lip 202018
 

Antoni Stawera

Kiedy kilka lat temu pierwszy raz czytaliśmy własnoręcznie napisany życiorys Antoniego Stawery po zdaniu A kiedy zaczęli banderowcy mordować naród Polski zostałem złapany w sierpniu 1943 roku w Ujściu i przez nich rozstrzelany, gdzie kula przeszyła mój prawy bok na wylot przeszły nas ciarki. Młodość i wojenne losy Pana Antoniego na pewno się nadaje na scenariusz filmu.

Urodziłem się dnia 11.07.1923 roku w Ujsciu pow. Kostopol Z.S.R.R. Pochodzę z rodziny chłopskiej. Gdy ukończyłem 7 lat zacząłem uczęszczać do Szkoły Powszechnej w Ujściu. Po ukończeniu 4 klasy mając 12 lat zostaję sierotą bez ojca i matki, pod opieką starszego brata do chwili ukończenia 16 lat. Z powodu bardzo ciężkich warunków życia zmuszony byłem iść do pracy do majątku Dziedzica. Pracowałem tam do wybuchu wojny w 1939 roku. Od 1940 do 1941 roku pracowałem w kołchozie w Ujściu, w 1941 roku po napadnięciu hitlerowców na Związek Radziecki Niemcy zagarnęli kołchoz w Ujściu i utworzyli majątek, gdzie zmuszony byłem pracować jako rolnik. W 1943 roku banderowcy zniszczyli majątek niemiecki, a ja pozostaję bez pracy i nadal żyję u brata. A kiedy zaczęli banderowcy mordować naród Polski zostałem złapany w sierpniu 1943 roku w Ujściu i przez nich rozstrzelany, gdzie kula przeszyła mój prawy bok na wylot. Ciężko ranny zostaję leczony przez sanitariusza. Po wyzwoleniu przez Armię Radziecką w 1944 roku od faszyzmu, zostaję powołany dnia 28 kwietnia 1944 roku na Wołyniu w szeregi Armii Radzieckiej w zapasny pułk 911 na Uralu w Gorod Mołotow. Po trzymiesięcznym przygotowaniu bojowym i przysiędze otrzymaliśmy rozkaz na front Finlandii. Po dwóch tygodniach nastąpiła kapitulacja, otrzymaliśmy rozkaz przejścia przez Pereszejek do Norwegii. W ciężkich bojach w Norwegii przeszedłem do Zalewu Murmańsk. Po wyzwoleniu Norwegii 1 Armia 1 Batalion 911 Pułk powrócił do Z.S.R.R. w Rybińsk, gdzie dalsze przechodziliśmy ćwiczenia bojowe, po których zostaliśmy wysłani na front zachodni na tereny Polski. W 1945 roku będąc na terenie Polski zachorowałem na żołądek i skierowany do mitsambatu polowego szpitala, gdzie po trzech tygodniach i wypisaniu zostałem przydzielony do dziewiętnastej brygady czołgów jako desant czołgowy I Frontu Białoruskiego i skierowany na pierwszą linię frontu, wyzwalając wsie i miasta doszedłem w ciężkich bojach do przedmieścia Berlina. Dnia 28 kwietnia 1945 roku kiedy nasze czołgi toczyły walki na przedmieściach Berlina zostałem ciężko ranny w prawą nogę w biodro i przewieziony do szpitala na tyły frontu i podjęto natychmiastową operację, a następnie przewieziony do szpitala Moskwa Sokolniki 1385. Po trzykrotnych operacjach i podleczeniu, zostałem skierowany na dalsze leczenie do szpitala w Jarosławiu i ponownie operowany. Po pewnym czasie zostaję przewieziony do szpitala w Rostowie Jarosławskiej Obłasti. Po dłuższym leczeniu i wypisaniu ze szpitala zostałem uznany przez komisję lekarską za inwalidę II grupy 75 procent niezdolny do pracy i skierowany na wyjazd do Polski. Po przyjeździe do Polski zostałem powołany na komisję w Ostrowie Wielkopolskim, gdzie komisja uznała jedynie 45 procent utraconego zdrowia, ponieważ nie chciałem się zgodzić odwołałem się do Poznania na komisję lekarską. Komisja w Poznaniu mało wzięła pod uwagę moją krzywdę i chorzenia przyznała mi 55 procent utracenia i zaliczyła do III grupy inwalidów. Mając trudne warunki życia więc 28 sierpnia 1946 roku zgłosiłem się do Urzędu Ziemskiego w Poznaniu, gdzie skierowano mnie do pow. Konin, miejscowość Borowiec Stary i przydzielono mi gospodarstwo rolne o powierzchni 12 ha. Na gospodarce pracować nie mogłem, gdyż rany stale się odnawiały. Więc zostałem przewieziony do szpitala w Koninie gdzie zostałem operowany. Po powrocie ze szpitala do domu po niedługim czasie zostałem ponownie zabrany do tego szpitala i poddany dwóm operacjom. Po jakimś czasie noga dalszy ciąg bolała a rany się odnawiały, więc skierowano mnie do szpitala w Poznaniu. Szpital Przemienienia Pańskiego, gdzie lekarze uznali ostomilitus kości i poddano dwóm operacjom. Po tych ciężkich operacjach i długim czasie leczenia wróciłem na tą samą gospodarkę. Ponieważ stan zdrowia mi jednak nie pozwalał pracować na roli a żona była z małym dzieckiem zmuszony byłem gospodarstwo zdać na Skarb Państwa i 7 X 1949 roku wyjechałem na Ziemie Zachodnie do miejscowości Brody pow. Sulechów. Urząd Ziemski w Krośnie Odrz. Przydzielił mi gospodarstwo rolne 3,50 ha. Z renty, która wynosiła  280 zł miesięcznie III grupy wyżyć nie mogłem, zmuszony byłem pracować w tej gospodarce, co przyczyniło się ponownie do otwarcia ran. W związku z tym zabrano mnie do szpitala  Krośnie Odrz. i ponownie operowany. Po powrocie ze szpitala i pogorszeniu zdrowia oddałem ziemię 1,015 ha przez notariusza w Zielonej Górze na Skarb Państwa. Po zagojeniu nogi choruję na żołądek i dostaję ataki nerek co stwierdzono przez lekarzy dwustronną kamicę nerek, a do tego wywiązały się inne choroby: serce, isjasz w nodze i zapalenie korzonków nerwowych. Na wymienione choroby leczę się przez parę lat w Ośrodku Zdrowia w Sulechowie a następnie w Brodach i w sanatoriach Sielanka w Kudowie, sanatorium Wojskowe w Ciechocinku, sanatorium Wacław Świeradów Zdrój i w tym roku znowu sanatorium Wojskowe w Ciechocinku.

Brody, dnia 20 XII 1974

kwi 292017
 

Przeglądając gazety wyszukaliśmy artykuły, w których pojawiały się często wzmianki, a czasem i i całe artykuły opisujące o tym, co działo się w naszych miejscowościach. Artykuły te pochodzą z Gazety Zielonogórskiej będącej organem wydawniczym KW PZPR.

16 styczeń – Nasi czytelnicy piszą: „Zginęły listy płac wraz z instruktorem”

Jestem pracownicą zlewni w gromadzie Brody gmina Nietkowice pow. Krosno. Przydzielony do naszej gminy instruktor PZM zaniedbuje swoje obowiązki, krzywdząc w ten sposób pracowników rozlewni oraz dostawców mleka. Do tej pory nie wypłacił on pracownikom wynagrodzenia za listopad oraz popełnił omyłkę na liście płacy, przez którą 5-ciu dostawców nie otrzymało w ogóle wypłaty. Instruktor zabrał 3 grudnia ub. roku wykazy dostawców i pojechał do oddalonej o 18 km Radnicy. Od tego czasu więcej się nie pokazał. (Pracownica zlewni z gromady Brody gmina Nietkowice pow. Krosno

Od Redakcji: PZM w Krośnie winien natychmiast zainteresować się dotychczasową pracą instruktora oraz jak najszybciej wypłacić wynagrodzenie tak pracownikom zlewni, jak i dostawcom mleka

12 luty – Pełnomocnik nie spieszy się, a plantatorzy z gromady Brody czekają

Rok 1952 już dawno minął. Prowadzi się kontraktację buraka cukrowego na rok bieżący, a my plantatorzy buraka z gromady Brody nie otrzymaliśmy dotąd należnego nam z tytułu kontraktacji za rok ubiegły cukru, ani wysłodków nieodzownych do karmienia bydła. Winę za to ponosi nasz pełnomocnik i mąż zaufania Ignacy Więcek, który zaniedbuje swoje obowiązki. Nie pomyślał on dotąd o sprowadzeniu z Zielonej Góry cukru i wysłodków przeznaczonych dla nas a zajmujących tam niepotrzebnie magazyny. Wielokrotnie zwracaliśmy się już w tej sprawie do naszego pełnomocnika prosząc o wydanie nam upoważnień do odbioru cukru i wysłodków, lecz zawsze bezskutecznie. Wskutek tego plany kontraktacyjne na rok bieżący nie są realizowane w należytym tempie. W sprawie tej winna niezwłocznie interweniować cukrownia wschowska. (Plantatorzy buraka cukrowego Brody)

15 kwiecień – Dostawy ziemniaków

W gminie Nietkowice (posiadającej największe zaległości)i w gminie Bobrowice prezydia GRN nie zwróciły dotychczas uwagi na fakt, że z obowiązku odstawy nie wywiązali się dotychczas sołtysi i niektórzy aktywiści. Nie wyciąga się konsekwencji służbowych i wynikających z dekretu o obowiązkowej dostawie ziemniaków – wobec zalegającego z odstawą 3000 kg ziemniaków sołtysa gromady Pomorsko ob. Chruszczyka.

30 kwiecień – W gromadzie Brody powstała spółdzielnia produkcyjna

27 lipiec – Korespondenci sportowi piszą

Niedawno odbyły się zawody towarzyskie między młodzieżą LZS z Nietkowic i Kożuchowa. W meczu piłkarskim LZS Nietkowice pokonał LZS Kożuchów 4:2 (2:1), strzelając bramki przez Woźniaka 3 i Jankowiaka 1. W meczu koszykówki zwyciężyli również sportowcy LZS Nietkowice 60:14, natomiast w siatkówce wygrał Kożuchów 3:0. (Kancelarczyk)

12 październik – Z FRONTU WALKI O SKUP ZBOŻA: Kto przoduje w odstawie zboża w gminie Nietkowice, a kto wlecze się w ogonie?

W gminie Nietkowice (pow. Krosno Odrzańskie) wielu chłopów dobrze zrozumiało znaczenie obowiązkowych dostaw zboża dla państwa. Do tych, którzy dobrze wykonali już z nadwyżką swój roczny plan dostaw należą: Stanisław Miller i Józef Antczak z gromady Bródki, Stanisław Gołaś i Jan Jurewicz z gromady Nietkowice, Władysław Zioło i Michał Maresania z gromady Radnica, Stanisław Szczepuła i Hipolit Rzeszowski z gromady Pomorsko, Marian Łukowski, Konstanty Łotyszonek i Stanisław Pilarski z gromady Brody oraz wielu innych. Postawa ich powinna być przykładem dla chłopów, którzy ociągają się ze sprzedażą zboża dla państwa. Z ich patriotycznej postawy winni wziąć wzór tacy opieszalcy jak: Wincenty Kieler, Józef Tatarynowicz, Franciszek Wysoki z gromady Brody, Stefan Sarzyński z Będowa, Józef Ragus i Franciszek Bruś z gromady Nietkowice, którzy bagatelizują swoje obowiązki wobec ojczyzny – utrudniają wykonanie w terminie planów gminy i powiatu. Prezydium GRN w Nietkowicach winno zatroszczyć się o to, aby przodujący w dostawach zboża chłopi przystąpili do usilnej pracy polityczno-uświadamiającej wśród mało i średniorolnych chłopów ociągających się z odstawami. Wobec elementów kułackich winny być zastosowane ostre sankcje. (Franciszek Więcek – korespondent)

17 październik – Na spółdzielczej drodze

24 październik – Kina wiejskie wykonały plan roczny

Kina wiejskie w naszym województwie już w dniu 20 października wykonały swoje roczne plany. Na czoło wysunęły się kina stałe w Żukowicach, Nietkowicach, Iłowej, Nowych Czaplach, Świdnicy, Brodach i Torzymiu.

7 listopad – Nowe punkty usługowe powstały w naszym województwie

Właściwie zorganizowana sieć punktów usługowych odgrywa ogromną rolę w zaspokojeniu codziennych, bytowych potrzeb ludności. I dlatego spółdzielczość pracy województwa zielonogórskiego uruchamia coraz to nowsze punkty usługowe różnych branż. I tak ostatnio zorganizowano w naszym województwie 17 nowych punktów usługowych. (…) Lgiń, Łysina (pow. Wschowa) oraz Nietkowice (pow. Krosno) otrzymały punkty usługowe szewskie, wykonujące wszelkie naprawy obuwia.

10 listopad – Aby każdy robotnik posiadający gospodarstwo rolne wykonał swój obowiązek wobec państwa

Z Arkadiuszem Kisielem z gromady Nietkowice, który pracuje w Zakładach im. M.Nowotki jako strażnik przemysłowy i sumiennie spełnia swe obowiązki służbowe – nie trzeba było przeprowadzać rozmów indywidualnych. W terminie i ilości, jaką przewidywał plan – mówił Kisiel – sprzedałem państwu 125 kg zboża, 216 kg ziemniaków, 200 litrów mleka i 40 kg żywca. Starałem się połączyć pracę zawodową z zajęciami w gospodarstwie tak, aby i w gromadzie i w pracy byli ze mnie zadowoleni, no i by w terminie wywiązać się ze wszystkich obowiązków wobec państwa. Zdaję sobie w pełni sprawę z tego, że przez sumienne i terminowe wywiązywanie się z obowiązków umacniam siły nasze ojczyzny i utrwalam podstawy sojuszu robotniczo-chłopskiego.

23 listopad – Złośliwie oporni chłopi sprawiedliwie ukarani

Z końcem października Br. powiat krośnieński przekroczył 90 proc. rocznego planu skupu zboża. Osiągnięcie to stało się możliwe dzięki właściwej postawie większości pracującego chłopstwa tego powiatu. Ale znaleźli się i tacy, którzy do końca usiłowali kryć się za plecami uczciwych chłopów i w dalszym ciągu zwlekali z odstawą zboża, przeszkadzając w osiągnięciu 100 proc. planu dostaw. Do takich należał Józef Suchara z gromady Bytnica. (…) Inny złośliwie uchylający się z obowiązku dostaw to Bronisław Łobzowski z gromady Toporów. (…) Godnym kompanem Łobzowskiego jest Andrzej Gowin z gromady Pomorsko. Nie sprzedał on państwu ani kilograma zboża. Nie wykonał także i innych obowiązków jak dostawa mleka, żywca itp. Do tych, którzy opóźniają wykonanie planu w 100 proc. należał również Szczepan Dzieliński, Stefan Bytniewski z gromady Brody oraz Józef Ostrowski z Łagowa (gmina Dąbie). Wszystkich ich charakteryzuje jednakowo lekceważący stosunek do wykonywania planu dostaw. Bytniewski rozzuchwalił się na tyle, że nie raczył się stawić na posiedzenie Kolegium Orzekającego, rozpowiadają, że i tak mu nic nie zrobią. Niedawno Suchara, Łobzowski, Ostrowski, Gowin, Dzieliński i Bytniewski znaleźli się na ławie oskarżonych przed Sądem Powiatowym w Krośnie Odrzańskim. Sąd stanął na stanowisku, że wszyscy oni w złośliwy, perfidny sposób starali się uchylić od wykonania swych podstawowych obowiązków wobec państwa, za co zostali skazani na areszt od 2 miesięcy do 1 roku. Słuszna i sprawiedliwa kara jaka dosięgła rozzuchwalonych kułackich zauszników, którzy lekceważyli zarządzenia władzy ludowej, niech będzie ostrzeżeniem dla tych wszystkich, którzy chcieliby sabotować obowiązkowe dostawy zboża, mleka i żywca i w ten sposób podważać sojusz robotniczo-chłopski. (E.Rawa – korespondent)

wrz 302016
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Wśród znanych nam obecnych i byłych mieszkańców Brodów (Groß-Blumberg) mamy okazję przedstawić wspomnienia 102-letniej Margarete Lehmann, która do 1945 roku mieszkała w Groß-Blumberg. Wspomnienia dotyczą roku 1945, gdy niemieccy mieszkańcy Groß-Blumberg opuszczali swoją ojczyznę.

To było 30 stycznia 1945 roku, gdy wszyscy musieliśmy zostawić naszą rodzinną miejscowość. Był jeszcze śnieg, tak więc wielu ludzi transportowało swoje najważniejsze rzeczy na sankach. Jednak błyskawicznie przyszła odwilż i śnieg znikł, a sanie nie były już zdatne do transportu. Wielu ludzi przybyło do Będowa i tam zostali zaskoczeni przez Rosjan; z powrotem wypędzeni, a mężczyźni zabrani i wywiezieni. Także kobiety i dzieci zostali ponownie wypędzeni z naszej miejscowości (Brody), aż do Kalska i Nietkowic. Tam musieli pracować dla Rosjan. Po pewnym czasie nasi sąsiedzi Kirsch i Vimmels zabrali ze sobą konia, wóz i nas. Wyjeżdżaliśmy, ponieważ mówiono, że nasi Niemcy wysadzają most na Odrze w Krośnie Odrzańskim. Na szczęście jeszcze do tego nie doszło.
Naszym pierwszym miejscem odpoczynku był Rusdorf (Połupin) koło Krosna. Wieczorem przybyliśmy wyczerpani do jakiegoś gospodarstwa rolnego ale ci ludzie byli już spakowani na furmankę i odjechali jeszcze w nocy. Następnego dnia rano znowu jechaliśmy dalej chociaż w innym kierunku – do Neuendorf (Czarnowo). Zatrzymaliśmy się tam na kilka dni, aż zaczęły wybuchać pierwsze rosyjskie pociski.
Następnie przeszliśmy w Guben przez Nysę. A potem prawdopodobnie było najgorsze. Dalsze kilometry pędziliśmy, przyjechaliśmy wieczorem do miejscowości lecz nikt nas nie chciał, wymyślali nam. Zawsze tylko na jedną noc. Kontynuowaliśmy naszą drogę w kierunku Luckenwalde. Do Woltersdorf przybyliśmy wieczorem, nocowaliśmy w stodole – także tam nie znaleźliśmy schronienia. Więc musieliśmy przebyć drogę kilku kilometrów. Następnego dnia udaliśmy się ponownie dalej. Wieczorem, gdy było już ciemno przybyliśmy na główny plac we wsi a Ahrensdorf koło Ludwigsfelde. Dotąd i nigdzie dalej. Moja 64-letnia matka i ja 32-letnia musieliśmy przebyć cały dystans na piechotę. Ojciec w tym czasie miał 70 lat i był bardzo chory i moja córka Edith – 6 lat mogli jechać na furmance sąsiadów.
Byliśmy u burmistrza, jak dobrze pamiętam nazywał się Otto Kuhlmai; przydzielił i ulokował wszystkich w prowizorycznym schronieniu ale mieliśmy dach nad głową. Spędziliśmy noc w katolickim domu. Następnego dnia rano nasza babcia poszła i znalazła nowy dom – rodzinę, która nas zabrała. Mieliśmy się bardzo dobrze u naszych nowych gospodarzy (Lüdke, Storm). Natomiast babcia i dziadek mieszkali naprzeciwko u Raufuß. Jednak nasze myśli były tylko w domu.
W Ahrensdorf często uciekaliśmy do schronu przeciwlotniczego. To było dla nas straszne kiedy przybyli pierwsi Rosjanie. Także z miejscowości Ahrensdorf musieliśmy jeszcze raz uciekać, lecz nasi gospodarze nie zostawili nas na lodzie.
Gdy Berlin został zdobyty, to chyba 5 maja 1945 roku rozpoczęliśmy kolejną drogę do domu, znowu wiele kilometrów na pieszo. W czwórkę: dziadek, babcia, Edith i ja ale w kierunku do domu było lepiej. Na rowerze transportowaliśmy nasz mały bagaż. Szliśmy, szliśmy zawsze z wielkim ryzykiem.
Znowu przeszliśmy w Guben Nysę ale w kierunku domu. Nie wiem co i gdzie jedliśmy, nie mieliśy przecież nic. W Nowym Zagórze koło Krosna stał jeszcze dom rodziców dziadka, gdzie spędziliśmy ostatnią noc przed przybyciem do domu. Leżeliśmy jak śledzie, ponieważ była tam także 11-osobowa rodzina mojego brata Bernharda. W Nowym Zagórze był jeszcze w domu mój wujek – brat dziadka. Tam najedliśmy się pierwszy raz do syta. Były upieczone placki ziemniaczane. Następnego dnia ostatnie 33 km by znowu być w domu.
To już nie była ta sama ojczyzna, którą opuściliśmy. Wiele domów zostało spalonych, w tym także dom mojego brata Bernharda. Nasz dom na szczęście wciąż stał, więc wszyscy w nim zamieszkaliśmy. Bernhard ze swoją rodziną i Weizert Martha z domu Auch. Wszystko u nas zostało opróżnione, wszystkie maszyny z warsztatu stolarskiego. Jako pierwsze staraliśmy się uprawiać nasz ogród, żeby mieć coś do jedzenia. Również udaliśmy się za Odrę do ogrodu Lehmannów, do domu rodziców mojego męża Willego, gdzie było dużo jagód i owoców do zbioru. A moi teściowie rzeczywiście opuścili swoją miejscowość i nie wiem, gdzie się udali.
Rosjanie założyli w naszej wiosce wielki szpital dla koni. Wiele mężczyzn i kobiet musiało tam pracować; także mnie natychmiast wykryli i musiałam tam iść. A ja tak bardzo bałam się koni. Po krótkim czasie koński szpital został rozwiązany i wszyscy mieliśmy iść razem z końmi, ciągnąc w nieznane.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lip 252016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu zamieszczonego w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße w roku 1965 wyrażający tęsknotę autora za swoją utraconą ojczyzną oraz jak wyglądają miejscowości 20 lat po wojnie.


To co planowałem od lat i marzyłem było już niedaleko. Miałem odwiedzić miejsce mojego dzieciństwa. Dość często w przeszłości moje myśli tam wędrowały, i dość często w moim młodzieńczym, lekko poszarzałym entuzjazmie deklarowałem: jadę znowu do Małego Kwiatowca!
W jakim stanie zastaniemy nasza ojczyznę? Rozczaruje nas? A może ta wyprawa otworzy stare rany? Takie były nasze myśli, gdy wyjeżdżaliśmy. A jeśli będzie tak, ze przez te 20 lat, które minęły i były pełne nowych doświadczeń, wrażeń – także pełne walki o nowe życie- nasza wspaniała ojczyzna okaże się czymś nierealnym?
Wiec nasza ojczyzna jest czymś realnym. To twarda rzeczywistość. Oto ona – trochę zmieniona w porównaniu do przeszłości, ogólnie znajoma i żywa jak poprzednio. Przyjazd dał nam nowe siły, ale również pytania, na które obecnie brak odpowiedzi. Udaliśmy się do Czechosłowacji, nieporównywalnie pięknej Pragi i przekroczyliśmy granicę w Kudowie i z chęcią podziwialiśmy pierwsze wrażenia: pola starannie uporządkowane, równo rozciąga się bruzda od bruzdy a ludzie na polach są jeszcze do późnego wieczora. Jest to obraz rolnictwa, jaki został nam w pamięci. Rolnik z koniem i pługiem, z kosą określa obraz – bez ciągnika, bez zachodniej mechanizacji, bez kołchozów ze Wschodu. Gdyby nie byłoby polskich nazw miast i wsi, zapomnielibyśmy, że jesteśmy tylko odwiedzającymi, tylko gośćmi. Na ulicy bawią się dzieci, są schludnie ubrane: są prawdopodobnie wielkim kapitałem politycznym Polski. Wydaje się, że starsze pokolenie – głównie przesiedleńców – nie ma prawdziwego poczucia przywiązania do tej ziemi, ale dzieci dorastają w tym kraju i mają wewnętrzne powiązanie z nim.
Późnym wieczorem dotarliśmy do sąsiedniej Zielonej Góry. W pierwszym hotelu nie było wolnych pokoi. Propozycja: moja żona z jedna Polką a ja z Polakiem dzielimy pokój, co odrzucamy. Podjęliśmy próbę znalezienia innego zakwaterowania. Udało się potem jak nam powiedziano w hotelu drugiej kategorii. Pojawiają się trudności, bo nie mówią po niemiecku a trzeba wypełnić wiele formularzy.
Następnego dnia rano wita nas jasne słońce, a zatem niniejszy piękny dzień jest punktem kulminacyjnym naszej podróży. Pierwszym celem dzisiejszego dnia jest Krosno Odrzańskie. Krosno nie jest reprezentacyjnym miastem Poznańskiego. Na próżno w Zielonej Górze szukamy drogowskazu z tą nazwą. Tylko po za obrębem miasta Zielonej Góry, który jest niezwykle nienaruszone, jest znak CROSNO. Dobrymi drogami docieramy do siedziby powiatu. Dla osoby, która nie mieszkała w Krośnie, jest więcej niż trudno się zorientować. Krosno jest bardzo zniszczone. Zadane rany są jeszcze otwarte. Rynek taki jaki miałem w pamięci nie istnieje. Jako jedyny centralny punkt odniesienia pozostaje kościół Mariacki. Nie pozostajemy zbyt długo w tym mieście, w którym nie ma życia, ciągnie nas dalej. Przechodzimy przez most nad Odrą, Radnicę, Będów do Nietkowic.
Drogi nie stwarzają trudności, i tutaj gdzie bardziej natura niż człowiek charakteryzuje obraz otoczenia czujemy się swojsko. Jest wiele miejsc po drodze, które są pełne wspomnień. Przeżyłem coś czego nie da się opisać.
Wysoki poziom wody w Odrze trzyma w Krośnie całe rzędy barek przed mostem nad Odrą, sięga do domów na ulicy w Będowie i Radnicy. Tutaj także są wszędzie ludzie na polach. Ubogie gleby wymagają całkowitego zaangażowania i trudu – lecz wydaje się że nie oddaje z powrotem tego wysiłku i pracy. Szary obraz domów, szary obraz ludzi w nich zamieszkujących pomimo głębokiej zieleni wczesnego lata chcącego wiele zakryć.
W Nietkowicach (Nietkowice) robimy pierwszy większy postój. Fotografujemy wszystkie kierunki, nic nie zakłóca spokoju. Kilkoro dzieci jest świadkami naszego przyjazdu. Odwiedzamy miejsce urodzenia mojego ojca. Rozmowa z gospodarzami jest trudna, ponieważ nie potrafimy mówić po polsku. Ale chętnie bez wrogości pokazuje nam dom i stajnię.

Odwiedzamy cmentarz bardziej zniszczony przez naturę niż przez ludzi. Są wciąż fundamenty grobów, ale nie ma kamieni, które świadczą kto tu jest pochowany.
Zbliżamy się do Małego Kwiatowca (Bródki), gdzie kiedyś był nasz domu. Jak często w przeszłości przechodziliśmy lub przejeżdżaliśmy rowerem tą trasę. Krajobraz lasu się zmienił, jest inny niż go pamiętamy. Ale to jest bez wątpienia ulica mojego dzieciństwa. Mijamy miejsce, gdzie kiedyś stał młyn Stahn’scha i juz stoimy pod znakiem miejscowości. Gospodarstwo mojego wujka G. wita jako pierwsze przyjezdnych. Piec, studnia z żurawiem ciągle istnieją i opowiadają minione dnie. Wszystko jest swojskie i znane.
Dom Vollmar stoi jak zawsze dumny. Naprzeciwko szkoła, w której nauczyciel Waler prowadził ścisły reżim, zniknął. Dom mojej ciotki naprzeciwko mieszkania nauczyciela budzi silne emocje. Brakuje tej znajomej kochanej twarzy w oknie z mirta. Jak często ciotka B. stała w nim ze zmartwioną twarzą i czekała na mnie w swojej niestrudzonej opiece i cieple, gdy po raz kolejny zbyt długo siedziałem nad Odra.
Przyjazne twarze domów stały się szare, a stajnie i stodoła potrzebują naprawy. Ale wszystko jest jak dawniej. Nawet krzaki jagód rosną w starym miejscu. Brakuje mi tylko dużego drzewa gruszy, która tak często pokrzepiało małego chłopca swoimi owocami. Brakuje tez wędki, która stała za altana.
Tutaj też chętnie otwierają się drzwi, znajdują się ludzie umiejący niemiecki i prowadzona jest regularna rozmowa. Grób wuja O’s za stodołą jest nie do znalezienia. Kopiec grobu jest wyrównany. Staruszka pamięta to, ale nie potrafi tego miejsca dokładnie wskazać.
Podwórko Jackels – miejsce narodzin mojej matki – na skrzyżowaniu Landstrasse (Wiejska)i Kowalskiej (od kowala) stoi w swojej eleganckiej, kwadratowej formie jak kiedyś. Napięcie i niepewność, z którą weszliśmy do wsi, rozpływa się. Zrobiło się południe wiec od razu odwiedzamy właściciela. On umie po niemiecku. Bolesne są jego wspomnienia z Niemiec. Był w Buchenwaldzie od 1939 do 1945. Przywitał moją żonę pocałunkiem w rękę i przyjacielsko odpowiadał na pytania jakie mu stawialiśmy. On jest w średnim wieku i prowadzi gospodarstwo ze sympatyczną panią. On nie ma dzieci. Widać to w nim, że ma wiele zmartwień a i widok skromnego posiłku mówi więcej niż słowa. Narzeka na powodzie, przez które zrobiona praca poszła na marne. Jest prawie wszystko tak samo. W kuchni stoi szafa, a także stół na starym miejscu. Zapamiętany obraz mojego dzieciństwa stał się rzeczywistością, wprawdzie szarą, ale jednak stary, znany widok.
Szybko nawiązaliśmy kontakt z obecnymi gospodarzami – to już trzeci gospodarze od czasu wypędzenia. Co mamy odpowiedzieć na proste pytanie zdesperowanej bojaźliwej kobiety czy chcemy wrócić? – Gospodarz z dumą prezentuje jego dwa konie z prawdziwymi świadectwami rodowodowymi, jak sam wielokrotnie zapewniał. W oborze jest 5 krów, świnie i kury uzupełniają stary obraz. Indyki, które już dawniej tu były, są znowu, a także czarny podwórzowy pies przykuty do starej budy, szczeka prawie nieustannie na gości.
Podróż wyprowadza nas powoli z wioski. Dom wuja P już nie stoi, także dom Königs zniknął. Tam, wieś przestała istnieć. Natura z krzakami drzewami tworzy nowe życie i zakrywa ruiny. Zatrzymujemy się na obrzeżach, jeszcze raz stajemy i z powrotem oglądamy pozostawione widoki.
Tak, to stary Kwiatowiec, i jednocześnie nie ten sam! Nie chcemy być sentymentalni, i tak też nie jest. Możemy sobie wyobrazić, że nie będzie to pożegnanie na zawsze, ale w dalszym ciągu, możemy jutro znowu przyjechać. Chyba zawsze byłem za mało mieszkańcem a za dużo gościem, jako że nie mogłem przezwyciężyć bolesnego uczucia.
Na drodze do Dużego-Kwiatowca wszystko wydaje się niezmienione. Na cmentarzu przy wjeździe do wsi, nie można znaleźć grobów. Pojedyncza tablica nagrobna nadal głosi w języku niemieckim, że rolnik Lange jest tutaj pochowany. Drzewa i krzewy obejmują również tutaj łaskawie, to co nie powiodło się człowiekowi w trosce o zmarłych. Jedziemy do promu w Kwiatowcu, który jest nie czynny ze względu na powódź. Tutaj tez nie jesteśmy nachodzeni przez mieszkańców. Utrzymują oni odpowiedni dystans, tylko dzieci są ufniejsze, bo rozdajemy czekoladę. Ale i one są ostrożne, nie są nachalne.
Zamykamy rozdział naszej młodości i jedziemy przez znajome wsie do Sulechowa, gdzie nasz chłopak się urodził. Robimy krótką wizytę w szpitalu, robimy kilka zdjęć a następnie jedziemy w kierunku Poznania.

Tłumaczenie Adam  i Janusz

cze 202016
 
Stanisław Laudański

Stanisław Laudański

Przyjechaliśmy pociągiem na stację do Krosna Odrzańskiego, gdzie następnie furmanką z częścią naszych rzeczy dotarliśmy do tzw. PUR-u. Niektóre rzeczy musieliśmy zostawić na stacji, bo nie było jak ich zabrać, np. piękne sanie, które przywieźliśmy ze wschodu. Przywiozłem z Wilejki także pszczoły. Jak płonęła nasza obora w Wilejce to ule z pszczołami stały za oborą. Obora spłonęła całkowicie. Została tylko kupka popiołu a mi na następny dzień udało się złapać 3 roje pszczół, które przywiozłem do Brodów. I to w zimie udało się je przewieźć, co jest wbrew wszelkim reguło, pszczelarstwa. Ale taka była sytuacja. Byłem w brodach pierwszym, który po wojnie zajął się pszczelarstwem.
Następnie z PUR-u traktorem z przyczepą z pełnymi gumami, zawieźli nas do Brodów. Jak przyjechaliśmy do Brodów to było jeszcze kilka niemieckich rodzin. Nasza rodzina zajęła dom, w którym mieszkała też stara Niemka. Zmarła w 1946 roku i nie zdążyli jej wysiedlić.
Niemcy mieszkali jeszcze w domu, który później zajął Kieć i w domach za starą remizą. Pamiętam, że jeszcze w lecie 1946 roku Niemcy byli, bo dwóch niemieckich chłopaków chodziło z nami nad Odrę. Chyba wyjechali jesienią 1946 roku.

Kiedy przyjechaliśmy w styczniu 1946 roku to w Brodach już tworzyła się namiastka normalności. Była poczta, piekarnia, posterunek milicji i komendantura Wojska Polskiego. Organizowano zabawy taneczne.
W tym czasie Brody były w okolicy prężną wioską. Na początku to nawet dzieci z Pomorska i niektóre z Nietkowic chodziły do szkoły właśnie w Brodach. Na pewno rodzeństwo Mokrzeckich z Nietkowic a z Pomorska pamiętam Bajurnego, który chodził do nas do szkoły.
Nietkowice były odcięte od świata, bo most kolejowy był zerwany. W Pomorsku natomiast nie mieszkało jeszcze za dużo ludzi. Dopiero jak w Nietkowicach naprawili most to one właśnie przejęły główną rolę wśród okolicznych wiosek. Brody wtedy zaczęły upadać. Gminę i parafię przenieśli do Nietkowic.

Jako pierwszego sołtysa w Brodach pamiętam Ciborka.
W styczniu 1946 roku pamiętam, że w brodach byli już na pewno Waszkiewicz, Ciborek, Trojanowscy, Pikuła, Kamole, Łotyszonek, Łukowski, Bytniewski, Jankowscy i Zadrapy.
Z Wilejki przywieźliśy konia, krowę, byka i drobny inwentarz przez co byliśmy uważani za bogatych. Jednak tak nie było, bo nasze zapasy jedzenia właśnie się skończyły i musieliśmy iść na pole, gdzie podczas wykopków jesienią nie za dobrze wybrano ziemniaki. Nakopaliśmy zmarzniętych ziemniaków i matka piekła nam na piecu z nich placki zgniełuszki. Przypominały taką pieczoną galaretę. Wtedy do naszego domu wszedł sołtys Ciborek i zobaczył co musimy jeść. Po chwili przyniósł nam worek zboża. Człowiek był głodny to takie placki jadł.

Pierwsze lata powojenne upłynęły w Brodach w dobrej atmosferze. Ludzie cieszyli się, że przetrwali 6 lat wojny. Jednak zmorą minionej wojny były praktycznie wszędzie leżące niewypały. Kilkoro dzieci zginęło przez nie. My natomiast jako już starsza młodzież niewypałami głuszyliśmy ryby. Mój brat zajmował się tym „profesjonalnie”.

Jako młody chłopak będąc jeszcze w brodach chciałem zarobić jakieś pieniądze. Kupiłem malutki aparat fotograficzny a w pokoju na górze, gdzie teraz mieszka trojanowski zrobiłem ciemnię. Zacząłem robić ludziom zdjęcia po 2 zła za sztukę. Później jak się wyprowadziłem to młodszy brat ze Zdzichem Kociembą przejęli po mnie interes i ciemnię. Dlatego teraz nie mam zdjęć z młodości, bo mi nikt nie robił zdjęć tylko zawsze ja komuś.

Wracając jeszcze do pszczół to przy wyjeździe na Bródki po lewej stronie było zniszczone duże gospodarstwo. Jedynie w całości ocalał i stał tam pawilon pszczelarski. Niemcy mieli inne ule niż my. Nasze otwierane były z góry a oni mieli otwierane z tyłu i składały się z dwóch szuflad. Ramki mieli o 3 cm węższe. Pamiętam to ze względu na moją pasję pszczelarską. W tym pawilonie jak przyjechaliśmy to pszczół już nie było, ktoś je musiał wcześniej zabrać.
Oprócz mnie w Brodach pszczołami zajmowali się Radziuszko, Karpik i Winiarczyk. Ja byłem prekursorem pszczelarskim w Brodach. Zresztą do tej pory mam pszczoły. Już nie tak dużo jak kiedyś ale ciągle się nimi zajmuję.

Jesienią 1946 roku w brodach otworzono szkołę, w której skończyłem 4 klasy w dwa lata. Chodziłem rano do szkoły jako uczeń a wieczorami na kursy wieczorowe dla starszej młodzieży jako kursant. Kierownikiem szkoły a zarazem nauczycielem był Wacek Pluto a drugim nauczycielem Liszyk. W 1948 roku skończyłem w Sulechowie 7 klasę i poszedłem następnie do szkoły w Zielonej Górze. Do liceum a konkretnie nazywało się to gimnazjum przemysłowe. Przed maturą zachorowałem i to dosyć poważnie, a dowiedziałem się o tym na komisji wojskowej. Stwierdzili u mnie suchoty. Nie powiedzieli gdzie się z tym zgłosić, jak to się leczy a tamtym czasie suchoty były uważane za ciężką i praktycznie śmiertelną chorobę. Napisali tylko, że nie jestem zdolny do służby wojskowej, chociaż w ogóle nie czułem się chory. Prowadziłem normalny tryb życia a nawet pływałem.
Poszedłem do innego lekarza. Osłuchał mnie i stwierdził, że jestem zdrowy.
Za namową mamy poszedłem do poradni przeciwgruźliczej. Kolega pracował tam w rejestracji i mi załatwił skierowanie. Lekarz zrobił prześwietlenie płuc. Wyszła odma wielkości 5-groszówki. Dostałem się do szpitala. Ze szpitala wyszedłem już jako chory. Przez kilka lat musiałem co tydzień chodzić do szpitala. Wbijali mi szpilkę i wpompowywali około litra powietrza. Potem już mój stan zdrowia się poprawił i wyzdrowiałem. Przez chorobę ominęło mnie wojsko.

Na początku lat 50-tych poznałem moją późniejszą żonę, która pracowała w Brodach w przedszkolu. Żona przyjechała do Brodów z Rąpic za Kłopotem w 1951 albo w 1952 roku. Panieńskie nazwisko żony to Kossakowska. W 1953 roku wzięliśmy ślub w Nietkowicach, bo tam była parafia. Wesele było natomiast u żony w Rąpicach. My orkiestra i goście jechaliśmy z kościoła w Nietkowicach pociągiem o 23:00 do Rzepina, później przesiadka i o 4:20 nad ranem dalej do Cybinki pociągiem. W Cybince byliśmy o 6 rano. Z Cybinki już jechaliśmy furmankami. W Rzepinie na dworcu orkiestra zaczęła grać a goście tańczyć. Podróżni nie wiedzieli co się dzieje. Trzeba jednak pamiętać, że to była strefa przygraniczna i trzeba było posiadać przepustki. Nam się jakoś w nocy udało przejechać bez przepustek.

Całe moje życie zawodowe pracowałem w biurze projektów. Dokładnie to w dwóch biurach. Najpierw w wojewódzkim biurze projektów a potem w miejskim biurze projektów.
Teraz na starość to zdrowie znowu mi się posypało. W sumie przeszedłem 14 operacji, jednak dalej optymistycznie patrze w przyszłość.

Mama zmarła w 1988 roku a ojciec w 1970 roku. Z naszego rodzeństwa zmarł najmłodszy brat, który zawsze był najzdrowszy z nas wszystkich. Najmłodsza i najstarsza siostra mieszkają w brodach. Środkowa Leokadia wyprowadziła się do Pobiedzisk. A ja mieszkam w Zielonej Górze.
Razem z żoną przeżyliśmy już ponad 60 lat wspólnego małżeństwa i jak będzie zdrowie to doczekamy kolejnych rocznic. Urodziły nam się trzy córki.

Dużo czytam, rozwiązuję krzyżówki i poświęcam się mojej pasji – pszczołom.

Adam

cze 132016
 
 Od lewej brat Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, bratowa Barbara - żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia - żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

Od lewej Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, Barbara – żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia – żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

W 1940 roku za panowania Rosjan chodziłem z siostrą Stanisławą do rosyjskiej szkoły. Zaczęliśmy chodzić do trzeciej klasy ale nauczyciel zrobił nam dyktando. Umiałem alfabet rosyjski, bo nauczyła nas tego mama, która sama do szkoły nigdy nie chodziła. Jednak to dyktando było w języku białoruskim i mój zeszyt był cały czerwony od błędów. Przez to cofnęli mnie do drugiej klasy. Siostra miała mniej błędów i ona została w trzeciej klasie.

W 1941 roku weszli Niemcy. Ojciec początkowo nawet się cieszył, że nie będziemy pod panowaniem Rosjan. Wróciliśmy na naszą gajówkę.
Pamiętam jak kiedyś przyjechali do nas na gajówkę ciężarówką Niemcy i zabrali nam maciorę, która karmiła prosiaki. Pomylili się, bo mieli zabrać wieprzka a nie maciorę. Udało nam się jednak wykarmić butelką małe prosiaki.

Zmorą gajówki były wilki i partyzanci. Z partyzantami nie było łatwo. Trzeba było im pomagać, bo mogli nas za odmówienie pomocy zabić. Głównie to kazali chleb upiec jak mąkę przynieśli, sól przynosić, w bani napalić, żeby mogli się wykąpać a nowym oddziałom wskazać drogę w lesie. Nas nawiedzali rosyjscy partyzanci. Z kolei bliżej Wilna byli polscy partyzanci.
Później Niemcy posadzili ojca do więzienia za pomoc partyzantom. Ojca aresztowali w zimie, bo pamiętam, że był śnieg. Spędził w więzieniu 4 miesiące i 17 dni. Jak go aresztowali to my z gajówki przeprowadziliśmy się do Wilejki. W Wilejce wynajmowaliśmy kawałek pola i praktycznie przez całą okupację, czy to radziecką, czy niemiecką utrzymywaliśmy się z pracy na gospodarstwie, bądź drobnych pracach dorywczych. Siostry pracowały dla Niemców. Najstarsza w mleczarni, średnia sprawdzała jajka a najmłodsza w kuchni szpitalnej.
Nasza wyprowadzka do miasta była wielkim problemem dla partyzantów, ponieważ nie mieli już pomocy na gajówce. Na szczęście nie zemścili się na nas.
Pamiętam tylko jedną egzekucję wykonaną przez Niemców w Wilejce. Raz ktoś podłożył pod drewniany budynek gimnazjum w Wilejce bombę, która znacznie zniszczyła budynek. Nie wiem, czy to byli winni, czy tylko przypadkowo ukarani ale powiesili za to na słupie elektrycznym dwóch studentów.

Podczas hitlerowskiej okupacji nie chodziłem do szkoły, bo właściciele, u których mieszkaliśmy w Wilejce, mieli krowę, do tego nasze krowy i ktoś je musiał paść. Padło na mnie. Młodszy brat chodził do niemieckiej szkoły.

W lecie 1944 roku zaczęli uciekać Niemcy. Dostaliśmy od jakiegoś kolegi ojca cynk, że będą wywozić niektórych Polaków i dlatego uciekliśmy do znajomego gajowego na jego leśniczówkę. Nie był to dobry pomysł, bo spaliło się całe mieszkanie w Wilecje a partyzanci spalili naszą poprzednią gajówkę. Została tylko obora, chlewik i poddasze. W Wilejce spaliło się wszystko, a w ziemi mieliśmy zakopane skrzynie ze zbożem, które ktoś wykradł.

Wróciliśmy na starą gajówkę i przystosowaliśmy oborę do zamieszkania. Zrobiliśmy z niej jeden pokój, gdzie się spało, jadło i gotowało. Siostry zaczęły pracować u Rosjan a ja ze względu, że byłem jeszcze za młody to zrobiłem dach i podłogę w tej oborze.
Gdy Rosjanie drugi raz nas „wyzwolili” to byli już przyjaźnie nastawieni. Dawali nam nawet swoje gazety do czytania.

Walka o Wilejkę była zażarta ale front szybko się przesunął i Niemcy się wycofali. Późną jesienią 1945 roku dowiedzieliśmy się, że wkrótce Wilejka będzie włączona do Związku Radzieckiego a my mamy możliwość albo wyjechać, albo przyjąć radzieckie obywatelstwo. W międzyczasie siostrzeniec mamy Wacek Jagiełło dał znać, że on będzie się osiedlał w brodach i możemy do niego przyjechać. Moja mama i mama Wacka to były siostry. Osiedlił się w Brodach jako osadnik wojskowy.
Mama zaczęła załatwiać papiery do wyjazdu i czekaliśmy na transport.
W lecie 1945 roki wojsko radzieckie w Wilejce kosiło łąki i prasowało siano taką specjalną prasą na duże bele tak jak się robi to teraz. Dostaliśmy kilka takich bel na podróż i pierwsze dni w Brodach.

Tuż przed samymi Świętami Bożego Narodzenia pojechaliśmy na stację do Wilejki, gdzie 3 dni musieliśmy czekać na pociąg, więc Święta przesiedzieliśmy na stacji. W końcu załadowano nas do jednego wagonu. Naszą rodzinę Laudanskich, Jagiełlo i Mackiewicz (późniejszy mąż mojej najmłodszej siostry Stanisławy). Docelowo nasz pociąg miał jechać tylko w olsztyńskie i tam też rozładowano wszystkie wagony oprócz naszego. Nasz wagon doczepili do pociągu osobowego i tak dojechaliśmy do Krosna Odrzańskiego, chociaż mogliśmy jechać pociągiem bezpośrednio do Pomorska skąd jest bliżej do Brodów, ale taki adres posłał nam Wacek Jagiełło.
Wyjeżdżaliśmy pociągiem pod koniec 1945 roku a do Brodów dotarliśmy jak dobrze pamiętam 9 stycznia 1946 roku.

Adam

maj 222016
 
Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Oprócz Żydów Niemcy szczególnie znęcali się nad radzieckimi jeńcami. Pamiętam taką oto sytuację. Pewnego dnia Niemcy gonili przez Lachowicze rosyjskich jeńców na zachód a ja rano miałam jeszcze przed szkołą popaść krowę. Idę z krową, chwile zagadałam się z sąsiadką i patrzę jadą ciężarowe samochody. Ci jeńcy koczowali pod gołym niebem na polu po polskich rolnikach, których Rosjanie wywieźli w 1940 roku na Sybir. Pole było puste a tych jeńców przywieźli z 2 tysiące. Ledwo szli. Niemcy ich w ogóle nie karmili. Ustawili ich w szeregu. Wokół byli rozstawieni niemieccy żołnierze i kazali im biec do ciężarówek. Ledwo biegli w swoich drewniakach a zimno było, bo już jesień wtedy była. Jeden drugiego ciągnął. Tacy byli słabi. Sama skóra i kości, chociaż były to młode chłopaki. Wejście na ciężarówkę też nie było łatwe, ponieważ paka była wysoka a oni sił nie mieli. Wątpię, żeby któryś z nich przeżył wojnę. Niemcy w ogóle o nich nie dbali i prawdopodobnie umarli wszyscy z głodu. Załadowali wszystkich oprócz 7 jeńców. Mieli może 18-20 lat. Jeden z nich miał ładną ciemną karnację. Wtedy jeden z Niemców zobaczył mnie jak szłam z krową i mnie zawołał do siebie. Powiedział, że on zastrzeli tych 7 jeńców, a ja mam ich zakopać.
Zaczęłam go błagać, żeby ich zostawił, bo gdzieś na pewno czekają na nich matki. Niemiec jednak wyciągnął pistolet i każdemu strzelił w czoło. Ciała jeszcze przez chwilę wiły się w konwulsjach. Niemcy zostawili mnie i kazali mi ich pochować. Ja się wystraszyłam i uciekłam z krową do domu. Opowiedziałam wszystko mamie i nie chciałam iść ich zakopywać. Wieczorem jednak poszłam ale ktoś już ciała pochował.
W 1944 roku wojska Hitlera były w odwrocie. Latem Sowieci wyparli z naszych terenów Niemców. Pamiętam te dni bardzo dokładnie a kilka sytuacji szczególnie mi utkwiło w pamięci.
Któregoś dnia Niemcy uciekali całymi oddziałami. Okopali się za miastem i czekali na Sowietów. A na samym końcu jechał Niemiec na motorze. Zajechał do nas na podwórko, napił się wody ze studni i pojechał. To był ostatni niemiecki żołnierz, którego widzieliśmy. A za nim wszedł praktycznie natychmiast front Armii Czerwonej. Pierwsi rosyjscy żołnierze szli na bosaka. Zapytałam się jednego młodego żołnierza gdzie wasze buty? a on odpowiedział pierwszy front nie ma butów, nie ma jedzenia, nie ma nic. I faktycznie tak było.
Niemcom udało się na trzy dni zatrzymać rozpędzoną Armię Czerwoną. Rosjanie musieli się zatrzymać i stoczyć walkę o Lachowicze. Moi rodzice przeczuwali, że miasteczko może stać się terenem walk frontowych, dlatego też wynieśliśmy i schowaliśmy z naszego domu co cenniejsze rzeczy a sami ukryliśmy się w lesie. Obok nas stacjonował rosyjski dowódca, który dowodził bitwą. Mój ojciec nie mogąc patrzeć na bezsensowne decyzje tego dowódcy poszedł do niego i powiedział co z Ciebie z dowódca, że posyłasz w dzień swoich żołnierzy na pewną śmierć, poczekaj do wieczora, to po ciemku lepiej będzie im atakować a dowódca odpowiedział u nas mięsa jest za tyle. Przez 3 dni wozami dowozili młodych żołnierzy pod karabiny Niemców. My w tym czasie czekaliśmy na rozstrzygnięcie bitwy w lesie. Jedynie ojciec z kilkoma innymi mężczyznami chodził pilnować domu, żeby się nie spalił, lecz do domu nie wchodził. Czasami jednak musiałam iść po jedzenie do miasta a nad głowami latały pociski. Pewnego razu jakiś żołnierz woła kładi. Ale ja już poznałam pociski. Jak leciał nad głową i wył to nie rozerwał się nade mną tylko leciał dalej i tam wybuchał. Można zażartować i powiedzieć, że takie były moje doświadczenia na froncie.
Po tych 3 dniach front się przesunął i wróciliśmy do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam leży rosyjski żołnierz z bronią. Kopnęłam go to się obudził i nie wiedział gdzie jest i co tu robi. Taki był zmęczony i głodny. Miał może z 18 lat. Daliśmy mu jeść i poszedł szukać swojego oddziału. Na odchodne powiedziałam mu front już odszedł daleko i za dezercję mogą Cię rozstrzelać.

Późniejsze oddziały Armii Czerwonej nie prezentowały się lepiej. Żołnierze często przychodzili do nas i mówili, że od tygodnia nic nie jedli. Ojciec na to przynosił z piwnicy mleka, chleba oraz mięsa i ich dokarmialiśmy.
Po przejściu frontu Rosjanie rozpoczęli swoje rządy na odbitych terenach. Mnie zatrudniono a w zasadzie przymuszono abym była tłumaczem między sowiecką władzą a Polakami. Po krótkim czasie jednak zaczęłam pracę na poczcie.
Ojca natomiast zabrali aby pędził niemieckie krowy do Rosji. To były mleczne krowy i nikt ich przez ten czas nie doił. Wiele krów przez to padło. Gonił je aż pod Mińsk. Tam puścili je na pastwisko a okoliczne kobiety przyszły je wydoić.
Z kolei mojego brata od razu Rosjanie zabrali do wojska. Brat był 1926 rocznik. Miał 18 lat wtedy. Od razu trafił na front, gdzie był tłumaczem. Potem wywieźli go aż za Moskwę. Tam wraz z innymi Polakami został przeszkolony i przed samym wyjazdem na front kazano im przysięgać jak rosyjskim żołnierzom. Sprzeciwili się temu, bo czuli się Polakami i przez to zaczęto ich dręczyć. Dawali tylko po szklance owsa do jedzenia dziennie. Brat wymieniał rzeczy osobiste za jedzenie ale np. za zegarek dostał tylko lepioszkę. Tak samo za koszulę. Wtedy doradził im pewien polski lekarz, żeby przyjęli przysięgę, bo tworzy się polskie wojsko i zaraz ich przejmie polskie dowództwo. Brat przyjął przysięgę i to go uratowało, ponieważ było paru chłopaków, którzy nie chcieli przyjąć i ich Ruscy rozstrzelali. Brat widząc jak rozstrzelali jego kolegów, którzy nie chcieli przyjąć przysięgi załamał się nerwowo, upadł na ziemie, krzyczał, jęczał i trafił na kilka dni do szpitala. Później ubrali ich w ruskie mundury oraz czapki i pociągiem zawieźli do Białegostoku. Nie wiedzieli gdzie jadą. W Białymstoku ich odżywili, bo po tej głodówce to były tylko skóra i kości. Byli tam 3 miesiące. Zrzucili rosyjskie mundury i dostali polskie. To było Wojsko Polskie ale dowódcami byli Rosjanie. Wyruszyli na front.
Brat opowiadał jak jego oddział przygotowywał się do natarcia na Nysę. Jego dowódca – Rusek – powiedział mu Ty jesteś młody to idź do szkoły oficerskiej na szkolenie, bo my tu i tak wszyscy w tym natarciu zginiemy. I tak też się stało. Zginął cały oddział z dowódcą. Brat długo potem powtarzał dzięki Bogu za takiego komandira.
W szkole oficerskiej był krótko na szkoleniu i znowu go wysłali na front, gdzie doszedł do Berlina.
Po wojnie został w wojsku. Dalej się uczył w różnych szkołach wojskowych i tak został zawodowym żołnierzem. Do Brodów przyjeżdżał tylko na przepustki i w odwiedziny do rodziny.
Został pułkownikiem chociaż miał wtedy duże szanse zostać generałem ale musiałby wyjechać na dłuższe szkolenie do Moskwy. Nie chciał tam jechać, ponieważ miał dosyć Rosjan i powiedział mi stopień pułkownika starczy.

Gdy skończyła się wojna to jak już wspomniałam pracowałam u Rosjan na poczcie. Na poczcie było około 40 pracowników a ja byłam najmłodsza i zawsze rano musiałam naszemu sekretarzowi partii przynosić świeżą gazetę. Naczelnik poczty był zadowolony z mojej prac,y bo co mi powiedział to to wykonywałam.
Natomiast moja rodzina chciała wyjechać po wojnie na tereny Polski a nie zostać na Białorusi. Naczelnik poczty nie chciał mnie puścić. Powiedział niech rodzina jedzie a ja dam Ci tutaj mieszkanie i pieniądze. Nie chciałam zostać, bo co ja tu będę robić sama dziewczyna 15 lat. Naczelnik nie chciał mnie zwolnić a transport już się zaczął tworzyć do wyjazdu. W końcu jednak po interwencji mojej mamy dostałam pozwolenie.

Nie jest prawdą, że Rosjanie wyganiali Polaków z Kresów. Przyszli i powiedzieli, że kto chce niech wyjeżdża, bo tutaj nie będzie Polski. Kto zostanie będzie Rosjaninem.

Podróż na zachód to była ciężka dola. Z naszego miasta było 6 km do stacji kolejowej. Na stacji przydzielili nam wagony towarowe. Takie długie pulmany. Ludzie najmowali u sąsiadów wozy i zwozili na stację cały swój dobytek. Konie, krowy, świnie, owce i drób. Do tego zboże, kartofle, siano i słomę.
Nasz ojciec miał dwa konie, dwie krowy, owce i świnie. Część zboża zamieniliśmy na mąkę i wieźliśmy na zachód nawet swoją mąkę. Obsługa pociągu powstawiała do wagonów małe piecyki ale opał trzeba było sobie samemu załatwić. Dwa tygodnie jechaliśmy. Często zatrzymywaliśmy się na bocznicy i ludzie szli szukać wody, żeby było co pić i na czym gotować. Zaczęły już też działać PURy. W Kutnie taki PUR dał nam jedzenie. Czasami takie PURy dawały jakąś zupę, chleb albo śledzia. Cały czas nie wiedzieliśmy też dokładnie, gdzie jedziemy.
Po drodze ludzie mówili, żeby nie jechać na zachód, bo będziemy mieszkać w ziemiankach. Niemcy wrócą nas pobić i zostaniemy ich niewolnikami. Ludzi zaczęło dosięgać zwątpienie i myśleli o powrocie. Rodzice jednak nie chcieli wracać na Białoruś. Ojciec bał się, że jak zamkną granicę to już nigdy nie będzie można wyjechać do Polski. Brat już wcześniej zapowiedział, że na Białoruś nie wróci.
Pociąg dojechał na stację do Pomorska. Było to na wiosnę 1946 roku. Dokładnie kwiecień bo za tydzień była Wielkanoc. Parowóz odczepił wagony i tak nas zostawili w nocy samym sobie. Las szumiał dookoła. Żadnej chaty czy domu nie widać. Kobiety zaczęły płakać, żeby wracać do domów. Chłopy rano poszli szukać do Pomorska i Brodów miejsca, gdzie można by się było osiedlić. W w Pomorsku w pałacu mieszkała już rodzina Zieleniewskich i powiedzieli nam przewieźcie rzeczy do nas do pałacu, co będziecie siedzieć w wagonie. Jak dobrze pamiętam to było nas około 7 rodzin, które przyjechały z jednej miejscowości. Z nami przyjechały rodziny Trojanowskich, Lisowskich, Kuncewiczów, Mackiewiczów, Giedrojć, Szpak, Zieleniewscy.
Przez tydzień mieszkaliśmy w pałacu w Pomorsku i dopiero później poszliśmy szukać sobie domu. Pałac był pusty i rozszabrowany. Poszliśmy mieszkać do Brodów. Najpierw zajęliśmy sobie dom gdzie Kaczorowski mieszka. W międzyczasie przyjechał z wojska w odwiedziny brat i powiedział taki mały domek sobie zajęliście, większy sobie wybierzcie.
Wybraliśmy sobie większy dom, gdzie rodzice mieszkali do śmierci. Jednak odbyło się to nie bez problemów. Przed nami mieszkała tam jakaś kobieta z Centrali i ojcu powiedziała, żeby zapłacił jej za dom a ojciec na to a Ty kupiła ten dom? Za to powyrywała klosze i lampy. Ojciec jej powiedział bierz te klosze i się wynoś. Potem zarządzono, że nie można tak łatwo zamieniać sobie domów. Nam jako rodzinie osadnika wojskowego przysługiwał dom i 10-hektrowe gospodarstwo ale ojciec nie chciał aż tyle ziemi i wzięliśmy tylko 3 hektary.
Jeszcze gdzieniegdzie w domach mieszkali Niemcy. Na przykład mieszkała jeszcze Niemka z dwoma prawie dorosłymi synami, którzy nie bali się i potrafili wpław przepłynąć Odrę.
Była też jedna stara Niemka, miała z 75 lat, która pasła Polakom krowy. Kiedyś jak wypędzałam nasze krowy to chwilę z nią porozmawiałam. Strasznie płakała. Mówiła, że jej rodzina wyjechała a ją tu zostawili. Narzekała też, że Brody to nie za dobra wieś, bo jest za nisko położona i przez to jest tu dużo wilgoci. Dzieci umierają a starzy chorują. Może chciała nas przestraszyć, żeby się tu nie osiedlać. Do dzisiaj tego nie wiem.
Należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam też nas zarejestrowano.
Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było jeszcze polskie wojsko. Żołnierze często organizowali zabawy a my jako młode dziewczyny tańczyłyśmy z nimi. Śpiewali żołnierskie piosenki.
Na jesień 1946 roku dla starszej młodzieży były organizowane kursy wieczorowe. Prowadził je nauczyciel Wacek Pluto. Parę razy poszłam na taki kurs ale jak zobaczyłam czego tam uczą to stwierdziłam, że ja to już dawno to umiem i przestałam chodzić.

Ślub brałam w 1949 roku. Mąż z rodziną pochodził ze Śląska. Przyszedł z wojny i jako osadnik wojskowy zajął sobie ostatni dom przy Odrze, gdzie mieszka Zieliński. Po ślubie zajęliśmy dom na ulicy Narodowej nr 147. Żyliśmy z 3-hektarowego gospodarstwa. Mąż nadużywał alkoholu i przez to zmarł przedwcześnie w 1975 roku mając zaledwie 50 lat, a ja po 30 latach mieszkania w Brodach przeprowadziłam się i mieszkam do teraz w Sulechowie.
Miałam czworo dzieci. Leon rocznik 1950, który już nie żyje, Władysław rocznik 1951 – żyje i
mieszka w Darnawie za Skąpem, Czesław urodzony w 1954 roku – nie żyje i córka Janina urodzona w 1959 roku, która mieszka na stałe w Niemczech.
Moi dwaj synowie też już nie żyją. Młodszy mieszkał i jest pochowany w Sulechowie a starszy w Czerwieńsku. Synowa od młodszego też już nie żyje. Córka mieszka na stałe w Niemczech i tylko raz w roku mnie odwiedza.
Moi rodzice już dawno nie żyją. Mama zmarła w 1970 roku mając 83 lata w tata w 1980 mając 92 lata. Mój brat mieszka w Poznaniu ale już jest chory. Natomiast siostra mieszka w Darnawie za Skąpem, lecz też jest chora. Miała dwa zawały i dwa udary. Jak już się jest po 80-tce to każdy jest chory.

Mieszkam sama w Sulechowie. Na razie jestem nadal bardzo sprawna. Dużo czytam. Poświęcam się także mimo moich 85 lat pracy w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych.

Adam

mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

gru 122015
 
Pommerzig

Pommerzig

Na Ziemie Odzyskane przybyłem w pierwszych dniach lipca 1945 roku z Poznania. W szpitalu „Przemienienie Pańskie” leczyłem rany wojenne, a przetransportowano nas tu – grupę ok. 15 osób, niedobitków działań wojennych, ze stalagu XI aż z Altengrabow. Byli to jeńcy wojenni z 1939 roku, a także wielu z Powstania Warszawskiego oraz ja z dywizji im. T. Kościuszki – uczestnik bitwy pod Lenino. Tu w Poznaniu zapoznałem się z panem Czesławem Goleńczakiem, który wówczas był milicjantem w Brodach. On mi podsunął myśl, abym jechał na zachód – na Ziemie Odzyskane.

Po przybyciu do wsi Brody zaangażowano mnie do Milicji Obywatelskiej. Po kilku tygodniach zapoznałem się z okolicą i postanowiłem osiąść na stałe we wsi Pomorsko. Wieś Pomorsko – ładnie rozbudowana, niedaleko stacja kolejowa, a w prostej linii 12 km do Zielonej Góry i tyle samo do Sulechowa. Po przybyciu do wsi byłem drugim z kolei osadnikiem, po Maksymilianie Goleńczaku – ojcu Czesława. Tu zastałem ok. ¼ mieszkańców narodowości niemieckiej, którzy pracowali w gospodarstwie warzywno-ogrodniczym zorganizowanym przez Wojska Radzieckie. Celem było zaopatrywanie oddziałów wojskowych w warzywa (kapustę, cebulę, marchew, czerwone buraki, pietruszkę). Gospodarzem tego ogrodnictwa był lejtnant Michaił Hatkin. Do pomocy miał kilku żołnierzy radzieckich i około 10 kobiet będących na robotach w Niemczech, skierowanych po wyzwoleniu do pracy w tej miejscowości. Przy gospodarstwie tym była zorganizowana dobrze prosperująca kuchnia, z której wszyscy robotnicy otrzymywali całodzienne wyżywienie, jak również piekarnia. Po zapoznaniu się z Komendantem Hatkinem, dowiedziałem się w rozmowie z nim, że on również brał udział w walkach z Niemcami na polach bitewnych pod Lenino, gdzie i ja brałem udział. Powspominaliśmy obaj o tych gorzkich dniach i latach wojny, ponieważ od początku wojny tj. od 1941 do 1943 roku służyłem w Armii Czerwonej. Od tej pory komendant traktował mnie jak najbliższego przyjaciela. Pewnego razu u niego zamieniłem z jego kucharką Fridą Sztaborczak kilka słów po niemiecku. Słysząc to komendant zaproponował mi, żebym był jego tłumaczem, na co ja bez namysłu zgodziłem się, ponieważ miałem niewiele do roboty. Po wyrażeniu mej zgody Hatkin wezwał sierżanta Miszkę, który pełnił funkcję zarządcy, nakazując mu ażeby mnie zaprowiantował i uważał na mnie, dodając: smatri Mikołaju Petrowiczu toże zawitie sierżantam. Od tej pory rozpocząłem swe życie bez zmartwień o dzień jutrzejszy, gdyż komendantura mnie we wszystko zaopatrywała (ciepłe posiłki, chleb, cukier, tytoń i wódkę, którą przywożono z gorzelni beczkami).

W swoim czasie wybieram sobie dom, w którym mieszkam do dzisiejszego dnia. Po wprowadzeniu się tu dostałem z magazynu od Hatkina radio, urządziłem się nie najgorzej i żyło się dobrze. Pewnego razu poprosiłem komendanta, żeby mi wyznaczył jakąś kobietę celem pomycia podłogi, powycierania kurzy oraz do poprania bielizny i pościeli. Uzgodniliśmy, że dwa dni w tygodniu będę miał tę pomoc domową. W wyznaczonym dniu Miszka nakazał, oczywiście uzgadniając ze mną, że taka to jutro ma się stawić do pracy do mnie pod nr 60. I tak to się zaczęło. Następnego dnia dana mi pomoc domowa czekała pod drzwiami, zostawiłem jej klucz po wskazaniu, co należy wykonać, a po skończonej pracy może iść do domu. Kiedy wróciłem do domu widać było kobiecą rękę w każdym kącie. Wiosną 1946 r. pomoc domowa myśląc o życiu, bierze się samodzielnie ze swoją matką za pracę w ogrodzie – zasadziły kartofle, nieco warzyw, zaczynając gospodarzyć razem wzięte – była to woda na mój młyn.

Tymczasem władze powiatowe w Krośnie Odrzańskim nakazują mi pełnić funkcję Sołtysa, a w związku z tym wyłania się perspektywa wiele pracy społecznej, często niewdzięcznej. Zaczęli napływać osadnicy, których należało gdzieś osiedlić; tam grupami pojawiają się szabrownicy pod pretekstem osadnictwa; tu znów wołają na akcję milicyjną; a tam Niemcy wywożą co się da po Odrze. W miarę zwiększania się liczby osadników pojawił się problem nadziału ziemi, pastwisk itp. W tym też wprowadzanie osadników, przeprowadzanie, a tu kwestie narzędzi rolniczych. Czas i życie narzucało pracy co niemiara i to bez żadnego wynagrodzenia. Społecznicy nie narzekali na bezrobocie. Po wyjeździe Komendantury, gdzieś tam w okolice Cottbus, wyjechało z nimi też kilka rodzin niemieckich. Pomiędzy pozostałymi Niemcami bywali tez wszechstronnie utalentowani. Niejaki Artur Ridel posiadał na terenie Pomorska wielki warsztat kołodziejski, wyposażony w nowoczesne maszyny, a także lokomobilę parową, którą napędzał gater do cięcia drewna na deski. Z tego to tytułu był on szanowany wśród pozostałych Niemców, jak i Polaków przybywających tu z dnia na dzień więcej i więcej. Pewnego razu w rozmowie z nim, rozmowa zeszła na temat oświetlenia, skąd zdobyć naftę. Tu właśnie Ridel podsuwa myśl, że obok wioski Bródki (7 km od Pomorska) są wojskowe bunkry, a w nich gdzieś tam są zainstalowane dość dużej wydajności prądotwórcze dynama zespolone z motorami Diesla, które miały oświetlać bunkry. Zadałem mu pytanie: skąd zdobędziemy paliwo, a on wskazał palcem na maszynę parową, dodając, że ona będzie napędzać dynamo, a w niej można palić drzewem, którego pełno tu wszędzie. Po paru dniach zorganizowałem grupę chętnych obywateli z wozem oraz dwóch Niemców (w tym Ridla jako znawcę), którzy pojechali po tak cenne trofea. I tak któregoś tam dnia przywieziono nowe maszyny, gdyż nie były one używane. Ridel po kilku dniach pracy doprowadził do rozruchu naszą gotową elektrownię. Jakaż była radość mieszkańców, kiedy zapaliły się lampy w ich domostwach. Tu należy dodać, że wielu z nich pierwszy raz w swym życiu spotkało się z oświetleniem elektrycznym.

lut 232014
 
Mieszko I

Mieszko I

Mieszko I

W drugiej połowie X wieku książę Mieszko I scalił plemiona Polan i odtąd można mówić o Polsce jako tworze państwowym. Jednak książę była ambitny i chciał powiększyć obszar swojego władania. Z tego powodu często też wdawał się w wojny i potyczki. Nie robił tego jednak lekkomyślnie, lecz gdy trzeba było uśpić czujność wroga zawierał odpowiednie przymierza. Można powiedzieć, że prowadził mądrą politykę. Podbijając kolejne plemiona powiększał swoje państwo. Gdy zdobył Ziemię Lubuską zaczęły się problemy i rozwiązania wojskowe już nie wystarczyły, ponieważ od północnego zachodu zagrażali nieustępliwi Wieleci wspomagani przez niemieckiego grafa Wichmana, z którymi Mieszko I przegrał kilka bitew a od południowego zachodu nadciągała wyprawa margrabiego Gerona. Z kolei od południa sąsiadowali Czesi, którzy byli bardziej skłonni do przymierza z Wieletami niż z Polską. W tej niekorzystnej dla siebie sytuacji książę zawarł przymierze z Czechami poprzez małżeństwo z czeską księżniczką Dobrawą. Przyjął także chrześcijaństwo co wzmocniło jego pozycję w Europie. Natomiast Geronowi zapłacił trybut. W ten sposób z trzech niewygodnych rywali został tylko jeden – Związek Wielecki. Rozprawił się z Wieletami w 967 roku. Natomiast w 972 roku z Magdeburga wyruszyły wojska margrabiego Hodona, aby ograniczyć wpływy silnie rozrastającego się państwa polskiego, które to Mieszko I pokonał w słynnej bitwie pod Cedynią. Pod koniec X wieku książę włączył także do swojego państwa Śląsk.

 

Bolesław Chrobry

Bolesław Chrobry

Bolesław Chrobry

Ziemia Lubuska okazała się dla następcy Mieszka I – jego syna Bolesława Chrobrego głównym „teatrem” działań. Bolesław Chrobry zaczął swoje panowanie od wzmocnienia swoich grodów obronnych w Bytomiu Odrzańskim, Głogowie, Lubuszu, Międzyrzeczu, Santoku, Drezdenku i Krośnie Odrzańskim. W roku 1000 pielgrzymujący niemiecki cesarz Otton III przechodził i wracał właśnie przez Ziemię Lubuską. To wydarzenie spowodowało nawiązanie przyjaznych stosunków z zachodnim sąsiadem.

Niestety krótko po zawarciu przymierza na Zjeździe Gnieźnieńskim cesarz zmarł i pokój został zerwany. Od tego czasu przez kilka wieków Śląsk, Ziemia Lubuska i Pomorze Zachodnie stały się areną wielu wojen i bitew. Już w 1005 roku następca Ottona III cesarz Henryk II wyruszył ze swoimi wojskami chcąc zdobyć Wielkopolskę. Gród w Krośnie Odrzańskim na kilka dni skutecznie spowolnił marsz cesarza. Po problemach z pokonaniem Odry w Krośnie Henryk II doszedł do Międzyrzecza. Bolesław Chrobry po przegranych bitwach unikał większych starć i wojna przyjęła charakter lokalnych potyczek nie przynoszących żadnej ze stron oczekiwanego zwycięstwa. Wtedy też zawarto chwilowy rozejm. Takie sytuacje powtarzały się jeszcze dwa razy. Cesarz wyruszał z wyprawami jeszcze w 1007 i 1015 roku. Grody przechodziły z rak do rąk ale do ostatecznego rozwiązania nie doszło. Gród w Krośnie Odrzańskim kilka razy brał udział w bezpośredniej walce zatrzymują Niemców. Ostatecznie w 1018 roku w Budziszynie podpisano zwycięski dla Bolesława Chrobrego pokój.

Niestety tylko dwaj pierwsi władcy Mieszko I i Bolesław Chrobry byli w stanie zagwarantować Ziemi Lubuskiej przynależność do Polski. Ich następcy nie byli już tak dobrymi władcami i Ziemia Lubuska sukcesywnie była osłabiana i w końcu utracona na blisko siedem wieków.

Rozbicie dzielnicowe

Bolesław Krzywousty

Bolesław Krzywousty

Bolesław Krzywousty podzielił Polskę między swoich synów na cztery dzielnice. Syn Władysław II otrzymał Śląsk ze stolicą we Wrocławiu oraz Ziemię Lubuską.

Po kilku latach spokoju znowu od strony niemieckiej nastąpiły ataki.

Henryk Brodaty, kolejny władca Ziemi Lubuskiej, skutecznie ją bronił i wielokrotnie wyzwalał Lubusz. Henryk Brodaty zmarł w 1238 roku na zamku w Krośnie. To za jego panowania Krosno Odrzańskie otrzymało prawa miejskie. Jego syn Henryk Pobożny również miał zadatki na dobrego władcę, lecz zginął w 1241 roku w bitwie z Tatarami pod Legnicą. Po jego śmierci władzą podzielili się synowie. Bolesław Rogatka (zwany także Łysym) otrzymał Ziemię Lubuską, natomiast Henryk Śląsk. Bracia nie żyli ze sobą w zgodzie i w 1249 roku Bolesław Rogatka chcąc pozbyć się brata poprosił o pomoc Niemców. W zamian za pomoc oddał arcybiskupowi magdeburskiemu Wilbrandowi lewobrzeżną część Ziemi Lubuskiej. Niemiecka pomoc była tylko chwilowa, bo po roku stracił na rzecz Brandenburgii także drugą część Ziemi Lubuskiej.

Zdobyta Ziemia Lubuska dla państwa niemieckiego stała się idealnym przyczółkiem do dalszego zdobywania nowych terenów. Pozostałe tereny Ziemi Lubuskiej od roku 1251 uległy rozdrobnieniu na mniejsze dzielnice i księstwa. Utworzona została dzielnica głogowska, w skład której wchodziły ziemie: bytomska, głogowska i krośnieńska.

Utrata Ziemi Lubuskiej

Niektórzy władcy, jak Przemysł II próbowali scalać rozdrobnione państwo, jednak wewnętrzne konflikty i nierzadko ingerencja zagranicznych władców doprowadziły do jego śmierci.

Bolesław II Rogatka

Bolesław II Rogatka

W międzyczasie w Prusach Wschodnich w siłę zaczęli rosnąć Krzyżacy, którzy mając podobne poglądy jak Brandenburczycy, zaczęli coraz śmielej myśleć o połączeniu Prus Wschodnich i reszty Niemiec. Do wykonania tego planu Ziemia Lubuska była im niezbędna. Zaczęła się germanizacja Ziemi Lubuskiej. Na początku XIV wieku na prawobrzeżnej części Ziemi Lubuskiej utworzono – Nową Marchię. Niemcy zaczęli małymi krokami zdobywać Wielkopolskę. Kres niemieckiej ekspansji na wschód położył Władysław Łokietek, który na nowo chciał scalić i odbudować Polskę. 10 lutego 1326 roku Władysław Łokietek wszczął wojnę z Brandenburgią. Polski król bez problemów pokonał przeciwnika jednak musiał się wycofać, ponieważ z polskim wojskiem walczyły także pogańskie oddziały litewskie i bał się, że od północy mogą zaatakować go Krzyżacy zwalczający pogan. Wojna z Brandenburgią zakończyła się zawarciem w 1329 roku pokoju landsberskiego, na mocy którego przywrócono Polsce kasztelanię międzyrzecką.

Ostatni król z dynastii Piastów – Kazimierz Wielki także próbował odzyskać Ziemię Lubuską i udało mu się to tylko po części, bo nie odzyskał całej Ziemi Lubuskiej a jedynie parę miast. W 1402 roku Krzyżacy kupili Nowa Marchię. Polska jednak nie wykorzystała sytuacji aby iść za ciosem kiedy pokonała Krzyżaków pod Grunwaldem i mogli odzyskać Ziemię Lubuską. Także po wojnie 13-letniej (1454-1466) rozprawiając się z Zakonem Krzyżackim nie zdołali przyłączyć Ziemi Lubuskiej. W międzyczasie Nową Marchię sprzedano Hohenzollernom i została włączona do Brandenburgii, a później Prus.

W 1476 roku podczas wojny o sukcesję głogowską Brandenburczycy zajęli Krosno Odrzańskie, Sulechów i Lubsko. Podjęto jeszcze ostatnie próby odbicia utraconych ziem ale z marnym skutkiem.

Za oficjalną datę utraty przez Polskę Ziemi Lubuskiej uważa się datę 1252 rok a odzyskano ją dopiero w 1945 roku. W czasie tych blisko 700-lat była pod władaniem Niemców.

 

Bibliografia:

Toczewski A., Historia Ziemi Lubuskiej, Zielona Góra 2008

Okowiński L., Szkice z dziejów sulechowskich wsi, Sulechów 2007

Zdjęcia pochodzą ze strony: http://pl.wikipedia.org

Adam

Translate »