cze 262016
 
Basen w Pomorsku

Basen w Pomorsku

Nasz przyjaciel strony Janek Jarosz idzie za ciosem i przesłał kolejne swoje wspomnienia z młodości w Pomorsku. Jeszcze raz dziękujemy Janku.

Z pałacu nad Odrę prowadziła ścieżka. Przez piękny dębowy mostek, z którego ginęły 1-2 dechy z pięknego niemieckiego podkładu. Kto to mógł kraść? Doszliśmy po tropach i śladach wózka na drewnianych kołach. Ludzie ci rozebrali mostek do cna zostały tylko wbite w kanał pale. My musieliśmy od tego dnia chodzić do Zatoki Łódek aleją „stu dębów”. Niejednokrotnie na wózku wieźliśmy z garażu pana Kozubala kajak i 2 drewniane pagaje. Jazda po Odrze to była nasza cała przyjemność.

Jak wyglądał pałac von Schmettow tuż po wojnie? Był już mocno zdewastowany przez szabrowników, a wcześniej przez głupie rosyjskie wojska. Za pałacem z górki dzieci zjeżdżały zimą w starych ciężkich wyrzeźbionych szafach. Jak udało się polać wodą górkę, to dobre sanki Danki Bajurnej dojeżdżały do zabytkowego dębu. Robiliśmy zawody w zjeżdżaniu na byle czym na odległość. Zimą takie zawody miały miejsce na długiej przerwie to jest ok. godz. 11,20. Zazwyczaj spóźnialiśmy się na następną lekcję. Jakie to były piękne zabawy, pełne frajdy i dziecięcej radości. Decyzja o budowie szkoły w miejscu pałacu zapadła w powiecie przy wsparciu gminy i mieszkańców Pomorska. Każdy musiał odrobić tzw. szarwark – prace fizyczne i transportowe na rzecz budowy. Albo wykorzystywano konie lub nieco później traktory, których we wsi przybywało. Ludzie się na to zgadzali i mieli tego dobre efekty, potrzebne jak się okazuje dla następnych pokoleń.

Wśród nauczycieli w starej szkole był ksiądz Zygfryd Strokosz z górnego Śląska. Ja komunię 1 w życiu przyjmowałem z jego rąk. Co to był za ksiądz! Grał w piłkę, śpiewał recytował, uczył mnie jeździć na rowerze. Wszyscy Go lubili, bo i on dał się lubić. Nie był nachalny, a religię traktował jako swoiste dobro wspólne. Wspólnie z arb. Wyszyńskim realizował wizję kościoła ludycznego, przaśnego ale nie politycznego. Powiem szczerze, że czekałem na niedzielne msze oraz lekcje religii w wykonaniu księdza Strokosza, bo z każdej okazji coś wynosiłem dla swojego pożytku i kształtowania własnego charakteru. Jak zwykle w grupie zawodowej i wśród księży okazali się zawistni i interesowni członkowie braci religijnej. Tak się ułożyło, że „nasz ksiądz” musiał wyjechać na Pomorze. Już stamtąd nie powrócił. Takiego jak on Zygfryd Strokosz nigdy już nie było. Bardzo szkoda…Ja zacząłem powątpiewać gdzieś w 6-7 klasie. Bardzo dużo czytałem w tym pozycje paranaukowe i z biegiem czasu stawałem się coraz bardziej racjonalny. W pewnym czasie zrezygnowałem z posług ministranta i do kościoła chodziłem tylko w Święta Wielkanocne. Życie wokół było walką dobra ze złem, racjonalizmu i idealizmu i wydaje mi się, że ja swoich zasad i przemyśleń nie zdradziłem. Salkę katechetyczną mieliśmy u państwa Wołangiewiczów, w kościele a najkrócej w szkole. Religia i metody nauki się zmieniały jak zmieniał się kościół – z łacińskiego na polski narodowy. Nareszcie rozumieliśmy o co chodzi we mszy. Ministrantura też była po polsku. Mimo to pozostało mi dużo miłych wspomnień z tamtego okresu.

Od wielu lat przyjeżdżali na kolonie do Pomorska dzieci z Żarowa koło Świdnicy dolnośląskiej. Byli dziećmi pracowników zakładów materiałów ogniotrwałych i chemicznych. Pewnie z inicjatywy pana Zdzisława Kozubala padła propozycja budowy basenu kąpielowego o wymiarach 22×12,5 m. Głębokość zaś opiewała na 1,2 metra do 2,90 metra. Było mu daleko do wymiarów olimpijskich. Zgromadzono cement, żwir, dodatki chemiczne do betonu, paręnaście kubików desek i dużą przemysłową betoniarkę, a ludzi z połowy wsi zagoniono do roboty. Wykopano dziurę w ziemi, a ekipa pod dowództwem pana Wiktora Błażejaka w szybkim tempie zrobiła z desek szalunek, w który wbudowano na gotowo drabinki. Pozostało wyprodukować kilkadziesiąt metrów sześciennych betonu, wylać, zawibrować i po kilku dniach basen pływacki gotowy. Wiadomo, że musiał około miesiąca sezonować, a potem nastąpiło uroczyste zalanie wody. Cholernie zimnej, bo prosto z wodociągu. Po kilku dniach dobrze się pływało. Praca nasza nie poszła na marne. Dzieci z tegorocznej kolonii 1966/67 mogły się kąpać w basenie… my dzieci ze wsi też. Co to była za frajda. Nie musieliśmy już chodzić na zafenolowaną i brudną Odrę, nikt nie miał prawa się utopić, bo woda była krystalicznie czysta, choć jak wspominałem nieco zimna. Bywało, że jednorazowo w basenie przebywało ok. 50 kąpiących się. Zimą dzieciaki w napełnionym do ok. 40 cm basenie grali w hokeja na lodzie i jeździli na łyżwach. Wtedy nawet zimy prezentowały się korzystniej niż dzisiaj. Basenu niestety już nie ma. Na jego miejsce pobudowano „Orlika” z trzema pięknymi boiskami wielofunkcyjnymi. Burza w 2015 roku uszkodziła płoty i kawałek powierzchni do gry. Konieczny jest remont. Orlik służy Gimnazjum, chociaż ja osobiście nie widuję na nim tłumów dzieci z Pomorska. System nie działa jak trzeba – mimo, że na budowę wydano ponad milion złotych. Cywilizujemy się powoli, ale koszty procesu nie są małe. Basen budowaliśmy za grosze społecznie własnymi siłami Orlik za społeczne miliony… Niestety. No i jeszcze etaty. Dzisiaj nic się nie da zrobić bez etatów. Nic za darmo – piekielny kapitalizm.

Zwyczajowym miejscem kąpieli w Odrze była „zatoka łódek”. Dopóki nie było basenu spędzaliśmy tam całe letnie dni. Uczyliśmy się pływać i robiliśmy pływackie zawody. Zatoka miała od 3,5 do 4,5 m głębokości. Była cholernie zamulona. Mnie nauczył pływać Jurek Krzyziński. Podczas kolejnej kąpieli pochwycił mnie za ręce i nogi i wrzucił mnie na głęboką wodę. Nie mając wyboru musiałem płynąć do brzegu… i popłynąłem pierwszy raz w życiu. Nieco później miałem osobistą przygodę z Nieńką Greczychową. Zaczęła tonąć i strasznie głośno krzyczała „na ratunek”. Jako, że byłem najbliżej wskoczyła na moje plecy i wbiła mnie w muliste dno zatoki. Przebywałem pod wodą ok. 30 sekund, a wydawało mi się, że całe wieki, ale będę to pamiętał do końca swego życia. Film z mojego dziecięcego życia przeleciał mi przed oczami w kilkanaście sekund. Widziałem przedszkole, szkołę, swoich kolegów, naukę, zajęcia w domu, matkę. Dopóki nie wyrwałem nóg z bagna film biegł dalej. Do brzegu przypłynąłem kraulem w 15 sekund. Gdybym mierzył czas był to rekord olimpijski. Byłem zupełnie wykończony. Wspomniana Nieńka nie rzekła nawet przyzwoitego słowa dziękuję za to, co jej zrobiłem. Ja miałem podrapane plecy przez kilkanaście dni i wspominałem tą podwodną przygodę. Budowa basenu w świetle tego przypadku była jak najbardziej uzasadniona. Jak pamiętam w Odrze utopił się Jasiek Jarosz – mój kuzyn, a także podczas wakacji przystojny chłopak z Gliwic, który przyjechał do Żubików. Czyjeś zwłoki wyłowili pomiarze, chociaż te były już w stanie rozkładu. W pewnym dniu życie towarzyskie przeniosło się na plac wokół basenu i tak już pozostało. Po latach wrócono do starego układu, ale Sanepid wymagał oczyszczalni wody. Kazimierz Kuczyński ówczesny dyrektor szkoły z tą inwestycją nie dał sobie rady. Od tego czasu w basenie pływały tylko kijanki. O inwestycji mogliśmy tylko pomarzyć a ja w tym czasie wyjechałem do Zielonej Góry po wiedzę. Poczucie humoru nie opuszczało w większości reemigrantów, robili sobie nawzajem kawały, a życie towarzyskie toczyło się miedzy innymi w barze. Większość chłopo-robotników pracowało w Zielonej Górze w Zastalu, Falubazie, Polskiej Wełnie i firmach budowlanych. Dojeżdżali na stację kolejową w Pomorsku, tam zostawiali swoje rowery i pociągiem jechali z przesiadką w Czerwieńsku do Zielonej Góry. Na stacji w Czerwieńsku przy oczekiwaniu na pociąg z Rzepina obowiązkowo pili piwo o 6 rano w dworcowej restauracji. Po zliczeniu chłopo-robotników było ich początkowo ok. 120 z Brodów Pomorska i Laskowa. Pozostali pracowali na miejscu w rolnictwie. Robili sobie kawały. Grzechnik miał pięknego konia z UNRY, a Wołangiewicz bystrego rasy wielkopolskiej. Pewnego dnia wstaje do porannego obrządku rzeczony Wołangiewicz i stwierdza, iż nie ma w stajni jego konia a jest inny z numerami UNRY wybitymi na zadzie. Do dzisiaj nie wiedzą mieszkańcy Pomorska, kto i kiedy wspomniane konie im zamienił. Wiadomo jedynie, że zamieniający byli po paru wódkach i mieli poczucie niespotykanego humoru. W barze „u Lonka” powstało wiele innych pomysłów i kawałów szczególnie w dni wypłaty w zielonogórskich zakładach.

Wielu było producentami ogórków, kapusty marchwi i innych warzyw. U Bronka Mordosewicza było nie raz 200 ton tych produktów. Kolejki wozów konnych z Brodów, Brzezia i Pomorska stały niejednokrotnie do wieczora, aby sprzedać korzystnie swój towar. Bronek Mordosewicz w pewnym momencie zaczął szatkować i kisić kapustę i ogórki – sprzedawał towar za 2-3 krotnie wyższą cenę. Nie było tajemnicą, iż smakowite kiszonki sprzedawał północnej grupie wojsk radzieckich. Nadmiar świeżego towaru wywoził do Warszawy koleją. Niejednokrotnie jako dzieci jeździliśmy starym „Zaksem” (taka niemiecka ciężarówka) na stację kolejową i tam wrzucaliśmy kapustę na podstawione wagony. Mieliśmy dużą frajdę z jazdy samochodem, ale także 2 aluminiowe „rybaki” za dniówkę. Była to praca sezonowa od lipca do końca września. Rolnicy wówczas siali od 0,2 do 0,5 ha danej kultury. Z tego co wiem, Mordosewiczowie żyli przez wiele lat korzystając z kapitału handlowego w warszawskim Tarchominie i o ile mi wiadomo pani Zofia żyje do dziś, choć jest już wiekową kobietą.

Jan Franciszek Jarosz

Dodaj komentarz...

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »