sie 192019
 

Przedstawiamy tłumaczenie, które przywiózł do Polski Pan Horst Adam podczas swojej lipcowej wizyty w Brodach i Zielonej Górze. Relacja z wizyty wkrótce.

Było to pewnego słonecznego letniego dnia w roku 1944. Miałem wtedy dziewięć lat i siedem miesięcy. Mieszkaliśmy we wsi Brody nad Odrą (po niemiecku Groß-Blumberg). Jak co dzień szedłem do chłopów Noskego, Kupscha i Mathäe’a, by popędzić ich krowy na łąkę. Droga wiodła obok remizy strażackiej, która miała kraty w oknach i służyła za wioskowe więzienie. Usłyszałem, że ktoś woła moje imię. Głos wydał mi się znajomy. Usłyszałem ponowne wołanie: „Adamie, podejdź tu!”. Jako że Adam jest popularnym imieniem polskim, ciągle wołano do mnie, posługując się moim nazwiskiem. Był to głos Bolka, mojego polskiego przyjaciela, z którym pilnowałem codziennie krów. Podszedłem do remizy i zapytałem zdziwiony: „Co(oni) z tobą zrobili? Czemu cię uwięzili?”. Wściekłym i pełnym napięcia głosem posypały się z jego ust słowa: „Ci zbrodniarze, ci naziści uwięzili mnie bez powodu. Nie wolno ci jednak z nikim o tym mówić. Obiecaj mi!”. „Słowo!” Obiecałem Bolkowi, że coś wymyślę i wieczorem przyjdę, jak tylko odprowadzę chłopom krowy.
Cały dzień myślałem o tej niebezpiecznej sytuacji, w której znalazł się mój przyjaciel. Rozmyślałem o tym, jak by mu pomóc.
Również ja nie mogłem powiedzieć o nazistach dobrego słowa. Odczuwałem wobec nich odrazę, wręcz nienawiść. Szczególnie wobec moich nazistowskich nauczycieli: Kaniga, kierownika szkoły i Ortsgruppenfuehrera NSDAP (partii nazistów) i mojego wychowawcy Rhodego, aktywnego członka SA oddziału kawalerii. Rhode przychodził na lekcje zawsze ze swoją szpicrutą, i to nie dla postrachu, ale i czynnego użycia.
Większość moich kolegów z klasy należała do Jungvolku lub organizacji Hitlerjugend (HJ), na zajęcia przychodzili więc w mundurkach. Ja z nimi nie miałem nic wspólnego. Nie należałem również do grupy dzieci bogatych chłopów, które regularnie przynosiły nauczycielowi mięso, szynkę i temu podobne własne produkty. Dlatego też jako ewakuowany w końcu lutego 1943, wraz z matką i trojgiem rodzeństwa, z bombardowanego wciąż Berlina do mieszkającej w Brodach mojej ciotki, Anny, nie miałem szans na sprawiedliwe traktowanie.
Jedna sytuacja wyryła się szczególnie w mojej pamięci, jakby to było wczoraj. Chodziłem do 3. (trzeciej)klasy. Nauczyciel Rhode zarządził w naszej czterostopniowej klasie – tzn. klasy od 1 do 4 uczyły się jednocześnie w jednym pomieszczeniu (jednoklasowy system nauczania) – naukę kaligrafii, podczas gdy uczniowie innych stopni klasowych otrzymali inne zadania, bądź też byli uczeni ustnie.
Muszę szczerze przyznać, że zawsze miałem bardzo ładne pismo i umiałem pisać stosunkowo szybko. Jednym z zaleceń nauczyciela było, żeby po napisaniu dwóch stron pokazać swoją pracę. Zgłosiłem się po napisaniu dwóch stron, jednak pan Rhode odprawił mnie opryskliwie z uwagą, że nie powinienem przeszkadzać, tylko pisać dalej, co też uczyniłem. Po pewnym czasie zgłosiłem się z moim zeszytem do kontroli. Stwierdził oczywiście, że napisałem wprawdzie ładnie, ale o kilka stron za dużo. Poniżył mnie przed klasą i ukarał za to „przewinienie” dwudziestoma okrążeniami karnymi wokół kościoła, który znajdował się obok szkoły. Kara wydawała mi się całkowicie niesprawiedliwa, gdyż właściwie wykonałem szczególnie dobrą pracę, którą należałoby pochwalić. Ale co mogłem zdziałać przeciw władzy nazistowskiego nauczyciela. Musiałem przebiec w dużym upale 20 okrążeń wokół kościoła. Przebiegłem 6 razy, odczekałem trochę, mniej więcej tyle, ile trzeba na przebiegnięcie dwudziestu okrążeń. Wróciłem „zziajany” do klasy i zameldowałem się u nauczyciela – „dręczyciela”. On zapytał: „Adam, ile jest 20 minus 6?” Oczywiście podałem prawidłową odpowiedź. „14”. Po tej odpowiedzi musiałem obnażyć przed wszystkimi uczniami w klasie swoje siedzenie. Otrzymałem swoją „karę” czternastu uderzeń szpicrutą, a to bardzo bolało. Tymi uderzeniami nazwisko „nauczyciela” Rhodego utrwaliło się na zawsze w mojej pamięci.
Z drugim decydującym doświadczeniem związana była osoba kierownika szkoły i NSDAP, Ortgruppenleitera, Kaniga.
Mój ojciec, który pracował w fabryce w Berlinie, odwiedził nas i powiedział, że nasza babcia jest bardzo chora i ucieszyłaby się, gdyby wnuczkowie ją odwiedzili.
Ojciec zaproponował, żeby mój starszy brat, Werner, pojechał z nim do babci na dwa dni, co też zrobił. Dostałem polecenie od rodziców, aby usprawiedliwić mojego brata u nauczyciela i kierownika szkoły, Kaniga.
Zrobiłem to na lekcji rysunku. Reakcja kierownika była następująca: „Kłamiesz!” Rzucił potem w obecności uczniów drewnianą kulą w kierunku mojej głowy. Musiałem mu ją odnieść do biurka, po czym znowu rzucił, co powtórzyło się jeszcze około pięciu razy.
Podczas późniejszej wizyty u nauczyciela Rhodego mój ojciec oskarżył go o niesprawiedliwe, niepedagogiczne potraktowanie mnie. Użył przy tym sformułowania: „Mój syn, Horst, zawsze był najlepszym uczniem w Mahlsdorf” (część Berlina, z której pochodziłem). Protest mojego ojca został naturalnie ostro odrzucony. Później jeszcze wielokrotnie odczułem skutki wizyty ojca u nauczyciela-nazisty, wracały one bowiem niczym bumerang. Obok cielesnej przemocy nasilił się ze strony nauczyciela i uczniów terror psychiczny.
W każdą sobotę z kilkoma innymi uczniami musiałem dokładnie sprzątać szkolne podwórze i doprowadzać do porządku ogród nauczyciela. Musiałem też z innymi uczniami nauczyć się poniżającego zwrotu i wypowiadać go przed wszystkimi uczniami: Berliner kind, Spandauer Wind, Charlottenburger Pferd – sind alle drei nicht wert. („Berlińskie dziecko, wiatr ze Spandau, koń z Charlottenburga – cała trójka jest nic nie warta”).
Wstrząsnęła mną informacja od dobrej koleżanki w klasie, że jej matka, która przcowała w fabryce w Rzepinie (niem. Reppen), została aresztowana w miejscu pracy. Prawdopodobnie pomogła obcym, niemieckim robotnikom przymusowym, którzy byli w naszej wiosce i stawiła Niemcom opór.
Podobnym czynnym sprzeciwem wykazała się moja matka. Jej wielka opiekuńczość, miłość bliźniego i solidarność wyrażała przez potajemne dostarczanie chleba rosyjskim jeńcom wojennym oraz polskim i ukraińskim robotnikom przymusowym.
Jako pastuch, opiekujący się krowami, byłem pewnego razu świadkiem, jak grupa około 230-250 sowieckich jeńców wojennych musiała się ustawić na podwórzu pewnego gospodarstwa. Niektórzy z więźniów musieli wystąpić z szeregu i zostali nieludzko pobici na śmierć.
Po śmierci burmistrza rozniosła się pogłoska, że musiał się on zastrzelić, gdyż nie dość surowo traktował robotników przymusowych i jeńców wojennych.
Te wydarzenia i doświadczenia umocniły mnie już jako dziecko w moim silnym postanowieniu wyrażania oporu wobec nazistów, których uosabiali szczególnie okrutni hitlerowcy.
W owym czasie zaprzyjaźniłem się z kilkoma osobami, którymi byli m.in.: jeden rosyjski i jeden polski chłopiec, Bolek, którzy mieli wtedy ok. 14-15 lat. Byli robotnikami przymusowymi, podobnie jak były serbski oficer, który jako więzień musiał pracować u bogatego chłopa. Z nimi prowadziłem zawsze bardzo przyjacielskie rozmowy. Oni pytali się o sytuację mojej rodziny i opowiadali o zbrojnym oporze w swojej ojczyźnie. Wyrażali przy tym nadzieję, że również w Niemczech wkrótce przeminą złe czasy.
Moi przyjaciele często mówili o szybkim zbliżaniu się Armii Czerwonej, mówili mi też, że po wojnie wstawią się za mną. Gdy mój kuzyn raz rzucił nieostrożną uwagę, że mój ojciec był w „czerwonych”, upomnieli go, by nikomu nie wspominał o tym słowem.
Gdy wieczorem zapędziłem krowy do zagród, poszedłem do stodoły Kupscha, gdzie mieszkaliśmy. Szukałem narzędzi dla Bolka. Znalazłem młotek, szczypce (cęgi) i piłkę do metalu. Poszedłem z tym w ciemności do remizy. Przez kraty w oknie podałem Bolkowi te narzędzia i krzyknąłem do niego: „Spróbuj szczęścia, Bolek! Uciekaj, Bolek, uciekaj!” następnego wczesnego ranka po wiosce biegało wielu policjantów, SS-manów i członków S.A., szukając polskiego zbiega.
Szybko obiegła całą wieś wiadomość: „Polaka nie ma. Polak uciekł!” Odczuwałem wielkie wewnętrzne napięcie, nikomu o niczym nie mówiłem. Bardzo się martwiłem, czy mu się powiedzie. Ale mogłem tylko mieć nadzieję, pewności uzyskać nie mogłem.
Trwało to jeszcze do końca stycznia/początku lutego, zanim Armia Sowiecka wspierana przez Polaków położyły kres władzy nazistów i wojnie w Brodach. Wcześniej jeszcze oddziały SS i Wehrmachtu zdołały wysadzić w powietrze mosty na Odrze i urządzenia fabryczne.
Po ewakuacji pozostało mojej mamie, mojemu rodzeństwu i mnie jedynie ucieczka przed frontem do berlina, naszego rodzinnego miasta. Do Berlina dotarliśmy pod koniec lutego. Tu czekały nas znowu straszne naloty bombowe. Codziennie, zazwyczaj wieczorem i w nocy, ale też i coraz częściej w ciągu dnia. Ze względu na siłę niszczenia bombowych ataków nie szukaliśmy już schronienia w piwnicy, ale gdy zawyły syreny ogłaszające nalot, udawaliśmy się do dużego cementowego bunkra w dzielnicy Mahlsdorf na skrzyżowaniu ulic Am Rosenhang i Kieler Straße.
Bitwa o Berlin miała jeszcze trwać kilka miesięcy, do 2 maja 1945 roku. W jej wyniku doszło do ogromnych zniszczeń, a miliony straciły życie. Rozpoczęta 1 września 1939 atakiem na Polskę druga wojna światowa która kosztowała życie 50 milionów istnień ludzkich i pociągnęła za sobą duże zniszczenia, skończyła się ostatecznie bezwarunkową kapitulacją hitlerowskich Niemiec 8 maja 1945, w dniu wyzwolenia.
Najważniejszym dla mnie osobiście zobowiązaniem, wynikającym z moich doświadczeń życiowych, w szczególności doświadczeń i przeżyć w czasie II wojny światowej, jest ciągłe aktywne działanie na rzecz zapewnienia pokoju, żebyśmy my, nasze dzieci, wnuki i następne pokolenia już nigdy nie doświadczyli wojny. Dzisiejsze czasy, kiedy w różnych częściach świata ciągle jeszcze toczą się konflikty zbrojne, a ludzie są uciskani, stawiają nas ciągle na nowo przed tym wyzwaniem.
Jeśli obchodzimy 8 maja jako dzień wyzwolenia od faszyzmu hitlerowskiego, to odnosi się to do wszystkich i każdy się powinien czuć zobowiązany wykazywać się odwagą cywilną i występować przeciwko zaślepieniu ideologią nazistowską przeciwko neonazizmowi, prawicowym ekstremizmom i rasizmowi.

Horst Adam

Tłumaczenie Jerzy Obora

lip 132018
 

Skontaktował się z nami Pan Rainer Kupsch, którego ojciec Alfred Kupsch przed wojną był mieszkańcem Klein-Blumberg (Bródki). W korespondencji meilowej Pan Rainer przesłał nam zdjęcia z dawnego Klein-Blumberg. Alfred Kupsch mieszkał przed wojną w domu, który nie przetrwał działań wojennych. Trudne do odnalezienia w terenie gruzy po domu i sklepie rodziny Kupsch znajdują się obecnie na terenie Pana Herca.

 Klasa szkolna w Klein-Blumberg około 1930 r. (całkiem po lewej ojciec Alfred Kupsch, wśród dzieci jego młodsza siostra Alfreda Elli Kupsch)


 Ojciec Alfred Kupsch ze starszą siostrą Herthą


Dom  dziadków ze sklepem spożywczym
 Babcia Anna Kupsch, siostra Elli Kupsch, ojciec Alfred Kupsch, prababka, prawdopodobnie Otto Feller, pozostałe dwie osoby nieznane przed domem babci.
sie 252017
 

Adaptacja pałacu w Pomorsku

Przedstawiamy artykuł opublikowany w Gazecie Zielonogórskiej 24 września 1959 roku.

Od dłuższego już czasu we wszystkich wioskach Babimojszczyzny daje się zauważyć ożywienie indywidualnego budownictwa. Miejscowi chłopi wznoszą budynki gospodarcze, obory, chlewy, stodoły, a także domy mieszkalne. Szczególne nasilenie robót budowlanych występuje w Kramsku Nowym i Starym., w Małym i Wielkim Podmoklu, w Klemsku, wokół samego Babimostu, a także i innych wioskach powiatu sulechowskiego.

Oprócz budynków gospodarczych i domów mieszkalnych powstają także nowe obiekty kulturalne: szkoły, domy kultury. W Pomorsku rozbudowuje się i przebudowuje pałac, który w przyszłości pomieści szkołę, w Brodach powstanie niedługo nowa szkoła, w tymże Pomorsku mieszkańcy gromady wznoszą świetlicę.

Mieszkaniec Starego Kramska – Wojciech Kubik powiedział mi, że budowa nowego domu mieszkalnego kosztuje go około 100 tys. zł; 60 tys. zł to kredyt państwowy, resztę sumy zdobył sam. Babimojszczyzna ma wielu gospodarzy, którzy sami potrafią budować i wykańczać wnętrza, nie potrzebują zatrudniać przyjezdnych rzemieślników. W gromadzie Nowe Kramsko w ciągu ostatnich lat oddano do użytku 18 chlewni i obór, 10 budynków mieszkalnych, 10 stodół. Niewiele mniej nowych budynków oddano do użytku w gromadzie Małe Podmokle. Nie gorzej przedstawia się sytuacja w takich wioskach jak Klęsko i wielu innych. Na każdym niemal podwórku tej części powiatu sulechowskiego zauważyć można przygotowaną do budowy cegłę i inne materiały budowlane. Bo też na tym, czego już dokonano, gospodarze nie zamierzają poprzestawać. Ich plany na przyszłość nie są skromniejsze niż dotychczasowe osiągnięcia. (br.)

Zdjęcie: B. Bugiel

sie 182017
 

Przedstawiamy artykuł opublikowany w Gazecie Zielonogórskiej 4 czerwca 1959 roku.

W dniu 1 czerwca 1959 r. około godz. 13 w Nietkowicach pow. Zielona Góra wydarzył się tragiczny w skutkach wypadek, w którym bohatersko zginął na posterunku swej pracy młody nauczyciel miejscowej szkoły podstawowej ob. Kazimierz Pluto.

W dniu tym z okazji Międzynarodowego Dnia Dziecka ob. Pluto wraz z uczniami wyruszył na wycieczkę do lasu w pobliżu którego przepływa kanał wpadający do Odry.

W trakcie zabawy kilkoro dzieci odłączyło się od grupy i podeszło do kanału. Nauczyciel widząc to, podążył za dziećmi, aby zabrać je do głównej grupy. W chwili, kiedy dzieci wracały, uczeń klasy II Albert Lebel pośliznął się i wpadł do kanału (głębokość kanału sięgała do 3 metrów). Obywatel Pluto spostrzegłszy to bez chwili namysłu skoczył za chłopcem, którego uratował, sam zaś utonął, ponosząc bohaterską śmierć w obronie życia dziecka.

Ob. Pluto był dobrym i ofiarnym nauczycielem i wychowawcą. Kochał swój zawód i dziatwę. Cieszył się autorytetem wśród miejscowego społeczeństwa.

O nauczycielu Kazimierzu Pluto mieliśmy okazję już poczytać w lekturze wspomnień pani Haliny Węgrzyn.

kwi 022017
 

SP Pomorsko

W Gazecie Zielonogórskiej pojawił się 15 marca 1951 r. ciekawy artykuł, którego treść przedstawiamy poniżej. Artykuł ubarwiony zdjęciami uczniów i kadry pedagogicznej szkoły w Pomorsku otrzymanymi od pań Haliny Wojtyczka (Heil) i Marii Żurawik (Zubik). Na zdjęciach siedzący wśród uczniów (w okularach binoklach) kierownik szkoły Tadeusz Antkowski.

Praca społeczna młodzieży szkolnej w gr. Pomorsk pow. Krosno Odrzańskie, wysunęła ich na jedno z przodujących miejsc w powiecie. Młodzieży spieszy z pomocą ob. Antkowski, kierownik miejscowej szkoły. W pierwszym etapie zorganizowano koło ZMP.

Młodzież ZMP-owska zorganizowała już brygadę omłotową, której 17 członków pracowało w pobliskim PGR-e przychodząc z pomocą w szybszym realizowaniu planów gospodarczych. Koło ZMP zajęło się intensywnym szkoleniem młodzieży, w wyniku którego szereg z nich skierowanych zostało do szkół zawodowych, między innymi również i do szkół górniczych.

Zorganizowanym życiem społecznym zaczęła się interesować również i młodzież młodszych klas, dlatego też ob. Antkowski wspólnie z ZMP-owcami zorganizowali w gromadzie drużynę ZHP, która w krótkim czasie pracą swą dorównała prawie młodzieży starszej.

Teraz już wspólnie młodzież ZMP i ZHP brała udział w zbiórce podarków dla dzieci koreańskich, zajmując w tej pracy jedno z czołowych miejsc w powiecie. Zorganizowano zespół artystyczny, który kilkakrotnie występował na scenie w świetlicy gromadzkiej, oraz zespół wychowania fizycznego. Dwie te organizacje wzięły w swe ręce życie kulturalno-oświatowe szkoły i prowadzą je ku zadowoleniu wszystkich. ZMP-owcy prowadzą bibliotekę szkolną liczącą 300 tomów. Praca Koła ZMP w Pomorsku została ostatnio wyróżniona przez władze powiatowe. (te)

mar 132017
 

Tadeusz Antkowski

Przedstawiamy artykuł opublikowany w Gazecie Zielonogórskiej 10 sierpnia 1959 roku. Przedstawia pokrótce sylwetkę Tadeusza Antkowskiego, którego na pewno pamiętają starsi mieszkańcy Pomorska.

Co robi emerytowany nauczyciel dobiegający siedemdziesiątki? Najczęściej w zaciszu domowym segreguje wspomnienia, odpoczywa. Gdyby tak spisać wszystkie dzienne sprawy Tadeusza Antkowskiego, z pewnością ten i ów kiwnąłby głową z powątpiewaniem. Ale cóż, zdarza się, że siwe skronie nie są w stanie ostudzić gorącości wewnętrznej, która rodzi potrzebą czynu. Nawet gdy zdrowie zostało zrujnowane w hitlerowskiej kaźni, znanym Forcie VII.

Długoletni kierownik szkoły w Pomorsku, człowiek o wielkim doświadczeniu życiowym zna wszystkich w swojej wsi. Jest dumny z zastępów młodych nauczycieli i dwóch inżynierów, których uczył ABC w swojej szkole. Z dawnymi uczniami, dziś chłopami pod wąsem i uczennicami, dziś matkami dzieci, łączą go dalej serdeczne więzy. W systemie wychowawczym p. Antkowskiego inaczej być nie może. Swą dzisiejszą funkcję kierownika Biblioteki Gromadzkiej uważa za dalszy ciąg edukacji. Z tym, że dziś kładzie główny nacisk na oświatę rolniczą i sanitarną. W zimie czytelnia przekształca się w salę wykładową. W tym roku na wykłady przychodziło przeszło 80 osób. Szczęśliwie się składa, że kierownik Antkowski posiada dużą wiedzę z dziedziny rolnictwa i hodowli. Ale sama wiedza bez umiejętności przekonania, bez porwania przykładem dałaby rezultaty połowiczne.

– Mówił pan przewodniczący Lembas, że za mało drzew owocowych rośnie na Ziemi Lubuskiej. W zeszłym roku Pomorsko zasadziło 300 drzewek, w tym roku posadzimy jeszcze więcej. Sprowadzam je ze szkółki w Opalenicy. Ludzie się przekonali… Przekonali się także, że trzeba u nas siać wcześniej, wtedy zbiory lepsze…

Teraz spostrzegłam na ścianie rysunek z siewnikiem i dwuwierszem: „Kto zawczasu sieje, ten się w lecie z drugich śmieje”.

Może ktoś powie, że to trochę dziwny argument, ale staremu nauczycielowi przykro było, że jego wychowanki wychodząc za mąż nie mają pierza na wyprawę. Zachęcał, pomagał i dziś 200 gęgających stworzeń bieleje wśród pomorskich opłotków.

Jak to się stało, że na 353 mieszkańców wsi jest aż 202 czytelników książek? Dzieci same wybierają sobie książki z półek. Przyszłym matkom bibliotekarz sam dostarcza książki z dziedziny higieny i pielęgnacji niemowląt. Ponieważ Antkowski prowadzi (bezinteresownie) apteczkę z lekarstwami dla zwierząt – kontakt z chłopami nie ustaje.

Dziwny człowiek – powie niejeden. Były żołnierz spod Verdun szpera w starych książkach, spisuje historię swojej wsi, pisze o bocianach (jego hobby to właśnie bociany). Cieszy się, że już wapno lasują i Pomorsko będzie miało świetlicę jak się patrzy. Cieszą go książki, które zakupił ostatnio za 4 tysiące złotych i właśnie wypisuje im na świeżo oprawionych grzbietach nowe sygnatury. Dziwny? Raczej tylko młodszy sercem od swych rówieśników.

mar 052017
 

Kurt Kupsch

Przedstawiamy krótką biografię Kurta Kupscha, który dzięki wielu swoim artykułom przybliżył nam historię naszych miejscowości.
Kurt Kupsch urodził się 11 kwietnia 1918 roku w Groß-Blumberg nad Odrą w domu numer 57 a obecnie zamieskałym przez Państwa Szarota. Został ochrzczony w ówczesnym Kościele Ewangelickim. Po nauce w szkole podstawowej pracował przez kilka lat w gospodarstwie zanim ukończył kurs żeglugi po Odrze, a następnie został zatrudniony jako marynarz w Śląskiej Dampferkompanie. W 1938 roku został powołany do służby w RAD. Po wybuchu II wojny światowej, od 1939 służył jako strzelec w lotnictwie aż w 1940 roku został zestrzelony w bombowcu nad Wielką Brytanię.
Po sześciu latach niewoli wrócił do pływania na barkach. Gdy jego statek cumował w 1949 roku na Küstenkanal w Esterwegen to Kurt Kupsch poszedł na festyn myśliwski do pobliskiego Neuvrees i wtedy poznał tam swoją przyszłą żonę Katharinę Brinkmann. W 1950 para pobrała się i zamieszkała w Friesoythe. Mał
żeństwu urodził się syn. Kurt Kupsch pływał dalej jako kapitan na barkach i transportował głównie rudę żelaza i węgiel z Rotterdamu do Zagłębia Ruhry i z powrotem. W 1963 roku zrezygnował z żeglugi i rozpoczął pracę w urzędzie gminy w Fiesoythe oraz dalej się kształcił w szkole zarządzania administracyjnego w Oldenburgu. Do czasu przejścia na emeryturę w 1981 roku Kurt Kupsch pracował w różnych działach administracji miasta, ale najdłużej w wydziale budownictwa.
W Friesoythe Kurt Kupsch zaangażował się także w kościele protestanckim, gdzie przez wiele lat jako wolontariusz działał w radzie parafialnej. Interesował się też swoim rodzinnym Groß-Blumberg. Napisał książkę o żegludze na Odrze, która wywołała wielkie zainteresowanie.
Po tym jak jego żona zmarła w 1998 roku, Kurt Kupsch spędzał emeryturę sam w Friesoythe. Jednak nuda nie była mu znana. Nawet mając 90 lat jeszcze regularne robił wycieczki po okolicy za kierownicą swojego samochodu. Zmarł w 2009 roku w wieku 91 lat pozostawiając po sobie bogata spuściznę historyczną części powiatu Crossen.

Adam

gru 202016
 

Pomorsko

Z okazji zbliżających się Świąt Bożego Narodzenia przedstawiamy po części anegdotyczne wspomnienia Richarda Schwulke z Pommerzig, które były opublikowane w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße.

Konsekwencje nauczania dobrych manier: nauczyciel rolnictwa wylądował na ławce cmentarnej

W połowie grudnia jak zawsze znowu zanurzyłem się pamięcią do roku 1921 w krośnieńskiej szkole rolniczej. Ponieważ w tym czasie byłem podoficerem z I wojny światowej przechodziliśmy z kapitanem swego rodzaju dyskusje na temat ludzkiej przyzwoitości.

Do szkoły rolniczej uczęszczałem w zimie w latach 1920-21 i 1921-22. Każdy semestr miał dwie piękne uroczystości. Były nimi uroczystość Świąt Bożego Narodzenia w grudniu, gdy udawaliśmy się na urlop i na koniec semestru wielkie przyjęcie pożegnalne, na którym absolwentom śpiewaliśmy piękną piosenkę „Nun zu guter Letzt geben wir Dir jetzt auf die Wand’rung das Geleite” życząc wszystkiego dobrego. W 1921 roku musiałem jako najstarszy z semestru zorganizować wraz z nauczycielem rolnictwa Weningiem Wigilię. Pan Wening i dyrektor pracowali wtedy tylko i wyłącznie w szkole rolniczej. Obaj wychowawcy uczyli na zajęciach rolniczych. Innych przedmiotów, takich jak niemiecki, arytmetyka i historii uczyli nauczyciele z innych szkół w mieście powiatowym. Nauka miała miejsce oprócz sobót przed i po południu.
Na uroczystości uczniowie zapraszali oczywiście rodziców i rodzeństwo. Szczególnie chętnie widziane na uroczystości – jako tancerki – były siostry uczniów.
Młody nauczyciel rolnictwa oczywiście chciał zrobić coś szczególnie dobrze, w końcu to była także jego pierwsza praca. Na tydzień przed Wigilią zaczął uczyć nas przyzwoitości. Próbował nam wpoić, że nie możemy faworyzować w tańcu tylko jednej młodej damy i ostrzegł nas zdecydowanie przed nadmiernym spożywaniem alkoholu. Był młodszy od nas starszych uczniów, którzy przez kilka lat braliśmy udział w wojnie i myśleliśmy że da nam spokój w zakresie nauki przyzwoitości. Któryś z nas powiedział o tym swojemu ojcu, który był znany ze swoich „ostrych” czynów. On tez wymyślił pewien eksperyment, który chciał wykonać na młodym nauczycielu.

Wtedy w lokalu, Viktoriagarten, pijany nauczyciel Wening upadł prosto na kolana przy barze. Obok niego stał podobno dość trzeźwy uwodziciel, kapitan rezerwy Joske, który mieszkał na drodze do Deutsch-Sagar. Wiedząc, ze będzie ją potrzebował zaparkował swoja dorożkę przed lokalem. Dyrektora jeszcze nie było ale widziałem już wielu uczni i gości. Zapytałem pana Joske co się stało i powiedział mi, że nauczyciel prawdopodobnie nie toleruje alkoholu, bo rzadko pije tyle co on (Joske). Domyśliłem się, że wypił alkohol wraz z narkotykami. Dla mnie było jednak najważniejsze aby schować pijanego młodego nauczyciela z pola widzenia oczekiwanego dyrektora. Dlatego poleciłem kapitanowi w stanie spoczynku aby wsadził pana Weninga szybko do swojego wozu i zabrał go do swojego mieszkania na Münchenstraße. Chętnie się zgodził. Z dwoma innymi uczniami przyniosłem chorego do wozu, a były oficer zabrał go. Joske nie zgodził się na więcej osób, bo nie było miejsca. Po stosunkowo krótkim czasie ex-kapitan znów pojawił się w Viktoriagarten, a jego wóz był z powrotem. Przytrzymałem go i zauważyłem, że w żaden sposób nie mógł tak szybko z hamulcem lub nawet z hamulcem płozowym zjechać ze wzgórza w mieście potem przez pół miasta, a następnie z powrotem pod górę. Gdy zrozumiał, że wiem, że to nie możliwe, Joske szepnął mi do ucha, że zostawił młodego nauczyciela na cmentarzu na ławce. Tam wkrótce obudzi go zimno, a następnie znajdzie drogę do domu. Postawiliśmy sprawę jasno, że jeśli od razu nie pojedzie na cmentarz i zabierze nauczyciela Weninga do domu to go pobijemy. Nie miał wyboru i skapitulował. Z dwoma towarzyszami sprawiliśmy, że pacjent znalazł się w swoim łóżku. W ten sposób zakończyły się dla młodego nauczyciela lekcje przyzwoitości na ważnej imprezie. Wszyscy jednak milczeliśmy na temat tej sprawy. Wreszcie uczniowie przystąpili do uroczystości świątecznych w harmonii i radości.

Tłumaczenie Adam i Janusz

paź 142016
 

Bródki

Bródki

W artykule „Od Stahns młyna do domu Exlerów” autor Kurt Kupsch „spacerował” po Klein-Blumberg czyli dzisiejszych Bródkach. Kurtowi Kupschowi udało się także stworzyć przedwojenny plan Klein-Blumberg, na którym dokładnie zaznaczył domy oraz wypisał ich właścicieli. Natomiast w nawiasach podał przezwiska, które niekiedy jak wspominany kiedyś Reinhold Petzke (Schillers), były bardziej rozpoznawalne niż same nazwiska. Plan przedstawia stan z przełomu roku 1938/39. Imponująca jest liczba 72 domów mieszkalnych oraz budynki szkoły i młyna z tartakiem. W tym kilka domów było dwurodzinnych. Niestety początek roku 1945 zniszczył blisko 60% domów mieszkalnych w wiosce. Obecnie Bródki mogą poszczycić się nieco ponad 30 domami. Zapraszamy mieszkańców Bródek do odnajdywania swoich domów na planie.

Szczególne podziękowania dla naszego przyjaciela z Niemiec – genealoga-hobbystę Manfreda Hansela, który zdobył dla nas ów plan.

 

Plan Klein-Blumberg

  1. Nippe, Otto (Exlers)
  2. Kupsch, Adolf (Kaufmann Kupsches)
  3. Lange, Ewald (Aurichs) und Lange, Lina
  4. Stobernack, Reinhold (Schulzes)
  5. Witzlack, Paul (Schiffseigner)
  6. König, Hermann
  7. Petzke, Reinhold (Schillers)
  8. Lange, Paul (Villa-Kupsches)
  9. Jäkel, Heinrich
  10. Hauch, Wilhelm

GRABEN (rów)

  1. Henschke, Hermann

WEG ZUR ODER (droga do Odry)

  1. Schön, Willi (Schloits)
  2. Lange, Reinhars (Hornes)
  3. Höhne, Reinhold (Kaufmann Nippes)
  4. Nippe, Alfred (Dampfer-Nippes)
  5. Mattner, Paul (Schwalbes) und Noack, Franz (Kaufmann)

WEG ZUM MÜHLFELD (droga na młyńskie pole)

  1. Schulz, Gustav
  2. Die Schule (szkoła)
  3. Lange, Paul (Schwobekupsches)
  4. Friesewald, Hermann (Kliems)
  5. Wilzack, Gustav (Preußes)
  6. Stahns Mühle mit Wohnhaus
  7. Stahns Gesindehaus – Vietze und Zerbe
  8. Stahns Sägewerk und Dauernhof
  9. Kleinvogel (Preußes Selma)
  10. Löchel, Ernst
  11. Vollmar, Paul / Gaffling, Herbert
  12. Hoffmann, Willi (Deckers)
  13. Pächnatz, Ernst / Klauke, Martka (Klaukes)
  14. Hirthe, Otto
  15. König, Heinrich (Heißner)
  16. Schmidt, Hermann (Nuß) und Janthur Paul
  17. Stellmacher, Paul (Backers)
  18. Höhne, Bertha
  19. Nippe, Bruno (Heißner)
  20. Eisemann, Agnes (Hampels) Gastwirtschaft und Saal
  21. Klauke, Paul (Schmiedeappels)
  22. Nippe, Bernhars (Kriegerpetzkes)
  23. Kulisch, Ernst
  24. Lange, Reinhold (Appels)
  25. Höhne, Herbert und Lange (Höhnes)
  26. Lange, Bertha
  27. König, Willi (Frietzes)
  28. Nippe, Otto (Hoffmanns)
  29. Stobernack, (Jäckels) Paul
  30. Müller, Anna (Owsarek)
  31. Witzlau, Hermann
  32. Conrad, Adolf und Heiterhoff, August
  33. Frietze, Oskar
  34. Dittmann, Kurt (Glogers)
  35. Höhne, Anna (Fellers)
  36. Schmidt, Paul
  37. Nippe, Willi
  38. Petzke, Otto (Magnus)
  39. Pfeiffer, Reinhard
  40. Schmidt, Matha (Pankowski)
  41. Das Gemeinde-Armen-Haus (Schlanßes)
  42. Lange, Arthur (Ruttkes)
  43. König, Paul (Arnolds)
  44. Schmidt, Reinhold (Hindemiths)
  45. Handke, Paul
  46. Appel, Hermann (Seiferts)
  47. Mattig, Emma
  48. Schulz, Martha (Schubets) und Rossel, Gustav
  49. Marschall, Gustav (Schillers)
  50. König, Gustav (Schloßkönig)
  51. Pächnatz und Vogt, Bertha
  52. Schneider, Auguste und Schneider, Bertha (Königs)
  53. Stadach, Otto
  54. Lange, Gustav (Franzes)
  55. Lange, Otto
  56. Glasing, Adolf (Höhnes)
  57. Büttner, Otto
  58. Büttner, Hugo
sie 142016
 

Pomorsko

Pomorsko

Wypytując się ludzi w Pomorsku z kim można porozmawiać o historii zawsze padało nazwisko Pana Duczmińskiego. Wszyscy mówią, że to już zdrowo po 80-tce Pan ze znakomitą pamięcią i do tego miły gaduła. Przez wiele lat „szef” gminy. Dlatego bez wcześniejszego umawiania jadę do Pomorska. Pana Kazimierza widzę już z daleka jak krząta się na podwórko. Wchodzę przez furtkę i witam się ze starszym Panem. Uścisk dłoni i Pan Kazimierz na pytanie o rozmowę mówi co ja tam mogę pamiętać ale siądźmy i pogadajmy. Siadamy na schodach wejściowych domu Pana Kazimierza i zaczynamy rozmawiać o starych czasach. Faktycznie Pan Duczmiński ma znakomitą pamięć, wymienia nazwiska jakby je czytał z kartki a wszystko umiejscawia w czasie dokładnymi datami.

Nazywam się Kazimierz Duczmiński. Urodziłem się 4 stycznia 1929 roku w przysiółku Dąbrówka, we wsi Ułaszkowce, w gminie Ułaszkowce, w powiecie czortkowski, w województwie tarnopolskim na terenie dzisiejszej Ukrainy. W przysiółku Dąbrówka było w sumie 22 domy. Wioska Ułaszkowce była bardzo rozciągnięta i składała się z kilku przysiółków jak na przykład: Pod Górą, Góra, Bazyliany czy mój rodzinny przysiółek Dąbrówka. Przez wieś przepływa rzeka Seret. Odwiedziłem moją rodzinną miejscowość w 1988 roku z synem Romkiem i bardzo się zmieniła. Tam gdzie były wspomniane 22 domy, teraz jest 47. Przed wojną wszystkie były kryte słomą a teraz są pokryte blachą albo eternitem. Moja rodzina mieszkała w Ułaszkowcach z dziada pradziada. Miałem starszą siostrę Elżbietę – rocznik 1924.

Moi rodzice Józefa (1902) i Franciszek (1896) zajmowali się rolnictwem. Mieliśmy kawałek pola a do tego ojciec miał dryg do koni i jak to mówią „furmanił”. Woził np. materiały na budowę. Czasy przed wojną pamiętam tak, że była to bieda. Nawet nie bieda a nędza. Nam nie żyło się aż tak źle, bo rodzice mieli tylko dwoje dzieci i ojciec był zaradny. A normalnym stanem rzeczy były rodziny z 5-8 a nawet większą ilością dzieci. W takich rodzinach często było tak, że tylko jedna para butów była dla wszystkich dzieci na zimę. Teraz to co pokazują w telewizji, że ludzie żyją w biedzie to jest nic w porównaniu z Polską przedwojenną. Tamtymi rejonami się nikt nie interesował. Pracy nie było żadnej, tylko rolnictwo a gospodarstwa nie za wielkie. Jak zacząłem chodzić do szkoły to z naszej miejscowości chodziło na początku kilkanaście dzieci a w trzeciej klasie zostałem tylko ja i kolega, bo inni nie mieli w czym chodzić i tak się wykruszali.

Do Pierwszej Komunii Świętej poszedłem przed wojną. Komunia była uroczysta. Szliśmy w świątecznych ubrankach ze świeczką z jednym albo dwojgiem rodziców. Ze mną szedł ojciec. Przyjęliśmy komunię z rąk księdza proboszcza Kazimierza Kozłowskiego, który po całej uroczystości w kościele zaprosił nas na plebanie, gdzie każdy dostał kubek mleka i bułkę. Następnie wróciliśmy do domów. Nie było żadnego balu czy przyjęcia. Po południu zrzuciłem świąteczne ubranie i musiałem iść paść krowy.

Gdy wybuchła wojna w 1939 roku miałem 10 lat i powinienem iść do trzeciej klasy. Wybuch wojny pamiętam tak. Była to niedziela 17 września. Szedłem z moim kuzynem do jego wujka a mojego stryja po gruszki. To był brat mojego ojca i brat jego mamy. Stryjenka nam ugotowała obiad, zjedliśmy i ruszyliśmy z gruszkami do domu. Musieliśmy przejść przez drogę, która prowadziła na Rumunię. Szosa była tak zapchana wozami z ludźmi, którzy chcieli uciec przez Ukrainę na zachód, że musiałem z kuzynem z 20 minut czekać aż znajdzie się luka między wozami i można będzie przebiec na drugą stronę. Później przechodziliśmy koło majątku hrabiego, gdzie stały bardzo długie sterty zboża. Między tymi stertami stał samolot koloru zielonego i polski żołnierz z karabinem. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że Ruscy nas zaatakowali. Uszliśmy dalej ze dwa kilometry i mieliśmy już skręcać w prawo na polną drogę, żeby dojść do domu, gdy spotkaliśmy 7, może 10 polskich żołnierzy na koniach. Wypytali się nas kim jesteśmy i co niesiemy. Więcej nic od nas nie chcieli. Doszliśmy w końcu do domu a moja mama płacze, że coś nam się stało, bo w Ułaszkowcach już pełno Rosjan. Wozy, czołgi, tabory. Ruscy jechali polnymi drogami w kierunku Rumuni, żeby przed Zaleszczykami złapać uciekających polskich żołnierzy. Uciekli chyba tylko ci, którzy byli z przodu resztę wyłapali.

Po chwili na niebie pojawił się polski samolot ale nie ten co stał między stertami zboża tylko inny, puścił serię z karabinu w Rosjan i poleciał nie wyrządzając szkód. Natomiast samolot i żołnierz, którzy stali między stertami zbóż od razu trafili do niewoli. Żadnych więcej walk nie było.

Pamiętam jeszcze taki epizod. Był chyba 15 albo16 września a do mojego wuja przyjechało troje ludzi z centrali czarnym samochodem i uciekali na wschód. Dwóch mężczyzn i kobieta. Wuj im wynajął kwaterę. Byli u niego dzień albo dwa a auto przykryli słomą kukurydzianą. W tą niedzielę 17 września przyszli do mojego ojca, żeby pojechał z nimi koniem do Jagielnicy, bo tam w magazynie i fabryce tytoniu jest dystrybutor i naleją sobie paliwa do kanistrów. Ojciec pojechał z jednym z mężczyzn. Tata dobrze znał fabrykę w Jagielnicy, i gdy czekał na tego mężczyznę ktoś z obsługi fabryki przybiegł i woła Franku uciekaj bo Ruscy idą. Ojciec złapał mężczyznę z karnistami i wrzucił na wóz nie patrząc na to czy zapłacił za paliwo czy nie i galopem jechał do domu. Jeszcze tak szybko z Jagielnicy nie przyjechał jak wtedy.

Pod wieczór przybiegają Ruscy żołnierze na podwórko i szukają samochodu. Ktoś im musiał donieść o tym aucie. Rozrzucili słomę kukurydzianą i chcieli otworzyć auto a ono było zamknięte. Popchnęli auto a tych troje ludzi związali i zabrali ze sobą. Po kilku dniach wrócili ale już bez auta. Zabrali resztę rzeczy co mieli u wuja zostawione i poszli. Kim byli nie wiadomo. Podejrzewamy, że mogła to być żydowska rodzina i uciekali przed Niemcami. Rosjanie nic im nie zrobili. Wrócili jedynie w kufajkach a nie w swoich ubraniach.

Translate »