mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

sty 172016
 
Mapa Deutsch-Nettkow

Mapa Deutsch-Nettkow(Straßburg/Oder)

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Ilse Sondermann zamieszczonego w latach 50-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”, który mówi jak Niemcy zapamiętali ostatnie chwile w swojej wiosce oraz jak na początku Polacy zagospodarowali dzisiejsze Nietkowice. Uwagę zwracają wspomnienia budynków, których już nie ma i mało kto wie, że w ogóle były. Całość napisane w duchu tęsknoty za utraconą ojczyzną.

Kiedy opuszczaliśmy naszą ojcowiznę Nietkowice w październiku 1946 r., miejscowość była utworzona dla polskich osadników wojskowych, tj. Sowieci przydzielili w tym celu tą miejscowość Polakom. Stara nazwa, najpierw odwoływała się jeszcze do ” Straßburga „, w tym czasie została zmieniona najpierw na „Nietkowiece „, a później zmodyfikowana na „Nietkowiec”.
Pierwsi polscy osadnicy przybyli w maju 1946 roku i wprowadzili się do byłych niemieckich gospodarstw i domów. W jednym po drugim domu pokazywała się biało-czerwona flaga. Stopniowo znowu rozwijało się niejako życie, naturalnie my Niemcy nie mieliśmy w tym udziału, ponieważ mieliśmy tylko wykonywać narzuconą pracę. Na działce Baldermanna powstał mały sklep. Również gospoda (Klugmann),tętniąca
życiem została otwarta. Poczta Polska rozpoczęła działalność w budynku dawnej poczty ( Laufer ). Polscy liderzy społeczności otwarli swoją siedzibę w domu Hasse (dawniej dentysty Retzlaff ). Także wkrótce rozpoczęto odbudowę wysadzonego przez wycofujące się wojska niemieckie mostu kolejowego. Widocznie linia powinna być przywrócony do pracy tak szybko, jak to tylko możliwe.
Wygląd zewnętrzny wsi w tym czasie był następujący: budynek dworca stał, ale wszystkie urządzenia zostały zniszczone. Na wejściu do wsi dom Pollacka został częściowo zniszczony przez pożar. „Zamek” był – ale podobnie jak wszystkie inne domy – całkowicie splądrowany. Gospoda „Hofekrug ” właśnie w pierwszych dniach okupacji sowieckiej stanęła w płomieniach. Z szeregu innych domów, kościół pozostał nienaruszony. Polacy przyjęli go do użytkowania jako kościół katolicki. Plebania jednak legła w gruzach. Zachowały się nienaruszone
szkoła i domy do będowskiego rogu (z wyjątkiem posiadłości Mistrza Malarza Retuscha), oraz te w koziej alei. Kuźnia Schulza była zamieszkana, ale już nie pracował tam kowal. Gospodarstwo Schmolke zostało zajęte przez osadników zza Buga. Spaliła się również „stara poczta” i dom nauczyciela Klamrotha. Piekarnia Schulza był z powrotem w pracy. Do rogu Heinrichsa wszystko było nienaruszone. Zniszczone przez pożar były sklepy spożywcze Heinricha i Junicka. Poważnie ucierpiała apteka, z której bezsensownie wyrzucano na ulicę leki, słoiki, butelki, itp. Należy odnotować także zniszczone później piekarnię Schachera, dom handlowy Raabe, dom kapitana Höhne i dom myśliwego.
Gospodarstwo właścicieli ziemskich zarządzane był najpierw przez sowiecką armię. Później stało puste i niszczało. Cmentarz w lecie 1946 roku przedstawiał smutny obraz. Groby zostały całkowicie zarośnięte przez wysokie chwasty. Jak mogą one wyglądać teraz?
Polscy osadnicy przywieźli ze sobą trochę koni, krów, świń i małych zwierząt. Ale ich liczba była ograniczona i przeznaczone były głównie do orania na ogrody,
osadnicy ograniczali się do prac w ogrodach i na działkach w pobliżu domostw. Pola w przeważającej części leżą odłogiem. Po części, jednak był również fakt, że zły podział ziemi był przyczyną zaniedbanych pól. Zaobserwowano znaczącej różnice między osadnikami z Polski(centralnej Polski) i tych z odległych obszarów.
Kiedy byliśmy w naszych Nietkowicach, ostatni raz 10 paź
dziernika 1946, czy znowu je zobaczymy?

Tłumaczenie Adam i Janusz

sty 032016
 
Pierwszoklasiści w 1933 roku z Deutsch-Nettkow

Pierwszoklasiści w 1933 roku z Deutsch-Nettkow

Przedstawiamy zdjęcie i wspomnienia szkolne Manfreda Junicka – mieszkańca przedwojennych Nietkowic, które zostało zamieszczone w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”

Są to pierwszoklasiści z Deutsch-Nettkow w 1933. Z tyłu od lewej stoi: Inge Schmidt, Ilse Retusch, Irmgard Wostrack, Bruni Backhaus, Christiel Berndt, Käthe Minke, Gerda Markwirth i Gerda Egler. Klęczą od lewej: Manfred Junick, Waltraud Sondermann, Günter Zerbe, Elli Fietze Günter Freund, Irmgard Spielberg i Helmut Schulz.

Zamieszone zdjęcie pierwszoklasistów z Deutsch-Nettkow w 1933 roku wykonano naprzeciwko tzw małej szkoły przy krzakach bzu starego cmentarza. Gdy patrze na to zdjęcie, wydaje mi się jakby to było robione wczoraj a nie dawno temu.
Stary cmentarz – był naprzeciwko nowego parku Päches – w tym czasie był to zaniedbany park, nasza idylla. Dla nas dzieci było to niesamowite, że mogliśmy korzystać z mrocznej drogi przez stary cmentarz, która była skrótem z placu szkolnego do domostw i sąsiednich ulic. W parku znajdował się kilkusetletni grobowiec. Powyżej była mała kaplica ze spadzistym dachem, która miała wymurowaną czaszkę. Można było zajrzeć do kaplicy przez kratę i przeczytać tablice z różnymi inskrypcjami. Obok kaplicy były dwa kolejne murowane grobowce. One prawdopodobnie służył zwłoką jako miejsce ostatniego spoczynku. Więcej takich miejsc nie istniało. Ponieważ inne groby były otwarte i puste, i służyły nam dzieciom jak upiorny plac zabaw. Czasami dzieci zamykały się tam dla zabawy. Bały się ze zrozumiałych względów i wołały głośno o pomoc.
Myśleliśmy, że na starym cmentarzu dawno nie chowano ludzi ale często znajdywaliśmy czaszki i duże kości Często zdarzało się, że bawiliśmy się szczątkami zmarłych i ktoś z bliskich dawno zmarłego przepędzał nas z naszych zabaw. Kiedy pastor Wolf, który przeprowadzał w małej szkole nauki przed bierzmowaniem, przyłapał nas tam na zabawie, to dawał nam potężną burę. Ale nas ledwie to dotykało. Pobożność była dla nas w tym wieku obcym słowem. Oprócz starego cmentarza, że tak powiem dla naszych stóp stała rem
iza i wieża na węże straży pożarnej. W remizie przechowywano np. katafalki. Dawniej byli tam zamykani łobuzy z miejscowości do czasu aż zostali przekazani nadrzędnym władzom.
Mieliśmy szczęśliwe beztroskie dzieciństwo w pięknej miejscowości nad Odrą .

Tłumaczenie Adam i Janusz

Pierwszoklasiści w 1933 roku z Deutsch-Nettkow

Pierwszoklasiści w 1933 roku z Deutsch-Nettkow

sie 162015
 
Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Na tym zdjęciu stoją mieszkańcy Deutsch-Nettkow (Nietkowice) urodzeni w latach 1925/26. Zdjęcie wykonano w 1933 roku kiedy mieli po około 7 lat i byli prawdopodobnie w drugiej klasie. 13 dziewczyn to Loni Wallschitzky, Annemarie Hill, Inge Kosinsky, Elli Bock, Liselotte Petzke, Inge Pfennig, Edith Schmidt, Christel Nikolaus, Irmgard Joppke, Hildegars Giese, Frieda Just, Gerda Egler i Ingeborg Freund. Również 13 chłopców, którzy nazywają się Helmut Geißler, Arthur Zerbe, Addi Schottky,Kurt Nitschack, Gerhard Deul, Kurt Fundke, Gerhard Wandke, Hans Schreck, Werner Klugmann, Warsenke, Eberhard Schmollke, König i Lothar Busch. Czasopismo „Heimatgrüße” otrzymało to zdjęcie od pani Liselotte von Stryk, z domu Petzke.

Adam

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

maj 222015
 
Kościół w Nietkowicach z pierwotnym wyglądem wieży (źródło zdjęcia: "Crossener Heimatgrüße”)

Kościół w Nietkowicach z pierwotnym wyglądem wieży
(źródło zdjęcia: „Crossener Heimatgrüße”)

Z okazji zbliżających się Zielonych Swiątek, czyli Święta Zesłania Ducha Świętego przedstawiamy tłumaczenie artykułu z czasopisma Crossener Heimatgrüsse autorstwa Dory Tschentke, która z wielką tęsknotą opisuje piękne obyczaje podczas tego ważnego święta.

Kolorowy piasek, tatarak i cienkie gałązki

Kochani Nietkowiczanie! Kiedy wiosną słońce wschodzi coraz wyżej i wyżej a pola i łany przyozdabiają się zielenią i kwiatami to urocze Zielone Świątki są nie daleko. Kto by chyba nie pomyślał w cichej tęsknocie o naszej rodzinnej wiosce z najpiękniejszymi łąkami, nasze Deutsch-Nettkow – tak nazywają to starsi.
Widzimy je całkiem dokładnie, piękne, szeroką ulicę wioski z aleją starych drzew. A w Zesłanie Ducha Świętego była kolorowo
udekorowana. Jaka była radość dla nas, dzieci, kiedy przeszukiwaliśmy las i łąki w sobotę Zielonych Świątek, przynosiliśmy najpiękniejszy piasek, ulubioną brzozę i najdłuższy tatarak! – Każdy chciał mieć najpiękniejszy odcinek drogi i udekorować swój dom. Znaleziono wkrótce biały piasek. Ale zaraz go pofarbowano na żółto i czerwono bo kolorowy piasek był lepszy od białego. I znajdywali go tylko poszukiwacze z dobrą wiedzą o ziemi uprawnej. Trzeba było przekopać sporo ziemi, i była to w większości praca dla dorosłych.
Bylismy przy znoszeniu tataraku! Całkiem na zewnątrz ” Rießgrube ” i „starej Odry ” boso wchodziliśmy na mokradła. Grube wiązki były związane, a na samym wierzchu był duży bukiet niezapominajek. W czystej wodzie płynącej do młyna na „moście owiec” oczyściliśmy nasze nogi i wróciliśmy zadowoleni do domu. Z „Bockholz” lub „Lug” braliśmy gałązki drzew.
Potem przyszedł ranek Zielonych Świątek(Pięćdziesiątnicy). Wkrótce o wschodzie słońca zaczęła się rzetelna praca. Przed każdy domem zostało zamiecione, posprzątane i podlane suche miejsca. Następnie zaczęto rozrzucanie piasku, praca, do której wymagano wielkiej dokładności. Z pomocą sznura do bielizny rozsiewano po obu stronach długiego chodnika, linie proste, następnie z innego kolorowego piasku usypano kolorowe kwadraty, które zostały połączone na górze łukiem. W środku napisano usypanym piaskiem: „Szczęśliwych Zielonych Świątek” Całość została ostatecznie ozdobiona tatarakiem. Ojciec ozdabiał
gałązkami drzwi i schody.
To było kilka godzin pracy, a na śniadaniu ciasto z posypką smakowało pysznie. Kiedy nieco później oba dzwony nawoływały do kościoła, to już najwyższy czas. Różowa sukienka i kapelusz słomkowy z wiśni były już przygotowane, i szło się po drodze w świątecznym nastroju. Ulica we wsi przedstawiała wspaniały obraz. A kolorowe paski dekoracyjne, dokładnie obcięte, ciągną się po obu stronach ulicy przez całą wieś przez dwa kilometry. Wszyscy zawsze sobie pomagali aby utrzymać tą piękną starą Zielonoświątkową tradycję, która jest symbolem naszej miejscowości.
Los zabrał nam wszystko: dom, dobytek, pozostawił nam wspomnienia. I po powrocie do domu: znajdziemy znowu gałązki, piasek i tatarak.

Dora Tschentke

Tłumaczenie Adam i Janusz

maj 082015
 
Nietkowice

Nietkowice

Pan Kazimierz Pluto w klasie VI i VII uczył historii. Młody nauczyciel, pracę w szkole podjął po zakończeniu służby wojskowej. Wysoki, postawny mężczyzna z blond czupryną, bardzo lubiany przez młodzież. Zawsze pogodny, wesoły, zawsze uśmiechnięty, potrafił szybko nawiązać świetne relacje z młodzieżą, przy zachowaniu – z ich strony – pełnego szacunku i podziwu dla Jego osoby. Bardzo życzliwy, służył pomocą w każdej sytuacji. Mieszkał w Brodach. Do szkoły w Nietkowicach dojeżdżał rowerem, podśpiewywał sobie wówczas lub gwizdał wesoło. Bywało, że jadąc widział mnie idącą w drodze do szkoły i proponował podwiezienie
Tragiczna śmierć tego nauczyciela była ogromnym szokiem i wstrząsem dla całej szkoły i okolicy. Oddał swoje życie ratując tonącego ucznia naszej szkoły. Sam jednak nie zdołał się uratować. Tragedia miała miejsce 1 czerwca 1959 roku – w Dniu Dziecka. Dzień ten był dniem wolnym od zajęć. Zorganizowano różne gry i zabawy. Część uczniów z klasy VI i VII wybrała się na wycieczkę do lasu i nad kanał przy tzw. „starym, spalonym młynie”. Opiekunem tej grupy był Pan Kazimierz Pluto. Na miejscu okazało się, że na taką samą wycieczkę wybrała się grupa uczniów młodszych klas, której opiekunką była inna nauczycielka – Pani Maria Urbańska. W pewnej chwili jeden z uczniów tej grupy /Lebel/, poślizgnął się i wpadł do wody. Miało to miejsce tuż przy wodospadzie. Na ratunek pośpieszył mu Nasz Pan. Uratował go, niestety – sam utonął. Miał 23 lata. Szok i wielka rozpacz. Straciliśmy na zawsze najbardziej lubianego nauczyciela. Zawsze pozostanie w mojej pamięci, jako człowiek wielkiego serca, oddany do końca sprawie wychowania młodzieży, którą lubił i ona Jego z wielką wzajemnością.
Na zdjęciu poniżej stoi przy grupie przedszkolaków, którzy odwiedzili naszą szkołę z własnym programem artystycznym, bo od nowego roku szkolnego mieli rozpocząć naukę w tej szkole. Natomiast na drugim zdjęciu – stoi w środku, obok p. Biernackiego.

1a

W scence przedstawionej na zdjęciu, chłopiec z tornistrem na plecach – to mój brat Eugeniusz (kandydat na ucznia „pierwszaka”). Wśród „widzów” jest też siostra Alicja (stoi w drugim rzędzie z białą wyróżniającą się kokardą ), a obok w pobliżu stoi p. Ostrycharczyk.

W scence przedstawionej na zdjęciu, chłopiec z tornistrem na plecach – to mój brat Eugeniusz
(kandydat na ucznia „pierwszaka”). Wśród „widzów” jest też siostra Alicja (stoi w drugim rzędzie
z białą wyróżniającą się kokardą ), a obok w pobliżu stoi p. Ostrycharczyk.

Mieliśmy także w szkole lekcje religii. Raz w tygodniu do szkoły przychodził proboszcz miejscowej parafii ks. Stefan Hura. Na początku i na końcu lekcji zawsze odmawialiśmy modlitwę „Ojcze Nasz”.
W tamtych czasach wyposażenie klas stanowiły dość wygodne, choć bardzo twarde dwuosobowe ławki, połączone na stałe z miejscami do siedzenia. Ławki miały skośnie ustawione pulpity, często pomalowane na zielono. Niektóre nawet miały te pulpity podnoszone Pod nimi było miejsce na zeszyty, książki i inne drobiazgi. Po środku pulpitu w górnej jego krawędzi, był otwór na kałamarz z atramentem. Wówczas nie było jeszcze długopisów, ani wiecznych piór. Pisaliśmy piórami tzw. „zwykłymi piórami”. maczanymi w atramencie. Takie pióro składało się z drewnianej obsadki i metalowej stalówki. Początkowo były to stalówki tzw. rondówki albo redisówki. Dość szerokie, na środku miały wycięcie w kształcie krzyżyka, pisały grubo i robiły kleksy. Z czasem pojawiały się ulepszone, lepiej piszące, ale nadal wymagały atramentu. Konieczność korzystania z atramentu była bardzo niewygodna. Kałamarze nosiliśmy codziennie w teczkach. Zdarzało się, że atrament wylał się, zalewając i brudząc zawartość teczki czy tornistra. Dopiero pojawienie się tzw. „wiecznych piór”, które posiadały gumkę lub tłoczek umożliwiający napełnienie ich atramentem spowodowało, że noszenie kałamarzy stało się praktycznie zbędne. Także wówczas pojawiły się „automatyczne ołówki” – takie, do których wkładany był rysik. Na tamte czasy posiadanie takiego ołówka to był dopiero „szpan” ! Pamiętam doskonale, że po raz pierwszy otrzymałam go od Mikołaja, jako prezent gwiazdkowy. Bardzo ważnym sprzętem w klasie była tablica. Zazwyczaj stała w rogu klasy. Była to duża czarna deska ustawiona na stojaku, przypominającym dziś sztalugi malarza. Na jednej stronie miała namalowane linie, na drugiej kratki, co ułatwiało pisanie. Z czasem te oznaczenia wymazały się .Tablica i stojak służyły również do zawieszania map na lekcjach historii i geografii. Pomieszczenia klasowe były ogrzewane piecami i zdarzało się, że nie były dostatecznie dogrzane. Musieliśmy wówczas siedzieć w kurtkach i płaszczach. W tamtych czasach zimy były ostre i mroźne. Te „niedogodności” rekompensował nam za to czas wolny po lekcjach, kiedy mimo mrozu, zabawom na śniegu nie było końca. Zimą, powrót ze szkoły zawsze wiązał się z „zaliczeniem” wszystkich górek i ślizgawek, jakie po drodze były. Skutek był taki, że w przemoczonych butach i odzieży zmarzniętej na „kość” wracało się do domu, często z płaczem „na wyrost”, żeby nie oberwać jeszcze bury i lania za taki stan. Dziś z rozrzewnieniem wspominam okres szkoły podstawowej, czas beztroskich, dziecięcych młodych lat, pełen przygód radosnych, dobrych i pewne tych mniej dobrych, które także były. Niedoskonała i ulotna pamięć zatarła je i usunęła ze wspomnień. Może to i dobrze, że tak jest, bo w życiu winny liczyć się tylko miłe i bliskie sercu wspomnienia, zwłaszcza te z lat młodości, kiedy zaczęło się dopiero zdobywać wiedzę, kształtować charakter i poznawać „uroki” życia, które były jeszcze przed nami i czekały nas w przyszłości, w dorosłym już życiu. Te wspomnienia to nie tylko nostalgia za bezpowrotnie mienionymi dzieciństwem i młodością, to też nostalgia za jakością. Myślę i mam taką nadzieję, że dziś owa jakość nie jest bezpowrotnie utracona. To moja historia, moje życie. Myślę, że takie spojrzenie „ w lustro” każdy z nas, choć kilka razy w życiu, powinien wykonać, aby przypomnieć sobie swoje źródło życia…. taką ławeczkę z kałamarzem, bo to ona miała ogromną moc poznawczą Szkoły są ważne, ale chyba zawsze najcenniejszy jest pierwszy nauczyciel, nauczycielka. Bo to oni potrafili zaszczepić w młodym człowieku prawdziwą żądzę wiedzy, nie tylko tej z podręczników. Jakże adekwatne do tego są poniżej cytowane myśli:

….. Szkoła powinna dążyć do tego, by młody człowiek opuszczał ją jako harmonijna osobowość, umiejąca żyć z ludźmi i światem…”

oraz

… Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek…”

/Albert Einstein/

Rok szkolny 1958/59 był zakończeniem mojej nauki w szkole podstawowej, tej starej szkole. Nowa szkoła była już w budowie i następny rok najprawdopodobniej rozpoczynał się już w murach nowej szkoły. W tamtych latach obowiązywała 7-klasowa szkoła podstawowa. Na zakończenie szkoły odbyło się uroczyste pożegnanie.
A oto poniżej fotografie z zakończenia pierwszego etapu edukacji.

Grupa dziewcząt VII klasy. Od prawej w I rzędzie stoją: Czesława Andrzejewska /z warkoczem/, Teresa Żyża, Maria Darul, Janina Soroka, Helena Herc, w II – Regina Wojewoda, Wanda Woźniakowska, Halina Szczurówna /to ja !/ i Alicja Kulicka

Grupa dziewcząt VII klasy. Od prawej w I rzędzie stoją: Czesława Andrzejewska /z warkoczem/, Teresa Żyża,
Maria Darul, Janina Soroka, Helena Herc, w II – Regina Wojewoda, Wanda Woźniakowska, Halina Szczurówna /to ja
!/ i Alicja Kulicka

Grupa chłopców, poczynając od prawej, od „małego” - to Franek Kolasiński, Zbigniew Bykowski, Bronisław Mulawa, Stefan Słonecki. W drugim rzędzie za „małym” stoi Jan Bajtus, Eugeniusz Soszyński, Aleksander Żyża i Mieczysław Harwat.

Grupa chłopców, poczynając od prawej, od „małego” – to Franek Kolasiński, Zbigniew Bykowski, Bronisław Mulawa, Stefan
Słonecki. W drugim rzędzie za „małym” stoi Jan Bajtus, Eugeniusz Soszyński, Aleksander Żyża i Mieczysław Harwat.

Klasa VII z nauczycielami: Alicja Sammler,Janina Sawlewicz,Antoni Biernacki i Gabriela Ostrycharczyk A to szkoła w budowie. Tutaj na zdjęciu są siódmioklasiści, nauczyciele i komitet rodzicielski.

Klasa VII z nauczycielami: Alicja Sammler, Janina Sawlewicz, Antoni Biernacki i Gabriela Ostrycharczyk
A to szkoła w budowie. Tutaj na zdjęciu są siódmoklasiści, nauczyciele i komitet rodzicielski.

Pierwsza od lewej to ja, obok p. Halina Stanek, p. Sawlewicz, p. Sammler , pomijam panienkę w środku bo to nie klasa, dalej p Ostryczarczyk i moja Mama – Helena Szczur , obok grupa dziewcząt VII klasy. W drugim rzędzie w środku p. Biernacki oraz p. Wacław Borkowski z komitetu rodzicielskiego.

Pierwsza od lewej to ja, obok p. Halina Stanek, p. Sawlewicz, p. Sammler , pomijam panienkę w środku
bo to nie klasa, dalej p. Ostryczarczyk i moja Mama – Helena Szczur , obok grupa dziewcząt VII klasy.
W drugim rzędzie w środku p. Biernacki oraz p. Wacław Borkowski z komitetu rodzicielskiego.

Nietkowice

Nietkowice

Po zakończeniu pierwszego etapu edukacji w Szkole w Nietkowicach, kontynuacja nauki odbywała się przez kolejne 4 lata w Liceum Ogólnokształcącym Nr 2 w Zielonej Górze. Zakończyła się w egzaminem dojrzałości w maju 1963 roku. Kolejny etap – to studia na Uniwersytecie Wrocławskim we Wrocławiu, na Wydziale Prawa i Administracji, podjęte w dojrzałym już wieku – bo w 1977 roku, ukończone w 1982 roku dyplomem z wynikiem „bardzo dobry” i uzyskaniem tytułu magistra. A oto życiowe motta:

Nie płacz, że to się skończyło, tylko ciesz się , że mogłaś to przeżyć”

Żadne studia nie pomogą Ci poznać prawdę. Pomogą jedynie zrozumieć, dlaczego jej nie poznasz ”

Wykształcenie to dobro, którego nic nie jest w stanie nas pozbawić ”

Halina Węgrzyn

maj 022015
 
Nietkowice

Nietkowice

Drugi szkolny budynek znajdował się niedaleko. Piętrowy obiekt o pałacowym charakterze z pięknymi szerokimi schodami. Obok pomieszczeń zajętych przez szkołę, była tam również siedziba Nadleśnictwa i mieszkanie nadleśniczego – Pana Mariana Majorka. Pałac, albo też dwór, jak nazywano ten obiekt, był położony centralnie w stosunku do pozostałych bardzo obszernych zabudowań gospodarczych, takich jak magazyny, stajnie i kuźnia, zlokalizowanych na rozległym terenie na planie czworoboku. Stanowił siedzibę i część składową majątku ziemskiego przedwojennego właściciela. Wokół było dużo zieleni, drzew i wolnej przestrzeni, na której odbywały się różne zabawy i uroczystości szkolne. Otoczenie tego budynku było wspaniałe, choć mocno zaniedbane. Cała posiadłość i otaczający ją park w okresie swojej świetności była ogrodzona. Prowadziły do niej trzy bramy wjazdowe, wykute z prętów o pięknych ornamentowych wzorach. Główna brama wjazdowa i brama wejściowa, tak jak i pozostałe bramy były osadzone pomiędzy solidnymi słupami murowanymi, wykończonymi czworobocznymi stożkami, na szczycie których znajdowały się betonowe kule. Od bramy głównej, aż pod wejście do pałacu, prowadził dość długi podjazd, wysadzany starymi kasztanowcami. Po wojnie, widoczny na zdjęciu budynek parterowy był zrujnowany, pozostały tylko szkielety murów. W latach następnych teren został uporządkowany. Cegły, podobnie jak z innych zrujnowanych i zburzonych budynków z terenu Nietkowic, były wywożone koleją na odbudowę zniszczonej Warszawy – zgodnie z hasłem: CAŁY NARÓD BUDUJE SWOJĄ STOLICĘ” Jako ciekawostkę dodam to, że i w przypadku tej szkoły, w jej pobliżu znajdował się również drugi cmentarz niemiecki, niemalże przylegający do bramu wyjazdowej z parku od strony zachodniej. Dziś teren ten obejmuje istniejący aktualnie cmentarz, jednak brak na nim śladów z przeszłości, teren został uporządkowany. Za „moich czasów” były tam groby i grobowce zachowane w dobrym stanie. Na wprost głównego wejścia z szerokimi kamiennymi schodami rosło potężne drzewo, wokół którego były ławeczki. Miło było spędzać wolny czas w cieniu tego drzewa. Najbliższa okolica umożliwiała wszelkiego typu gry i zabawy, także szkolne zawody sportowe. Sąsiedztwo sosnowych lasów dodawało szczególnych uroków i zapachów. Właśnie tam odbywały się często zajęcia z wychowania fizycznego, poznawania topografii terenu czy zabaw w tzw. „podchody”, prowadzonych przez Pana Antoniego Biernackiego. Do naszych ulubionych zabaw z piłką należała gra „w dwa ognie”, ” w „siatkówkę” i w „palanta”. Poza tym – nie tylko w szkole – graliśmy w tzw. „kiczkę” /albo inaczej „klipę”/, „wojnę” i „chłopa”. Do tych gier piłka była zbędna, wystarczył kawałek patyka lub kamyka. Ulubioną grą chłopców był „cymbergaj”. W budynku, który teraz wspominam odbywały się lekcje dla klas starszych. Przez krótki okres wykorzystywane było również jego piętro, jednak ze względu na stan techniczny, zwłaszcza stropów, zaprzestano prowadzenia tam lekcji. Pomieszczenia klasowe były przestronne i widne. Tylko w jednym, w którym okna były po stronie zachodniej, było zbyt ponuro. Słońce pojawiało się tam po południu tj. wtedy kiedy w zasadzie lekcje już się skończyły. To pomieszczenie w roku szkolnym 1958/59 zajmowała VII klasa, stąd dobrze pamiętam tamtą atmosferę. Nam to jednak nie przeszkadzało, ponieważ nasze gorące i żywiołowe temperamenty radziły sobie ze wszystkim. Dwa mniejsze pomieszczenia przy wejściu, po prawej stronie, zajmowało kierownictwo szkoły i nauczyciele /pokoje nauczycielskie/. Zlokalizowanie klas w dwóch budynkach stanowiło duże utrudnienie zarówno dla nauczycieli jak i uczniów, zwłaszcza w zimie. W trakcie przerw międzylekcyjnych musieliśmy się przemieszczać z budynku do budynku, przy czym znaczna część drogi prowadziła wąską ścieżką przez wspomniany już cmentarz, wydeptaną wśród krzaków i zarośli. W roku, w którym rozpoczęłam „legalną” naukę, nauczycielką młodszych klas i opiekunem mojej klasy była `Pani Natalia Kisiel. Kierowniczką szkoły była wówczas Pani Michalina Jurewicz. W kolejnych latach niektórzy nauczyciele odchodzili inni przychodzili. Ale byli też tacy, którzy przez cały 7-letni okres „mojej” szkoły pracowali z nami zawsze, to nasi wychowawcy. Byli to mądrzy, życzliwi ludzie, powołani do wychowywania zarówno tych zdolnych , jak i tych ociężałych. Ci najlepsi, a było ich wielu, nauczyli mnie jednego: możesz nie wiedzieć, ale musisz wiedzieć, jak się dowiedzieć. To ciągle jest we mnie. Wspominam ich z wielkim sentymentem, serdecznie i bardzo ciepło. Byli to:

– Pani Janina Sawlewicz – Pani od języka polskiego, przez jakiś czas była też kierowniczką szkoły. Pamiętam doskonale jej niewysoką, drobną sylwetkę. Wspaniała osoba, spokojna, życzliwa, cierpliwa i wyrozumiała. W znakomity sposób starała się skierować nasze zainteresowania na piękno polskiej literatury w różnych jej formach, proza, poezja, dramat. Mickiewicz i Wilno, skąd pochodziła, to były bliskie jej sercu tematy. Prowadziła z nami szkolny teatrzyk, w którym mogliśmy próbować swoich sił „aktorskich”. Pamiętam, że graliśmy „Balladynę” Słowackiego, w której grałam rolę Aliny oraz „Świteziankę” Mickiewicza. Naszymi występami były urozmaicane szkolne akademie, a także święta państwowe oraz inne lokalne uroczystości. Z przedstawieniami wyjeżdżaliśmy też do okolicznych szkół.
Pod wpływem i pieczą Pani Sawlewicz jeden z uczniów mojej klasy – Franek Kolasiński, kilkakrotnie brał udział w różnych konkursach recytatorskich, zdobywając liczne nagrody.
Poniżej zamieszczam zdjęcie „aktorów” naszej szkoły, wykonane w czasie jakiejś uroczystości szkolnej

 

Foto z przedstawienia „Książę i żebrak” Królem jest moja siostra Krysia, królewną Urszula Lebel, obok Hela Kisiel i Cecylia Andrzejewska , po drugiej stronie Janka Szyluk, Krysia Majewska i Ludka Kmita

Foto z przedstawienia „Książę i żebrak” Królem jest moja siostra Krysia, królewną Urszula Lebel, obok Hela
Kisiel i Cecylia Andrzejewska , po drugiej stronie Janka Szyluk, Krysia Majewska i Ludka Kmita

– Pani Alicja Sammler /panieńskie nazwisko Szrefel/, uczyła nas języka rosyjskiego. Wysoka, z pozoru wyniosła, zachowująca się zawsze z wielką godnością i elegancją. Budziła w nas respekt i posłuszeństwo. Lekcje z Nią przebiegały w skupieniu i uwadze. Poza nauką rosyjskiego, objętego programem, uczyła nas też śpiewania rosyjskich piosenek, grając na mandolinie i bałałajce. Było wówczas radośnie i wesoło. Mieliśmy do Niej wielki szacunek i uznanie. We wczesnej młodości, wraz z rodziną, była przez kilka lat na Syberii. Bywało, że czasem opowiadała nam, jakie mieli tam ciężkie życie.

– Pan Antoni Biernacki – Pan od matematyki, fizyki, chemii, śpiewu, w-fu. i często prac ręcznych. Przez jakiś okres był kierownikiem szkoły. Młody, stanowczy, wymagający, ale z charakteru łagodny. Najczęściej widać Go było z dziennikiem w ręku, dużą drewnianą ekierką i takim też kątomierzem. Bardzo dbał i starał się o to żeby lekcje w-fu były urozmaicone różnymi grami, zabawami na boisku i w tzw, „terenie”. Lubiliśmy to bardzo, było wesoło i fajnie. Przygotowywał nas na różne zawody sportowe, ale też i artystyczne występy okolicznościowe i akademie. Uczył nas śpiewu piosenek patriotycznych, partyzanckich i ludowych. Był naszym dyrygentem i dyrygował zawsze „na trzy”. Sztandarową piosenką była „Hej żeglujże żeglarzu”.

– Pani Gabriela Ostrycharczyk – była wychowawczynią przez 2 lata tj. 1954/55 i 1955/56, uczyła nas biologii i geografii. Była jedną z młodszych nauczycielek również sympatyczna i miła.

Halina Węgrzyn

kwi 262015
 
Nietkowice
Nietkowice

Pod koniec marca napisała do nas wiadomość Pani Halina Węgrzyn (z domu Szczur), która urodziła się oraz spędziła dzieciństwo i wczesną młodość w Nietkowicach. Pani Halina będąc już na zasłużonej emeryturze często udaje się w sentymentalne podróże w przeszłość. Ma znakomitą pamięć do nazwisk, faktów i dat. Jedną z takich podróży do swoich szkolnych lat postanowiła się z nami podzielić.

Moja „przygoda” ze Szkołą Podstawową w Nietkowicach zaczęła się, gdy miałam zaledwie 5 lat. Urodziłam się w marcu 1946 roku, jako jedno z pierwszych dzieci urodzonych w Nietkowicach, od czasu zakończenia wojny.Naukę w szkole podstawowej próbowałam rozpocząć już w 1951 roku, kiedy to „wędrowałam” śladami starszej o 2 lata siostry Krysi, rozpoczynającej właśnie naukę w tej szkole. Nieodparta chęć zdobywania wiedzy była we mnie tak silna, że po wyjściu Krysi z domu, wymykałam się ukradkiem i szłam za Nią, chowając się za drzewami, żeby mnie nie dostrzegła i nie zawróciła do domu. Takim sposobem docierałam do szkoły już po rozpoczęciu lekcji. Z trudem mogłam otworzyć sobie drzwi, ponieważ klamka znajdowała się zbyt wysoko. Jak już tego dokonałam „wsuwałam się ” po cichu do klasy, siadałam w ostatniej ławce, wyciągałam zeszyt, jakieś ołówki i czułam się bardzo poważna.
Często jednak moje „wejście” było zauważone i niestety ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu byłam wypraszana z klasy, a siostrę zobowiązywano do odprowadzenia mnie do domu. Ona nie była z tego zadowolona również, bo przeze mnie musiała opuszczać lekcje. Trwało to przez jakiś czas i podobne sytuacje się powtarzały. W końcu otrzymałam stanowczy zakaz przychodzenia na lekcje, argumentowany tym, że przeszkadzam nauczycielowi w prowadzeniu zajęć.
Wówczas nauczycielem był Pan Wacław Jankowiak, który nauczał w młodszych klasach. Nie przypominam sobie, aby moje zachowanie było naganne i mogło sprawiać kłopoty, wprost przeciwnie starałam się siedzieć cicho i uważnie. Tylko raz jeden i chyba ten fakt zaważył o moim losie, zdarzyło się, że wykonywałam jakieś rysunki w zeszycie i do korekty tej „twórczości” użyłam gumki. Była taka zielona, nazywana ”kartoflanką” i bardzo się kruszyła („myszki” wówczas nie było). Następnie chciałam z kartki usunąć jej resztki, wówczas stało się coś przeze mnie niezamierzonego, dmuchając wydałam dźwięk podobny do …. gwizdania! Pan Jankowiak bardzo się na mnie zdenerwował, zwymyślał od „smarkaczy” i „maluchów” gwiżdżących na lekcjach. Przeprowadził rozmowę z rodzicami i zobowiązał ich do bezwzględnego przestrzegania zakazu przebywania mnie w szkole. Tak mocno to przeżyłam, że do dziś pamiętam i zawsze będę o tym pamiętać. Czy zakaz był przestrzegany – chyba jednak nie, moja przebiegłość w wymyślaniu sposobów dotarcia do szkoły nie miała końca. Dążenie do zdobywania wiedzy było nie do pokonania. W tej sytuacji w następnym roku szkolnym 1952/53, już za zgodą grona pedagogicznego, jako 6-latka, rozpoczęłam „legalną” naukę, która zakończyła się ukończeniem VII-ej klasy w roku szkolnym 1958/59.
W tamtym czasie szkoła mieściła się w dwóch budynkach. Jednym z nich był stary budynek znajdujący się w pobliżu obecnej szkoły, w której niestety nie miałam sposobności uczenia się, ponieważ wówczas dopiero ją budowano . W tym budynku stawiałam pierwsze kroki, bo tu odbywały się lekcje dla młodszych klas. Teren wokół nie był przystosowany do szkolnych potrzeb, nie było żadnego boiska ani placu. Zabawy w czasie przerw odbywały się po prostu na drodze obok szkoły. Po drugiej stronie drogi znajdował się poniemiecki cmentarz. Były tam murowane grobowce i groby z żelaznymi krzyżami, przeważnie ogrodzone metalowymi płotkami. Wiosną kwitły tu białe konwalie i niebieskie przylaszczki. Była tam też budowla nazywana przez nas, o zgrozo – „trupiarnia” ! Od niej właśnie zaczynała się spora górka, bardzo przydatna – zwłaszcza w zimie. Zjazd z niej na sankach i wszystkich innych możliwych sprzętach był znakomity, ale też niebezpieczny. Na dole bowiem znajdowała się zbudowana z desek wysoka, stojąca na betonowym fundamencie wieża, służąca do rozciągania i suszenia węży strażackich. Często zjazd z górki kończył się boleśnie na ścianie tej wieży. Niewielkie podwórko należące do budynku było zaniedbane, z ruinami zabudowań gospodarczych, porośnięte krzakami i chwastami. Była to tzw. „stara szkoła”, dziś jest tam stołówka szkolna.
Wielką atrakcją było wówczas i to, że w dość bliskim sąsiedztwie szkoły mieszkała rodzina Pana Michała Akułowicza. We własnym domu, przez jakiś okres, prowadził on wiejską gospodę. Tam też można było kupić różne słodycze. Największym powodzeniem wśród dzieci cieszyły się lizaki tzw. koguciki. Czerwone, przeźroczyste, kosztowały 0,60 zł i smakowały wybornie. Były też cukierki „Raczki”, których smak do dziś pamiętam. Biegaliśmy po nie w czasie przerw między lekcjami.

Halina Węgrzyn

mar 142015
 
Nietkowice

Nietkowice

12 stycznia Armia Czerwona razem z Wojskiem Polskim ruszyły znad Wisły w kierunku Berlina. Dowództwo Operacji Wiślańsko-Odrzańskiej na czele ze sławnym marszałkiem Żukowem planowało w jak najszybszym czasie przesunąć front znad Wisły nad Odrę a nawet tym jednym rzutem dojść do samego Berlina. Zgodnie z przewidywaniami radziecki front przesuwał się szybko do przodu wyzwalając polskie miasta. Już pod koniec stycznia pierwsi żołnierze Armii Czerwonej dotarli i przeprawili się przez Odrę. Do 2 lutego 1945 roku 1 Front Białoruski złamał opór Niemców i na prawie całym odcinku frontu osiągnął Odrę. Zaczęły się walki o utrzymanie i zwiększenie przyczółków po zachodniej stronie Odry. „Czerwony Walec” Armii Radzieckiej przetoczył się także przez ówczesny Pommerzig, Groß-Blumberg, Klein-Blumberg i Straßburg/Oder.

Po okresie walk do miejscowości za frontem zaczęli napływać szabrownicy i ludzie z Centralnej Polski, którzy szukali nowego miejsca do zasiedlenia. Także z nastaniem końca wojny na Ziemie Odzyskane zaczęła napływać fala przymusowych robotników, którzy wracali z głębi Niemiec. Wojsko zaczęło ze swoich szeregów demobilizować żołnierzy, którzy także szukali nowego miejsca do życia. Ze wschodu zaczęli zjeżdżać ze swoim dobytkiem repatrianci, a z Syberii wywiezieni w 1940 roku.

Zaczęła się tworzyć polska administracja. Ludzie zaczęli uporządkowywać sprawy mieszkaniowe i majątkowe na nowych terenach. Nowych mieszkańców zaczęto rejestrować w Księdze Osadniczej Powiatu Krośnieńskiego.

Oto pierwsi osadnicy w Nietkowicach według Księgi Osadniczej (z boku podano datę przybycia).

Peplak Stanisław 20.07.1945
Zdzierny Michał 27.07.1945
Wojtkowiak Marceli 27.07.1945
Buka Kazimierz 14.09.1945
Pacek Henryk 14.11.1945
Dybowski Stanisław 14.11.1945
Mokrzecki Jan 15.11.1945
Kobusińska Julia 27.11.1945
Goszczyński Henryk 30.11.1945
Dybowski Bronisław 1.12.1945
Jurewicz Jan 1.12.1945
Potapczyk Wiktor 1.12.1945
Dziugiewicz Bronisław 1.12.1945
Lebel Józef 4.12.1945
Bykowski Longin 5.12.1945
Plewko Kazimierz 6.12.1945
Losek Stanisław 6.12.1945
Sobkowiak Edward 7.12.1945
Sobiech Władysław 10.12.1945
Smolicz Wacław 8.01.1946
Siedlec Stanisław 26.01.1946
Greczycho Stansław 29.01.1946
Mencwel Michał 11.02.1946
Dąbek Stanisław 15.02.1946
Szwal Ewa 15.02.1946
Dybowski Witold 18.02.1946
Grejciun Władysław 18.02.1946
Jurewicz Jan 18.02.1946
Messyan Jan 18.02.1946
Kalbarczyk Jan 19.02.1946
Chacz Stanisław 19.02.1946
Sękowski Leon 23.02.1946
Kalinowski Jan 23.02.1946
Cieślak Antoni 23.02.1946
Dybowski Marian 25.02.1946
Jurewicz Stanisław 25.02.1946
Stankiewicz Ryszard 25.02.1946
Antończyk Stefan 25.02.1946
Dybowski Stefan 25.02.1946
Woźniakowski Kazimierz 1.03.1946
Harwat Wiktoria 1.03.1946
Imbor Andrzej 7.03.1946
Dobrychłop Marian 7.03.1946
Dubina Miko 8.03.1946
Jankowiak Stanisław 9.03.1946
Jodłowski Jan 14.03.1946
Adamowicz Aleksander 15.03.1946
Żerkowski Józef 16.03.1946
Jarniecki Marian 18.03.1946
Gryta Stanisław 20.03.1946
Gagała Henryk 22.03.1946
Piszcz Aleksander 23.03.1946
Budz Józef 26.03.1946
Dziachan Edward 1.04.1946
Dziachan Henryk 1.04.1946
Herkaj Wanda 2.04.1946
Borkowski Wiktor 3.04.1946
Stefczuk Jan 3.04.1946
Polan Władysław 3.04.1946
Rudzionek Dymitr 7.04.1946
Słonecki Mikołaj 7.04.1946
Sękowski Władysław 8.04.1946
Szwal Stanisław 11.04.1946
Drożdżyński Bronisław 12.04.1946
Gardzis Aleksander 7.05.1946
Akułowicz Michał 13.05.1946
Kuryluk Władysław 13.05.1946
Sawlewicz Adam 14.05.1946
Marciniak Teodor 17.05.1946
Kancelarczyk Józef 24.05.1946
Antończyk Andrzej 27.06.1946

Adam

 Zamieszczone przez o 09:45
lut 132015
 
źródło zdjęcia; Wikipedia

źródło zdjęcia; Wikipedia

Z okazji tego, że w mijającym tygodniu świętowaliśmy Tłusty Czwartek chcieliśmy przedstawić satyryczną opowieść na faktach, która zdarzyła się 70 lat temu w Deutsch-Nettkow, a główną postacią w niej był jej autor Georg Schilde. Tekst otrzymaliśmy ze zbiorów Pana Władysława Sobiecha.

Jako rekompensatę dała mieszkańcom Deutsch-Nettkow kanapki z szynką – przyznałem się do tego w 1982 roku

Stało się to w miejscowości Deutsch-Nettkow nad Odrą w zimie 1934/1935. Pewnego wieczoru, my młodzi ludzie tak naprawdę nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Był wieczór rwania pierza i nie mogliśmy znaleźć żadnej dziewczyny. Nagle jeden z nas powiedział: dzisiaj u pani Michel jest rwanie pierza. Musieliśmy się tam udać. Poszliśmy do gospodarstwa i usłyszeliśmy, stojące przy oknie w kuchni, znajome głosy matek i córek.
Zastanawialiśmy się co by tu nabroić, gdy nagle zapaliły się światła w piwnicy. Widzieliśmy przez piwniczne okno dużą emaliowaną miskę wypełnioną pączkami. Musieliśmy je mieć!
Krata z okna piwnicy została zdjęta. Ponieważ byłem najchudszy musiałem zejść na dół i podać miskę do góry. Następnie radośnie się częstowaliśmy. Pączki smakowały nam doskonale. Ale nie chcieliśmy się okazać zbyt nieuprzejmi. Dlatego oddaliśmy jednego pączka w misce i zaniosłem go z powrotem do piwnicy.
Czekaliśmy pełni emocji, co się stanie, kiedy zauważą straty. Zawsze po darciu pierza jest kawa i ciasto. W końcu ożywiło się w kuchni. Wycofaliśmy się z powrotem w ciemność podwórza i obserwowaliśmy kobiety i dziewczęta jak otrzepywały swoje chusty i fartuchy. Potem znowu zapaliło się światło w piwnicy. Widzieliśmy i słyszeliśmy jak pani Michel wymachuje rękami nad głową i krzyczy
JEZU JEZU pączki znikły!
Niektóre z kobiet nabijały się. Mówiły
pani Michel z pewnością nie miała upieczonych pączków. Ale ta pokazał jako dowód, że został jeden kawałek ciasta. Jako rekompensatę dała kanapki z kiełbasą i szynką. Tego w gospodarstwie nie brakuje.
Następnego dnia we wsi dużo mówiono o zniknięciu pączków. Dziewczyny spoglądały na nas bardzo sceptycznie. Ale nikt nie zdradził niczego.
Jakieś dwa tygodnie później była w Hofekrug zabawa taneczna. Stałem przy ladzie i zamówiłem dla moich przyjaciół i siebie kolejkę wódki. Gdy obok mnie pojawiła się pani Michel, pchnęła mnie lekko w bok i powiedziała
Czy zamówisz mi sznapsa. W końcu zjadłeś pączki!
Powyższa historia była przedstawiona na spotkaniu mieszkańców Deutsch-Nettkow w1982 w Hemfurth nad jeziorem Eder. Odbyłem wtedy spacer po miejscowości z Liesbeth Engler (Buthe) i Ella Kupsch (Dohmke). Pamiętając o mojej historii kupiły pączek, uroczyście mi go wręczyły z uwagą , że to ten ostatni z miski z przeszłości. Pączek został sfotografowany kilka razy. Potem musiałem go zjeść pod nadzorem moich przyjaciół. Tak więc po 47 latach od „zbrodni” na mieszkańcach Deutsch-Nettkow zjadłem ostatniego pączka.

Tłumaczenie Adam i Janusz

Translate »