gru 272015
 
Karl Rathsack

Karl Rathsack

Kurt Kupsch, niewątpliwie największy kronikarz i badacz historii południowego krańca powiatu Crossen w swoich badaniach, wywiadach i poszukiwaniach dotarł do wielu ludzi, historii i zdarzeń związanych z historią swojego „heimatu”. Dzięki temu, że chciał się podzielić swoją wiedzą napisał wiele artykułów do „Crossener Heimatgrüße”. W wyniku jego starań możemy dowiedzieć się, że Groß-Blumberg (Brody) miały swojego, nazwijmy to dzisiaj, łowczego, który polował, organizował polowania a przede wszystkim dbał o dziką zwierzynę. Kurt Kupsch opisuje historię dzielnicy Blumberg położonej nad południową częścią Odry, zwłaszcza ludzi tam mieszkających i działających w latach 1900-1945. Napisany przez Kurta Kupscha artykuł oparty jest na różnych poszukiwaniach. Pierwszym impulsem do pracy była wizyta zmarłej w 1979 roku najstarszej córki Rathsacków Walli Krienke u rodziny Kupsch (odwiedziła rodziców Kurta Kupscha). Kurt Kupsch próbował następnie wyjaśnić historyczne wydarzenia w tajnym Państwowym Archiwum Pruskiego Dziedzictwa Kulturowego i nawiązał kontakt z wnukiem Alfredem Krienke i jego siostrą Käthe Brock. Dzięki wspomnieniom Pani Brock uzyskał wiele cennych informacji oraz wzbogaciła je wieloma zdjęciami.

Mieszkańcy Groß-Blumberg mieli „nad Odrą” i w „Paarwalde” trochę pola i łąki. Często zrobione tam siano było niszczone przez powódź. Omawiane kawałki pól przynosiły dobre zbiory ale w większość była na nich ciężka praca, bo gliniasta urodzajna ziemia była trudna do uprawiania. Z relacji matki Kurta Kupscha i kilku innych kobiet wynika, że chodziły one wcześnie rano na prom aby dopłynąć do swoich pól, gdzie rosły ziemniaki. W płaskim koszyku miały cynkową motykę, kilka toreb i żywność na długie żmudne dnie. Na miejscu, głównie przesuwając się na kolanach w „Blauen Oderwälder” lub „Roten Wolkmänner”(to odmiany kartofli) siekali twardą glinę; w trakcie ciężkiej pracy milkły rozmowy. Dzieci najczęściej bawilły się gdzieś na skraju pola. Nagle obok ludzi było słychać głośne gdakanie i z bruzd ziemniaczanych zatrzepotała nad głowami kobiet kuropatwa. Potem odwracały się mówiąc: No tak, to musi się gdzieś wynurzyć Rathsack Karl! I rzeczywiście: Dreptał, mały i pochylony, z brodą jak Liczyrzepa, z dubeltówkę na ramieniu i z posłusznym psem przy nodze. Tu i tam mówił kilka słów do ludzi na polu.
Mieszkańcy Groß-Blumbergu sprzed wojny gdy mają przed oczami nadodrzańskie pola to Karl Rathsack zawsze tam był. Był jednym z tych niezwykłych mieszkańców Groß-Blumberg, którzy już dawno nie żyją ale o którym nigdy nie zapomną. Dlatego warto przedstawić jego ciekawy życiorys.

Karl Rathsack, urodzony w 1857 roku, pracował w młodości, jako inspektor w Wielave koło Sabor na Śląsku. Jego siostra, która była dość zamożna i miała ścisły związek z domem Hohenzollernów, miała w tym czasie dobra Nickern w powiecie Züllichau-Schwiebus. Tam Karl Rathsack, który ożenił się z wdową swego poprzednika w Wielave, przejął zarządzanie młynem. Przy finansowym wsparciu siostry nabył w roku 1890 blumbergowski folwark nad Odrą. Ziemie na południe od rzeki były kiedyś częścią dworu Blumberg, który należał od 1767 do hrabiego Tauentzien a od 1828 roku do pani von Lippe. Od niej gmina nabyła dobra które podzieliła wśród swoich rolników i bezrolnych. Tak więc było też z łąkami i polami „nad Odrą”. Jednakże już za czasów hrabiego Tauentziena budynki gospodarskie musiały pozostać niezależnymi nieruchomościami. Pierwotnie obejmowały gospodarstwo, cegielnię i kilka innych budynków, w których prawdopodobnie mieszkali robotnicy z cegielni. Kiedy i dlaczego ta własność została podzielona nie można ustalić. Karl Rathsack miał po 1900 roku gospodarstwo z 45 morgami ziemi. Poprzedni właściciel, pani Kupsch, nie powiązana w żaden sposób z Kurtem Kupschem, miała nowe budynki mieszkalne i handlowe w tym samym stylu, co zagrody wybudowane w rolniczej wiosce Groß-Blumberg. Fundamenty Tauentzienowskiego folwarku i duża piwnica z tego czasu, po zniknięciu wszystkich innych budynków, została zachowana i służyła od 1945 do 1970 roku jako magazyny. Oczywiście posiadłość pani Kupsch nie wystarczyła rozrastającej się rodzinie Rathsack. Dlatego zbudowano nowe skrzydło, które dodało budynkowi walorów i pozostało w pamięci mieszkańców. Karl Rathsack kierował przytulną restauracją, nazywaną pieszczotliwie przez gości „Karl’s Ruhe”. Przeżył wiele ciekawych chwil. Blumergowscy rolnicy, którzy gospodarowali w okolicy posiadłości zwozili zbiory do stodół „nad Odrą” i chętnie zaglądali do jego karczmy. Ważnym, a być może najważniejszym źródłem dochodów było przyjmowanie uczestników polowania, którzy byli chętnie goszczeni u Karla Rathsacka. Myśliwi polowali po drugiej stronie rzeki gdzie było 6000 mórg. Właściciel gospodarstwa i karczmarz urzędował od 1901 do 1930 jako Heger i opiekunów dziczyzny(coś na zasadzie strażnika łowieckiego który dba o zwierzynę w lesie). Starzec z folwarku nad Odrą zmarł zimą 1941. Aby upewnić się, że zostanie on prawidłowo pochowany na cmentarzu w Groß-Blumberg jego ciało zostało zaraz po śmierci przewiezione przez rzekę do zaprzyjaźnionej rodziny Petzke (Schelack) i położone na marach w „Gasthaus zur Oder”. Stamtąd odbył się pogrzeb 84-latka. Żona Marie Rathsack, z domu Zache nie poradziła sobie ze śmiercią swojego pierworodnego, który w 1914 roku zmarł na zapalenie płuc. Zmarła wkrótce potem na pomieszanie zmysłów w Sorau i tam została pochowana. Najstarsza córka Walli wyszła w 1908 roku za mąż za nauczyciela Krienke i zamieszkała z nim w mieszkaniu w drugiej blumbergowskiej szkole. Z tego małżeństwa pojawiły się dzieci Alfred i Kate. Nauczyciel Krienke zmarł jednak w 1911 roku w wieku 27 lat na atak serca. Młoda wdowa w raz z dziećmi wróciła z powrotem do rodziców. W 1935 roku objęła Rathsackowy majątek i zarządzała nim w myśl swojego ojca. Opiekowała się dużym ogrodem owocowo-jagodowym, który należał do gospodarstwa, i rolnictwem. Prowadziła również restaurację do ucieczki na początku 1945 roku. Walli Krienke, z domu Rathsack po wypędzeniu służyła przez wiele lat Panu Bogu i najbiedniejszym w instytucjach Bethel’schen(odpowiednik naszego Caritasu). Zmarła w 1979 roku w wieku 89 lat i została pochowana na cmentarzu w instytucji Bethel w Eckertsheim. Druga córka Charlotte Rathsack poślubił Berlińczyka Krauspe, pozostała aż do przejścia na emeryturę w metropolii, ale często odwiedzała ojca i siostrę. Najmłodsza córka Marie została panią Schüßler. Jej mąż zmarł w 1944 roku na krótko przed okupacją Armii Radzieckiej w folwarku nad Odrą i jest pochowany na cmentarzu w Groß-Blumberg. Marie Schüßler przeżyła go o wiele, wiele lat i znalazła miejsce spoczynku w 1986 roku w Bad Liebenswerda w NRD. Wnuki Karla Rathsacka Alfred i Käthe Krienke dorastali na gospodarstwie w odrzańskim folwarku. Dziadek zaszczepił w nich radość obcowania z naturą. Duża grupa znajomych i myśliwych otwarła mu spojrzenie po za granice wsi. Sporadyczne tańce w „Karl’s Ruhe” dawały możliwość spotkań blumbergowskiej młodzieży. Alfred Krienke zmarł po ciężkiej chorobie w wieku 78 lat. Z obecnego pokolenia potomków Karla Rathsacka – którzy dorastali lub urodzili się tutaj w Niemczech – nikt nie nosi jego nazwiska. Ale wszyscy nadal lubią słuchać opowieści o dziadku lub pradziadku i jego pracy jako rolnika, karczmarza i myśliwego w Groß-Blumberg na południe od Odry.

Tłumaczenie artykułu z Crossener Heimatgrüße Heft nr 6 (1987) – Adam i Janusz

paź 042015
 
Władysława Jankowska

Władysława Jankowska

Na dzień zaduszny 1945 roku zebrało się kilka osób, głównie kobiety, żeby iść do Sulechowa na mszę. Ja z moim narzeczonym też postanowiliśmy iść i przy okazji dać na zapowiedzi.
Gdy doszliśmy pod kościół w Sulechowie to msza była już dawno odprawiona.

Z mężem braliśmy ślub w grudniu 1945 roku. Ja miałam wtedy 17 lat a on 20. Poznaliśmy się pod Siedlcami skąd on pochodzi. Przyjechał razem ze mną do Brodów. Mój ojciec poznał go dopiero tutaj w Brodach i był trochę przeciwny temu małżeństwu ale zakochaliśmy się i wzięliśmy ślub. Do tego mojemu tacie nie podobało się, że na karcie wyjazdowej z Siedlec wpisano go już jako zięcia a on przecież nawet narzeczonym nie był. Ale w końcu tata zaakceptował nasze małżeństwo.
Z tym naszym ślubem też było trochę kłopotów. Pojechaliśmy z drużbami do Sulechowa wziąć ślub.
Weszliśmy z mężem do zakrystii, gdzie ksiądz Kaczmarek powiedział, że nam go nie udzieli, bo nie mamy zaświadczenia o ślubie cywilnym. Nie chcę mieć problemów, że już udzielam trzeci ślub z Dużego Kwiatowca a nie mam żadnego zaświadczenia o ślubach cywilnych.

Ja z mężem byliśmy trzecią polską parą z Dużego Kwiatowca, która brała ślub. Pierwszy ślub brał porucznik Szlapiński a drugi komendant policji. Ja na to do księdza Kaczmarczyka: co mamy teraz zrobić jak wesele przygotowane i goście zaproszeni a ksiądz na to idźcie i powiedzcie, że udzieliłem wam już ślubu a przyjedziecie w tygodniu po rannej mszy z zaświadczeniem o cywilnym ślubie to udzielę wam ślubu kościelnego. I tak też zrobiliśmy. Wyszliśmy z zakrystii a druhny się pytają już po ślubie? A ja odpowiedziałam ksiądz nam w zakrystii udzielił. O tej tajemnicy wiedzieliśmy tylko ja, mąż i ksiądz Kaczmarek. W tygodniu z mężem pojechaliśmy do Krosna Odrzańskiego, bo należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam wzięliśmy ślub cywilny a na drugi dzień pojechaliśmy znowu do Sulechowa, gdzie ślubowaliśmy przed Bogiem.
Wesele odbyło się planowo. Na nasze wesele z getta przyszła też Niemka, której zajęliśmy dom ale po chwili moja mama powiedziała jej, żeby wracała do getta, bo mężczyźni, którzy są na weselu zaczynają się nią interesować. Wtedy w Dużym Kwiatowcu było więcej mężczyzn niż kobiet. Mężczyźni wracali z wojska i wybierali sobie domy a dopiero później ściągali rodziny, nieraz aż z Syberii.

Zaraz po wojnie w Dużym Kwiatowcu było bardzo wesoło a zarazem panował strach. W każdą niedzielę były organizowane potańcówki. Ludzie się bawili a gdy chłopy już trochę wypili to każdy wyciągał jakiś pistolet. Niby się kłócili między sobą a później zaczynali strzelać. Strzelali w powietrze ale my kobiety się bałyśmy i zaraz uciekałyśmy. Nikt nie ginął na takich zabawach ani nawet nie był ranny. Chociaż broń leżała na każdym kroku.
To były fajne wesołe czasy. Każdy się cieszył, że przeżył wojnę.
Po ślubie założyliśmy rodzinę. Urodziłam 6-ro dzieci. Krystyna, Bogdan, Władysław, Andrzej, Tadeusz, Roman. Niestety Bogdan i Roman nie żyją.

Mój tata zmarł szybko bo już w 1959 roku, a mama w 1976, rodzice męża też poumierali w latach 70-tych. Starsza siostra wróciła z przymusowych robót w Rzeszy ale też już nie żyje. Młodszy brat poszedł na początku lat 50-tych do wojska i został zawodowym żołnierzem. Stacjonował w Raciborzu na granicy, a później przerzucili go do jednostki w Krośnie Odrzańskim ale też już nie żyje. Rodzina Hapanowiczów wyjechała do Kanady.

Z mężem, mimo że zdrowie już bardzo słabe cieszymy się z tylu lat wspólnego małżeństwa. Codziennie odwiedzają mnie moje kochane wnuczki i tak życie płynie dalej do przodu.

Ze swojej strony kieruje serdeczne podziękowania dla wnuczek Eweliny i Ani za udział w rozmowie z Panią Jankowską oraz uzupełnienie dat i faktów.

Adam

wrz 262015
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

W Dolginowie napatrzyłam się na tragedię, zwłaszcza, że niedaleko naszego domu Niemcy założyli lager, w którym zamordowali około 3 tys Żydów z samego Dolginowa.
Dolginowo to było żydowskie miasteczko. Żydzi byli bogaci. Mieli dużo złota. Pamiętam jak kiedyś w Dolginowie uciekała jedna Żydówka. Niemcy jej od razu nie zastrzelili tylko złapali, a później widziałam jak podawała im złoto ze swojego domu przez okno, następnie chyba trafiła do lagru.

Oprócz tego więzili bardzo dużo Rosjan, którzy dali się nabrać na obietnicę „dobrej niewoli”. W 1941 roku Niemcy zrzucali z samolotu ulotki, w których nawoływali Rosjan do poddania się, i że w niewoli będą traktowani po ludzku. Ci głupi Rosjanie poddawali się a w lagrze czekała ich śmierć. Dużo Rosjan próbowało uciec z lagru ale Niemcy mieli poustawiane karabiny maszynowe i większość ginęła w trakcie ucieczki. A ci co nie uciekali to ich dobijali i chowali na żydowskim cmentarzu. Dół wykopali i tak te ciała rzucali.

Kiedyś przyszła do mnie Rosjanka z chlebem za pazuchą i mówi mi dziecina Ty tu wszystkich znasz, bo blisko lagru mieszkasz to weź ten chleb i rzuć go przez płot dla mojego męża.
Strasznie się bałam ale wzięłam ten chleb i rzuciłam tak niefortunnie, że odbił się od drutu i spadł za daleko, żeby więźniowie mogli go dosięgnąć. Podbiegłam i chciałam rzucić jeszcze raz ten chleb a tu już nade mną stoi Niemiec z takim wielkim kijem. Ja taka chudzinka, bo chorowałam na serce gdy byłam mała, patrzę na niego i myślę jak mnie zdzieli tym kijem to już po mnie będzie. Ale tylko nawywijał mi tym kijem nad głową i powiedział weź ten chleb i rzuć. To sobie już pomału ten chleb wzięłam, bliżej drutu podeszłam i przerzuciłam.

Na przełomie 1942/43 roku ojciec ciężko zachorował i przez 1,5 roku nie wstawał z łóżka. Na szczęście mieliśmy znajomego rosyjskiego inżyniera maszyn parowych, który pracował dla Niemców jako elektryk. On z kolei miał znajomą aptekarkę, która też była Rosjanką i po kryjomu wynosili leki dla ojca. Tak jakoś ojca podleczyli. Tak go podleczyli, że wstał i na wojnę go zabrali, bo w międzyczasie znowu weszli Sowieci. W lipcu 1944 roku w Dolginowie Rosjanie ogłosili, że wszyscy mężczyźni z danych roczników mają się zgłosić do wojska na rynku. Ksiądz też należał do rocznika poborowego i musiał iść z innymi mężczyznami. Ale jakiś rosyjski oficer na niego popatrzył i zapytał wierny, a on odpowiedział że wierny i odsunął go na bok a resztę chłopów zabrali do wojska. Ojciec nie był jeszcze do końca zdrowy a i tak go wzięli na wojnę. Na komisji poborowej chcieli, żeby podpisał się jako Białorusin. Ojciec nie chciał się podpisać. Powiedział w Polsce się urodziłem i jest Polakiem. To ojca i innych straszyli, że zamiast do wojska to na Syberię wywiozą. Do września 1944 roku pracowali w kołchozie a dopiero we wrześniu dali im polskie umundurowanie i wysłali na front.

15 lipca 1944 zabrali ojca do wojska a nas już we wrześniu wieźli na tereny Polski. Jechaliśmy zaraz za frontem. Zatrzymywaliśmy się na krótkie kilkudniowe postoje w różnych miejscowościach, aż w lutym 1945 roku na dłużej zatrzymaliśmy się w Siedlcach. Tam zostaliśmy do września. Tam też poznałam mojego przyszłego męża.

Razem z nami do Siedlec przywieziono wiele rodzin w tym zaprzyjaźnioną rodzinę Hapanowiczów, których syn Felek był w wojsku i zajął sobie gospodarstwo w Dużym Kwiatowcu (Brody). 8 września 1945 roku Felek Hapanowicz przyjechał do Siedlec po swoich rodziców, żeby zabrać ich do Dużego Kwiatowca. Moja rodzina postanowiła jechać razem z rodziną Hapanowiczów. Razem ze mną pojechał wtedy także mój przyszły mąż. I tak 15 września byliśmy już w Dużym Kwiatowcu. A naszego tatę wypuścili akurat z wojska i nie wiedział, że my jedziemy do Dużego Kwiatowca i przyjechał do Siedlec. Dopiero stamtąd przyjechał 25 września do Brodów. Ojciec miał dostać osadnictwo tam gdzie skończył front czyli Kraków-Częstochowa. Ale jak tu przyjechał to na drugi dzień pojechał do Krosna Odrzańskiego i tam załatwił, żeby dostać osadnictwo w Brodach.

Mój przyszły mąż także ściągnął swoją rodzinę i tak od września 1945 roku mieszkamy w Brodach.
Na szczęście mojego narzeczonego nie wzięli do wojska w Siedlcach, bo opiekował się swoimi starymi rodzicami, gdzie jego ojciec był bez nogi. Następnie przyjechaliśmy do Brodów, gdzie wstąpił do policji a następnie ORMO i później już go nie chcieli brać do wojska.

W Brodach zaraz po naszym przybyciu opiekował się nami Felek Hapanowicz, który służył jako żołnierz w polskiej komendanturze w Dużym Kwiatowcu.
W Dużym Kwiatowcu były dwie komendantury polska i rosyjska, lecz krótko po naszym przyjeździe Rosjanie wyjechali i zostali tylko polscy żołnierze pod dowództwem porucznika Edwarda Szlapińskiego. W Dużym Kwiatowcu byli jeszcze także Niemcy, których zgromadzono w ogrodzonym getcie w okolicach dzisiejszej ulicy Wojskowej.

Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było zaledwie 9 i to niepełnych polskich rodzin, głównie tak jak my z okolic Wilna.
Zaraz na początku udaliśmy się do wójta, który kazał nam iść nakopać sobie ziemniaków. Tylko, że albo zrobił sobie z nas żart albo miał w tym jakiś interes, bo wskazał nam pole, na którym Rosjanie mieli swoje kartofle.

Nakopaliśmy chyba już ze 4 worki a tu pijani Rosjanie jadą do Pomorska i nas zobaczyli na swoim polu. Pogonili nas a my szybko uciekliśmy zostawiając te 4 worki. Felek Hapanowicz powiedział później, że mieliśmy dużo szczęścia bo Ruscy się nie patyczkują i w najlepszym razie by nas pobili a mogli nawet i zastrzelić.
Na drugi dzień Felek wziął kilku Niemców z getta i pojechał nakopać ziemniaków dla nas. Przywiózł cały wóz kartofli, więc jedzenie na zimę mieliśmy zapewnione.

Pamiętam, że porucznik Szlapiński kazał przygotować kościół do wyświęcenia i jego żołnierze usunęli boczne chóry, przesunęli troszkę do tyłu ołtarz i usunęli ambonę, po której została dziura. Ja z sąsiadką także pomagałam żołnierzom przy strojeniu kościoła. Mieliśmy wielki problem co zrobić z tą dziurą. Padł pomysł, żeby zasłonić ją obrazem ale skąd zaraz po wojnie wziąć duży obraz. Jak ktoś miał to taki malutki obrazek a nie wielki obraz. Ale my wyjeżdżając z Dolginowa, żeby ograniczyć zbędny bagaż powyciągaliśmy płótna z ram, żeby zajmowały mniej miejsca. I mieliśmy takie całkiem duże płótno przedstawiające Matkę Boską. Wzięliśmy gwoździami przybiliśmy prześcieradło, żeby zasłonić dziurę a do prześcieradła przyszyliśmy płótno z Matką Boską. Wokół płótna wyszyłyśmy nićmi ozdobny wianuszek i wyglądało to bardzo ładnie. Porucznik Szlapiński ofiarował do kościoła piękny, bardzo duży dywan, który krótko po wyświęceniu kościoła ktoś ukradł. Klucze do kościoła miało dwóch kościelnych a dywan znikł i nie było żadnych śladów włamania. Zaczęli zrzucać winę jeden na drugiego ale winnego nigdy nie znaleziono.
W ogóle całe wyświęcenie odbyło się przy sali nad Odrą. Tam przyjechał ksiądz z Czerwieńska odprawił mszę a później odbyła się huczna impreza. Do kościoła ksiądz nawet nie przyszedł. A my tak pięknie przystroiłyśmy kościół i wojsko też się dużo napracowało. Pamiętam, że przyszedł później ktoś z tej imprezy nad Odrą i mówi ten przyszyty obraz tu nie pasuje. Ja mu na to odpowiedziałam idź lepiej sprzątać pod salą i go wygoniłam z kościoła.

Adam

wrz 182015
 
Brody

Brody

10 maj 2014 roku. Piękne słoneczne popołudnie. Furtkę otwiera wnuczka Ewelina i prowadzi do pokoju gdzie czeka już pani Jankowska. W międzyczasie mówi, że babcia jest trochę zestresowana tym spotkaniem. Siadamy we trójkę za stołem. Babcia Jankowska poprawia jeszcze aparat słuchowy i nawet nie zdążyłem zadać żadnego pytania kiedy sama zaczyna opowiadać o wydarzeniach sprzed 70-ciu lat.

Nazywam się Władysława Jankowska (z domu Zadrapa), urodziłam się 13 czerwca 1928 roku w Dolginowie (Dołhinów), powiecie wilejskim i województwie wileńskim. Przed wojną miejscowość znajdowała się 7 km od granicy ze Związkiem Radzieckim. Teraz znajduje się na terenie Białorusi w obwodzie mińskim, w rejonie wilejskim. Obecnie Dolginowo nazywa się Dołhinów. Bardzo bym chciała odwiedzić moje miejsce urodzenia ale niestety sytuacja na Białorusi temu nie sprzyja. Jestem jednym z trójki dzieci moich rodziców Elżbiety Zadrapy urodzonej 12 października 1898 roku i Władysława Zadrapy urodzonego 20 lipca 1901 roku. Oprócz tego moi rodzice mieli jeszcze starszą córkę urodzoną w 1924 roku i młodszego syna z 1931 roku. Tak więc ja byłam pośrodku mojego rodzeństwa. Obecnie siostra i brat już nie żyją a rodzice poumierali już dosyć dawno temu.

Ojciec pochodził spod Częstochowy a moja rodzina w Dolginowie znalazła się, gdyż ojciec, który brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku z zamian za wzorową służbę i walkę w tej wojnie dostał właśnie osadnictwo w tej miejscowości. Po wygranej wojnie z bolszewikami ojciec nie chciał gospodarki, bo za bardzo się nie znał na uprawianiu ziemi i w Dolginowie pracował jako strażnik w areszcie i sanitariusz u znanego wtedy lekarza Sadowskiego. Ojciec chciał dostać tylko mieszkanie i mały ogródek dla własnych potrzeb. I tak się stało. Najpierw dostaliśmy małe mieszkanie poza miejscowością a później już bliżej centrum ale dalej na obrzeżach, blisko aresztu, gdzie pracował.

Dolginowo było to miasteczko gdzie większa część mieszkańców to Żydzi. A takich osadników jak mój ojciec była tutaj spora grupa.

Pamiętam, że dzieciństwo w Dolginowie do wybuchu wojny było bardzo sielskie. Życie toczyło się swoim własnym rytmem w tym małym przygranicznym miasteczku. W Dolginowie były piękne duże koszary wojskowe, w których stacjonowali żołnierze chroniący naszą granicę. I pamiętam, że jeździliśmy na wycieczki ze szkoły do żołnierzy na oddaloną o 7 km granicę.

W niedzielę zawsze przed ranną mszą szliśmy do szkoły, gdzie nauczyciele w swoich klasach sprawdzali obecność i razem z nauczycielami szliśmy do kościoła, gdzie chłopcy siadali po jednej stronie ławek a dziewczynki po drugiej stronie. Na środek kościoła wkraczało wojsko z koszar i była to msza dla nas dzieci i żołnierzy. Nikt z dorosłych nie miał prawa podczas tej mszy siedzieć w ławkach. Stali w z tyłu kościoła.

Jako dziecko przed wojną chorowałam na serce i leczył mnie już wcześniej wspomniany lekarz Sadowski. Był to bardzo miły i dobry lekarz, którego znali wszyscy w okolicy. Pamiętam, że przed wojną zaczął budować w Rabce sanatorium dla dzieci jednak wybuch wojny wszystko przerwał. Lekarz wysłał do Rabki swojego studiującego na wyższej uczelni syna, który miał dopilnować budowy ale w 1939 roku Niemcy go zabili. A lekarz Sadowski w 1940 roku został przez Rosjan wywieziony na Syberię, gdzie prawdopodobnie zmarł, bo już nie powrócił z zesłania.

We wrześniu 1939 roku kiedy wkroczyli Rosjanie miałam iść do drugiej klasy ale Sowieci cofnęli wszystkich o klasę niżej i poszłam znowu do pierwszej klasy. Za Rosjan była straszna biedy i ciągły strach przed wywózką na Syberię. Naszą rodzinę też chcieli wywieźć ale jakimś cudem Rosjanie się z tym ociągali i zostaliśmy w Dolginowie. Chyba Bóg nas zachował, bo we wtorek mieli nas wywieźć a w poniedziałek Niemcy wkroczyli. Za Niemców było troszkę lepiej, bo przynajmniej Syberia nie czekała ale za to z byle powodu można było zostać rozstrzelanym.

Po wkroczeniu Niemców przestaliśmy chodzić do szkoły i nie było takiego obowiązku. Szkoły po prostu nie było.

Obok naszego domu budował się także wujek lecz po zajęciu Dolginowa przez Niemców kazali przerwać budowę, całą rodzinę wujka wypędzili a to co już było wybudowane Niemcy zaadaptowali na magazyn pobliskiego lagru. Dla wujka to nie był koniec tragedii ze strony Niemców – po krótkim czasie rozstrzelali go. A historia ta ma swój początek jeszcze w 1939 roku, zaraz po wkroczeniu Rosjan, kiedy to toczył się proces przeciwko bimbrownikowi. Wujek został wyznaczony jako jeden z ponad 30-tu świadków i zeznawał przeciwko temu bimbrownikowi. NKWD zasądziło dla niego zesłanie do łagru na Sybir. A po wkroczeniu Niemców w 1941 roku ktoś w odwecie doniósł na wujka, że zeznawał jako świadek. Niemcy uznali wujka za komunistę i którejś nocy przyjechali, zabrali go z domu i wywieźli 3 km za Dolginów i tam rozstrzelali wraz z jakimś małżeństwem i trzema Żydami. Następnej nocy wykradli zwłoki wujka i pochowali na cmentarzu. Za wykradanie zwłok także groziła kara śmierci. W 1944 roku jak Ruscy znowu weszli to wujenka spotkała żonę tego bimbrownika i ona prosiła żeby jej darowała a wujenka tylko powiedziała twój mąż wróci z Syberii a mojego już nie ma.

Adam

wrz 072015
 
Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Po pobycie w szpitalu nie wróciłem do swojego oddziału tylko wysłali mnie do miejscowości Wapienniki niedaleko Kielc, gdzie trafiłem do oddziału wartowniczo-ochronnego. Był to oddział dla żołnierzy, którzy po wyjściu ze szpitala nie byli jeszcze w pełni zdrowi aby pełnić służbę w swoich macierzystych jednostkach. Bardzo kulałem jeszcze po mojej ranie i dlatego mnie tam też skierowano. Chodziłem o laskach ale wojsko to wojsko. W tej jednostce był taki mini-szpital, gdzie ciągle leczyli żołnierzy, którzy byli jeszcze nie całkiem zdrowi ale mogli już pełnić wartę.
Nasze koszary były to dwa budynki wybudowane jeszcze za czasów carskich. A trzeci budynek wybudowali w 1938 roku. Mnie zakwaterowali w nowych koszarach. Pełniliśmy ochronę 5-ciu dużych magazynów. Było 6 kompanii ochronnych. Do wart byli specjalnie szkoleni żołnierze. Nie mogli mnie na wartę wysłać, bo nie mogłem chodzić – to dali mi funkcję dowódcy warty. Wolałbym być zwykłym wartownikiem i bym się jakoś przeczołgał z tą moją nogą po terenie wyznaczonego posterunku. A tak jako dowódca była to bardzo duża odpowiedzialność. Miało się dwóch rozprowadzających żołnierzy, którzy rozprowadzali wartę na posterunki a ja od czasu do czasu ich kontrolowałem. Tam można było dobrze kontrolować, bo przed każdym z magazynów stały słupy i światło padało na ziemię, tak że było widać pilnującego żołnierza. Warty były tak rozstawione, że jeden wartownik musiał widzieć drugiego i się nawzajem ubezpieczać. Nie mógł się oddalić spod światła. Było to niebezpiecznie zadanie, bo co rusz, któregoś z wartowników zabili. Dlatego każdy pilnował swojego posterunku i nigdzie się nie oddalał.
Z Kielc kiedy już wyleczyli moją nogę wróciłem do jednostki do Leszna, a stamtąd trafiłem do Brodów.
Do Brodów przyjechaliśmy 10 lipca 1945 roku. Jechaliśmy przez Międzyrzecz Wielkopolski. Wtedy rosyjskie komendy dawały rozdział nad Odrą naszemu Polskiemu Wojsku. Rosyjska komendantura była w Pomorsku, Będowie i z początku także Brodach. Najwięcej rosyjskich żołnierzy było w Pomorsku ale to była inna jednostka wojskowa i stacjonowała w pałacu, gdzie teraz jest szkoła.

W Brodach było sporo niepoczciwych ludzi tzn. Ukraińców, ponieważ gdy hitlerowskie wojsko maszerowało na Rosję to wcielało też do Wehrmachtu Ukraińców. Oni później uciekali z Niemcami aż do Berlina. Po przegranej wojnie wracali z powrotem na Ukrainę a wtedy ich Sowieci wyłapywali i przydzielali do pracy na roli na Ziemiach Zachodnich.

Brody jakie zastałem w lipcu 1945 roku były mocno zniszczone. Około 1/3 domów była spalona.

Niemcy, którzy jeszcze mieszkali w Brodach byli ogólnie nastawieni dobrze do Wojska Polskiego. Chociaż było bardzo niebezpiecznie. Zagrożenie było ze strony wszystkich czy to Polaków, Ruskich, Ukraińców czy Niemców. Większość była przyjaźnie nastawionych, a niektórzy tylko czekali, żeby człowiek się odwrócił i strzelić mu w plecy.

Razem ze mną w oddziale, który przyjechał 10 lipca 1945 roku do Brodów było około 10 żołnierzy. Był wśród nich na pewno Jan Łukasik, plutonowy Skiba, niestety imienia nie pamiętam i komendant porucznik Edward Szlapiński. Pozostałych nazwisk niestety nie pamiętam. Żołnierze często się zmieniali. Kto podpadł albo zapił to go za karę odsyłano do Leszna.

Z tych około 10 żołnierzy co ze mną przyszli to prawie wszyscy się wymienili.
W drugiej racie do Brodów przyszli: Grudzień, Pyrka, Pluto Wacek, Lisik, Radziuszko, Kozik i Tadzio Lada.
W trzeciej racie był Hapanowicz, który później wyjechał do Kanady.

W Brodach pozwolono żołnierzom zająć sobie domy, żeby po zwolnieniu do cywila mogli się tu osiedlić. Ja także zająłem sobie dom i sprowadziłem tu swojego ojca z Woli Mysłowskiej, żeby pilnował mojego domu.

W lipcu 1945 roku w Brodach spotkałem mojego znajomego Jana Kamolę z Woli Mysłowskiej, o którym wszyscy myśleli, że nie żyje. Kamola był przez całą wojnę, od 1939 w niewoli u Niemca, który był piekarzem. Tam pracował w piekarni i nauczył się zawodu piekarza. Gdy wracał w 1945 roku do domu to spotkał swojego brata, który był w wojsku i znajomych z rodzinnej wioski, przez co został w Brodach. Na początku obaj bracia byli w Brodach i piekli chleb, a później sam prowadził piekarnię naprzeciwko sklepu.

W Brodach byłem do początku września. Później z powrotem trafiłem do jednostki w Kielcach skąd wozili nas do zwalczania Banderowców. Ładowali nas na samochody i wozili do ochrony ludności polskiej.

Starzy żołnierze, którzy byli tam od początku wojny opowiadali o bohaterskiej kompani minerów którzy rozminowywali ładunki pozakładane przez Ukraińców. Na początku było ich 800 żołnierzy a zostało na końcu 18. Część wybili Ukraińcy a reszta zginęła na minach. Oficerowie polscy i rosyjscy bardzo szanowali tych 18 żołnierzy lepiej jak innych oficerów. Następnie przyszedł rok 1947 i zwolnili mnie do cywila.

W wojsku byłem 2 lata i 9 miesięcy z czego prawie dwa lata walczyłem przeciwko bandom UPA.

Z wojska wróciłem do swojej rodzinnej Woli Mysłowskiej, gdzie wziąłem ślub z Marianną. Na początku 1948 roku razem z młodą żoną wyjechaliśmy do Brodów, gdzie miałem już wcześniej zajęty dom i gospodarstwo. Zaczęliśmy wspólne życie. Utrzymywaliśmy się z rolnictwa.
Oboje z żoną w dużej mierze w okresie PRL-u działaliśmy społecznie w życiu wsi. Żona udzielała się w Kole Gospodyń Wiejskich a ja w Kółku Rolniczym (Samopomoc Chłopska). Do tego zostałem wybrany jako radny do rady powiatu. Byłem także w ZSL-u.
Urodziło nam się troje dzieci. Córka Alina została nauczycielką. Straszy syn Andrzej nauczycielem akademickim we Wrocławiu a młodszy Albert bankowcem w Zielonej Górze.
W latach 90-tych przeszliśmy z żoną na emerytury rolnicze przez co musieliśmy zdać ziemię. Pomimo braku swojej ziemi to jeszcze przez parę lat na emeryturze zajmowałem się rolnictwem. Wydzierżawiłem kawałek łąki i pola albo wypasałem krowy na nieużytkach.

W 2006 roku, gdy byliśmy z żoną już schorowani to postanowiliśmy za namową dzieci sprzedać dom w Brodach i kupić mieszkanie w Zielonej Górze, żeby było bliżej do lekarzy a dzieci mogły nas w każdej chwili odwiedzić i pomóc. Mimo, że nie mieszkam w Brodach już kilka lat to pozostały piękne wspomnienia z tych prawie 60-ciu lat, które tam przeżyłem.

Henryk Bytniewski zmarł 25 sierpnia 2013 roku w wieku 90-ciu lat. Był osobą, którą w Brodach każdy zna i szanował. Serdeczne podziękowania dla żony Marianny za uzupełnienie niektórych faktów i dat.

Adam

sie 302015
 
Henryk Bytniewski

Henryk Bytniewski

Zawieźli nasz oddział do Łodzi. Wjechaliśmy do tego włókienniczego miasta 22 stycznia od strony Warszawy. Rozlokowali nas koło więzienia w dzielnicy Garbarnia (Radogoszcz). W głównym budynku więzienia z czerwonej cegły, gdzie była mordownia więźniów prawdopodobnie przed wybuchem wojny mieściła się farbiarnia sukna. Obok więzienia był cmentarz. Nas postawili na drodze między tym cmentarzem a więzieniem. Wzdłuż cmentarza było getto żydowskie. Zresztą część cmentarza była w granicach getta. Łodzianie nazywali getto „fabryką”. Gdy Żydzi podczas okupacji hitlerowskiej chcieli rozmawiać to stali do siebie tyłem, bo Niemcy obserwowali ich przez lornetki i jak zobaczyli, że ktoś normalnie rozmawia to zaraz brali go do tego więzienia a tam wykańczali wszystkich.
Historia więzienia na Radogoszczu jest bardzo tragiczna.
Dzień przed wyzwoleniem przez Armię Czerwoną Niemcy zabili blisko 1500 więźniów. W nocy z 17 na 18 stycznia 1945 r., po północy Niemcy wtargnęli do cel na parterze i rozpoczęli rzeź przy użyciu bagnetów i strzałów z pistoletów. Po wymordowaniu wszystkich na parterze przenieśli się na III piętro. Tu zarządzili zbiórkę więźniów, którym kazano zbiegać w dół na dziedziniec. Na schodach ustawiono gotowy do strzału karabin maszynowy, który rozpoczął ogień, gdy ukazali się pierwsi więźniowie. Więźniowie widząc zbliżających się oprawców rzucili się do kontrataku. Wobec oporu więźniów Niemcy postanowili dokończyć masakry poprzez spalenie budynku. Prawdopodobnie ocalało tylko 30 więźniów. Stos trupów była aż do pierwszego piętra a na samym spodzie mimo tęgich mrozów to po paru dnach sączyła się jeszcze krew. Były wtedy straszne mrozy. Temperatura spadała nawet do -32 stopni mrozu nad ranem, dlatego nikt nie chował tych ciał. Dopiero w lutym zaczęli je grzebać.
Po paru dniach wykopaliśmy ziemianki przy tym cmentarzu i co parę dni Rosjanie przypędzali esesmanów, którzy ukrywali się po lasach. Byli to esesmani specjalnie szkoleni do mordowania. Mnie, ponieważ nie paliłem papierosów wyznaczyli do pilnowania terenu więzienia. Słabo wykonywałem swoje obowiązki, bo litowałem się nad mieszkańcami Łodzi, którzy przychodzili szukać szczątek swoich bliskich. To był straszny widok. Wojna to straszna rzecz. Niektórzy żołnierze dostawali szału jak widzieli tyle trupów i trzeba było ich siłą do szpitala zaprowadzić. Ja się na takie widoki uodporniłem, może przez to że często tam bywałem.
Codziennie przywozili do więzienia komisje międzynarodowe, żeby oglądali jak Niemcy „zlikwidowali więzienie”. Ostatnia komisja była żydowska i przyjechała w lutym. W międzyczasie zaczęli grzebać pomordowanych więźniów. Napędzili głównie Niemki, bo młodzi chłopcy, nawet 12 letni byli angażowani w wojnę i szli z frontem w Hitlerjugend, które kopały groby.
Łodzianie bardzo źle wspominali czasy okupacji a esesmanów nazywali „sukinsynami”. Po południowej stronie więzienia Niemcy wybudowali kościół, ale go nie dokończyli. Esesmani urządzali sobie w tym niedokończonym kościele co sobotę bal. Spędzali tam Polki, które jeszcze nie uciekły i kazali im tańczyć.
Podczas okupacji niemieckiej w Łodzi trzeba było wywiesić na drzwiach wejściowych kartkę, kto mieszka w domu, jaki ma zawód i jaki rocznik. A jak ktoś wtedy uciekł i nie zgadzał się stan osobowy z kartki to mordowali w odwecie całą pozostałą rodzinę. To były straszne opowieści Łodzian. Wtedy myślałem, że tam gdzie mieszkałem było źle (Wola Mysłowska) ale to co Łodzianie opowiadali, co oni przeżyli podczas okupacji, to była katorga.

22 albo 23 lutego 1945 roku wyjechaliśmy z Łodzi. Moją baterię wysłali pod Wałcz. Tam nas przetrzymali tydzień i ruszyliśmy do Kołobrzegu. Widocznie taki był cel dowództwa. Stamtąd 19 marca przenieśli nas do Krosna Odrzańskiego, ponieważ była tam przeprawa przez Odrę. Następnie przetransportowano naszą jednostkę pod Wrocław, gdzie mieliśmy zapobiec ewentualnym próbom przedarcia się sił niemieckich z Wrocławia w kierunku Poznania. Później przeszliśmy w dorzecze rzeki Bóbr (niem. Bober). Tam znowu nas przetrzymali przez tydzień ale już nie w ziemiankach tylko wojsko sowieckie użyczyło nam namiotów.

2 maja nasz dowódca wysłał nas pięciu żołnierzy na zwiad, żeby porwać jakiegoś Niemca na „język”. Pech chciał, że mieliśmy w oddziale tzw. „granatowego policjanta”, który szpiegował dla Niemców. Ten „granatowy policjant” poszedł z nami na zwiad. Nieświadomi zagrożenia ruszyliśmy wykonać rozkaz dowódcy. „Granatowy policjant” tak nas poprowadził, że znaleźliśmy się w samym środku niemieckiej zasadzki. Gdy zorientowaliśmy się, że zostaliśmy zdradzeni Niemcy zasypali nas gradem pocisków fosforowych. „Granatowy policjant” uciekł. Ja zostałem ranny w prawą nogę. Drugi kolega był również ciężko ranny. Henryka Miłosza spod Ryk zabiło na miejscu. Utkwiło mi to nazwisko, bo miałem brata ciotecznego, który nazywał się Miłosz. Tylko jeden kolega wyszedł z zasadzki bez szwanku. Rany po pocisku fosforowym powodują straszny ból i bardzo źle się goją. W wojsku była taka zasada, że podczas zwiadu nie można było zostawić zabitego tam gdzie poległ tylko trzeba było go zanieść do jednostki. Na zmianę pokaleczeni nieśliśmy ciało Henryka Miłosza. Co innego gdy szło natarcie, wtedy trupów było więcej i jednostki tyłowe się nimi zajmowały.
Po przybyciu do swojej jednostki przewieziono mnie do szpitala okręgowego w Łodzi. W mojej szpitalnej sali było 14 rosyjskich żołnierzy i 4 Polaków. Wszyscy byliśmy ranni po pociskach fosforowych. W szpitalu w Łodzi byłem 17 dni i tam też zastał mnie koniec wojny. Leczono mnie specjalną radziecką maścią. Była to naprawdę dobra maść. Miała złoty kolor. Sowieci nie mieli za dobrej opieki medycznej w czasie wojny ale za tą maść to należy ich pochwalić.
Z kolei drugi ranny kolega aż 6 tygodni leżał w szpitalu i tak na końcu zmarł, bo miał za dużo ran i cały był zatruty fosforem.
W czasie pobytu w szpitalu moją jednostkę z dorzecza Bobru przeniesiono do Leszna.

 

Adam

sie 212015
 
3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

Te wspomnienia powinny być już dawno opublikowane a niestety ponad 2,5 roku przeleżały na dnie szuflady. Chyba teraz nadszedł czas aby je upublicznić. W nadchodzącym tygodniu będzie przypadać druga rocznica śmierci bohatera tych wspomnień, który był przedostatnim żyjącym osadnikiem wojskowym z Brodów.

Zimny ale słoneczny piątek 2 listopada 2012 roku. Przytulne mieszkanie w jednym z bloków w Zielonej Górze.

Wojna to straszna rzecz i najlepiej, żeby nigdy więcej się już nie wydarzyła.

Nazywam się Henryk Bytniewski i urodziłem się 10 czerwca1923 roku w Woli Mysłowskiej. Wola Mysłowska zarówno przed wojną jak i teraz należy do powiatu łukowskiego w województwie lubelskim. Moi rodzice Józef i Stefania mieli oprócz mnie jeszcze córki Reginę (1918) i Krystynę (1921) oraz synów Roberta (1925), Zenona (1928), Jana (1933) i Bogdana (1940).

Nasza rodzina przed wojną utrzymywała się z około 10-cio hektarowego gospodarstwa.

12 września 1939 roku wycofujące się polskie wojsko dostało się w niemiecką zasadzką niedaleko Woli Mysłowskiej i przez całą noc próbowało się wydostać w kierunku Warszawy. Z odgłosów wybuchów i strzałów, które wtedy słyszałem można wnioskować, że była to bardzo duża bitwa.

Od 12 września Wola Mysłowska znalazła się pod okupacją hitlerowską. Były to ciężkie czasy dla Polaków. Panował ciągły terror i strach. Trzeba było oddawać dużą część plonów i mięsa Niemcom. Kto się nie dostosował albo nie chciał oddać to go Niemcy publicznie wieszali albo rozstrzeliwali. Żydów w większości wywieźli do Oświęcimia albo Majdanka. Każdy powód dla Niemców był dobry aby zabić Polaka. Pamiętam taką sytuację z rodziną Kamolów. Zresztą Jan Kamola po wojnie był piekarzem w Brodach.

Niemcy przyjechali i zrobili obławę wokół domu rodziny Kamolów, bo dostali donos, że posiadają broń. Wypędzili całą rodzinę przed dom i rozstrzelali ojca oraz jednego z braci.

Od 1940 roku zaczęły się wywózki na roboty przymusowe do III Rzeszy. Ja miałem już 17 lat i byłem za stary żeby chodzić do szkoły ale za to w sam raz, żeby mnie wywieźć na roboty.

W związku z tym zatrudniłem się w byłym majątkowym gospodarstwie, które przejęli Niemcy. Pracowałem tam w mleczarni. Z tego majątku Niemcy tak samo zabierali zboże i mięso.

W czasie okupacji Niemcy sezonowo zatrudniali mnie także do wyrębu lasu. Ścinaliśmy takie drzewa, które miały po 3 metry obwodu w pniu. Takich grubych drzew nie ścinało się piłami tylko leśniczy przywiózł specjalne kliny zrobione z osi wozów, bo to była dobra twarda stal. Do tych klinów były też specjalne kleszcze i jeden trzymał kleszczami klin a drugi bił młotem. Tymi klinami wyrąbywało się w pniu 30 centymetrową wyrwę, aż drzewo się przewróciło. Takim sposobem z okolicy zniknęły najpiękniejsze stare drzewa.

22 lipca 1944 roku do Woli Mysłowskiej weszła Armia Czerwona. Walk żadnych nie było, bo Niemcy zawczasu się wycofali. Rosyjscy żołnierze zachowywali się przyzwoicie. Nie słyszałem o gwałtach, kradzieżach czy morderstwach. Po oswobodzeniu nas z okupacji niemieckiej zaczęto powoływać do wojska młodych mężczyzn z roczników 1921-25.

8 sierpnia 1944 roku utworzono 2 Armię Wojska Polskiego jako związek operacyjny Ludowego Wojska Polskiego. Jednak właściwe formowanie armii zaczęło się 20 sierpnia 1944 roku. Mnie do Wojska Polskiego powołano na początku września 1944 roku.
Służyłem w 3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej. Były tam dwa pułki lekkiej artylerii i jeden pułk ciężkiej. Ja trafiłem do artylerii ciężkiej. Zgromadzono nas w Głusku pod Lublinem skąd późniejszy mieszkaniec Brodów porucznik Franciszek Łukowski odprowadził nas rekrutów do majątku w Nałęczowie. Tam nas przeszkolono. Jednym z oficerów szkolących był wcześniej wspomniany porucznik Łukowski.

Tam w trybie przyspieszonym skończyłem szkołę podoficerską. W okresie wojny było wszystko przyspieszone. Nas szkolili 6 tygodni a po wojnie w Toruniu szkoła podoficerska trwała 3 miesiące. Następnie chcieli mnie wysłać do Rosji do szkoły oficerskiej ale się nie zgodziłem na to. Krążyły plotki, że kto pojedzie to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. W Armii Polskiej bardzo brakowało kadry oficerskiej i podoficerskiej stąd też naciski na szybkie szkolenie rekrutów. 15 października 1944 roku złożyliśmy uroczystą przysięgę.

Po szkoleniu wyruszyliśmy na front. Była to połowa stycznia 1945 roku.

 

Adam

lip 112015
 
Źródło zdjęcia pixabay.com

Źródło zdjęcia pixabay.com

Ogiery co roku jakiś czas były w Blumberg
Stacjonowali w restauracji „Alte Schänke” – regularnie z miejscowości wzorowe konie wybierano do Wehrmachtu

Kiedy byłem małym chłopcem, to Reichswehra kiedyś ćwiczyła u nas we wschodniej części powiatu Crossen przekraczanie rzeki. Artyleria pojechała na północny brzeg Odry i symulowała przygotowania artyleryjskie do ataku na śląską stronę rzeki. Potem piechota i kawaleria dokonała zmiany brzegu. Ten oddział prawdopodobnie obejmował także Pułk Ułanów z sąsiedniego miasta Züllichau. Na mnie wrażenie wtedy zrobiły konie, które na długiej wodzy przekraczały za pontonami Odrę. Skąd jednak jednostki Cesarskiej Armii Pruskiej a później Reichswehry i Wehrmachtu wzięły tyle koni? W 1939 r. dywizja piechoty Wehrmachtu głośno i w silny sposób posiadała 1743 koni wierzchowych, 2100 lekkich i 999 ciężkich koni pociągowych. Nawet jako chłopiec mogłem na podstawie przeżyć w mojej rodzinnej miejscowości odpowiedzieć na pytanie o pochodzenie koni: ze stadniny, a zwłaszcza od rolników. Od czasów Reichswehry byłem świadkiem corocznego zabierania źrebaków i roczniaków. Tutaj komisja kupowała wybrane młode konie. Zwierzęta te następnie zabierano z chłopskich stajni wiejskich do Remonteschulen, gdzie były przygotowywane do służby wojskowej. Tak więc, w rodzinnych gospodarstwach w Brandenburgii hodowla koni o zadowalającej jakości była możliwa już za pruskiego króla Fryderyka Wilhelma II. W 1788 roku doprowadził do założenia stadniny w Neustadt nad Dosse. Najpierw próbowano hodować tam rasowe, szybkie i silne konie pełnej krwi angielskiej i arabskiej na potrzeby reprezentacyjne i kawalerii. Położone w niej nadzieje nie doszły do skutku tak jak się tego spodziewano. Dlatego takie rasy ogierów Trakehner, Hannoveraner, Holsteiner i Oldenburger spełniały wymagania rolnictwa. Ogiery z wyżej wymienionych ras, w moich dziecięcych i młodzieńczych latach, każdego roku przez kilka miesięcy stacjonowały w stajni przy gospodzie Wilhelma Keßlera, a później nazwana „Alte Schänke”. 

Mam w pamięci nazwiska stajennych Gräske Müller i Ottenberg. Gräske był z Groß-Blumberg, gdy karczma była jeszcze własnością Wilhelma Keßlera. Stajenni Müller i Ottenberg przyszli zza Odry, tak jak rodzina Voerkel, która prowadziła gospodę pod nazwą „Alte Schänke”. Codziennie rano, niezależnie od pogody, obowiązkiem stajennych znajdujących się w wiosce były przejażdżki konne na dwóch ogierach, aby zapewnić ogierom niezbędny ruch. Ojcowie niezliczonych źrebiąt zachowywali się zwykle dość energicznie i dziko. Dlatego jeździec często miał pełne ręce roboty, aby je ujarzmić. Ogiery po dwóch trzech godzinach wracały do stajni zlane potem i były rzeczywiście spokojniejsze. Oba zwierzęta chciał być wytarte, wyczyszczone i nakarmione. Następnie rozpoczynał się prawdziwy cel ich istnienia – krycie. Klacze rasowe z rują były naturalnie nie tylko we wsi, ale bardzo często wiele kilometrów z okolicy. Ten kto oczekiwał potomstwa (koni) z nie najlepszych matek był na złej drodze. Oprócz niektórych większych rolników, którzy mieli pojecie o koniach to najczęściej drobni rolnicy (biedni) kupowali konie niewiadomego pochodzenia od wędrownych handlarzy, które były „starymi kosiarkami” i mało warte. Tak pamiętam młodego rolnika, który rozpoczął nową hodowlę i kupił niewyrośniętą klacz z oklapłymi uszami rasy Rotschimmel. Po źrebaku można było rozpoznać rasę ojca ale wady miało po matce. Więksi rolnicy mieli klacze czysto rasowe z rodowodem Trakehner. Chcieli silnego konia do pracy w polu, aby mógł ciągnąć nowy, ciężki sprzęt. Ogier rozpłodowy Hannoveraner lub Oldenburger nadawał się do tego w pełni. Tak wyszło, że wałach miał długie nogi i był kościsty z nieproporcjonalnie zbyt dużą głową i krótkim kłębem. Nadawał się do pracy ale nie był piękny. Jeszcze o innych takich „mieszankach” mogę opowiedzieć. Ale to naprawdę nie jest moja sprawa. Raczej chciałem opisać w 1984 roku stadninę, która była częścią życia naszej wsi. Więc napisałem do Rady miasta Neustadt (Dosse) i poprosiłem o wszelkie istniejące informacje o stadninie. Rzeczywiście okazało się daremne. I nawet nie otrzymałem odpowiedzi. Cóż spróbowałem ponownie w zeszłym roku. I oto po kilku dniach dostałem piękny list od kierownika biura z informacją , że przekazał mój list do stadniny. Stamtąd szybko otrzymałem ilustrowaną broszurę, która pochodziła z czasów NRD, ale jej zawartości odzwierciedlała to, czego się spodziewałem. Z przykrością stwierdził, że w znacznym stopniu zaniedbano rozszerzenie działalności stadnin nad Odrą. Niemniej jednak mam nadzieję, że czytelnikom podobały się wspomnienia z czasów gdy jedno- lub dwukonne „silniki owsiane” były tak ważne jak dzisiejsze 75 lub 100 KM pod maską. Być może jeden albo drugi żyjący jeszcze rolnik czytając ten artykuł w myślach zatęskni za czarnym lub brązowym, w tym czasie Liese lub Lotte.

Tłumaczenie artykułu Kurta Kupscha, nieżyjącego już niemieckiego historyka – amatora, który zgłębiał regionalną historię. Artykuł został opublikowany w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse.

Tłumaczenie Adam i Janusz

cze 132015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Ojciec jako zdemobilizowany żołnierz, w lipcu 1945 roku otrzymał skierowanie do pracy „na zachodzie” na stanowisku kierownika gorzelni w Sycowicach i to było bezpośrednim powodem naszej przeprowadzki. Przyjechaliśmy do Sycowic i zamieszkaliśmy w domu nr 53 znajdującym się naprzeciwko gorzelni w którym dzisiaj zamieszkuje Grażyna Lipińska, a poprzednio jej ojciec Szulc.
Niemieckim właścicielem domu w którym mieszkałem w Sycowicach był Fric Salle . Przed wojną w domu tym na parterze funkcjonował bardzo duży sklep w którym można było kupić praktycznie wszystko. Po wojnie te sklepowe tradycje zostały podtrzymane i sklep funkcjonuje do dnia dzisiejszego.
Przeprowadzka odbywała się po kolei, najpierw w lipcu przyjechał Ojciec, następnie dwaj bracia, a w październiku roku 1945 dojechała moja Matka wraz ze mną. Sycowice były już zasiedlone przez 27 rodzin których nazwiska i miejsca zamieszkania doskonale pamiętam.
Dzisiaj to już historia, ale warto wiedzieć skąd pochodzili pierwsi osadnicy. Otóż Grablisowie, Gąsiewscy Butrymowicze, Piaseccy byli repatriantami z wileńskiego z okolic Lidy, Sobolewscy i Gimonowie również z wileńskiego z okolic Troków, a Żebrowscy z okolic Oszmiany.
Skiba pochodził spod Cybinki, a Walczak spod Berlina. Obaj byli Polakami pracującymi od lat w Niemczech. Baczyński, Błaszczyk i Graczyk pochodzili z poznańskiego, Kociembowie z lubelskiego, Puszkarscy z Warszawy. Byli też Rusieccy, Karpowiczowie, Muchowie, Pietrusewiczowie, Mackiewiczowie, Makowscy i Zubowiczowie.
Sołtys w swoim domu zgromadził ocalałe przedmioty codziennego użytku i całą stertę pierzyn. Wszyscy przesiedleńcy z chwilą pojawienia się w Sycowicach „obdarowywani” nimi byli na „dobry początek”.
W październiku roku 1945 zamieszkiwało w Sycowicach jeszcze kilka rodzin niemieckich. Byli skoszarowani w trzech budynkach naprzeciwko leśniczówki przy drodze do Nietkowic, ponadto w gorzelni mieszkał aparatowy Engel wraz z żoną. W jednym z domów /obecnie własność rodziny Kiszków/ zamieszkiwał wraz z młodą Niemką i jej matką młody Jugosłowianin który był tzw. robotnikiem przymusowym.
W dworku tuż przy gorzelni kwaterowali żołnierze Rosyjscy z jednostki wojskowej stacjonującej w Ciborzu. Wśród nich byli zarówno mężczyźni jak i kobiety nadzorujący stada zagrabionych owiec, krów i koni. Ich zadaniem było zaopatrywanie macierzystej jednostki w mięso i mleko. Zwierzęta te były łupami wojennymi i w większości wybijano je na bieżąco.
Ciekawie przedstawiały się w roku 1945 na terenie Sycowic obiekty użyteczności publicznej i bez wątpienia dzisiejszy wizerunek wsi jest znacznie uboższy. Otóż były dwie restauracje, kawiarnia /w centrum wsi w pobliżu obecnego domu Państwa Góreckich/, sklep wielobranżowy /Fric Salle/, sklep kolonialny aktualnie dom Państwa Gryszków/, dwie piekarnie, z których jedna zlokalizowana była na narożniku po prawej stronie przy skrzyżowaniu drogi wojewódzkiej i drogi gminnej prowadzącej do Państwa Bakalarskich.
W drugim narożniku skrzyżowania tych dróg po przeciwnej stronie znajdowała się poczta, był również zakład produkcji mebli /obecna remiza strażacka/, stolarnia /Krug/, stacja benzynowa /koło posesji Pana Czepukojcia/ i kuźnia /obok domu Państwa Kusiowskich/ .
Należy przyznać, że Niemcy mieli dosłownie wszystko co potrzebne było do codziennej, wygodnej egzystencji. Warto również wiedzieć o czym powiedzieli nam przebywający jeszcze we wsi Niemcy, że Sycowice pełniły również funkcję wsi letniskowo wczasowej dla mieszkańców Berlina. Było wielu berlińczyków którzy pobudowali tu swoje domy na okres urlopowo wakacyjny. Dwa razy w tygodniu przyjeżdżał z Berlina samochód ze świeżymi warzywami i zaopatrzeniem.
W tych pierwszych dniach wolności nie obyło się też bez tragicznych i nie wyjaśnionych do dzisiaj wydarzeń. W dniu 7 listopada 1945 roku zginął w swoim mieszkaniu od postrzału z pistoletu, pochodzący z poznańskiego pierwszy sołtys Sycowic o nazwisku Baczyński. Warto wspomnieć w tym miejscu, że wszyscy sołtysi w sąsiednich wsiach pochodzili również z poznańskiego Baczyński zamieszkiwał w sąsiadującym z nami domu który teraz zajmuje wiele rodzin, między innymi Pani Józefa Kosowicz, Jan Danielewicz i Grażyna Lipińska. W okresie przedwojennym i w czasie wojny był to dom pastora zwany pastorówką.
Jest rzeczą zrozumiałą, że w tych czasach sołtys musiał mieć ścisły kontakt z UB, Milicją Obywatelską, czy lokalną władzą administracyjną, ale był to człowiek uczynny, bardzo spokojny i zrównoważony, nie wtrącał się niepotrzebnie w sprawy zwykłych ludzi i wydawać by się mogło, że nie może mieć jakichkolwiek wrogów.
Tym bardziej nagła i niespodziewana jego śmierć była dla wszystkich wielkim zaskoczeniem. Urząd Bezpieczeństwa prowadził w tej sprawie dochodzenie, a Ojciec miał z tego powodu nawet nieprzyjemności, ale nic i nikogo nie wykryto, jednak nasze przypuszczenia w tej sprawie były następujące.
Dzień 7 listopada obchodzony był bardzo hucznie przez Rosjan jako rocznica Rewolucji Październikowej i jak to było u nich we zwyczaju, wszyscy byli kompletnie pijani. Jeden z nich prawdopodobnie udał się do domu sołtysa który był naprzeciwko dworku w którym stacjonowali Rosjanie, po to aby coś ukraść i wszedł do małej spiżarni przylegającej do kuchni. Kiedy Baczyński zaniepokojony dochodzącymi stamtąd odgłosami udał się do kuchni zaskoczył intruza, a ten frontowym zwyczajem oddał błyskawiczny strzał.
Ten strzał usłyszał mój Ojciec i natychmiast pobiegł się do pastorówki. Kiedy tam wszedł, Baczyński leżał na podłodze w kałuży krwi i właśnie umierał. Wyciągnął jeszcze do Ojca rękę i uścisnął ją, nic jednak nie zdążył już powiedzieć… .
Dwa dni później doszło do następnej tragedii ponieważ w dniu 9 listopada zginęło dwoje dzieci: Zbyszek Gąsiewski lat 7 i dziewczynka o nazwisku Zubowicz lat 9. Szukaliśmy zaginionych bezskutecznie przez kilka dni, aż w końcu na zapleczu budynku gospodarczego za domem w którym obecnie mieszkają Państwo Grzybowie pod szeroką deską takim jakby wiekiem, znaleziono chłopca Zbyszka Gąsiewskiego.
Prawie równocześnie w ruinach stolarni, dzisiejszej remizy strażackiej odnaleziono dziewczynkę. Były to czasy kiedy nie wykonywano żadnych obdukcji, a jak sobie przypominam dzieci nie miały jakichś wyraźnych śladów obrażeń.
Na początku roku 1946 miało miejsce jeszcze jedno niezwykle przykre zdarzenie. Do domu w którym jak już wspominałem u Niemek pracował Jugosłowianin, wtargnęli Rosjanie i zgwałcili młodą Niemkę w jego obecności. Napastników było kilku i biedny chłopak nic nie mógł na to poradzić. Usiłował zapalać zapałki aby rozpoznać gwałcicieli, ale trzymali go pod pistoletem i grozili zastrzeleniem.
Tuż koło kuźni obok domu w którym dzisiaj zamieszkują państwo Kusiowscy był mały ogrodzony obóz w którym przebywali robotnicy przymusowi. Z tego obozu Jugosłowianin dochodził do pracy u obu Niemek przez okres wojny. Młoda Niemka zakochała się w nim i razem z matką opiekowała w czasie okupacji, po wyzwoleniu z kolei on opiekował się Niemkami.
Rosyjska komendantura w Ciborzu przeprowadziła w tej sprawie dochodzenie, a sprawców ukarano jakimiś łagrami. Po tym wypadku zarówno Niemki jak i zaprzyjaźniony z nimi Jugosłowianin wyjechali na zachód.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 072015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Dzięki uprzejmości Cezarego Wocha przedstawiamy wspomnienia Zdzisława Kociemby, którego pamiętają starsi mieszkańcy. Pan Zdzisław Kociemba był przez pewien czas w latach 50-tych nauczycielem i kierownikiem szkoły w Brodach a także amatorsko zajmował się wywoływaniem zdjęć w ciemni, którą sam urządził. Natomiast jego ojciec był wójtem gminy w Nietkowicach.

Praca nauczyciela i motocykle były moją życiową pasją. W pracę pedagogiczną którą traktowałem jak powołanie, wkładałem wszystkie swoje umiejętności i serce po to, aby dobrze przeżyć życie. Dzisiaj z perspektywy lat mogę powiedzieć, że było ono ze wszech miar udane i spełnione. Jest koniec czerwca 2012 roku. Czerwieńsk

Nazywam się Zdzisław Kociemba i urodziłem się 3 czerwca 1932 roku w Chełmie Lubelskim. Jak łatwo policzyć kilka dni temu ukończyłem właśnie lat 80 i jak Pan widzi, jestem trochę „wiekowy”… . Moja rodzina wywodzi się jednak z poznańskiego, bo zarówno Ojciec Franciszek rocznik 1900 jak i Matka Władysława rocznik 1902 urodzili się i wychowali w Kościanie.
Moi dwaj bracia Aleksander rocznik 1928 i Jerzy rocznik 1929 również urodzili się w Kościanie, ja natomiast już na wschodnich terenach Polski czyli w Chełmie Lubelskim. Historię swojego życia dobrze pamiętam, a szczególnie pierwszy dzień mojego pójścia do szkoły, który przypadł na 1 września 1939 roku.
Pamiętam, że był to piękny słoneczny dzień wrześniowy i cieszyłem się jako pierwszoklasista z uroczystego rozpoczęcia roku szkolnego. Niestety alarm lotniczy zmienił nasze plany ponieważ nadleciały niemieckie samoloty i musieliśmy w pośpiechu opuścić teren szkoły.
Wszyscy uczniowie i nauczyciele skryli się w przygotowanych wcześniej okopach rozciągających się w pobliżu koszar. Po odwołaniu alarmu udaliśmy się do domów i tak zakończyła się dla mnie i moich kolegów inauguracja roku szkolnego w szkole podstawowej. W następnych dniach kontynuowaliśmy jednak naukę szkolną, ale była ona przerywana nalotami niemieckiego lotnictwa.
Celem tych ataków były głównie transporty kolejowe. Niemcy atakowali konwoje wojskowe oraz wojskowe transporty zaopatrzeniowe. Taka sytuacja utrzymywała się w miesiącu wrześniu przez 2-3 tygodnie, po czym nastąpiła cisza. Naloty ustały, żadne wojska do miasta nie wkraczały, a wojska polskie całkowicie opuściły Chełm i udały się na front.
W ostatnią niedzielę września nadleciał radziecki samolot transportowy, prawdopodobnie Li-2 który na małej wysokości tak, że można było dostrzec znaki rozpoznawcze, krążył dość długo nad miastem i poligonem wojskowym. Najprawdopodobniej rozpoznawał teren dla swoich wojsk, które wkrótce po tej „wizycie” wkroczyły do miasta.
Wojska sowieckie nie zajmując chwilowo koszar rozlokowały się na terenach poligonowych, co umożliwiło rodzinom wojskowym dalsze zamieszkiwanie w wojskowych blokach.
Na czas pobytu Rosjan w naszym mieście nauka szkolna została zawieszona. Wznowiono działalność naszej placówki szkolnej dopiero po opuszczeniu wojsk rosyjskich i wkroczeniu wojsk niemieckich. Niestety nauka nie trwała długo, bowiem Niemcy nakazali opuszczenie budynku szkolnego. W ciągu kilku godzin trzeba było wywieźć wyposażenie szkoły w której Niemcy urządzili dom wypoczynkowy dla swoich żołnierzy.
Kierownik szkoły Pan Germata uzyskał od Niemców pozwolenie na nauczanie, lecz bez zagwarantowania odpowiedniego lokalu. W powyższej sytuacji w różnych punktach miasta nauczanie zorganizowano u osób prywatnych. Uczniowie różnych klas nie mieli ze sobą kontaktu, bowiem każda klasa spotykała się w odrębnym lokalu. Nawet przez pewien czas uczęszczaliśmy na lekcje co drugi dzień.
W tych nienormalnych warunkach w Chełmie ukończyłem cztery klasy szkoły podstawowej. Pomimo różnych przerw w nauczaniu te cztery klasy ukończyłem w ciągu trzech lat, bo wobec dobrych postępów w nauce opuściłem drugą klasę przechodząc od razu z klasy pierwszej do trzeciej. Po przeprowadzce do Siedlisk powiat Krasnystaw kontynuowałem naukę w klasie piątej i szóstej.
Przez pierwsze pięć lat zakres przedmiotów nauczania został zawężony do języka polskiego, rachunków, przyrody, rysunków, śpiewu i religii. Wyeliminowano naukę historii i geografii, natomiast wiadomości z tych przedmiotów poznawałem na zorganizowanych tajnych kompletach .
Z podręczników szkolnych do języka polskiego, przyrody i śpiewników, Niemcy nakazali usunąć wszystkie treści i znaki patriotyczne takie jak: godło, orzeł, hymn i wiersze patriotyczne. Odtwarzanie treści patriotycznych w jakiejkolwiek formie było surowo zakazane.
Niemcy do szkół wprowadzili odpowiednio zredagowane pismo „STER”. Było ono wybitnie propagandowe, w sposób zakamuflowany propagujące niemiecką kulturę i osiągnięcia, zawierało też w ograniczonym zakresie informacje przyrodnicze i geograficzne, ale słowo polskie nigdy tam miejsca nie znalazło.
Dopiero po wyzwoleniu naszych terenów w lipcu 1944 roku, klasę szóstą ukończyłem w normalnej szkole z pełnym zakresem treści i przedmiotów nauczania.
Jak to się stało, że znaleźliśmy się na wschodzie? Otóż Ojciec w roku 1917 wziął udział w Powstaniu Wielkopolskim w którym walczył do końca za co został odznaczony Medalem Rodła. Następnie rozpoczął zawodową służbę wojskową w czasie której brał udział w kampanii roku 1920, walczył i stacjonował w okolicach: Podbrodzia, Oszmiany, Wilna i Troków.
Po zakończeniu działań wojennych jego jednostka została skierowana do Chełma Lubelskiego w której służył do roku 1939, czyli praktycznie do wybuchu wojny z Niemcami. Dosłużył się stopnia starszego sierżanta i był szefem 4 kompanii 7 Pułku Piechoty Legionowej. Dowódcą Pułku był pułkownik Dąbek późniejszy słynny dowódca obrony wybrzeża, a po jego odejściu dowódcą Pułku został major Muzyka.
Ojciec ze swoim Pułkiem we wrześniu 1939 roku wyruszył z Chełma na wojnę niemiecko-polską. Jego Pułk stoczył ciężkie boje w słynnej bitwie nad Bzurą. Była to jedyna przeprowadzona na tak dużą skalę operacja zaczepna przeciwko III Rzeszy, aż do roku 1941.
Polscy żołnierze wykazali się prawdziwym bohaterstwem, ale niestety ulegli przeważającej sile wroga któremu w pierwszej fazie bitwy zadali bardzo duże straty. Około 50 tysięcy żołnierzy wyrwało się z okrążenia i przedostało do Puszczy Kampinoskiej w rejon Warszawy, a około 100 tysięcy dostało się do niewoli.
Ojciec z żołnierzami swojej kompanii przez dwie doby ukrywał się na bagnach zanurzony w błocie po szyję. Uszedł z życiem i uratował kolegów dzięki znajomości języka niemieckiego, co pozwoliło na tłumaczenie zasłyszanych niemieckich rozmów i rozkazów.
Po powrocie do domu cudem uniknął Katynia dzięki przytomności umysłu mojej Mamy która widząc, że Rosjanie aresztują wszystkich wojskowych ostrzegła Ojca i zorganizowała skuteczne opuszczenie koszar na terenie których zamieszkiwaliśmy do czasu wkroczenia wojsk rosyjskich.
W cywilnym ubraniu i chłopskiej baranicy Ojciec przekroczył bramę koszar na konnym wozie wywożącym nasz dobytek. Dzięki temu kamuflażowi i pomocy znajomych gospodarzy którzy użyczyli konnej podwody, nie wpadł w ręce rosyjskich najeźdźców.
Na mocy porozumienia Ribbentrop – Mołotow Rosjanie opuścili wcześniej zajęte tereny Lubelszczyzny i wycofali się za Bug, a do Chełma wkroczyły oddziały niemieckie i zaczęły się ich krwawe rządy.
Ponieważ Ojcu cały czas groziło aresztowanie, wyprowadził się do Siedlisk w gminie Fajsławice powiat Krasnystaw, gdzie pracował w tamtejszym młynie jako buchalter. Jako pochodzący z poznańskiego znał dobrze język niemiecki, a właściciele młyna traktowali ten fakt jak błogosławieństwo z powodu licznych niemieckich kontroli.
Ja z Matką i braćmi do jesieni 1943 roku zamieszkiwaliśmy w Chełmie. W tym czasie zupełnie przypadkowo, po zamachu na szefa miejscowego gestapo, w czasie ulicznej łapanki został złapany i aresztowany jako zakładnik mój Ojciec, który przebywał właśnie u nas z krótką wizytą.
Po aresztowaniu osadzono Go w więzieniu na Lubelskim Zamku. W tym czasie na szefa gestapo miał miejsce ponowny zamach po którym zamachowców ujęto, a aresztowani zakładnicy zostali zwolnieni. W tej grupie był również mój Ojciec.
W roku 1944 po wyzwoleniu spod niemieckiej okupacji Ojca powołano do zawodowej służby wojskowej w szkole podoficerskiej w Lublinie. Jego wojskowa kariera została jednak przerwana z powodu tragicznego przypadku.
Otóż Polacy obejmowali koszary po wycofujących się Rosjanach którzy masowo kradli wszystko co tylko się dało. Ojciec otrzymał rozkaz zatrzymywania złodziei włącznie z użyciem broni palnej. Kiedy nadjechał samochód z łupami i Rosjanie nie chcieli się zatrzymać, Polacy otworzyli ogień i rykoszetujący pocisk uderzył Ojca w lewe ramię w którym praktycznie stracił władzę. W ten sposób została zakończona jego wojskowa służba.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Translate »
Ta strona używa ciasteczek (cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. Dowiedz się więcejRozumiem