paź 192014
 
Brody

Brody

Uciekaliśmy 29 Stycznia 1945 z Groß-Blumberg nad Odrą, 25 km na wschód od Krosna. W porównaniu do tego, co inni musieli cierpieć w swojej ucieczce, nasza nie była bardzo spektakularna. Jednak dwa wydarzenia rzucają światło na otoczenie, które nie mogą być zlekceważone.
Mój ojciec był kapitanem barki i woził cysterny na zlecenie Luftwaffe. Był powołany i miał na sobie mundur Luftwaffe. Jego statek został w Berlinie. Udało mu się przyjechać stamtąd pociągiem do Groß-Blumberg po moją matkę i po mnie aby zabrać na z wioski. Na 6-cio kilometrowej drodze do dworca kolejowego w Straßburgu (Nietkowice) zatrzymał nas lokalny lider partii. Chciał zapobiec naszemu wyjazdu i groził nam pistoletem. Ponieważ mój ojciec był w mundurze, lokalny lider partii był ostatecznie za niski rangą, i maszerowaliśmy w temperaturze minus dwudziestu stopni, w głębokim śniegu do dworca kolejowego.
Stał tam ogrzewany pociąg pasażerski, czekając na próżno na ludność z okolicznych wsi, ponieważ przewodniczący partii ogłosił, że Rosjanie nie weszli do okręgu Krosna i uniemożliwiają ewakuację. Więc pojechaliśmy w trójkę bardzo samotni pociągiem do Berlina. Pozostali krewni na tyłach mogli smakować samowolę „wyzwolicieli”. Zostali oni po roku wypędzeni przez Polaków. Moja babcia, została zastrzelona na podwórku krótko po zajęciu wsi przez Rosjan gdy szła nakarmić swoje bydło.
Na szczęście na statku ojca znaleźliśmy dobrą kwaterę. Potem nakazano dostosowanie statku do płynięcia na zachód, osiągnęliśmy Łabę i zacumowaliśmy na wschodnim brzegu naprzeciwko Bittkau, mocno na północ od Magdeburga. Nad Łabą piętrzyli(gromadzili) się uchodźcy, którym Amerykanie zabraniali przechodzenia na zachód. Niemniej jednak, ojciec próbował zbudować most pontonowy z barek i łodzi motorowych kolejno połączonych razem, nie było to łatwe zadanie, bo była powódź. Kiedy próbował przyłączyć ostatnią łódź, Amerykanie przez głośnik kazali rozwiązać most pontonowy i potwierdzili to wystrzałem armatnim. To byli nasi inni wyzwolicieli!

Artykuł pochodzi z tygodnika Junge Freiheit (październik 2005)

Tłumaczenie Adam Maziarz i Janusz Sitek

paź 052014
 

W ramach uzupełnienia wspomnień Pana Antoniego Salwy warto przytoczyć parę istotnych faktów ze spotkania.

W trzech ostatnich wpisach śledziliśmy wspomnienia Pana Antoniego, który w czasie drugiej wojny światowej był zesłany na Syberię, a później jako żołnierz przeszedł szlak bojowy od Rosji do samego Berlina. Czytelnikom warto także napisać o tym jak przebiegało spotkanie.

Na pytanie o medale i odznaczenia z wojny u Pana Antoniego natychmiast pojawił się błysk w oku. Starszy Pan wstał i szybkim krokiem poszedł do pokoju obok, z którego przyniósł stos płaskich pudełek, a w nich prawdziwe skarby, między innymi: Medal za Warszawę 1939-1945; Medal „Za zdobycie Berlina”; Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk; Medal „Za zwycięstwo nad Niemcami w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej 1941–1945”; Odznaka honorowa Sybiraka oraz Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie.

Wszystkie medale wojenne widoczne są na zdjęciu, gdzie bohater wspomnień pozuje w mundurze.

Podczas spotkania wynikło także, że Antoni Salwa to bohater. W książce (autobiografia) pod tytułem Historia jest nauczycielką życia autorstwa Kazimierza Bułhaka na jednej ze stron jest opis jak Antoni Salwa w czasie walk z Niemcami uratował rannego Kazimierza Bułhaka. Pan Antoni wyniósł z okopu na plecach postrzelonego w szyję Kazimierza Bułhaka.

Antoni Salwa i Kazimierz Bułhak spotkali się wiele lat po wojnie i wspominali stare czasy. Niestety Kazimierz Bułhak zmarł w 2012 roku.

Źródło zdjęć medali: www.wikipedia.org

Adam

wrz 292014
 

Obraz 010Z Wału Pomorskiego przetransportowali nas nad Odrę w okolicę Kostrzyna, gdzie przygotowywaliśmy się do forsowania ostatniej dużej rzeki przed Berlinem.

W Kostrzynie forsowanie Odry było bardzo niebezpieczne. Bałem się tej rzeki. Miałem nauczkę z Wisły w Puławach i nie pchałem się pierwszy. Z kolegą ociągaliśmy się ale za nami byli już oficerowie polityczni i trzeba było iść. Kiedy byliśmy na łódkach i tratwach na środku Odry to nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły nas bombardować. Cudem przeżyłem.

Kiedy jednak uchwyciliśmy przyczółek na niemieckiej stronie Odry nasze oddziały były dziesiątkowane przez jeden karabin maszynowy w okopie, którego nie mogliśmy uciszyć. Okrążyliśmy go i w końcu zdobyliśmy. Okazało się że strzelało z niego dwóch Niemców i Niemka. Wszyscy troje byli pijani jak bele. Chyba popili dla odwagi. Wzięliśmy ich do niewoli i gdy przewoziliśmy ich na łódce przez Odrę na nasze tyły to zaczęli się rzucać w tej łódce tak, że by ją przewrócili. Nasi żołnierze wypchnęli ich do wody i powiedzieli tam się rzucajcie. Utopili się wszyscy troje.

Po sforsowaniu Odry pojechaliśmy do Berlina. W Berlinie nasza artyleria też miała co robić. Niestety na Reichstagu nie byłem ale w samym Berlinie byłem kilka dni.

W Berlinie doszliśmy do Łaby. A tu cicho, nikogo nie ma. Tylko amerykański samolot przeleciał i wywiad zrobił. Dopiero pod wieczór na drugiej stronie Łaby pokazali się Amerykanie. Przypłynęło na naszą stronę kilkudziesięciu Amerykanów – to trzeba było ich ugościć. Zaraz wysłaliśmy kogoś po bimber albo spirytus. Piliśmy całą noc z tymi Amerykanami. Dopiero nad ranem przepłynęli z powrotem. Zaprosili nas na następną noc do siebie – że wtedy oni nas ugoszczą. Ale my nie skorzystaliśmy, bo baliśmy się naszego dowództwa. Niektórzy uciekli. Najczęściej byli to żołnierze, którzy wcześniej walczyli w partyzantce albo ci, którzy stracili całą rodzinę podczas wojny. Tak jak ja, miałem brata w wojsku i siostry gdzieś na Ukrainie to bałem się że mogą mieć problemy jeśli uciekłbym do Amerykanów. Z naszej dywizji uciekało bardzo dużo żołnierzy, tak więc alarmowo wyjechaliśmy znad Łaby żeby nie było więcej ucieczek.

W Berlinie w jednym ze sklepów nabraliśmy sobie materiału i w Polsce daliśmy go krawcowi, żeby poszył nam cywilne ubrania, bo po wyjściu z wojska nie mieliśmy żadnych ubrań tylko zniszczony mundur.

Odkąd dostałem się do wojska w Rosji nie miałem żadnego kontaktu z bratem. Nie wiedziałem czy brat żyje czy zginął gdzieś w walkach. O siostrach też nic nie wiedziałem. W ostatnich dniach wojny pod Berlinem jeździły całe konwoje ciężarówek. Jedne jechały do Berlina z żołnierzami i amunicją a inne wracały z Berlina na tyły po zaopatrzenie. Ja też jechałem na jednej z takich ciężarówek a z naprzeciwka patrzę na ciężarówce jedzie mój brat. Zatrzymałem swoją ciężarówkę i zawołałem brata. Zeskoczyliśmy z aut i się uściskaliśmy. Brat prosił mnie o papierosy. Mój dowódca powiedział wtedy daj bratu wszystkie a my sobie jeszcze zdobędziemy papierosy.

Po wojnie mój oddział wysłano do Kędzierzyna-Koźla, gdzie robiliśmy żniwa. Wszystkie młyny w okolicy były nasze. Gorzelnie też wojsko przejmowało, więc tam wiadomo czas już przyjemniej płynął i było fajnie. Dużo przyjeżdżało Zabugowców. Oni byli biedni to ich ratowaliśmy. Jeden wóz do naszej stodoły a dwa dla nich. U nas się wszystko zgadzało a oni mieli też zboże. W zamian za pomoc odwdzięczali nam się bimbrem. Z Koźla pojechałem do Radomia, gdzie wysłano nas do zwalczania band UPA.

6 marca 1946 roku zwolnili mnie z wojska. Prawie 3 lata służyłem w wojsku. Dosłużyłem się stopnie ogniomistrza co w piechocie odpowiada sierżantowi.

Z Radomia pojechałem do Rzeszowa do znajomych i następnie z Rzeszowa do Bródek. Znajomy z baterii namawiał mnie do zamieszkania w Dzierżoniowie. Był majorem w naszej baterii. Wolałem jednak pojechać do Bródek do sióstr i brata, którzy pozajmowali sobie już tam domy. W Bródkach zamieszkałem w tym domu gdzie teraz jest świetlica a później przeniosłem się do siostry Wiktorii.

W międzyczasie ożeniłem się i zacząłem pracować w Zielonej Górze. Pamiętam, że na początku lat 50-tych mieszkałem jeszcze w Bródkach, bo najstarszy syn się tam urodził.

Później przeprowadziłem się do Zielonej Góry ale ciągle jeździłem do Bródek do sióstr. Bratu Władkowi nie podobało się za bardzo w Bródkach i wyjechał do Rzeszowa, gdzie mieszkał do śmierci. Siostry tez poumierały i zostałem z rodzeństwa sam.

W Zielonej Górze pracowałem do emerytury i grałem w orkiestrze na trąbce.

Mam czterech synów i gromadkę wnuków.

W 2013 roku po ponad 60-ciu latach małżeństwa zmarła moja żona i syn zabrał mnie do siebie do Przylepu, żebym nie siedział sam w pustym mieszkaniu. U syna mam przynajmniej z kim porozmawiać.

Wieczorem lubię wypić sobie lampkę koniaku i wspominać stare czasy. Często też rozmyślam ile miałem szczęścia, że przeżyłem wojnę.

Adam

wrz 212014
 

Kiedy w Rosji tworzyła się Armia generała Andersa to mnie zabrali do rosyjskiego wojska, gdzie w dzień pracowałem a w nocy mieliśmy ćwiczenia. Teraz z perspektywy czasu wiem, że było to specjalnie zrobione. Zabrano sporo Polaków do rosyjskiego wojska aby nas przetrzymać i nie zapisać się do Andersa. Udało im się to. Gdy brali mnie do wojska to przewodniczący komisji zapytał się jak mam na nazwisko, a ja odpowiadam że Salwa i chciałbym iść tam gdzie koledzy. A on na to nazwisko wskazuje, że do artylerii!

Brata Władka nie wzięli, bo nałożyli na niego bramniożkę – to oznaczało, że nie można go wziąć z pracy, bo cała produkcja stanie. Później i tak poszedł sam do Armii Berlinga. Władek dostał się do wojsk przeciwlotniczych.

Mnie z innymi Polakami po tych nocnych ćwiczeniach w sierpniu 1943 roku przenieśli też z Armii Czerwonej do Armii Berlinga. Przez moment w moim oddziale był też Wojciech Jaruzelski, jednak po kilku dniach wysłano go do szkółki oficerskiej. Później służyliśmy razem w 2. dywizji ale ja jako zwiadowca artylerii a on w piechocie. Przeszliśmy ten sam szlak bojowy.

W wojsku rano zawsze była modlitwa Kiedy ranne wstają zorze i później się dopiero zaczynało żołnierskie życie. Wieczorem też była modlitwa.

W Strzelcach nad Oką był nawet ołtarz i ksiądz odprawiał msze. Chodziły plotki, że ten ksiądz był z Jeleniej Góry i Polacy wykradli go od Niemców albo sam zdezerterował.

W późniejszych okresie sporo dezerterów z Wehrmachtu przechodziło na naszą stronę.

Najwięcej ich chyba przeszło, gdy staliśmy nad rzeką Pilicą. Wartownicy zobaczyli, że ktoś wpław płynie przez rzekę. Dowódca krzyknął nie strzelać, zobaczymy kto to jest. To byli dezerterzy z Wehrmachtu – Ślązacy. Powiedzieli, że jak ich puścimy to przyprowadzą więcej takich dezerterów. I tak było. Przypłynęło ich później całkiem sporo.

Szlak bojowy zacząłem od Strzelec nad Oką. Później stacjonowaliśmy dłuższy czas pod Smoleńskiem. Ja nie jechałem ale oficerowie byli oglądać groby naszych pomordowanych żołnierzy w 1940 roku. Następnie stacjonowaliśmy w Berdyczowie i w Kivercach na Ukrainie. Stamtąd już poszliśmy na wojnę, na front. Ja służyłem w artylerii w zwiadzie. Moim zadaniem było wyszukiwanie pozycji wroga i podawanie współrzędnych do ostrzeliwania przez artylerię. Osobiście nie musiałem zabijać wroga ale robiliśmy to zespołowo.

Pamiętam jak w Puławach forsowaliśmy Wisłę. Ciężko tam było. Most był już zerwany a jako zwiadowca podczołgałem się pod ten most na brzegu rzeki z lornetą nożycową, żeby zrobić rozpoznanie. Następnie łódką dopłynęliśmy na zerwane przęsło mostu. Weszliśmy na nie a tu nagle rozpoczął się niemiecki ostrzał. Lornetę wrzuciłem do wody i sam też wskoczyłem do lodowatej Wisły, żeby nie zginąć. W późniejszych walkach byłem już ostrożniejszy.

Walczyłem też o Warszawę. Stolica była wtedy w samych gruzach. Samą Warszawę zdobywaliśmy już pod koniec powstania, bo najpierw walczyliśmy pod Warszawą. Widziałem wtedy jak niemieckie samoloty zrzucały na powstańców bomby a alianckie żywność, ale wątpię, żeby to jedzenie trafiało do walczących powstańców. Na temat samego Powstania Warszawskiego nie wypowiadam się czy było dobre albo złe. Nam żołnierzom było ciężko patrzeć na bombardowanie stolicy ale takie były rozkazy. W Warszawie stacjonowaliśmy na Bródnie.

Pamiętam z Warszawy jedno ciekawe zdarzenie. Było to już po zdobyciu stolicy. Idę z kolegami przez miasto a z naprzeciwka idzie pijany Rusek. Szybko wpadłem na pomysł i mówię do kolegów jak idzie pijany to trzeba iść tam skąd on przyszedł, to też „znajdziemy”. Do tego Rusek pokazał nam palący się magazyn. W tym magazynie było dosłownie wszystko. Weszliśmy do środka, ale za daleko nie można było iść, bo dym i ogień był za duży i można było niepotrzebnie zginąć. Zabraliśmy trochę jedzenia i sporo wódki w takich dziwnych glinianych butelkach. Po pewnym czasie jednak wyższe dowództwo się dowiedziało, że mamy wódkę i przyszedł rozkaz, żeby pobić wszystkie butelki. Na szczęście nasz dowódca był dobrym chłopem i kazał puste pobić a pełne schować, żeby nikt nie widział. I tak też zrobiliśmy.

Następnie walczyliśmy o przełamanie Wału Pomorskiego. Były tam zaciekłe walki. Nasz telefon polowy non stop dzwonił. To piechota dzwoniła i mówiła artylerzyści róbcie coś, bo nawet czapki nie można podnieść w okopach! My zwiadowcy poszliśmy szukać skąd to Niemcy tak strzelają. Znaleźliśmy bunkier skąd strzelali i kilka stanowiska dział. Podaliśmy namiary na ich pozycje i nasza artyleria ich załatwiła.

Przełamując Wał Pomorski doszliśmy do morza, do Kamienia Pomorskiego nad Zatokę Kamieńską. Nasza artyleria wystrzeliła kilka pocisków do tej zatoki i wypłynęły ogłuszone ryby, które pozbieraliśmy i mieliśmy jedzenie.

Adam

Antoni Salwa

Antoni Salwa

wrz 082014
 
Wacława Dobroczyńska

Władysława Dobroczyńska

Z czasem stałam się „nadliczbowa” ponieważ nie karmiłam świń, a sytuacja na froncie wymagała rąk do pracy, dlatego też mój Bauer musiał mnie oddać do pracy przy kopaniu okopów. W dniu 24 listopada 1944 roku wywieziono mnie na pogranicze Austrii, Węgier i Czech. O ile pamiętam było stamtąd około 15 kilometrów do Bratysławy. Jest tam jakieś duże jezioro na którym obecnie rozgrywane są sportowe zawody.

Na początku pracowałam w kuchni. Było tam 9 kotłów w których gotowałyśmy posiłki dla kopiących okopy. Szefową była Węgierka czy Serbka, kucharką taka starsza pani i nas dziesięć dziewcząt do pomocy. Był też chłopak który nalewał wężem wodę do kotłów i palił pod nimi. Po ugotowaniu nakładałyśmy posiłek do termosów. Pięć wanienek skręconych na maszynce ziemniaków wchodziło do jednego kotła . Na obiad najczęściej była zupa kartoflanka, a na śniadanie i kolację czarna kawa i chleb z malutkim kawałeczkiem margaryny.

Później dali mnie na oddział zakaźny bo Niemka odmówiła tam pracy. Na tym oddziale mówiono , że był to świerzb, ale faktycznie były to wszy ponieważ ludzie żyli w skrajnie trudnych warunkach i o kąpieli nie mogło być mowy. Ja miałam pod swoim nadzorem dwa baraki gdzie donosiłam chorym wodę, jedzenie i leki. Lekarz przyjeżdżał z Wiednia.

Całe leczenie polegało na tym, że mężczyźni myli się, prali, suszyli odzienie i smarowali jakimś przypisywanym im olejem. Do pomocy miałam dwie Rosjanki które nosiły wiadra z jedzeniem, a chorzy dzielili się nim sami pomiędzy sobą.

W wielki czwartek przed Wielkanocą o piątej rano zaczął się wielki raban. Nadchodzili ruscy i trzeba było uciekać, nastąpiło gwałtowne pakowanie i pośpieszna ewakuacja do najbliższej stacji. Kiedy do niej dotarliśmy okazało się, że jest ona zbombardowana, a pociąg towarowy wywrócony. Ludzie zaczęli zabierać z tych wywróconych wagonów co się dało. Jedna Polka nabrała różnych ciuchów, a ja wzięłam parę paczek tytoniu dla swojego Bauera.

Przeszliśmy na piechotę do następnej stacji, tam podstawiono wagony towarowe i tak ruszyliśmy do Wiednia. Kiedy do niego dojeżdżaliśmy nawet nas tam nie wpuszczono bo akurat dworzec był bombardowany. Pouciekaliśmy z wagonów i schowaliśmy się pod betonowe kręgi które leżały w pobliżu. Widzieliśmy stamtąd wesołe miasteczko które było tuż koło dworca.

Po bombardowaniu podstawiono nowy pociąg i do Mauthausen przyjechałam o jedenastej w nocy. Do gospodarstwa Bauera dotarłam bardzo późno ale miałam szczęście bo wracałam ze znajomym który podprowadził mnie pod sam dom i niósł moją walizkę.

Któregoś dnia późno wieczorem, a było to po Wielkanocy usłyszałam jakieś pukanie. Wychodzę przed dom, a tu najstarszy syn Bauerów Frantz z plecakiem i karabinem stoi przed drzwiami…. . Dwa tygodnie przed zakończeniem wojny uciekł z frontu. Szybko przeszedł przez mieszkanie do swojego pokoiku i przez dwa tygodnie nikt oprócz rodziny nie wiedział, że się tam znajduje.

Amerykanie wkroczyli do nas 5 maja i w tych okolicznościach dla mnie wojna została zakończona. Wróciłam do Polski pierwszym transportem wiozącym więźniów z obozu w Mauthausen który wyjeżdżał w dniu 16 czerwca 1945 roku. Mogłam jechać do Ameryki bo miałam tam dziadka, ale bardzo tęskniłam za domem i moimi rodzicami. Najlepsze młode lata straciłam na tej zsyłce i tęskniłam za domem, dlatego chciałam jak najszybciej być wśród rodziny i swoich.

Kiedy jednak wróciłam do rodziców wszystko było zniszczone, ponieważ w czasie wojny trzykrotnie ich przesiedlano i faktycznie nie było gdzie się zatrzymać. Panował wtedy taki „bum” na wyjazdy „na zachód” w rejon Zielonej Góry. Wielu znajomych namawiało rodziców aby tak uczynili.

Koledzy mojego Ojca załatwili dla nas nawet mieszkanie w Zielonej Górze i nadszedł taki dzień w końcu października, że w trójkę to znaczy Ojciec, moja siostra i ja wyruszyliśmy do tej „ziemi obiecanej” czyli na „zachód”.

Nie dojechaliśmy jednak do Zielonej Góry ponieważ czasy były niepewne i chodziły pogłoski, że granica będzie na Odrze, dlatego też postanowiliśmy wysiąść w Pomorsku. W podjęciu tej decyzji pomogło stanowisko Matki która mówiła, że ma dość miasta, że w czasie wojny było w nim niezwykle ciężko przeżyć, a na wsi jest zawsze lżej. Weźmiemy gospodarkę i będziemy niezależni.

Ojcu nie bardzo to się uśmiechało, a to pewnie z tej przyczyny, że na gospodarowaniu nie bardzo się znał, w każdym bądź razie wysiedliśmy zupełnie „w ciemno” w Pomorsku i poszliśmy szukać szczęścia… .

W Brodach mieliśmy znajomego wójta który przyjął nas bardzo ciepło i serdecznie, poczęstował obiadem i zaproponował osiedlenie się w Małym Kwiatowcu czyli dzisiejszych Bródkach, ponieważ Brody które z kolei nazywały się Dużym Kwiatowcem przeznaczone były dla osadników wojskowych.

W czasie tego obiadu był obecny urzędnik z Krosna Odrzańskiego, którego po charakterystycznym „łagrowym” obcięciu włosów rozpoznałam jako więźnia któregoś z obozów koncentracyjnych. Podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami które okazały się być bardzo trafne, co z kolei stworzyło jeszcze bardziej miłą i ciepłą atmosferę tej wizyty.

Urzędnik zaproponował abyśmy wybrali sobie dowolne gospodarstwo w Bródkach i zgłosili się do urzędu powiatowego w Krośnie Odrzańskim celem dopełnienia wszystkich formalności.

W ten sposób trafiliśmy do Małego Kwiatowca i wybraliśmy wysoki drugi dom po lewej stronie przy wjeździe od strony Brodów w którym przed wojną była restauracja. Na piętrze mieszkała tam jeszcze jakaś Niemka, a na dole kilku Polaków w tym milicjant z poznańskiego który dojeżdżał do posterunku w Brodach. Ojciec zostawił nas tam i wrócił po Mamę.

Jesień była ciepła ale bardzo deszczowa, wcześnie zapadał zmrok i było bardzo ciemno, nie świeciły się żadne światła bo nie było prądu. Wieczorami paliłyśmy jakieś poniemieckie znicze i miałyśmy z siostrą niezłego stracha, bo spałyśmy same w pokoju na dole.

Tuż przed Świętem Zmarłych ktoś przyszedł nas straszyć i zaczął szurać jakąś gałęzią po oknach. Wyskoczyłyśmy przerażone z łóżek i w samych tylko koszulach pędem przez korytarz do milicjanta Antka po ratunek. Ten złapał swój karabin i jak dał serię to do dzisiaj są ślady w szczycie sąsiedniego domu, takie to były początki… .

Wkrótce wrócił Ojciec z Mamą i zaczęliśmy gospodarowanie. Po pewnym czasie wyszłam za mąż i założyłam własną rodzinę. Wzięliśmy z mężem oddzielną gospodarkę i zaczęliśmy urządzać się „na swoim”, a siostra i brat również się usamodzielnili.

Po pewnym czasie wróciliśmy jednak do domu rodziców bo zaszła konieczność opiekowania się nimi na stare lata, w ten sposób musieliśmy obrabiać dwie gospodarki. Ziemia rodziców była bardzo dobra, a ta która dostał mąż raczej słaba. W każdym bądź razie jakoś to wszystko godziliśmy.

Mijały lata, wychowałam swoje dzieci, moi rodzice poumierali, a mąż zaczął chorować. Musieliśmy zdać gospodarkę razem z domem bo taka była ustawa i przeprowadziliśmy się do innej miejscowości.

Wspominam nieraz stare czasy i trudną młodość z której na całe życie pozostała mi nerwica i dziesięć euro miesięcznie austriackiego odszkodowania za pracę przymusową, z którego po odliczeniu wszystkich obowiązujących kosztów bankowych i potrąceń pozostaje mi do dyspozycji cztery euro na miesiąc…. .

Z pogodą ducha znoszę to wszystko ciesząc się, że nowe powojenne pokolenia nie musiały przeżywać koszmaru wojny i często tego nie doceniając, mogą cieszyć się pokojem i wolnością, czego ja niestety w swojej młodości nie doświadczyłam…

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

sie 312014
 
Wacława Dobroczyńska

Władysława Dobroczyńska

Punktualnie o godzinie 12 tej i o godzinie 19 tej wtedy kiedy schodziliśmy z pola, rozlegały się eksplozje w kamieniołomach. Niemcy wysadzali kolejne granitowe bloki które były następnie obrabiane przez więźniów. W każdym gospodarstwie widać było ślady ich katorżniczej pracy, były to między innymi krawężniki, baseny, zbiorniki na wodę.

Na terenie obozu funkcjonował też młyn mielący granitowe odpady z przeznaczeniem na materiały budowlane. Na dno kamieniołomu schodzono po 183 czy 186 stopniach schodów.

Obóz ze wszystkich stron był pilnie strzeżony i otoczony zasiekami z drutu kolczastego na którym widniały tabliczki z napisem „Halt”. Przekroczenie tych drutów z ostrzegającymi napisami było równoznaczne z zastrzeleniem. Wzdłuż całego ogrodzenia bardzo gęsto rozlokowano wieżyczki strażnicze pilnowane przez SS-manów z psami.

Może to być zaskakujące, ale przez środek obozu przechodziła droga która istniała już przed wojną i którą mieszkańcy naszej wsi mogli przechodzić skracając sobie znacznie podróż do Mauthausen. Teren tam górzysty i idąc naokoło i omijając obóz, należało nadłożyć co najmniej z pięć kilometrów, a przez obóz było bliziutko.

Wyglądało to tak, że przy wejściu do obozu była strażnica w której przebywali SS-mani z psami. Należało podejść w pobliże tej strażnicy i zatrzymać się, wychodził wtedy SS-man z karabinem i przeprowadzał zainteresowane osoby przez cały obóz. Z tego przejścia korzystali głównie miejscowi rolnicy.

Nie wolno było jednak odzywać się i przejawiać zbytniego zainteresowania tym co się tam dzieje. Przechodząc przez obóz widziałam pracujących więźniów ubranych w pasiaki i okrągłe czapki. Wielokrotnie słyszałam polską mowę, słyszałam też rozmowy Hiszpanów których było tu bardzo wielu.

Ja nie nosiłam żadnego oznakowania, zawsze byłam ładnie i czysto ubrana, włosy uczesane, a w razie czego po niemiecku też potrafiłam zagadać to wielokrotnie z tego przejścia korzystałam, bo kto by tam poznał, że jestem Polką? Natomiast Rosjanie czy Polacy ze wschodu byliby rozpoznani natychmiast… .

Z czasem obóz w Mauthausen powiększono o usytuowany w odległości 4,5 km podobóz Gusen zlokalizowany przy zakładach zbrojeniowych. Następnie założono podobóz Gusen II, a nawet Gusen III położony w Lungitz. Obozy te połączone były wspólną administracją i kierownictwem. Wtedy kiedy tam byłam nie miałam o tym żadnej wiedzy, bo wszystko było pilnie strzeżone.

Po wojnie dowiedziałam się, że z niewolniczej pracy więźniów korzystało wiele niemieckich i austriackich firm zbrojeniowych takich jak: Messerschmitt, Heinkel, Bayer, Steyr i inne. W końcówce wojny system obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen liczył 56 podobozów które były najcięższymi obozami III Rzeszy.

Od samego początku mojego pobytu, nad Mauthausen unosiły się dymy z dwóch krematoriów. W Gusen krematorium nie było, ale stamtąd dowożono ciała do spalenia. Bywało też tak, że wieziono żywych ludzi i po drodze gazowano ich samochodowymi spalinami, a po przybyciu na miejsce nikt już nie żył i byli „gotowi” do spalenia.

Kiedy weszli Amerykanie udałam się do obozu i widziałam cały bezmiar skrywanego tam okrucieństwa. Widziałam rozpalane do temperatury 1200 st. C piece krematoryjne, komorę do gazowania ludzi, stanowisko pseudo lekarzy którzy przed zagazowaniem sprawdzali czy więźniowie przeznaczeni do spalenia mają złote zęby.

Jeśli mieli, malowali im na piersiach czerwony krzyżyk po to, aby po zagazowaniu jak najszybciej ich odszukać i wyrwać zęby pokryte złotem. W komorach w których gazowano ludzi upychano ich tak ciasno, że umierali stojąc.

W piecach krematoryjnych palono po dwie osoby naraz jeśli były mocno wycieńczone, jeśli zdarzali się ludzie większych rozmiarów to pojedynczo. Po obozie oprowadzał mnie jakiś Bułgar który przeżył ten koszmar.

Zaprowadził mnie również do „biur” obozu gdzie „pracował” między innymi komendant i jego żona. W jednym z gabinetów leżało ogromne czarne psisko i stała lampa z wielkim abażurem zrobionym z ludzkiej skóry! Jezu, co oni tam z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali, niech Bóg broni… .!

Siostra mojej Bauerki miała pole pod samym obozem, a nawet część jej gruntu zabrano pod obóz. Od tej strony były miejsca do suszenia bielizny i kojce owczarków niemieckich których mieli tam całą armię. Zajmowali się nimi specjalnie wyszkoleni SS-mani.

Kiedyś siostra ta przyszła do nas i poprosiła żeby Władek przez cały tydzień popracował u niej i między innymi aby zaorał to pole położone na granicy obozu. Moja Bauerka oczywiście wyraziła zgodę i w najbliższą sobotę wysłała tam Władka.

Po tygodniu Władek wrócił i w tajemnicy zaproponował mi abyśmy przeszli się pod sam obóz w rejon pola które orał, bo dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy. Mówił, że co chwilę podjeżdżają tam ciężarowe samochody i przy okrzykach huu ruk, huuu ruk, coś jest z nich wyrzucane do jakichś dołów, później sypany jest tam biały proszek… .

Z perspektywy minionego czasu oceniam, że oboje wykazaliśmy się daleko idącą lekkomyślnością, bo wycieczka ta mogła się skończyć dla nas po prostu zastrzeleniem przez SS-mana który wraz ze swoim szatanem-psem dyżurował na wieżyczce strażniczej.

Kiedy podeszliśmy bliżej zauważyłam trzy potężne doły-mogiły w których pod plandekami w pięciu rzędach „schodami” układano ludzi. Jedna plandeka była nieco rozchylona i z przerażeniem zauważyłam rękę i głowę człowieka.

W jednym dole mieściło się podobno około dwóch tysięcy ciał. Pierwszy dół był wypełniony ludźmi całkowicie, drugi w połowie, a trzeci był zaczęty. Po powrocie do domu straszne krzyczałam z przerażenia i bezsilności, a bauer krzyczał znowu na Władka, że mnie tam zaprowadził i wszyscy za to możemy źle skończyć łącznie z nimi…!

Nie wszyscy Austriacy kochali Hitlera. W każdym domu obowiązkowo musiał jednak na widocznym miejscu wisieć jego portret. Kiedy 5 maja wkroczyli do nas Amerykanie portret zniknął… . Zapytałam Bauera co się stało z Hitlerem, a Bauer wskazał mi palcem, że leży tam pod piecem gdzie jest jego miejsce i zaraz kazał mi wywiesić białą flagę…

Pod koniec wojny zabrakło koksu do krematoriów i na placach wewnątrz obozu leżały stosy trupów. Po wejściu Amerykanów naliczono ich tam podobno 17 tysięcy, to możemy sobie wyobrazić ilu spalono tam ludzi i ile ludzkich istnień uśmiercono. Amerykanie na boisku sportowym gdzie SS-mani grali w piłkę, czołgami wyryli potężne doły i pochowali tam te trupy z placu apelowego.

Mój Bauer miał obowiązek dostarczania do obozu pięciu wozów pszennej słomy która pewnie służyła do wykładania prycz do spania. Oprócz tego musiał dostarczać mleko, jaja i inne spożywcze produkty. Ja co miesiąc robiłam takie rozliczenie do gminy z ilości dostarczonych do obozu produktów.

Pakując na wozy słomę zawsze wsypywaliśmy tam parę koszyków gruszek czy jabłek. Władek jadąc do obozu wieszał na kłonicy swoją kurtkę do której w kieszenie wtykaliśmy pajdy chleba, a więźniowie którzy szybko zorientowali się o co chodzi , w czasie rozładunku mieli okazję pojeść sobie chociaż trochę owoców i tego chleba.

Władek kiedy dojeżdżał do obozu, pozostawał na strażnicy, a SS-man brał konie i wwoził słomę do wewnątrz. Pewnego razu kiedy SS-man wrócił z pustym wozem zaczął okropnie bić Władka krzycząc, że w kurtce był chleb dla więźniów! Władek z kolei udawał głupiego, że Bauerka dała mu właśnie śniadanie i teraz będzie chodził głodny… . Jakoś mu to uszło na sucho, ale zapowiedział Bauerowi, że więcej do obozu nie pojedzie i od tego czasu wysyłali tam Serba.

Władek opowiadał mi, że w styczniu 1945 roku kiedy byłam na kopaniu okopów pod węgierską granicą, przywieziono do Mauthausen kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Na „powitanie” zrobiono im na placu apelowym zimną kąpiel, to znaczy polewano tych nieszczęśników zimną wodą która natychmiast na nich zamarzała.

Ludzie marli jak muchy i kiedy z kilku tysięcy pozostało około ośmiuset, zdesperowani żołnierze widząc, że nadeszła dla nich godzina ostatnia, rzucili się na druty ogrodzenia narzucając na niego swoje odzienie. Wielu uciekło, ale wielu zostało zastrzelonych lub wyłapanych przez SS-manow z których każdy miał bardzo dobrze wyszkolonego i agresywnego owczarka niemieckiego.

Po wojnie dowiedziałam się z gazety, że jednego Rosjanina przechował znany mi Edek który służył w sąsiedniej miejscowości. Znałam go bo nieraz bywał u nas, grał trochę na harmonii i był lekko garbaty. Rosjanin poszukiwał go po wojnie pisząc o tym w gazetach, ale nie wiem czy te poszukiwania zakończyły się szczęśliwie.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

sie 242014
 
Rodzina „moich” Bauerów

Rodzina „moich” Bauerów

Bauer był inwalidą ze sztywna nogą, a miał tą „pamiątkę” I Wojny Światowej. Do moich obowiązków należało zakładanie mu butów, bo sam nie mógł sobie z tym poradzić. Jak byłam na niego zła to jak najszybciej wychodziłam w pole aby mu tych butów nie zakładać. On z czasem zorientował się o co chodzi i odgrażał się „żebym uważała…”.

Oboje byli wyznania rzymsko-katolickiego i szczególnie Bauerka była bardzo religijna. Codziennie rano chodziła do kościoła, ale zawsze pamiętała o przygotowaniu dla służby śniadania. Pamiętam, że na Boże Ciało musiałam obrazami i kwiatami dekorować okna, bo ulicą miała iść procesja. Nam nie wolno było chodzić do kościoła, ale ja i tak chodziłam wślizgując się na chór… . Chodziłam również z moją koleżanką na nabożeństwa majowe na godzinę dziewiątą wieczorem…. .

Bauer nieraz mówił do żony aby została w domu ale ona odpowiadała, że musi się modlić aby jej obaj synowie wrócili z wojny, a robota w tym czasie nie jest najważniejsza. Ta jej wiara i żarliwe modlitwy musiały zostać wysłuchane, bo obaj synowie z wojny szczęśliwie powrócili.

Jeden z nich był z rocznika 1919 i przed wojną przez trzy lata studiował medycynę. W czasie wojny służył w stopniu kapitana, a po wojnie został profesorem i wykładał na uczelni w Linzu. Młodszy syn z mojego rocznika, po skończeniu 18 lat został powołany do wojska i był czołgistą.

Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia. Syn brata Bauerki zginał w Warszawie, najstarszy brat mojego Bauera który miał bardzo duże gospodarstwo, przed wojną był wójtem i sołtysem. Jak Hitler zajął Austrię wsadzili go do więzienia, a po wyjściu z niego człowiek ten zmarł. Miał dwóch synów z których jeden uczył się na inżyniera, a drugi miał pozostać na gospodarce. Obaj zginęli w Rosji

Starszy syn Bauerów służył najpierw we Francji, później przerzucili go na front wschodni. Tam pod Orłem ruscy dali im takiego łupnia, że ratując życie całą pięcioosobową załogą uciekli z czołgu i schronili się u jakiejś Rosjanki.

Tam namierzyli ich sowieci ale kiedy zbliżali się do domu gdzie przebywali, Rosjanka ostrzegła ich o tym. Sama wyszła do szukających ich żołnierzy, a oni przedostali się w tym czasie na strych, wyjęli kawałek strzechy i z drugiej strony domu uciekli do lasu. W ten sposób dotarli do swoich.

W czasie tej dramatycznej ucieczki pozdejmowali mundury, ale poodmrażali ręce i nogi. Kiedy po różnych przygodach jako „cywile” dotarli do Warszawy syn moich Bauerów miał na jednej nodze walonka na drugiej gumowca, a zamiast spodni nosił tylko kalesony.

Mówił , że polskie kobiety śmiały się z nich nie wiedząc, że są Niemcami. Przez miesiąc leżał w niemieckim szpitalu w Warszawie, a później w Wiedniu. Po wyjściu ze szpitala dostał miesiąc urlopu i wtedy przebywał w domu, później dali go na Grecję.

Kiedy zabrakło młodszego syna Bauerów, przeniesiono mnie od pracy przy świniach do pomocy w kuchni i „na posyłki”, czyli do załatwiania różnych spraw. Być może dlatego, że dość szybko nauczyłam się po niemiecku i potrafiłam dość swobodnie rozmawiać.

Miałam już pewne „podstawy” ponieważ jak tylko w 1939 roku weszli Niemcy to moi bracia musieli chodzić do szkoły i uczyć się niemieckiego języka. Kiedy przychodzili do domu powtarzali słówka, a ja razem z nimi to teraz było mi już znacznie łatwiej.

Po tej zmianie miałam o wiele lepiej, bo nie musiałam już dźwigać tych ciężkich kubłów z karmą. Załatwiając poza gospodarstwem różne sprawy pomimo, że praca była od godziny piątej do dziewiętnastej, mogłam chociaż wtedy trochę odpocząć.

Wykonując różne polecenia moich gospodarzy swobodnie poruszałam się po okolicy, jeździłam rowerem, pociągiem, byłam w cyrku i w kinie. Rowerami nie wolno było jeździć Polakom, ale ja w razie czego tłumaczyłam, że Bauer kazał mi wziąć rower żeby szybko załatwić sprawę, bo robota czeka w polu… .

Kiedyś kiedy jechałam na rowerze złapał mnie w Mauthausen żandarm i zażądał 5 marek grzywny. Odpowiedziałam mu, że nie mam żadnych pieniędzy i muszę szybko wracać do domu bo Bauer będzie na mnie krzyczał, że się gdzieś włóczę zamiast pracować… . Wtedy żandarm powiedział : no to jedź sobie… .

Gospodarze płacili mi 19 marek na miesiąc, służąca Niemka dostawała 40 marek, a Władek pracujący przy koniach 22 marki. On był z 26 rocznika czyli dwa lata młodszy ode mnie ale ja pisałam mu listy do domu, pamiętam jak dziś: nazywał się Władysław Graca wieś Kosowa, poczta Brzeźnica. Wieś ta leżała niedaleko Wadowic, a jego ojciec przed wojną był wojskowym.

W okolicy Mauthausen obowiązywał ciekawy zwyczaj gotowania takich samych potraw w tym samym dniu. Na przykład w poniedziałek we wszystkich domach gotowano knedle, we wtorek było danie mięsne, we środę zupa, w czwartek i w niedzielę znowu dania mięsne. Czyli trzy razy w tygodniu dania mięsne, a w pozostałe dni jakieś zupy czy knedle i we wszystkich domach to samo…. .

W gospodarstwie było bardzo dużo sadów z których owoce przerabiano na przechowywany w beczkach moszcz będący bardzo dobrym i zdrowym napojem. Nie było zwyczaju picia zwykłej surowej wody, a nawet było to nie do pomyślenia.

Na śniadanie była zupa mleczna, czarna kawa, „szpek” i dowolna ilość chleba, kolacja o dwudziestej. Co jak co, ale głodu to ja tam nie zaznałam. Brakowało mi tylko ubiorów, bo sukienki darły się szybko, a buty miałam tylko jedne. Jak przemokły jednego dnia wieczorem to na drugi dzień takie mokre trzeba było założyć.

Były ogromne kłopoty z zaopatrzeniem się w ubrania. Sukienki i pończochy darły się szybko, a obowiązujący przydział na materiały był bardzo skromny. Moja Matka przysyłała mi paczki i ratowała jak mogła i to mi bardzo pomagało. Miedzy innymi przysłała mi bardzo dobre skórzane buty z cholewkami które były dla mnie bezcenne.

Jedna zaprzyjaźniona Niemka, żona rymarza który dostawał przydział wełny do wypełniania chomąt „załatwiła” mi kilogram tej wełny z której na drutach zrobiłam sobie ciepłe skarpety. Austriacy byli w podobnej sytuacji i co z tego, że mieli marki kiedy nie było co gdzie kupić.

Moja Bauerka miała kawał płótna własnej roboty, to farbowała go na czarno, a ja jej szyłam bluzki i spódnice. W pokojach nie było ogrzewania i zawsze tam marzłam, ale taki był sposób budowania tamtejszych domów.

Jak już wspomniałam gospodarstwo leżało w pobliżu Mauthausen. Z biegiem czasu coraz więcej informacji docierało do nas z obozu koncentracyjnego położonego na jego skraju.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

 

sie 102014
 
Wacława Dobroczyńska

Władysława Dobroczyńska

Niech Pan nie wierzy w „braterstwo” z Niemcami, oni zawsze byli dla nas katami, od wieków nas gnębili i wykorzystywali… . Co oni z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali… Widział Pan abażur z ludzkiej skóry…? Boże zmiłuj się, to nie jest nawet do pomyślenia… Połowa sierpnia 2011 roku. Nietkowice.

Nazywam się Władysława Dobroczyńska i urodziłam się 14 kwietnia 1924 roku we wsi Pilich w gminie Skulsk w powiecie konińskim. Miejscowość ta obecnie położona jest na terenie województwa poznańskiego, trzy kilometry od Gopła i 20 kilometrów od Kruszwicy, a do Konina około 33 km.

Mój Ojciec urodził się pod zaborem rosyjskim koło Łodzi. Dziadowie posiadający majątek ziemski w zaborze pruskim uciekli z niego w 1863 roku ponieważ przechowywali powstańców i prusacy odkryli magazyn broni zgromadzony w ich studni.

Mając 14 lat ukończyłam siedmioklasową szkołę podstawową im. Henryka Dąbrowskiego w Skulsku. Ojciec pracował przez pewien czas w gminie, nawet nazywali Go „pisarkiem”, później zajął się handlem, a uzyskiwane przez Niego dochody w zupełności wystarczały nam na przyzwoite życie. Miałam troje rodzeństwa, starszą siostrę rocznik dwudziesty i dwóch młodszych braci: Marcelego rocznik 1927 i Lucjana rocznik 1929.

Kiedy w roku 1939 weszli Niemcy zaczęły się nowe porządki. Zaczęli wysiedlać Polaków i na to miejsce wprowadzać Niemców. Młodzież masowo wywozili na roboty do Rzeszy, najpierw jednak zrobili „porządek” z Żydami którzy stanowili co najmniej połowę mieszkańców miasteczka.

Skulsk był starą miejscowością pamiętającą jeszcze czasy Chrobrego co zapisane zostało w starych kronikach. Jego losy były różne, ponieważ raz posiadał prawa miejskie raz je tracił, w każdym bądź razie był miasteczkiem trochę przypominającym Czerwieńsk, ale lepiej zorganizowanym.

Był tam urząd gminy, lekarz, apteka, szkoła, poczta, trzech listonoszy, posterunek policji którym kierował przodownik, był nawet areszt., cztery rzeźnie, pięć sklepów, pięć piekarni, restauracja, remiza strażacka, duży kościół i cmentarz.

Mnie wywieźli w sierpniu 1940 roku na roboty do Austrii. Wielu znajomych zapytuje jak do tego doszło? Otóż w bardzo prosty sposób, Niemcy po prostu chodzili od domu do domu, od mieszkania do mieszkania i zabierali ludzi według własnego uznania.

Oni stanowili wtedy siłę i „prawo”, a wszelki opór zastraszonych cywilów byłby bezskuteczny. Moją siostrę wywieźli już w październiku czy listopadzie 1939 roku gdzie pracowała w zakładach zbrojeniowych.

Dostarczali ludzi furmankami do Konina, a tam umieszczano ich w wojskowych koszarach. Kiedy skompletowano transport, ładowano do pociągu i rozpoczynała się podróż na zachód. Jechaliśmy przez Poznań, Sulechów, Gubin. W Gubinie jest identyczna stacja kolejowa jak w Czerwieńsku, nawet posiada taki sam „wodociąg” z którego nabieraliśmy wodę.

Bardzo dobrze pamiętam, że byliśmy tam o wpół do dziesiątej wieczorem, a o siódmej rano już w Wiedniu. Tam przed „komisją” złożoną z samych SS-manów zrobiono nam upokarzającą „selekcję” która polegała na tym, że kazano nam rozebrać się do naga i ubranie oddać do dezynfekcji.

Bardzo się wstydziłam, bo szokującym dla mnie był widok tylu nagich starszych i młodych kobiet, a nawet prawie dzieci. Następnie SS-mani oglądali każdą z nas obracając szpicrutą w dowolna stronę. Zwracali uwagę na włosy, wygląd, stan zdrowia i według sobie tylko znanych „kryteriów” przydzielali do różnych grup.

Nasze rzeczy to znaczy ubrania i walizki były w tym czasie „dezynfekowane”. Zabieg ten był z pewnością wykonywany przy zastosowaniu jakichś środków chemicznych w wysokiej temperaturze, bo kiedy każdej z nas oddano nasze własne ubrania, były bardzo gorące i niesamowicie śmierdziały chemikaliami które nas wprost dusiły.

Następnie uformowano nas w kolumny i porozsyłano w różne miejsca. W ten sposób trafiłam do gospodarstwa rolnego położonego tuż pod Mauthausen, malowniczo położonego nad Dunajem.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze jaką straszną tajemnicę skrywa to miasto, a właściwie największe w Austrii kamieniołomy granitu położone u jego podnóża. Nie wiedziałam wówczas, że utworzony tam obóz koncentracyjny był miejscem kaźni polskiej inteligencji.

Miałam wtedy siedemnaście lat i powierzono mi w gospodarstwie obowiązek karmienia świń i prace w polu. Przede mną świnie obrządzał młodszy syn Bauerów Willy którego powołano do wojska. Praca była ciężka, ale dawałam sobie radę, a właściwie musiałam sobie dawać radę, bo z takimi którzy byli niepotrzebni mogły się dziać różne rzeczy.

Prace w polu wypełniały cały dzień chyba, że padał deszcz. Niedziela była chwilą wytchnienia od tych codziennych czynności, ale wtedy trzeba było coś sobie uprać, posprzątać, zacerować, zrobić zakupy czy napisać list. Najważniejszym zakupem był papier listowy, koperty i atrament.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy poszłam do sklepiku który prowadziły dwie starsze przyjemne kobiety, nie wiedziałam jak tu powiedzieć, że potrzebna jest mi stalówka, papier czy koperty. W końcu jakoś sobie poradziłam, ale zupełnie nie wiedziałam jak nazywa się atrament. Kobieciny starały się jak mogły żeby mi pomóc, ale nic z tego nie wychodziło, wreszcie wpadłam na pomysł, że atrament to „szwarce wesser” i to rozwiązało sprawę… .

Gospodarstwo liczyło 60 hektarów, dziesięć sztuk krów mlecznych, buhaja i trochę cieląt, razem 15-16 sztuk bydła, 30-35 sztuk świń. Trzy świnie były schowane i karmione ekstra z przeznaczeniem na ubój poza obowiązującym limitem.

Wtedy kiedy ubijano te „nielegalne” świnie, Bauer zawsze wysyłał pracującą w gospodarstwie Niemkę w pole, aby czasem gdzieś o tym nie doniosła… . Niemka od czterdziestu lat pracowała u Bauerów i oprócz prac w polu zajmowała się głównie krowami.

Jako siłę pociągową gospodarstwo posiadało dwa konie i traktor. Końmi zajmował się Władek który trafił tu już kilka miesięcy przede mną. Oprócz nich służyła jeszcze bardzo wredna Ukrainka która cały czas mówiła, że Polaków to trzeba tylko rezać i rezać… . Miałam z nią wiele kłopotu bo nagminnie kradła mi wszystko co tylko się dało, a szczególnie odzież.

Bauerka była dla mnie bardzo dobra prawie jak matka, natomiast Bauer niekoniecznie. Potrafił być złośliwy i niesprawiedliwy, często wtedy z opresji ratowała mnie właśnie jego żona. Serbowie których we wsi było osiemdziesięciu dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, co miesiąc 5 kilogramów w których była czekolada, masło w puszkach, papierosy, kasza, oliwa, mydło itp. Ja z kolei miałam siostrę której chciałam pomóc ponieważ narzekała na bardzo trudne warunki życia i po prostu głód.

Dla Serbów wykonywałam drobne usługi takie jak szycie, obszywanie koszul czy cerowanie długich wełnianych skarpet bo to byli Czarnogórcy, a w zamian za to dostawałam od nich to co ono otrzymywali w paczkach. Pamiętam amerykańskie mydło „zielony łabędź” które bardzo ładnie pachniało.

W ten sposób skompletowałam pierwszą paczkę którą wysłałam siostrze. Paczka ku wielkiemu jej zadowoleniu doszła i postanowiłam wysłać jej drugą. Kiedy miałam już ją prawie skompletowaną, udało mi się dostać w miejscowym sklepie kilogram kaszki poza obowiązującym przydziałem kartkowym.

Kiedy wstałam rano zauważyłam, że paczka jest rozpakowana, a mój Bauer wrzeszczy, że ukradłam kaszkę i wyśle mnie za to do łagru… . W mojej obronie stanęła Bauerka która powiedziała mężowi, że jest zwykłą świnią skoro posądza mnie o kradzież, ponieważ ja tą kaszkę kupiłam i nie ma powodów aby mi nie wierzyć.

Ja z kolei rozpłakałam się i powiedziałam, że już nic nie chcę z tej paczki i mu ją zostawiam. Ile ja się musiałam napracować, ile skarpet nacerować aby tą paczkę skompletować. Szkoda mi było bardzo i produktów i mojej głodującej siostry, ale mówi się trudno… .

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

sie 042014
 
Wacława Dobroczyńska

Wacława Dobroczyńska

Obóz ze wszystkich stron był pilnie strzeżony i otoczony zasiekami z drutu kolczastego na którym widniały tabliczki z napisem „Halt”. Przekroczenie tych drutów z ostrzegającymi napisami było równoznaczne z zastrzeleniem. Wzdłuż całego ogrodzenia bardzo gęsto rozlokowano wieżyczki strażnicze pilnowane przez SS-manów z psami.

Może to być zaskakujące, ale przez środek obozu przechodziła droga która istniała już przed wojną i którą mieszkańcy naszej wsi mogli przechodzić skracając sobie znacznie podróż do Mauthausen. Teren tam górzysty i idąc naokoło i omijając obóz, należało nadłożyć co najmniej z pięć kilometrów, a przez obóz było bliziutko.

Wyglądało to tak, że przy wejściu do obozu była strażnica w której przebywali SS-mani z psami. Należało podejść w pobliże tej strażnicy i zatrzymać się, wychodził wtedy SS-man z karabinem i przeprowadzał zainteresowane osoby przez cały obóz. Z tego przejścia korzystali głównie miejscowi rolnicy.

Nie wolno było jednak odzywać się i przejawiać zbytniego zainteresowania tym co się tam dzieje. Przechodząc przez obóz widziałam pracujących więźniów ubranych w pasiaki i okrągłe czapki. Wielokrotnie słyszałam polską mowę, słyszałam też rozmowy Hiszpanów których było tu bardzo wielu.

Ja nie nosiłam żadnego oznakowania, zawsze byłam ładnie i czysto ubrana, włosy uczesane, a w razie czego po niemiecku też potrafiłam zagadać to wielokrotnie z tego przejścia korzystałam, bo kto by tam poznał, że jestem Polką? Natomiast Rosjanie czy Polacy ze wschodu byliby rozpoznani natychmiast… .

Z czasem obóz w Mauthausen powiększono o usytuowany w odległości 4,5 km podobóz Gusen zlokalizowany przy zakładach zbrojeniowych. Następnie założono podobóz Gusen II, a nawet Gusen III położony w Lungitz. Obozy te połączone były wspólną administracją i kierownictwem. Wtedy kiedy tam byłam nie miałam o tym żadnej wiedzy, bo wszystko było pilnie strzeżone.

Po wojnie dowiedziałam się, że z niewolniczej pracy więźniów korzystało wiele niemieckich i austriackich firm zbrojeniowych takich jak: Messerschmitt, Heinkel, Bayer, Steyr i inne. W końcówce wojny system obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen liczył 56 podobozów które były najcięższymi obozami III Rzeszy.

Od samego początku mojego pobytu, nad Mauthausen unosiły się dymy z dwóch krematoriów. W Gusen krematorium nie było, ale stamtąd dowożono ciała do spalenia. Bywało też tak, że wieziono żywych ludzi i po drodze gazowano ich samochodowymi spalinami, a po przybyciu na miejsce nikt już nie żył i byli „gotowi” do spalenia.

Kiedy weszli Amerykanie udałam się do obozu i widziałam cały bezmiar skrywanego tam okrucieństwa. Widziałam rozpalane do temperatury 1200 st. C piece krematoryjne, komorę do gazowania ludzi, stanowisko pseudo lekarzy którzy przed zagazowaniem sprawdzali czy więźniowie przeznaczeni do spalenia mają złote zęby.

Jeśli mieli, malowali im na piersiach czerwony krzyżyk po to, aby po zagazowaniu jak najszybciej ich odszukać i wyrwać zęby pokryte złotem. W komorach w których gazowano ludzi upychano ich tak ciasno, że umierali stojąc.

W piecach krematoryjnych palono po dwie osoby naraz jeśli były mocno wycieńczone, jeśli zdarzali się ludzie większych rozmiarów to pojedynczo. Po obozie oprowadzał mnie jakiś Bułgar który przeżył ten koszmar.

Zaprowadził mnie również do „biur” obozu gdzie „pracował” między innymi komendant i jego żona. W jednym z gabinetów leżało ogromne czarne psisko i stała lampa z wielkim abażurem zrobionym z ludzkiej skóry! Jezu, co oni tam z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali, niech Bóg broni… .!

Siostra mojej Bauerki miała pole pod samym obozem, a nawet część jej gruntu zabrano pod obóz. Od tej strony były miejsca do suszenia bielizny i kojce owczarków niemieckich których mieli tam całą armię. Zajmowali się nimi specjalnie wyszkoleni SS-mani.

Kiedyś siostra ta przyszła do nas i poprosiła żeby Władek przez cały tydzień popracował u niej i między innymi aby zaorał to pole położone na granicy obozu. Moja Bauerka oczywiście wyraziła zgodę i w najbliższą sobotę wysłała tam Władka.

Po tygodniu Władek wrócił i w tajemnicy zaproponował mi abyśmy przeszli się pod sam obóz w rejon pola które orał, bo dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy. Mówił, że co chwilę podjeżdżają tam ciężarowe samochody i przy okrzykach huu ruk, huuu ruk, coś jest z nich wyrzucane do jakichś dołów, później sypany jest tam biały proszek… .

Z perspektywy minionego czasu oceniam, że oboje wykazaliśmy się daleko idącą lekkomyślnością, bo wycieczka ta mogła się skończyć dla nas po prostu zastrzeleniem przez SS-mana który wraz ze swoim szatanem-psem dyżurował na wieżyczce strażniczej.

Kiedy podeszliśmy bliżej zauważyłam trzy potężne doły-mogiły w których pod plandekami w pięciu rzędach „schodami” układano ludzi. Jedna plandeka była nieco rozchylona i z przerażeniem zauważyłam rękę i głowę człowieka.

W jednym dole mieściło się podobno około dwóch tysięcy ciał. Pierwszy dół był wypełniony ludźmi całkowicie, drugi w połowie, a trzeci był zaczęty. Po powrocie do domu straszne krzyczałam z przerażenia i bezsilności, a bauer krzyczał znowu na Władka, że mnie tam zaprowadził i wszyscy za to możemy źle skończyć łącznie z nimi…!

Nie wszyscy Austriacy kochali Hitlera. W każdym domu obowiązkowo musiał jednak na widocznym miejscu wisieć jego portret. Kiedy 5 czerwca wkroczyli do nas Amerykanie portret zniknął… . Zapytałam Bauera co się stało z Hitlerem, a Bauer wskazał mi palcem, że leży tam pod piecem gdzie jest jego miejsce i zaraz kazał mi wywiesić białą flagę…

Pod koniec wojny zabrakło koksu do krematoriów i na placach wewnątrz obozu leżały stosy trupów. Po wejściu Amerykanów naliczono ich tam podobno 17 tysięcy, to możemy sobie wyobrazić ilu spalono tam ludzi i ile ludzkich istnień uśmiercono. Amerykanie na boisku sportowym gdzie SS-mani grali w piłkę, czołgami wyryli potężne doły i pochowali tam te trupy z placu apelowego.

Mój Bauer miał obowiązek dostarczania do obozu pięciu wozów pszennej słomy która pewnie służyła do wykładania prycz do spania. Oprócz tego musiał dostarczać mleko, jaja i inne spożywcze produkty. Ja co miesiąc robiłam takie rozliczenie do gminy z ilości dostarczonych do obozu produktów.

Pakując na wozy słomę zawsze wsypywaliśmy tam parę koszyków gruszek czy jabłek. Władek jadąc do obozu wieszał na kłonicy swoją kurtkę do której w kieszenie wtykaliśmy pajdy chleba, a więźniowie którzy szybko zorientowali się o co chodzi , w czasie rozładunku mieli okazję pojeść sobie chociaż trochę owoców i tego chleba.

Władek kiedy dojeżdżał do obozu, pozostawał na strażnicy, a SS-man brał konie i wwoził słomę do wewnątrz. Pewnego razu kiedy SS-man wrócił z pustym wozem zaczął okropnie bić Władka krzycząc, że w kurtce był chleb dla więźniów! Władek z kolei udawał głupiego, że Bauerka dała mu właśnie śniadanie i teraz będzie chodził głodny… . Jakoś mu to uszło na sucho, ale zapowiedział Bauerowi, że więcej do obozu nie pojedzie i od tego czasu wysyłali tam Serba.

Władek opowiadał mi, że w styczniu 1945 roku kiedy byłam na kopaniu okopów pod węgierską granicą, przywieziono do Mauthausen kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Na „powitanie” zrobiono im na placu apelowym zimną kąpiel, to znaczy polewano tych nieszczęśników zimną wodą która natychmiast na nich zamarzała.

Ludzie marli jak muchy i kiedy z kilku tysięcy pozostało około ośmiuset, zdesperowani żołnierze widząc, że nadeszła dla nich godzina ostatnia, rzucili się na druty ogrodzenia narzucając na niego swoje odzienie. Wielu uciekło, ale wielu zostało zastrzelonych lub wyłapanych przez SS-manow z których każdy miał bardzo dobrze wyszkolonego i agresywnego owczarka niemieckiego.

Po wojnie dowiedziałam się z gazety, że jednego Rosjanina przechował znany mi Edek który służył w sąsiedniej miejscowości. Znałam go bo nieraz bywał u nas, grał trochę na harmonii i był lekko garbaty. Rosjanin poszukiwał go po wojnie pisząc o tym w gazetach, ale nie wiem czy te poszukiwania zakończyły się szczęśliwie.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

lip 212014
 
Halina Paszkowska

Halina Paszkowska

Chociaż było to również zakazane, lekcje odbywały się w języku ojczystym. Było tam 150 dzieci podzielonych na grupy młodszych starszych i średnich szkolników, mnie zaliczono do średniaków. Dzieci pracowały w pobliskim kołchozie przy zbiorze bawełny. Kiedy maszerowaliśmy czwórkami na plantację, pilnie wypatrywaliśmy czy nie leżą gdzieś ogryzki po zjedzonych jabłkach.

Kiedy Kazach rzucał ogryzek, dzieci na wyścigi padały na kolana wyrywając go sobie jedno drugiemu. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie ile ja tych ogryzków zjadłam. Z głodu jedliśmy również ziarnka bawełny, chociaż były niesamowicie gorzkie.

Oficjalnego” jedzenia dostawaliśmy tyle aby tylko nie umrzeć. Na śniadanie pół placka kukurydzianego, na obiad zupa-woda i kilka pływających w niej buraczków podane w glinianej miseczce, oraz dwie łyżki stołowe kaszy kukurydzianej zalanej jakimś olejem. Było tego bardzo mało jak na jedenasto- czy dwunastoletnie dzieci, ale było… .

Po powrocie do Polski bywało, że w czasie obiadu do zupy wpadła mi mucha, a ja z obrzydzeniem mówiłam Mamie, że tej zupy już jeść nie będę…. . Mama natomiast kiwając głową pomrukiwała pod nosem: „Kazachstanu Ci trzeba…”.

Jesienią wyrywaliśmy łodygi bawełny które z braku wody ukorzenione były bardzo głęboko. Była to ciężka i wyczerpująca praca zupełnie nie odpowiednia dla tak małych dzieci, nikt z nas nie miał butów, a nogi były wiecznie pokaleczone.

Wyrwane łodygi przeznaczone były na opał do kuchni bo w pomieszczeniach gdzie spaliśmy ogrzewania nie było. W zimie dostaliśmy kalosze, pończochy i sweterki i było to nasze całe wyposażenie.

Surowe warunki życia powodowały, że nawet małe dzieci uczyły się zapobiegliwości. Staraliśmy się zebrać chociaż trochę resztek bawełny, na patyczkach przędłyśmy nić, a później robiłyśmy jakieś skarpetki, rękawice itp. po to aby wymienić to u Kazaszki na garść prażonej kukurydzy lub cokolwiek do zjedzenia.

Pamiętam, że kiedyś przed stołówkę podjechał wóz zaprzężony w parę wołów cały załadowany kapustą. Cała sala to jest razem czternaście dziewcząt wybiegło do tego wozu i każda z nas porwała główkę kapusty. Obgryzałyśmy te główki jak króliki…. . W tej ochronce przebywałam ponad rok.

Dyrektor ochronki miał swoje biuro w Czymkiencie który był oddalony o około12 kilometrów i leży w południowej części Kazachstanu od zachodu sąsiadując z Uzbekistanem, a od wschodu z Kirgistanem. Kiedy pewnego dnia dyrektor przyjechał, uderzeniami w metalową szynę wezwano nas na plac i uroczyście ogłoszono „koniec wojny” !

Cieszyliśmy się wszyscy, niektórzy płakali ze szczęścia, a chłopcy rzucali czapkami w górę, zapanowała atmosfera nadziei na powrót do Polski. W tym czasie moja Matka udała się na spotkanie ze mną pokonując pieszo w ciągu ponad dwóch tygodni 150 kilometrów. Spała samotnie w stepie i niosła mi trzy „lepioszki”, takie małe kazachskie chlebki wypiekane na patelni.

Kiedy mnie zobaczyła myślała, że mam suchoty, sama skóra i kości…. . Wyciągnęła wtedy „lepioszki” które w między czasie zdążyły spleśnieć, ale zjadłam je łapczywie i bardzo mi smakowały… . Byłam szczęśliwa, że Mama jest już ze mną, a Jej udało się doraźnie dostać pracę stróża nocnego przy stołówce z której korzystali powracający z frontu ranni rosyjscy żołnierze.

Z niecierpliwością czekałyśmy na dalszy bieg wydarzeń, ale dopiero w marcu 1946 roku Rosjanie powiedzieli nam, że możemy wyjechać do Polski i dopiero wtedy Mama zabrała mnie z ochronki. Życzliwi nam ludzie zachęcali do pozostania, bo teraz przecież głodu nie będzie, a po co jechać w nieznane? Krążyły plotki, że na Ukrainie tory są zaminowane i będą wysadzane transporty z powracającymi Polakami.

Chęć powrotu była jednak silniejsza niż niepewność i strach. Przywieźli nas do Mankietu gdzie miał na nas czekać transport. Było jednak odwrotnie, bo to my śpiąc na podłodze w poczekalni dworcowej, czekaliśmy na niego ponad dwa tygodnie.

W tym czasie dowożono naszych rodaków z innych okolic południowego Kazachstanu. Dziękowałyśmy Bogu, że będąc na Syberii nie zmieniłyśmy obywatelstwa i posiadałyśmy polskie paszporty, co było niezbędne dla udowodnienia radzieckim władzom naszego polskiego pochodzenia.

Nadszedł w końcu radosny dzień, że transport ruszył. Jechaliśmy w bydlęcych wagonach w wielkiej ciasnocie, ale nikt nie narzekał. Kto miał wywieszał biało-czerwoną flagę, śpiewaliśmy piosenki i opowiadaliśmy swoje przeżycia. Przy przejeżdżaniu przez Ukrainę komendant pociągu wydał polecenie zakazujące jakichkolwiek rozmów po polsku, oraz odmykania drzwi i okien. Bałyśmy się, że udzielane nam wcześniej przestrogi mogły okazać się prawdziwe.

Na szczęście nic złego się nie stało i do Polski wróciłyśmy 1 maja 1946 roku jadąc transportem składającym się z 64 wagonów przez Przemyśl, Kraków, aż do Poznania. Byłyśmy zmęczone, wygłodzone, brudne ale szczęśliwe. W Poznaniu czekaliśmy na bocznicy 3 dni po których odłączono 10 wagonów które skierowano do Krosna Odrzańskiego. Tam zakwaterowano nas w PUR-rze gdzie otrzymaliśmy żywność i ubrania. Po dwóch tygodniach przewieziono nas do Nietkowic gdzie mieszkam do dnia dzisiejszego.

Nie miałam możliwości nauki w normalnym trybie, ponieważ do szkoły chodziłam tylko w zimie, a w lecie pasłam krowy. Gdy miałam 17 lat musiałam rozpocząć pracę zarobkową ponieważ Matka ciężko zachorowała.

Moje życie i to, co w tak młodym wieku przeszłam, bardzo różniło się od życia rówieśników. Lekarz stomatolog jako ciekawostkę medyczną pokazywał innym lekarzom moje uzębienie, ponieważ w wieku 18 lat miałam jeszcze zęby mleczne!

Nie było to normalne, ale czy normalna i „ludzka” była zsyłka na Syberię? Czy normalnym było , że dziecko w okresie swojego dorastania nie widziało na oczy „normalnego” chleba czy mleka, o mięsie nie mówiąc? W moim sercu i podświadomości na zawsze pozostał obraz tej niewyobrażalnej nędzy i głodu, a również lęk aby tam nie wrócić… . Często zadaję sobie pytanie: „za co i dlaczego?”

Mnie, mojej Matce i niewielu innym cudem udało się przeżyć i do Polski wrócić. Ile jednak ludzkich istnień wyczerpanych katorżniczą pracą i głodem, cichutko i bez rozgłosu na zawsze odeszło? Ile polskiej krwi nasz wróg odwieczny rozlał na rosyjskiej ziemi, a ile ciał użyźniło tą okrutną ziemię? Nie zliczysz krzyży którymi jest step usłany, nie obejmiesz krzywdy, żalu i cierpienia i nie zliczysz łez wylanych….

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Translate »