Z czasem stałam się „nadliczbowa” ponieważ nie karmiłam świń, a sytuacja na froncie wymagała rąk do pracy, dlatego też mój Bauer musiał mnie oddać do pracy przy kopaniu okopów. W dniu 24 listopada 1944 roku wywieziono mnie na pogranicze Austrii, Węgier i Czech. O ile pamiętam było stamtąd około 15 kilometrów do Bratysławy. Jest tam jakieś duże jezioro na którym obecnie rozgrywane są sportowe zawody.
Na początku pracowałam w kuchni. Było tam 9 kotłów w których gotowałyśmy posiłki dla kopiących okopy. Szefową była Węgierka czy Serbka, kucharką taka starsza pani i nas dziesięć dziewcząt do pomocy. Był też chłopak który nalewał wężem wodę do kotłów i palił pod nimi. Po ugotowaniu nakładałyśmy posiłek do termosów. Pięć wanienek skręconych na maszynce ziemniaków wchodziło do jednego kotła . Na obiad najczęściej była zupa kartoflanka, a na śniadanie i kolację czarna kawa i chleb z malutkim kawałeczkiem margaryny.
Później dali mnie na oddział zakaźny bo Niemka odmówiła tam pracy. Na tym oddziale mówiono , że był to świerzb, ale faktycznie były to wszy ponieważ ludzie żyli w skrajnie trudnych warunkach i o kąpieli nie mogło być mowy. Ja miałam pod swoim nadzorem dwa baraki gdzie donosiłam chorym wodę, jedzenie i leki. Lekarz przyjeżdżał z Wiednia.
Całe leczenie polegało na tym, że mężczyźni myli się, prali, suszyli odzienie i smarowali jakimś przypisywanym im olejem. Do pomocy miałam dwie Rosjanki które nosiły wiadra z jedzeniem, a chorzy dzielili się nim sami pomiędzy sobą.
W wielki czwartek przed Wielkanocą o piątej rano zaczął się wielki raban. Nadchodzili ruscy i trzeba było uciekać, nastąpiło gwałtowne pakowanie i pośpieszna ewakuacja do najbliższej stacji. Kiedy do niej dotarliśmy okazało się, że jest ona zbombardowana, a pociąg towarowy wywrócony. Ludzie zaczęli zabierać z tych wywróconych wagonów co się dało. Jedna Polka nabrała różnych ciuchów, a ja wzięłam parę paczek tytoniu dla swojego Bauera.
Przeszliśmy na piechotę do następnej stacji, tam podstawiono wagony towarowe i tak ruszyliśmy do Wiednia. Kiedy do niego dojeżdżaliśmy nawet nas tam nie wpuszczono bo akurat dworzec był bombardowany. Pouciekaliśmy z wagonów i schowaliśmy się pod betonowe kręgi które leżały w pobliżu. Widzieliśmy stamtąd wesołe miasteczko które było tuż koło dworca.
Po bombardowaniu podstawiono nowy pociąg i do Mauthausen przyjechałam o jedenastej w nocy. Do gospodarstwa Bauera dotarłam bardzo późno ale miałam szczęście bo wracałam ze znajomym który podprowadził mnie pod sam dom i niósł moją walizkę.
Któregoś dnia późno wieczorem, a było to po Wielkanocy usłyszałam jakieś pukanie. Wychodzę przed dom, a tu najstarszy syn Bauerów Frantz z plecakiem i karabinem stoi przed drzwiami…. . Dwa tygodnie przed zakończeniem wojny uciekł z frontu. Szybko przeszedł przez mieszkanie do swojego pokoiku i przez dwa tygodnie nikt oprócz rodziny nie wiedział, że się tam znajduje.
Amerykanie wkroczyli do nas 5 maja i w tych okolicznościach dla mnie wojna została zakończona. Wróciłam do Polski pierwszym transportem wiozącym więźniów z obozu w Mauthausen który wyjeżdżał w dniu 16 czerwca 1945 roku. Mogłam jechać do Ameryki bo miałam tam dziadka, ale bardzo tęskniłam za domem i moimi rodzicami. Najlepsze młode lata straciłam na tej zsyłce i tęskniłam za domem, dlatego chciałam jak najszybciej być wśród rodziny i swoich.
Kiedy jednak wróciłam do rodziców wszystko było zniszczone, ponieważ w czasie wojny trzykrotnie ich przesiedlano i faktycznie nie było gdzie się zatrzymać. Panował wtedy taki „bum” na wyjazdy „na zachód” w rejon Zielonej Góry. Wielu znajomych namawiało rodziców aby tak uczynili.
Koledzy mojego Ojca załatwili dla nas nawet mieszkanie w Zielonej Górze i nadszedł taki dzień w końcu października, że w trójkę to znaczy Ojciec, moja siostra i ja wyruszyliśmy do tej „ziemi obiecanej” czyli na „zachód”.
Nie dojechaliśmy jednak do Zielonej Góry ponieważ czasy były niepewne i chodziły pogłoski, że granica będzie na Odrze, dlatego też postanowiliśmy wysiąść w Pomorsku. W podjęciu tej decyzji pomogło stanowisko Matki która mówiła, że ma dość miasta, że w czasie wojny było w nim niezwykle ciężko przeżyć, a na wsi jest zawsze lżej. Weźmiemy gospodarkę i będziemy niezależni.
Ojcu nie bardzo to się uśmiechało, a to pewnie z tej przyczyny, że na gospodarowaniu nie bardzo się znał, w każdym bądź razie wysiedliśmy zupełnie „w ciemno” w Pomorsku i poszliśmy szukać szczęścia… .
W Brodach mieliśmy znajomego wójta który przyjął nas bardzo ciepło i serdecznie, poczęstował obiadem i zaproponował osiedlenie się w Małym Kwiatowcu czyli dzisiejszych Bródkach, ponieważ Brody które z kolei nazywały się Dużym Kwiatowcem przeznaczone były dla osadników wojskowych.
W czasie tego obiadu był obecny urzędnik z Krosna Odrzańskiego, którego po charakterystycznym „łagrowym” obcięciu włosów rozpoznałam jako więźnia któregoś z obozów koncentracyjnych. Podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami które okazały się być bardzo trafne, co z kolei stworzyło jeszcze bardziej miłą i ciepłą atmosferę tej wizyty.
Urzędnik zaproponował abyśmy wybrali sobie dowolne gospodarstwo w Bródkach i zgłosili się do urzędu powiatowego w Krośnie Odrzańskim celem dopełnienia wszystkich formalności.
W ten sposób trafiliśmy do Małego Kwiatowca i wybraliśmy wysoki drugi dom po lewej stronie przy wjeździe od strony Brodów w którym przed wojną była restauracja. Na piętrze mieszkała tam jeszcze jakaś Niemka, a na dole kilku Polaków w tym milicjant z poznańskiego który dojeżdżał do posterunku w Brodach. Ojciec zostawił nas tam i wrócił po Mamę.
Jesień była ciepła ale bardzo deszczowa, wcześnie zapadał zmrok i było bardzo ciemno, nie świeciły się żadne światła bo nie było prądu. Wieczorami paliłyśmy jakieś poniemieckie znicze i miałyśmy z siostrą niezłego stracha, bo spałyśmy same w pokoju na dole.
Tuż przed Świętem Zmarłych ktoś przyszedł nas straszyć i zaczął szurać jakąś gałęzią po oknach. Wyskoczyłyśmy przerażone z łóżek i w samych tylko koszulach pędem przez korytarz do milicjanta Antka po ratunek. Ten złapał swój karabin i jak dał serię to do dzisiaj są ślady w szczycie sąsiedniego domu, takie to były początki… .
Wkrótce wrócił Ojciec z Mamą i zaczęliśmy gospodarowanie. Po pewnym czasie wyszłam za mąż i założyłam własną rodzinę. Wzięliśmy z mężem oddzielną gospodarkę i zaczęliśmy urządzać się „na swoim”, a siostra i brat również się usamodzielnili.
Po pewnym czasie wróciliśmy jednak do domu rodziców bo zaszła konieczność opiekowania się nimi na stare lata, w ten sposób musieliśmy obrabiać dwie gospodarki. Ziemia rodziców była bardzo dobra, a ta która dostał mąż raczej słaba. W każdym bądź razie jakoś to wszystko godziliśmy.
Mijały lata, wychowałam swoje dzieci, moi rodzice poumierali, a mąż zaczął chorować. Musieliśmy zdać gospodarkę razem z domem bo taka była ustawa i przeprowadziliśmy się do innej miejscowości.
Wspominam nieraz stare czasy i trudną młodość z której na całe życie pozostała mi nerwica i dziesięć euro miesięcznie austriackiego odszkodowania za pracę przymusową, z którego po odliczeniu wszystkich obowiązujących kosztów bankowych i potrąceń pozostaje mi do dyspozycji cztery euro na miesiąc…. .
Z pogodą ducha znoszę to wszystko ciesząc się, że nowe powojenne pokolenia nie musiały przeżywać koszmaru wojny i często tego nie doceniając, mogą cieszyć się pokojem i wolnością, czego ja niestety w swojej młodości nie doświadczyłam…
Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha
(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)