Władysława Dobroczyńska
Punktualnie o godzinie 12 tej i o godzinie 19 tej wtedy kiedy schodziliśmy z pola, rozlegały się eksplozje w kamieniołomach. Niemcy wysadzali kolejne granitowe bloki które były następnie obrabiane przez więźniów. W każdym gospodarstwie widać było ślady ich katorżniczej pracy, były to między innymi krawężniki, baseny, zbiorniki na wodę.
Na terenie obozu funkcjonował też młyn mielący granitowe odpady z przeznaczeniem na materiały budowlane. Na dno kamieniołomu schodzono po 183 czy 186 stopniach schodów.
Obóz ze wszystkich stron był pilnie strzeżony i otoczony zasiekami z drutu kolczastego na którym widniały tabliczki z napisem „Halt”. Przekroczenie tych drutów z ostrzegającymi napisami było równoznaczne z zastrzeleniem. Wzdłuż całego ogrodzenia bardzo gęsto rozlokowano wieżyczki strażnicze pilnowane przez SS-manów z psami.
Może to być zaskakujące, ale przez środek obozu przechodziła droga która istniała już przed wojną i którą mieszkańcy naszej wsi mogli przechodzić skracając sobie znacznie podróż do Mauthausen. Teren tam górzysty i idąc naokoło i omijając obóz, należało nadłożyć co najmniej z pięć kilometrów, a przez obóz było bliziutko.
Wyglądało to tak, że przy wejściu do obozu była strażnica w której przebywali SS-mani z psami. Należało podejść w pobliże tej strażnicy i zatrzymać się, wychodził wtedy SS-man z karabinem i przeprowadzał zainteresowane osoby przez cały obóz. Z tego przejścia korzystali głównie miejscowi rolnicy.
Nie wolno było jednak odzywać się i przejawiać zbytniego zainteresowania tym co się tam dzieje. Przechodząc przez obóz widziałam pracujących więźniów ubranych w pasiaki i okrągłe czapki. Wielokrotnie słyszałam polską mowę, słyszałam też rozmowy Hiszpanów których było tu bardzo wielu.
Ja nie nosiłam żadnego oznakowania, zawsze byłam ładnie i czysto ubrana, włosy uczesane, a w razie czego po niemiecku też potrafiłam zagadać to wielokrotnie z tego przejścia korzystałam, bo kto by tam poznał, że jestem Polką? Natomiast Rosjanie czy Polacy ze wschodu byliby rozpoznani natychmiast… .
Z czasem obóz w Mauthausen powiększono o usytuowany w odległości 4,5 km podobóz Gusen zlokalizowany przy zakładach zbrojeniowych. Następnie założono podobóz Gusen II, a nawet Gusen III położony w Lungitz. Obozy te połączone były wspólną administracją i kierownictwem. Wtedy kiedy tam byłam nie miałam o tym żadnej wiedzy, bo wszystko było pilnie strzeżone.
Po wojnie dowiedziałam się, że z niewolniczej pracy więźniów korzystało wiele niemieckich i austriackich firm zbrojeniowych takich jak: Messerschmitt, Heinkel, Bayer, Steyr i inne. W końcówce wojny system obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen liczył 56 podobozów które były najcięższymi obozami III Rzeszy.
Od samego początku mojego pobytu, nad Mauthausen unosiły się dymy z dwóch krematoriów. W Gusen krematorium nie było, ale stamtąd dowożono ciała do spalenia. Bywało też tak, że wieziono żywych ludzi i po drodze gazowano ich samochodowymi spalinami, a po przybyciu na miejsce nikt już nie żył i byli „gotowi” do spalenia.
Kiedy weszli Amerykanie udałam się do obozu i widziałam cały bezmiar skrywanego tam okrucieństwa. Widziałam rozpalane do temperatury 1200 st. C piece krematoryjne, komorę do gazowania ludzi, stanowisko pseudo lekarzy którzy przed zagazowaniem sprawdzali czy więźniowie przeznaczeni do spalenia mają złote zęby.
Jeśli mieli, malowali im na piersiach czerwony krzyżyk po to, aby po zagazowaniu jak najszybciej ich odszukać i wyrwać zęby pokryte złotem. W komorach w których gazowano ludzi upychano ich tak ciasno, że umierali stojąc.
W piecach krematoryjnych palono po dwie osoby naraz jeśli były mocno wycieńczone, jeśli zdarzali się ludzie większych rozmiarów to pojedynczo. Po obozie oprowadzał mnie jakiś Bułgar który przeżył ten koszmar.
Zaprowadził mnie również do „biur” obozu gdzie „pracował” między innymi komendant i jego żona. W jednym z gabinetów leżało ogromne czarne psisko i stała lampa z wielkim abażurem zrobionym z ludzkiej skóry! Jezu, co oni tam z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali, niech Bóg broni… .!
Siostra mojej Bauerki miała pole pod samym obozem, a nawet część jej gruntu zabrano pod obóz. Od tej strony były miejsca do suszenia bielizny i kojce owczarków niemieckich których mieli tam całą armię. Zajmowali się nimi specjalnie wyszkoleni SS-mani.
Kiedyś siostra ta przyszła do nas i poprosiła żeby Władek przez cały tydzień popracował u niej i między innymi aby zaorał to pole położone na granicy obozu. Moja Bauerka oczywiście wyraziła zgodę i w najbliższą sobotę wysłała tam Władka.
Po tygodniu Władek wrócił i w tajemnicy zaproponował mi abyśmy przeszli się pod sam obóz w rejon pola które orał, bo dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy. Mówił, że co chwilę podjeżdżają tam ciężarowe samochody i przy okrzykach huu ruk, huuu ruk, coś jest z nich wyrzucane do jakichś dołów, później sypany jest tam biały proszek… .
Z perspektywy minionego czasu oceniam, że oboje wykazaliśmy się daleko idącą lekkomyślnością, bo wycieczka ta mogła się skończyć dla nas po prostu zastrzeleniem przez SS-mana który wraz ze swoim szatanem-psem dyżurował na wieżyczce strażniczej.
Kiedy podeszliśmy bliżej zauważyłam trzy potężne doły-mogiły w których pod plandekami w pięciu rzędach „schodami” układano ludzi. Jedna plandeka była nieco rozchylona i z przerażeniem zauważyłam rękę i głowę człowieka.
W jednym dole mieściło się podobno około dwóch tysięcy ciał. Pierwszy dół był wypełniony ludźmi całkowicie, drugi w połowie, a trzeci był zaczęty. Po powrocie do domu straszne krzyczałam z przerażenia i bezsilności, a bauer krzyczał znowu na Władka, że mnie tam zaprowadził i wszyscy za to możemy źle skończyć łącznie z nimi…!
Nie wszyscy Austriacy kochali Hitlera. W każdym domu obowiązkowo musiał jednak na widocznym miejscu wisieć jego portret. Kiedy 5 maja wkroczyli do nas Amerykanie portret zniknął… . Zapytałam Bauera co się stało z Hitlerem, a Bauer wskazał mi palcem, że leży tam pod piecem gdzie jest jego miejsce i zaraz kazał mi wywiesić białą flagę…
Pod koniec wojny zabrakło koksu do krematoriów i na placach wewnątrz obozu leżały stosy trupów. Po wejściu Amerykanów naliczono ich tam podobno 17 tysięcy, to możemy sobie wyobrazić ilu spalono tam ludzi i ile ludzkich istnień uśmiercono. Amerykanie na boisku sportowym gdzie SS-mani grali w piłkę, czołgami wyryli potężne doły i pochowali tam te trupy z placu apelowego.
Mój Bauer miał obowiązek dostarczania do obozu pięciu wozów pszennej słomy która pewnie służyła do wykładania prycz do spania. Oprócz tego musiał dostarczać mleko, jaja i inne spożywcze produkty. Ja co miesiąc robiłam takie rozliczenie do gminy z ilości dostarczonych do obozu produktów.
Pakując na wozy słomę zawsze wsypywaliśmy tam parę koszyków gruszek czy jabłek. Władek jadąc do obozu wieszał na kłonicy swoją kurtkę do której w kieszenie wtykaliśmy pajdy chleba, a więźniowie którzy szybko zorientowali się o co chodzi , w czasie rozładunku mieli okazję pojeść sobie chociaż trochę owoców i tego chleba.
Władek kiedy dojeżdżał do obozu, pozostawał na strażnicy, a SS-man brał konie i wwoził słomę do wewnątrz. Pewnego razu kiedy SS-man wrócił z pustym wozem zaczął okropnie bić Władka krzycząc, że w kurtce był chleb dla więźniów! Władek z kolei udawał głupiego, że Bauerka dała mu właśnie śniadanie i teraz będzie chodził głodny… . Jakoś mu to uszło na sucho, ale zapowiedział Bauerowi, że więcej do obozu nie pojedzie i od tego czasu wysyłali tam Serba.
Władek opowiadał mi, że w styczniu 1945 roku kiedy byłam na kopaniu okopów pod węgierską granicą, przywieziono do Mauthausen kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Na „powitanie” zrobiono im na placu apelowym zimną kąpiel, to znaczy polewano tych nieszczęśników zimną wodą która natychmiast na nich zamarzała.
Ludzie marli jak muchy i kiedy z kilku tysięcy pozostało około ośmiuset, zdesperowani żołnierze widząc, że nadeszła dla nich godzina ostatnia, rzucili się na druty ogrodzenia narzucając na niego swoje odzienie. Wielu uciekło, ale wielu zostało zastrzelonych lub wyłapanych przez SS-manow z których każdy miał bardzo dobrze wyszkolonego i agresywnego owczarka niemieckiego.
Po wojnie dowiedziałam się z gazety, że jednego Rosjanina przechował znany mi Edek który służył w sąsiedniej miejscowości. Znałam go bo nieraz bywał u nas, grał trochę na harmonii i był lekko garbaty. Rosjanin poszukiwał go po wojnie pisząc o tym w gazetach, ale nie wiem czy te poszukiwania zakończyły się szczęśliwie.
Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha
(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)