się wszystko.

Zawsze mieliśmy też jedną krowę. Dzierżawiliśmy kawałek łąki i trzymaliśmy krowę, żeby było mleko, śmietana i masło.
Przed wojną skończyłam 2 klasy polskiej szkoły i we wrześniu 1939 roku miałam iść do 3 klasy lecz wybuchła wojna.
Pod okupacją sowiecką przez rok chodziłam do rosyjskiej szkoły. Po tym roku pisałam i czytałam lepiej po rosyjsku i białorusku niż po polsku. Chociaż białoruski język jest dużo trudniejszy niż rosyjski, zarówno w mowie jak i piśmie. Niemcy natomiast w szkole mieli założyć sztab ale szkołę spalili i nie było już gdzie chodzić się uczyć. Tak teraz się śmieję, że skończyłam dwie klasy i pół korytarza. Człowiek pisać, czytać i liczyć umie, a niczego więcej się nie zdążył nauczyć.
W 1939 roku we wrześniu weszli Rosjanie. Ja wtedy byłam u starszej siostry Adeli, która mieszkała 6 km od Nieświeża w lesie, w leśniczówce pod miejscowością Stołpce, ponieważ miałam zacząć stamtąd chodzić do szkoły w miejscowości Łań. Jest miejscowość i rzeka Łań. W Stołpcu natomiast była ostatnia stacja kolejowa przed granicą radziecko-polską. Mąż siostry, czyli mój szwagier, był łowczym w lasach u księcia Radziwiłła. Doglądał i dbał o leśną zwierzynę. W nocy 17 września przyszli Ruscy. Jechali czołgami. Nie widziałam, żeby kogoś rozstrzelali. Rewidowali jedynie domy i mieszkania podejrzanych o posiadanie broni albo o współpracę przeciwko Rosjanom. W 1940 roku zaczęły się wywózki na Syberię. Kto miał jakiś majątek był nazywany burżujem i go w pierwszej kolejności wywożono. Taki sam los spotykał pracujących na państwowych posadach np. leśniczych czy pocztowców. Dlatego moja siostrę Adele z rodziną wywieźli, bo szwagier był łowczym. Wrócili z zsyłki latem 1946 roku.
Jeszcze gorszy los spotkał moją drugą najstarszą siostrę, która także w chwili wybuchu wojny była już mężatką i miała dziecko. Wywieźli ich aż do Azji Mniejszej. Najpierw zmarło jej dziecko a potem mąż. O śmierć męża siostra bardzo długo po wojnie się obwiniała, ponieważ dawali im tymczasowe dowody osobiste i ona powiedziała mężowi, że jak weźmie taki dowód, to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. Zabroniła mu tego dowodu. A Rosjanie wszystkich tych co nie wzięli dowodów zabrali do więzienia. Kto miał dobre zdrowie to przetrwał do podpisania układu Sikorski-Majski i wyszedł z więzienia, a kto miał słabsze zdrowie ten zmarł w więzieniu. Jej mąż chorował na nerki i nie przeżył tego więzienia. Siostra jeździła do niego do więzienia na wielbłądzie i prosiła władze, żeby go wypuściła. Nic to jednak nie pomogło.

Adam

lip 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Przedstawiamy artykuł zamieszczony w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse opowiadający o ostatnich dniach wojny w Pomorsku oraz o pierwszych miesiącach pokoju. Niektóre fakty są wstrząsające.

Relacja z wydarzeń
Pomorsko, które kiedyś z około 1100 mieszkańcami pod względem wielkości było na piątym
miejscu wśród wiosek w powiecie krośnieńskim było teraz prawie puste, gdyż resztki ludności
niemieckiej zostały wyrzucony w listopadzie 1946 roku. Niewielu Polaków osiadło we wsi.
Większość gospodarstw zostało porzucone. Tylko niewielka część terenu została zagospodarowana
przez Polaków. Większość ziemi leżała odłogiem i dziczała. Bardzo wielu mieszkańców Pomorska
zginęło podczas inwazji Sowietów na przełomie stycznia i lutego 1945 roku i w następnym okresie
wypędzeń oraz ginęli w Rosji. W trakcie tego strasznego dramatu w tej wysuniętej na wschód
miejscowości naszego powiatu relacja z wydarzeń przedstawia się w następujący sposób:
Według rozporządzenia Wehrmachtu większość pozostałych niemieckich mieszkańców zabrała
swój najpotrzebniejszy dobytek i 30 Stycznia 1945 roku znalazła zakwaterowanie w Nietkowicach i
Będowie. Ale już w nocy 1 lutego radzieckie oddziały zaatakowały w tych wsiach. Zabrali pojazdy,
konie, pieniądze, kosztowności (zwłaszcza zegary), a także skórzane kozaki i buty, także wiele
starszych osób stało boso w śniegu. Nad Pomorskiem i sąsiednimi Dużym i Małym Kwiatowcem
świeciła ognista poświata.
Wielu z nich dostało się przy tym w rejon walk, zostali odcięci i dopiero po kilku dniach dotarli na
miejsce. Cześć z nich przeszła przez lód na Odrze za nienaruszone niemieckie linie na
południowym brzegu. Powracający zastali smutny obraz. Około czterdziestu domostw zostało
spalonych. Wszystkie sklepy spożywcze ( z wyjątkiem od burmistrza Stephana, w którym Rosjanie
zbudowali schron bojowy) leżały w popiele. Zniszczone przez pożar były gospody i sale G.
Klischke i C. Urbanek oraz Laskowo. Zachował się były zamek i zajazdy O. Klischke i O. Kräusel,
jak i obie piekarnie. Wprawdzie wojska radzieckie wkraczając podkładali ogień we wszystkich
domach, ale nie dochodziło często do wybuchu pożaru.
Zapanowała brutalna tyrania wojsk sowieckich wobec tutejszych mieszkańców, wśród których
szczególnie kobiety i dziewczynki w wieku szkolnym musiał cierpieć. Dlatego znaczna część
młodych ludzi ukrywała się w leśniczówce w lesie na północ od wsi. Ale nawet tam nie byli
bezpieczni ponieważ rosyjska artyleria miała w pobliżu stanowiska ogniowe i niemiecki ostrzał z
południowego brzegu rzeki zagrażał leśniczówce. Pomorsko samo zostało również ostrzelane przez
niemiecką stronę a z samolotów zrzucano bomby.
Wskutek tego ludność drugi raz opuszczała wioskę i ciągnęła na północ i wschód do sąsiednich
powiatów, przy czym zawsze wpadali w głęboką nędzę. ( handlarz opałem P. Seifert i jego żona w
tym czasie zostali zabici. W Brzeziu mężczyźni zostali ściągnięci, aresztowani i wywiezieni.
Większa część z nich nigdy nie wróciła. Bardzo młoda dziewczyna Elli Lange przez nieuwagę
radzieckiego żołnierza została zastrzelona. Aresztowania i porwania trwała także później.
Na dużych gospodarstwach w powiecie sulechowskim zostało wielu mieszkańców, wszyscy zdolni
do pracy bez różnicy zostali masowo zatrudnieni. Ale otrzymali jedynie minimalne jedzenie, tak, że
musieli przy niebezpieczeństwie utraty życia zdobywać żywność. Prześladowanie kobiet i
dziewcząt w odległych wioskach nie były aż tak częste. Strasznych cierpień doznawali Ci którzy
przyjeżdżali do Sulechowa. Ale ich pomocnikiem w biedzie był lekarz dr Kaphahn z Krosna. Zmarł
w październiku 1945 roku w Dużym Kwiatowcu.
Gdy front przesunął się dalej na zachód, nastąpił ponowny powrót do Pomorska. Wielu uciekło ze
swoich miejsc pracy przymusowej pod osłoną ciemności, aby wrócić do rodzinnej wsi. Ale zostali
przekazani innym nie wiele lepszym. W zamku Rosjanie ustanowili zarząd administracji rolnej, a
wszyscy byli ściągnięci do pracy w gospodarstwie rolnym, czy ktoś się na tym znał, czy nie. Dla
pracujących w zamku a później w szkole w pierwszej kolejności wydawana była żywność. Nie
zdolne do pracy osoby starsze i dzieci nie otrzymały nic. Ich opór szybko zniknął, a wielu zmarło.
Pielęgniarka w podeszłym wieku Margaret Schellack pomagała gdzie mogła, ale nie mogła
otrzymać żadnych leków .
Nadal byli mordowani przez rosyjskich żołnierzy starcy i kobiety jak Pauline Kringel, Berta Müller,
Paul Lorke, Pauline Schulz, Gustav Krüger i August Krüger, z których troje ostatnich miało ponad
siedemdziesiąt lat. Inni dobrowolnie zrezygnowali z życia, bo nie wierzyli że są w stanie znieść ból.
Rosyjscy cywile dręczyli mieszkańców poprzez ciągłe nocne napady i pobicia.
Zaraz po kapitulacji przybyli już pierwsi Polacy i zajęli niezniszczone domostwa tzn. wzięli je na
własność. 5 czerwca Polacy wypędzili na chybił trafił 30 niemieckich rodzin. Nawet stare i chore
osoby trafiły na bruk, gdzie szybko się załamali i zmarli. Nie wiadomo, kto jeszcze dzisiaj z tych,
trzydziestu rodzin żyje. ( Zmarli min: w lipcu 1945 roku m.in. Herman Schwulke z Königs-
Wurstenhausen i Paul Schwulke z Meklemburgii, na początku września Gustav Boy i Agnes
Schwulke również Königs-Wurstenhausen.)
Większość mieszkańców Pomorska została 5 Listopad 1945 wypędzona. Procedura była nieludzka
jak w czerwcu. O świcie Polacy weszli do domów i zażądali wyprowadzenia się w ciągu dziesięciu
minut. Niewielki dobytek, który mógł być pobieżnie zabrany w pośpiechu ładowano na wózki
ręczne i taczki, niektórzy byli już na wylocie z wioski i tam dobytek został im częściowo
skradziony, więc to trzecie i ostatnie pożegnanie dawnej ojcowizny było także szczególnie
traumatyczne. Pod Będowem zakończyli pierwszy dzień marszu, gdzie miały miejsce nowe
grabieże, szli do Krosna a następnie w kierunku Guben. Po czym byli poddani wielokrotnym
grabieżą i wydalono ich na krótko przed przekroczeniem mostu na Nysie Łużyckiej w Guben do
cegielni Deichower, gdzie zabrano część wszystkich mężczyzn od 15 roku życie i
odtransportowano z powrotem co ponownie spowodowało wiele cierpień. Rozpoczęła się ciężka
przeprawa przez tereny okupowane przez Rosjan a następnie pobyt w obozie, na najbardziej
nędznych warunkach, aż wypędzeni gdzieś znaleźli okazję, aby rozpocząć nowe życie.
W listopadzie 1946 roku ostatnie kilka niemieckich rodzin zostało wygnanych z Pomorska,
ponieważ odmówili opowiedzenia się za Polską(przyjęcia polskiego obywatelstwa). Ale ich
usunięcie odbyło się poprzez wywiezienie pociągami. Nie zostały im zniszczone ani skradzione
rzeczy.
Należy zauważyć, że zmarło 40 mieszkańców Pomorska wywiezionych po1945 do Rosji: chłop
Franz Stobernack, chłop Otto Schön, wysyłany razem z właścicielem statku Otto Stobernackiem i
rzeźnikiem Ernstem Neumannem. Po powrocie zmarł chłop Otto Hoffmann i chłop Paul
Stobernack. Szczęśliwcy , którzy mogli wrócić z Rosji do domu to m.in. Willi i Gerhard Stobernack
i wysłany razem z nimi Fritz Müller. Miejsca pobytu innych wysiedlonych osób nie są znane.
Dziś, mieszkańcy Pomorska są rozrzuceni we wszystkich niemieckich Landach, największa część
żyje w Niederlausitz i okolicach Senftenberger. Wszyscy czekają na dzień powrotu.

Przetłumaczył Adam i Janusz

maj 162015
 
Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Wieś Pomorsko, jak wiele podobnych wsi „Ziem Odzyskanych” po 1945 r. rozpoczęło tworzenie swojej nowej rzeczywistości. Ludność przybywała na ten teren z różnych stron – wielu osadników było z Kresów Wschodnich, z Lubelszczyzny czy Wielkopolski. Pierwsze lata były trudne, gdyż był to okres powojenny, kiedy brakowało wszystkiego. Utworzona została tymczasowa administracja, powstawały szkoły. Pierwszą szkołą dla dzieci była szkoła w pobliskich Brodach, a później w Pomorsku, która mieściła się przy obecnej ul. Szkolnej 49. Jedną z organizatorek szkoły w Pomorsku była Zofia Strzelecka, mieszkająca wówczas przy obecnej ul. Cmentarnej. Następnie kierownikiem szkoły został Tadeusz Antkowski, który przybył do Pomorska z Krosna Odrzańskiego, gdzie po II wojnie był powiat do którego należało Pomorsko. Wówczas powstało również pierwsze przedszkole przy obecnej ul. Bolesława Chrobrego 94, następna druga lokalizacje tej placówki były również przy tej samej ulicy pod nr 66.

Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Kolejnym kierownikiem szkoły był Czesław Wodniak, a od 1957 r. objął to stanowisko Zdzisław Kozubal, który pełnił je do 1970 r. W tym też okresie w Pomorsku zaadoptowano na potrzeby szkoły nieczynny pałac, poddając go wcześniejszemu remontowi (wówczas dobudowano dodatkowe skrzydła na potrzeby szkoły). Szkołę remontowało Komunalne Przedsiębiorstwo Remontowo Budowlane z Sulechowa, a robotami kierował p. Lamenta. Nową szkołę przeniesiono do wyremontowanego pałacu w 1961 r. Natomiast w pomieszczeniach starej szkoły przy ul. Szkolnej 49 zostało ulokowane przedszkole.

Otwarcie szkoły w dawnym pałacu w Pomorsku. 1961 r. (Arch. Kozubal)

Otwarcie szkoły w dawnym pałacu w Pomorsku. 1961 r. (Arch. Kozubal)

Od 1956 r. w Pomorsku swoją siedzibę miała siedzibę Gromadzka Rada Narodowa, a jej przewodniczącym był Kazimierz Duczmiński. Nie było wówczas pomieszczenia, gdzie mieszkańcy mogli się spotkać i zabawić, dlatego w pierwszych latach organizowano je w prywatnych domach przy akordeonie i skrzypcach. Z tego zrodziła się myśl budowy świetlicy wiejskiej w Pomorsku, a jako bazę na świetlicę zaadoptowano obiekt po magazynie Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Sulechowie. Natomiast spółdzielnia przeniosła magazyn w inne miejsce. Mieszkańcy Pomorska przy pomocy Gromadzkiej Rady zaadoptowali starą stodołę, a jednocześnie rozebrano zbędne pomieszczenia gospodarcze po magazynach, uzyskując w ten sposób cegłę na budowę sali. Nową świetlicę otwarto już w 1962 r.

Przedstawienie w Pomorsku (Arch. Sołtys)

Przedstawienie w Pomorsku (Arch. Sołtys)

Jak potrzebny był taki obiekt niech świadczy fakt, że jeszcze w trakcie budowy świetlicy na niedokończonej scenie została wystawiona sztuka Józefa Korzeniowskiego pt. „Karpaccy Górale”. Był to dramat w trzech aktach. Przygotowaniem spektaklu zajęła się Teresa Kozubal, miejscowa nauczycielka wraz ze swoim mężem Zdzisławem, pełniącym w tym czasie funkcję kierownika szkoły. Teresa Kozubal zagrała jednocześnie w sztuce rolę matki, a jej syna zagrał Zbigniew Zieleniewski. Było to niezwykłe wydarzenie w życiu mieszkańców wsi Pomorsko i ościennych miejscowości, którzy licznie przybyli na to przedstawienie.

Szkolny zespół mandolinistów pod kierownictwem Henryka Ziobrowskiego w Pomorsku (Arch. Kozubal ).

Szkolny zespół mandolinistów pod kierownictwem Henryka Ziobrowskiego w Pomorsku (Arch. Kozubal ).

Lata pięćdziesiąte obejmowały okres polityki rolnej, kiedy w ramach nowego programu dla rolnictwa powstał Fundusz Rozwoju Rolnictwa, mający za zadanie pomoc w rozwoju rolnictwa i jego usprawnienie. Wówczas powstało w Pomorsku Kółko Rolnicze, a jego prezesem został Stanisław Szczepuła. W strukturach Kółka Rolniczego powstało Koło Gospodyń Wiejskich, któremu przewodniczyła Anna Kołogrecka. Kółko Rolnicze korzystając ze środków wspomnianego Funduszu Rozwoju Rolnictwa nabywało sprzęt rolniczy, którym świadczono odpłatne usługi dla rolników.

Ludowy Zespół Sportowy (Arch. Pomorsko)

Ludowy Zespół Sportowy (Arch. Pomorsko)

We wsi działał również Ludowy Zespół Sportowy z drużyną piłki nożnej, ale bardzo popularna była także gra w piłkę siatkową, w którą grano na boisku przy obecnej ul. Bolesława Chrobrego.

Biblioteka w Pomorsku. Pierwsza z prawej siedzi Anna Kołogrecka (Arch. Pomorsko)

Biblioteka w Pomorsku. Pierwsza z prawej siedzi Anna Kołogrecka (Arch. Pomorsko)

W świetlicy przy ul. Wiejskiej 136 odbywały się zabawy taneczne z udziałem mieszkańców wsi w różnym wieku. Organizatorami zabaw były organizacje działające we wsi: Straż Pożarna, Komitet Rodzicielski szkoły, Koło Związku Młodzieży Wiejskiej, Koło Gospodyń Wiejskich. Osobą szczególnie angażującą się w życie społeczno kulturalne była Anna Kołogrecka. Z czasem w świetlicy pojawił się pierwszy telewizor, który cieszył się dużą popularnością, a do dnia dzisiejszego na dachu świetlicy stoi maszt anteny telewizyjnej z lat 60-tych. Po pewnym czasie w świetlicy zaczął działać Klub Ruchu.

Opracował Bogumił Grzegorzewski

Powyższe opracowanie zostało ujęte w „Planie Odnowy Miejscowości Pomorsko na lata 2013-2020”, które zostało przyjęte Uchwałą Rady Miejskiej w Sulechowie w marcu 2013 r.

Translate »