paź 302015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Zaleszczyki – miasto uzdrowiskowe, które okala Dniestr z trzech stron, tysiące wczasowiczów, miłosne hulanki, różne wybryki, a nam uczniom pozwalano raz w tygodniu kąpać się i pohasać w wodzie, i to nie dłużej jak 1 godzinę. Tak było i w innych zakładach rzemieślniczych. Często zadawałem sobie pytanie: kto kieruje tak niesprawiedliwie życiem na ziemi – jedni piją, hulają, bawią się inni zaś harują całymi dniami na wpół głodni i obdarci. Czas mijał (lato i zima), nic więcej tylko pilna i wytężona praca. W takich warunkach kończę termin i powracam do rodzinnej wsi. Jesienią i zimą prowadzę warsztat, wiosną i latem podejmuję pracę w cegielni oddalonej o 7 km, dokąd chodzić trzeba było pieszo. Mimo bardzo skromnego trybu życia niedostatek pokonać trudno. Prawie co roku, tuż po Wielkanocy, dawał o sobie znać tzw. „przednówek” tj. stare zapasy zboża kończą się, a nowego chleba jeszcze nie ma. Siostry wychodząc za mąż zabierają część ziemi jako wiano, uszczuplając i tak niewystarczający na przeżycie kawał ziemi. W 1932 roku umiera ojciec. Wydaje mi się, że słuszne moje rozumowanie „biedny goły na świat przychodzi, goły z tego świata odchodzi”, gdyż dorobić się czegokolwiek nie można było. Po śmierci ojca spada na mnie poważny obowiązek – staję się głową rodziny. A więc stara zapracowana matka oraz trzy nieletnie siostry; pracy żadnej nie ma; ziemi za mało, żeby można było się wyżywić. W tej sytuacji starsza z sióstr idzie do folwarku na roboty tzw. sezonowe tj. na sześć miesięcy letnich za 5 kwintali zboża. Dla porównania dodam, że ja stary emeryt dziś za swą miesięczną pensję mogę kupić taką ilość zboża. Jednym słowem niewesoło – za mało środków do życia, za dużo żeby umierać. W 1934 roku zmusza mnie matka do żeniaczki, a wybranką moją była adoptowana córka emerytowanego dyrektora szkoły, zacnego pana Majewskiego. Ponieważ po przejściu na emeryturę wyjechał on do swych teściów żyć w sąsiedniej wiosce, toteż tu miał się odbyć ślub. Jadąc dzień przed ślubem do panny młodej, zachodzę na plebanię po kartkę, to jest potwierdzenie, że tu odczytane były zapowiedzi oraz, że odbyłem spowiedź. Proboszcza pierwszym pytaniem było to czy mam 10 złotych. Odważyłem się zapytać za co, a odpowiedź była krótka za kartkę – co mnie bardzo zdziwiło, a równocześnie wzburzyło. Grzecznie więc mówię, że to za drogo, przecież to 10 dni pracy we dworze, taka cena za napisanie paru słów, a ile to wam zajmie czasu. Słowa moje zgniewały pasterza i wyszedł do kancelarii, a ja poszedłem do domu. Tu zwracam się do miejscowego księdza celem uzgodnienia godziny ślubu (dnia następnego), ten z kolei żąda kartki, której nie posiadam. A kiedy o tym oznajmiłem, sługa Boży zaznaczył mi kategorycznie, że ślubu mi nie da, więc podziękowałem i wyszedłem. Ale zanim to nastąpiło zaproponowałem księdzu kompromisowe rozwiązanie, a mianowicie, że ja wyrażam chęć i zgodę na spowiedź i komunię tu u księdza. A że była to sobota podsunąłem myśl, że jutro na mszy przed ślubem mógłbym się wyspowiadać. Dodam, co myślałem wówczas, ażeby nie zapłacić 10 zł i nie upokarzać się tamtemu słudze Bożemu – gotów byłem spowiadać się chociażby trzy razy, byłoby to dla mnie korzystne i dusza byłaby czysta, bez grzechu, i ślub odbyłby się, i miałbym prawnie nabytą żonę. No i chociaż nie jestem materialistą miałbym 10 zł, które „pieszo nie chodzą”. Liczyłem na trzy korzyści, lecz to mi się nie udało, gdyż solidarność duszpasterzy była tak silna i niezachwiana wiara sługi Bożego, że nie zechciał wyspowiadać mnie. Na kompromis się nie zgodził, więc poszedłem do przyszłych teściów. Kiedy opowiedziałem jak wygląda sprawa, że zgody nie mam, a jutro ślub – zapytano mnie, co ja myślę. Odpowiedziałem stanowczo, że mam zamiar zabrać Nuśkę tak bez ślubu, a jeśli nie wyrażą zgody, to jutro wieczorem wyjadę z drużbami do domu. Przybrana matka żony – Lonia, doradzała mężowi, żeby on poszedł do księdza i uzgodnił, ażeby ten dał ślub dodając jakby moimi ustami Michale, tyś dyrektor szkoły – on ciebie posłucha i pójdzie na ustępstwo dla nas. Pan Majewski wziął laseczkę w ręce i przez sad (nie było to daleko) poszedł do sługi Bożego tuż przed wieczorem. Potem się okazało, że ksiądz ugadał przyszłego teścia, ażeby zawieść list od niego do księdza z mojej wsi. Po pół godzinie wraca teść z listem od księdza i mówi, że tam musimy jechać. Teściowa ciekawska zabiera od męża list i otwiera go nad parującym czajnikiem. Okazało się że list został napisany łaciną. W tej sytuacji zamówiono parę dobrych koni u sąsiada i w drogę, a było to 10 km. Musiałem więc jechać i ja pomimo, iż nie chciałem się z nim spotykać. Po przybyciu na probostwo pan dyrektor poszedł do sługi Bożego sam, a po kilku minutach wrócił i odjechaliśmy do domu weselnego. Do dnia dzisiejszego nie wiem czy ksiądz otrzymał żądane pieniądze, czy też nie. O tym incydencie pamiętam do dzisiaj, jak to wspierano prawa Boskie, a liczę sobie 74 lata. W rok później dochodzę do wniosku, że może da się poprawić swój los w handlu, mając nieco grosza z posagu. W 1935 roku otwieram mały sklep wiejski towarów mieszanych. Jeszcze koło tego interesu nie rozkręciło się pełną parą, a tu wybucha w 1939 roku wojna i przychodzą władze radzieckie. Prywatny handel nie ma racji bytu. No i cóż, zwijam interes i rozglądam się gdzie podjąć pracę. Na początku 1940 roku idę na magazyniera do gorzelni i tam pracuję do chwili rozpoczęcia wojny niemiecko-radzieckiej.

Dodaj komentarz...

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »