kwi 192015
 
Stanisława Mackiewicz

Stanisława Mackiewicz

Gdy front rosyjski był już blisko Wilejki to Niemcy powiedzieli wszystkim, że każdy może uciekać gdzie tylko chce. My posłuchaliśmy kolegi ojca, żeby uciekać do lasu w inne miejsce niż my chcieliśmy. Ale najgorzej jest słuchać kolegów. Najlepiej robić coś samemu. Ojca też prawdopodobnie podkablował kolega, gdy go zamknęli do więzienia. Teraz też z tym kolegą źle na tym wyszliśmy. A tam gdzie chcieliśmy my uciekać to było bezpieczniej. Rosjanie albo to byli Ukraińcy zabrali nam konia. Zresztą zabrali nam wszystko. Mieszkanie w Wilejce to spaliło się i zostaliśmy z niczym. Spaliło się mieszkanie i chlewik w którym trzymaliśmy zwierzęta. W tym chlewiku zakopaliśmy też swoje rzeczy, które także spłonęły. Za płytko je zakopaliśmy. W lesie też zakopaliśmy cenne rzeczy i jak po nie przyjechaliśmy to zastaliśmy tylko pusty dół. Ktoś musiał widzieć gdzie zakopywaliśmy. Po tym wszystkim gdy front przeszedł siedziałyśmy na drodze we trzy (siostry), idzie ruski lejtnant i się pyta co wy dziewuszki tak siedzicie? a my na to mieszkanie się spaliło i nie mamy gdzie mieszkać i nie wiadomo gdzie pójść. A on na to chodźcie ze mną, ja wam dam mieszkanie i robotę od razu. Poszłyśmy z nim. Było to nawet nie daleko od tego mieszkania, które się nam spaliło. Faktycznie miał duże mieszkanie – nie wiem po kim. Powiedział że tu będziemy mieszkać, w zamian będziemy mu sprzątać i do tego pracować na stołówce wojskowej. Lejtnant mieszkał w jednym pokoju a nasza rodzina dostała dwa pokoje. Mnie nie chcieli przyjąć do pracy na stołówkę, bo byłam za młoda ale starsze siostry poszły. Ja sobie za to zrobiłam pokoik na strychu. Posprzątałam ładnie i postanowiłam, że tam będę mieszkać. Tydzień tylko mieszkaliśmy na tym mieszkaniu. Przyszli partyzanci i powiedzieli myśmy mieszkali całą wojnę w lesie a wy w mieszkaniu to się teraz wynoście. Zajęli nam mieszkanie. Nie pomógł nawet lejtnant. Ojciec po tym powiedział gdzie my teraz mamy iść? Idziemy zobaczyć jak wygląda nasza gajówka w lesie.

Przyszliśmy na miejsce ale gajówka była spalona. Została tylko spora stajnia gdzie trzymaliśmy konia. Ojciec wyciął okna i drzwi w ścianach tej stajni i zrobił tam mieszkanie. Brat naciął takich nie za grubych drzew które połupał na pół i zrobił z tego podłogę. Mieliśmy owce i jedną dużą świnię, które nam się ostały. Tą świnię pędziliśmy z Wilejki i nie chciała wejść na most. Nie umieliśmy jej przegonić na drugą stronę. Mówiliśmy mamie zostawmy tą świnię ale mama kazała ją przepędzić na drugą stronę rzeczki. Namęczyliśmy się niemiłosiernie ale ją przepędziliśmy. Gdy była już na drugiej stronie patrzymy a tu partyzanci idą. Mówimy pewnie nam teraz tą świnię zabiorą i faktycznie chcieli nam ją zabrać ale jeden z nich był dobrym człowiekiem i mówi do reszty tych partyzantów po co wam teraz ta świnia jak jest upał i mięso zaraz się zepsuje. Zostawili nam tą świnię.

Brat z kolei kiedyś poszedł paść owce do lasu a u nas wilków było mnóstwo. I jakoś tak te wilki krążyły, że odłączyły owce od brata a było ich chyba z 18. Chodziliśmy po lesie i szukaliśmy owiec kilka dni ale znajdywaliśmy tylko gdzieniegdzie pogryzione skórki z owiec. Wszystkie wilki zjadły. Ruscy żołnierze mówili że oddaliśmy owce polskim partyzantom do zjedzenia, a my przecież przez całą wojnę polskich partyzantów nie widzieliśmy tylko samych ruskich.

W międzyczasie rozpoczęły się zapisy na wyjazd do Polski. Nawet te zapisy prowadził jakiś dalszy kuzyn ojca. Chcieliśmy wyjechać do Polski, bo mieliśmy już dosyć tych Ruskich a ojciec w szczególności. Ojciec zapisał się zaraz w pierwszej turze żeby przygotowali nam papiery do wyjazdu. Niestety nie wyjechaliśmy z główną grupą repatriantów, bo w Brodach był już mój kuzyn. Od siostry mamy syn. Mama była z bliźniaczek, więc to był taki bliski kuzyn. Nazywał się Wacław Jagiełło.

Byliśmy już spakowani w wagonie do wyjazdu ale postanowiliśmy że chcemy jechać do Wacława. Nasz wagon odłączyli, bo cały transport jechał gdzie indziej.

Przez to bardzo długo jechaliśmy do Brodów. Co chwilę nas gdzieś odłączali i stawiali na bocznicę. Jak wyjechaliśmy w połowie grudnia 1945 roku to w połowie stycznia 1946 roku byliśmy w Brodach. Święta spędziliśmy w wagonie. Do tego jak wyjeżdżaliśmy z Wileńszczyzny to tam już zaczęła się ostra zima i dużo śniegu było a tu przyjechaliśmy to śniegu nie ma i ciepło. W 1946 roku w Brodach była lekka zima. A my z Wilejki piękne sanie przywieźliśmy. Pociąg przyjechał do Krosna i ojciec mówi śniegu tutaj nie ma, wozu nie mamy a sani koń nie będzie ciągnął jak nie ma śniegu. Zostawiliśmy sanie w Krośnie na stacji, co cięższe włożyliśmy na konia i pieszo z Krosna przyszliśmy do Brodów. Później bardzo żałowaliśmy, że te sanie zostawiliśmy, bo jak śnieg spadł to nie mieliśmy sani. A naprawdę były to piękne sanie. Ładnie zdobione. Przywieźliśmy je aż do Krosna i tam je na stacji zostawiliśmy. Później szwagier Pikuła zrobił sanie i na nich robiliśmy kuligi.

W Krośnie poszliśmy do PURu gdzie udzielano pomocy repatriantom takim jak my. Tam dostaliśmy paczki UNRowskie. Mogliśmy też zostać w Krośnie, bo tam też było dużo pustych mieszkań i domów. Nie wszystko było jeszcze pozajmowane. Ale mama się uparła, że chce jechać do siostrzeńca. Ojciec z kolei nie był taki, że się przeciwstawiał matce. Zajęliśmy w Brodach dom i gospodarkę 10-cio hektarową i tak pracowaliśmy. Mogliśmy po jakimś czasie się przenieść gdzie indziej ale rodzice jakoś się już przyzwyczaili i tak zostaliśmy w Brodach.

Razem z nami przyjechała do Brodów także moja przyszła teściowa z synem, który później został moim mężem. Moja teściowa była też teściową Wacka Jagiełły. Przywieźliśmy ze sobą konia, byka, krowę, owce i świnie a teściowa nie miała nic i ich dołączyli do naszego wagonu.

Gdy przyjechaliśmy to nie mieliśmy co zwierzynie dać jeść. Niemcy mieli dużo stodół z sianem i zbożem ale większość była spalona. Te co zostały to pełne były snopków żyta. Nasza rodzina poszła do jednej z takich stodół, żeby namłócić trochę żyta dla konia. Nawet cepa nie mieliśmy tylko tak ręcznie uderzaliśmy snopkami o co popadnie, żeby coś wymłócić. Namłóciliśmy dwa worki i przyszedł sołtys, który nam zabrał te worki.

W Brodach poszłam także do szkoły na kurs wieczorowy, żeby mieć skończone 7 klas. Ten kurs trwał tylko kilka tygodni. Wacek Pluto był kierownikiem. Liszyk nauczycielem ale świadectw tutaj nie wystawiali. Po świadectwo trzeba było jechać do Krosna Odrzańskiego.

Ludzie po wojnie byli bardziej zżyci ze sobą. Często organizowano potańcówki. Na początku chodziliśmy też nad Odrę na salę. Marynarze na Odrze się zatrzymywali i przychodzili tańczyć. To były potańcówki. Jak muzyka zagrała to nogi same do tańca szły.

Moja mama została akuszerką i w latach 50 i 60-tych wielu dzieciom „pępki zawiązała”. Nie uczyła się nigdy odbierania porodów, ale kto ją poprosił to szła i odbierała dzieci.

1 sierpnia 1948 roku jako pierwsza wzięłam ślub w kościele w Brodach. Ślubu udzielił mi ksiądz Hura.

Mąż, jeszcze gdy był kawalerem to wstąpił do partii a ja powiedziałam, że nie chcę mieć męża partyjnego. Wtedy poszedł na zebranie, gdzie rzucił przewodniczącemu na głowę legitymację i powiedział zapisałem się do partii, bo mieliście dać mi krowę a daliście kozę. Rzucił tą legitymacją i poszedł. Po tym przewodniczący oskarżył go i za to wzięli go do wojska do kompanii karnej. Dwa lata służył w tej kompanii karnej. A byliśmy już wtedy małżeństwem. Pojechałam do niego na przysięgę do Kamiennej Góry i ci mężczyźni co byli w normalnym wojsku to załatwiali żoną noclegi i mogli spędzić z rodzinami trochę czasu a tych z kompanii karnej to zaraz po przysiędze zapakowali na samochody i wywieźli do Miroszowa.

Później życie dalej płynęło. Urodziłam dzieci. Zmarli moi rodzice, mąż i najmłodszy brat. Teraz mieszkam otoczona dziećmi i wnukami. Spotykam się też z rodzeństwem i czasami lubimy powspominać stare czasy.

Adam

kwi 112015
 
Stanisława Mackiewicz

Stanisława Mackiewicz

Pewnego razu przyszli do nas na gajówkę dwaj Niemcy. Byli żołnierzami, którzy pilnowali gdzieś w lesie ludzi pracujących przy wyrębie drzewa. Pobłądzili i zgubili się. Zaczęli z nami rozmawiać. Jeden nawet wyciągnął różaniec i zaczął mówić, że jest katolikiem i zaczęli prosić żeby ich odprowadzić, bo zgubili się i przyszli po błocie. Ja z siostrą kawałek ich odprowadziliśmy. Czułyśmy się dziwnie, bo przez tą drogę nie wyszedł z lasu żaden partyzant. Zaprowadziliśmy ich do sąsiedniej miejscowości i tam dalej poprowadził ich znajomy pan Proniewicz. A my z siostrą udaliśmy się w drogę powrotną. Gdy wróciliśmy do domu to przyszli do nas partyzanci i zaczęli się wypytywać skąd wracamy. Wytłumaczyliśmy im, że dwaj Niemcy się zgubili i ich odprowadziłyśmy. Wtedy partyzanci na to odpowiedzieli, że przyszło tu stu Niemców i my im pokazywałyśmy, gdzie partyzanci mają swoje kryjówki. Wstawiła się za nami matka i powiedziała przyszli po błocie to zobaczcie ile śladów zostawili. Są ślady tylko dwóch Niemców. Po tym partyzanci odpuścili i nas więcej nie przepytywali. Teraz gdy patrzę na tą sytuację z perspektywy czasu to miałyśmy bardzo dużo szczęścia bo partyzanci mogli zabić Niemców i nas dwie za to, że pomagamy hitlerowcom.

Musieliśmy ciągle pomagać partyzantom czy tego chcieliśmy czy nie. Pewnego dnia przyszło do ojca zawiadomienie, że na drugi dzień ma się zgłosić w Wilejce do Niemców. Ojciec podejrzewał, że któryś kolega go podkablował Niemcom, że pomaga partyzantom. Ojciec długo się zastanawiał co ma zrobić. Wyjścia z tej sytuacji były trzy. Czekać na Niemców aż przyjdą po ojca, co równałoby się ze śmiercią. Samemu się zgłosić do Niemców i liczyć, że nie będzie aż tak źle. Lub trzecie wyjście wstąpić do partyzantki. Ale jak wstąpić do partyzantki jak się ma tak dużą rodzinę. Niemcy zapewne zemściliby się na rodzinie. Ojciec postanowił, że zgłosi się do Niemców. Na drugi dzień pojechał do Wilejki i tam zamknęli go w więzieniu. Czasami z tego więzienia gonili więźniów gdzieś do pracy to starsza siostra jak zobaczyła ojca to podbiegła do niego i wcisnęła mu kawałek chleba pod pachę żeby coś zjadł. W tym więzieniu siedział około 5 miesięcy. Mamusia jeździła do więzienia, żeby wypuścili ojca. Zaniosła swoje złoto ale nic to nie pomogło. Było nawet jeszcze gorzej, bo wsadzili ojca do karceru. Z miesiąc siedział w tym karcerze aż zachorował tak mocno, że zaczął wzywać lekarza. Lekarz przyszedł zbadał ojca i powiedział Niemcom dla niego to nawet kuli szkoda, bo mu dużo życia nie zostało. Niemcy wypuścili ojca. Lekarz prawdopodobnie specjalnie tak powiedział, bo wiedział że ojciec może jeszcze wyzdrowieć, a Niemcy może nie chcieli trzymać konającego w więzieniu. Gdy ojciec wychodził na wolność to Niemcy dali mu nawet wiązkę jakiś ciuchów – chyba żydowskich i powiedzieli masz dasz to dzieciom żeby miały w co się ubrać. Ojciec był taki słaby, że odcinek kilkuset metrów z więzienia szedł pół dnia. Tak go wykończyli w tym więzieniu.

My w międzyczasie przeprowadziliśmy się do Wilejki, ponieważ baliśmy się bez ojca mieszkać w lesie. Ta przeprowadzka nie była taka prosta jak się to może wydawać. Baliśmy się śmierci ze strony partyzantów, za to że poszliśmy mieszkać do miasteczka. Na szczęście partyzanci się zgodzili i i mogliśmy bez przeszkód zamieszkać w Wilejce. Przenieśliśmy cały nasz inwentarz i zwierzęta do miasteczka. Kiedy ojciec wyszedł z więzienia to też nie wróciliśmy do lasu. Zostaliśmy w Wilejce. Dalej musieliśmy oddawać nałożone limity mleka, zbóż i mięsa. Do tego znajomi przyprowadzili nam swoje krowy na przechowanie i z tych krów też musieliśmy oddawać mleko Niemcom. Na wsiach nie było za dużo krów, bo prawie wszystko partyzantka zabrała. Kiedyś byliśmy zobaczyć kryjówkę partyzantów i ujrzeliśmy na sosnach 5 krów powieszonych. Zaschnięte były już te krowy i całe mięso się zmarnowało – nie zjedli go.

W Wilejce partyzanci dalej przychodzili do nas. Czy to kamuszków do zapalniczek przynieść, bo używali takich zapalniczek na kamuszki, czy sól załatwić. Partyzanci przynosili do nas listy z tym co potrzebują i gdzie to dostarczyć. Listy te nosili w bucie pod stopą, żeby w razie kontroli Niemcy nic nie znaleźli. Często partyzanci kazali przynosić rzeczy na drugą stronę rzeki Wilii (Neris), która przepływała przez Wilejkę. Było to bardzo niebezpieczne, bo Niemcy stali na moście. I jak to przenieść? Niemcy skontrolują, znajdą i zabiją. Uzgodniliśmy z partyzantami miejsce nad rzeką gdzie kazali zostawiać rzeczy, które później zabierali. Tak było aż do wejścia Rosjan.

W Wilejce Niemcy zrobili getto dla Żydów. Tam ich z okolicy wszystkich spędzili i zabili.

Gdy przenieśliśmy się do Wilejki to siostry zaczęły pracować co nam bardzo pomogło w przetrwaniu a nawet bardzo poprawiło naszą sytuację. Najstarsza siostra Maria pracowała u Niemców w mleczarni. A my, że mieliśmy krowę to musieliśmy odstawiać do tej mleczarni mleko. Dzięki temu że siostra tam pracowała to ja nosiłam puste kany a siostra zapisywała, że odpowiednią ilość litrów mleka przyniosłam. Z powrotem zwykli ludzie dostawali część chudego mleka a nam siostra nalewała śmietany. W domu zrobiliśmy masła i biedy nie odczuwaliśmy. Czasami siostra dawała też znać i przychodziłam do mleczarni po taki duży okrągły żółty ser. Na początku jak go jedliśmy to nam śmierdział ale później jak się przyzwyczailiśmy to nawet nam zasmakował. Teraz bym sobie zjadła takiego sera. To był prawdziwy żółty ser z dziurami a nie to co teraz same podróbki.

Z kolei druga starsza siostra Leokadia także pracowała u Niemców ale przy prześwietlaniu jajek. Jak zobaczyła, że na jajku jest jakaś malutka plamka, kropka czy pęknięcie to je odkładała na bok. Chodziłam do niej z koszykiem i przyniosłam do domu tych jajek, których Niemcy nie chcieli. Tym jajkom nic nie brakowało ale Niemcy musieli mieć „idealne jajka”.

Po krótkim czasie ja też poszłam do pracy. Załatwił mi ją jakiś znajomy rodziców, bo nigdzie nie chcieli mnie przyjąć ze względu na to, że byłam za młoda żeby pracować. Jakoś się udało i przyjęli mnie do niemieckiego szpitala, gdzie leczono choroby skóry u niemieckich żołnierzy. Pracowałam w kuchni w tym szpitalu.

Chorzy niemieccy żołnierze często wyglądali jakby skóry nie mieli. Takie rany, plamy, wrzody i Bóg wie co mieli na sobie. Najczęściej chodzili nago. Nie wiem co to były za choroby, czemu chodzili nago, pewnie tak lekarze zalecali ale widok był straszny. W szpitalnej kuchni pracowałam z dziewczyną rok albo dwa lata starszą ode mnie, która była sierotą i kilkoma starszymi kobietami a szefem był Niemiec, który zaraz na początku mi powiedział, że nie muszę się go bać, bo on też chce przetrwać wojnę, a w domu ma córki w moim wieku. Pozwalał mi i mojej koleżance, żebyśmy oczywiście w granicach rozsądku mogli jeść w kuchni i wynosić trochę jedzenia do domów. Czasami cukier przyniosłam, a czasami nawet cukierki.

My dwie młode dziewczyny czyściłyśmy chleby. Niemcy świeżego chleba nie jedli tylko taki kilkutygodniowy a nawet trzymiesięczny. Tylko taki chleb jedli i mówili, że czerstwy jest zdrowszy niż świeży. To były takie małe chlebki i miały prawie zielony kolor. Myśmy je szczotkami czyścili i szorowali. Po takim czyszczeniu chleb nabierał ładnego żółtego koloru.

Natomiast starsze kobiety w kuchni obierały kartofle. Zobaczyły, że my wynosimy jedzenie i nas podkablowały. Przyjechali żandarmi w takich dziwnych wysokich czapkach. Szef kuchni udawał, że o niczym nie wie co się działo w kuchni. Żandarmi nas dwie młodsze postawili po jednej stronie a starsze kobiety po drugiej stronie. Po chwili powiedzieli że mi nic nie mogą zrobić, bo jestem za młoda i jedynie wyrzucą mnie z pracy w kuchni ale ta moja koleżanka była starsza trochę ode mnie i dali jej wybór, albo jedzie na roboty do Niemiec, albo plewi przyszpitalny ogród. Zgodziła się na plewienie ogródka. Po wyrzuceniu mnie ze szpitalnej kuchni zaczęłam znowu nosić od siostry jajka. To zaniosłam jakiemuś Niemcowi i w zamian mi nasypał do koszyka cukierków. Także w domu głodu podczas niemieckiej okupacji nawet w mieście nie odczuwaliśmy.

Adam

kwi 042015
 
Mołodeczno na przedwojennej widokówce (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Mołodeczno na przedwojennej widokówce (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Wybuch wojny we wrześniu 1939 roku pamiętam bardzo dobrze. Nie poszliśmy do szkoły we wrześniu, bo trzeba było pomagać rodzicom przy pracach na gospodarce. W międzyczasie 17 września wybuchła wojna. Pamiętam, że samoloty latały po niebie jak szalone ale żadnych walk nie było. My dzieci w tym dniu akurat krowy paśliśmy i przyglądaliśmy się samolotom. Po jakimś czasie do nas na gajówkę przyszli rosyjscy żołnierze. Siostra Leokadia jak zobaczyła żołnierzy to ze strachu do szafy się schowała. Żołnierze weszli do nas do domu i zaczęli robić rewizję mieszkania. Otworzyli też szafę i siostra im z tej szafy prosto w ręce wpadła. Z boku mogło to wyglądać śmiesznie ale za takie ukrywanie się mogli ją zastrzelić i całą rodzinę też.

Ale czego szukali i po co przyszli to nie wiem. Przeszukali dom, trochę bałaganu zrobili i poszli. Do szkoły w 1939 roku już więcej nie poszliśmy. Miałam skończone tylko dwie klasy z polskiej szkoły.

W zimie 1940 roku zaczęły się wywózki polskich rodzin na Sybir. Nas też mieli wywieźć i czekaliśmy na ten makabryczny dzień. Ale cud sprawił, że nas nie wywieźli. Dokładnie nie pamiętam co było tego powodem. Jechali już po nas ale po drodze spotkali znajomego Żyda, który pilnował ludzi albo sam pracował w lesie. Zapytali się go o naszego ojca, co to za człowiek? A on odpowiedział, że to bardzo dobry człowiek. Zawrócili i nie przyjechali po nas. Opatrzność nad nami czuwała. Może też dlatego, że mieszkaliśmy w lesie daleko od wioski nie chciało się Rosjanom po nas jechać. Po tym ojciec dalej był gajowym. Nie pamiętam czy pracował dalej dla Pana czy dla Rosjan. Wiem tylko, że Pan nie przeżył wojny, mogli go zabić Rosjanie, albo później Niemcy. Wielce prawdopodobne także, że mogli go wywieźć na Sybir i tam zginął.

Po za tym za Rosjan nie widziałam rozstrzeliwań polskiej czy białoruskiej ludności ale w lesie czasami było pełno trupów. Były nie pochowane albo tylko lekko ziemią przysypane, tak że wilki je zaraz wyciągały. Ojciec często jeździł i chował te ciała, których wilki nie rozszarpały. Kto zabił tych ludzi i co to byli za ludzie – tego nie wiem.

W czasie wojny chciałam chodzić do szkoły. Kiedyś w lesie z bratem Stanisławem spotkaliśmy mężczyznę, który pilnował ludzi przy wyrębie drzew. Zaczęliśmy z nim rozmawiać. Napisał nam litery ale nie ruskie tylko białoruskie. Po tym z bratem postanowiliśmy iść do szkoły. Rodzice chyba nawet o tym nie wiedzieli. Sami się wybraliśmy do szkoły do Poniatycz. Nikt nas nawet nie odprowadził. Przyszliśmy z bratem do szkoły. Nauczyciel zapytał się, do której klasy idziemy. Powiedziałam że do trzeciej. Ja miałam dwie klasy w polskiej szkole skończone a brat tylko jedną . Nauczyciel przyjął nas do trzeciej klasy. Akurat w ten dzień dzieci pisały dyktando (diktioszka). My z bratem też musieliśmy napisać to dyktando. Oczywiście dyktando było po białorusku. Ja jak nie wiedziałam gdzie jaką literę wstawić z białoruskiego alfabetu to pisałam polską. A brat w ogóle nie umiał białoruskiego i napisał całe dyktando po polsku. Gdy nauczyciel sprawdził dyktanda to jego było całe czerwone od błędów. Po tym nauczyciel zostawił mnie w trzeciej klasie a brata przesadził do drugiej. I tak skończyłam trzecią klasę w białoruskiej szkole.

Panowanie Rosjan trwało ponad 1,5 roku i po nich wkroczyli Niemcy. Walk także nie pamiętam, bo Niemcy zaatakowali Związek Radziecki z zaskoczenia i Armia Czerwona na naszych terenach szybko się wycofała. Po paru dniach na gajówkę przyjechali Niemcy. A my mieliśmy przy gajówce świnie. Takiego dużego (rabe) wieprza i maciorę co się dopiero oświniła z malutkimi prosiakami. W lato nie trzymaliśmy świń w chlewie tylko mieliśmy zrobioną zagrodę na dworze. Były to duże czarno-białe świnie. Niemieccy żołnierze przyjechali ciężarówką. W rękach trzymali karabiny gotowe do strzału. Weszli do zagrody ze świniami i zamiast tego wieprza to zabrali maciorę od tych małych prosiaków. Musieli się pomylić. Wsadzili na samochód i odjechali, a prosiaki zostały bez matki. Nikt z naszej rodziny nie miał odwagi wytłumaczyć Niemcom, że pomylili świnie. Musieliśmy karmić prosiaczki smoczkiem ale udało się wszystkie uratować. Żal nam było, że Niemcy nam zabierają świnię ale mogli przynajmniej zabrać tego wieprza. Mniej problemów by było. Po tym Niemcy bardzo rzadko do nas przyjeżdżali ze względu na odległość. Oczywiście Niemcy nałożyli na nas przymusowe dostawy mięsa, zboża, mleka i jajek, które trzeba było za darmo oddawać. Podczas okupacji niemieckiej nie chodziliśmy do szkoły.

Początkowo oprócz tych przymusowych dostaw nie odczuwaliśmy szczególnie przykro niemieckiego panowania. Nawet ojciec po wkroczeniu Niemców dalej był gajowym.

Gajówka schowana głęboko w lesie uchroniła nas od częstych wizyt Niemców ale za to zachęcała partyzantów do odwiedzin. Partyzanci przywozili nam mąkę, żeby im chleb upiec. Na gajówce mieliśmy też parową łaźnię. Partyzanci przychodzili do naszej łaźni się kąpać.

Nasza rodzina znalazła się między młotem a kowadłem. Partyzanci kazali sobie pomagać. Gdyby ojciec się na to nie zgodził to by zabili całą naszą rodzinę. Partyzanci byli bezwzględni. Z drugiej strony natomiast groziła nam śmierć ze strony Niemców, gdyby dowiedzieli się, że udzielamy pomocy partyzantom.

Adam

mar 292015
 
Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Sierpniowe ciepłe popołudnie. Siadamy w altanie ogrodu. Pani Mackiewicz – wydaje się, że tej kobiecie nigdy nie schodzi uśmiech z twarzy – zaczyna opowiadać o swoim przedwojennym dzieciństwie. Brody. 19 sierpień 2014 rok.

Nazywam się Stanisława Mackiewicz i urodziłam się 13 sierpnia 1929 roku na Wileńszczyźnie. A dokładnie na gajówce około 6 km od wioski Poniatycze w dawnym powiecie wilejskim w województwie wileńskim należącym przed wojną do Polski. Teraz te tereny znajdują się w granicach dzisiejszego terytorium Białorusi. Z naszej gajówki do najbliższego miasta Wilejki albo Mołodeczna było około 30 km suchą drogą. Drogą „po błocie” było trochę bliżej ale nikt tamtędy nie przeszedł ani nie przejechał. Wioska Poniatycze była akurat na suchej drodze do Wilejki. Zmorą tamtych terenów były duże watahy wilków.

Mieszkaliśmy na gajówce, ponieważ mój ojciec pracował u Pana w lesie jako gajowy. Był to Pański las przed wojną. Moi rodzice Natalia (1899) i Albin (1896) mieli jeszcze dwie córki Marię (1926) i Leokadię (1927) oraz dwóch synów Stanisława (1931) i Jana (1936). Moje panieńskie nazwisko to Laudańska.

Przy gajówce mieliśmy trochę pola, gdzie sialiśmy zborze i trzymaliśmy zawsze krowy, konia, świnie i owce. Żyło nam się dobrze przed wojną. Ojciec nieźle zarabiał jako gajowy. Mogło nawet lepiej ale nasza mama oszczędzała pieniądze, bo chciała na starość kupić własne mieszkanie. Dopóki ojciec pracował jako gajowy to mieszkanie na gajówce mieliśmy zagwarantowane ale gdyby przeszedł na emeryturę to musielibyśmy się wyprowadzić. Moja mama była sierotą i wychowywała się przy macosze. Nauczyło ją to bardzo oszczędności. Jak chodziliśmy do szkoły i trzeba było kupić nowy zeszyt to musieliśmy matce pokazać, że stary już jest cały zapisany. Dopiero wtedy dała pieniądze na nowy. Pamiętam jak mama zawsze w niedzielę siadała na łóżku po turecku i liczyła pieniądze. Nie miała banknotów tylko srebrne monety. Wszystkie poukładane na kupki i porulowane jak dropsy. My jako dzieci zawsze się temu po kryjomu przyglądaliśmy.

Mama zresztą całe życie oszczędzała i nigdy nie skorzystała z tych pieniędzy, nawet po śmierci, bo zawsze coś jej przeszkodziło. Najpierw przed wojną, gdy miała już trochę pieniędzy uzbieranych to ojciec pożyczył swojemu kuzynowi na budowę domu. Kuzyn wybudował piękny duży dom, wręcz willę. Gdy wojna się zbliżała to kuzyn powiedział ojcu nie mam za bardzo pieniędzy, żeby oddać ale za to możesz z rodziną się przeprowadzić i mieszkać w moim domu. Nie poszliśmy tam mieszkać, bo wybuchła wojna, a kuzyna niedługo po tym albo Niemcy albo partyzanci zabili i pieniądze oraz willa przepadła.

Pamiętam jak Pan przyjeżdżał samochodem do gajówki i tam przesiadał się na taki dwukołowy wóz, który nazywaliśmy liniejka (przyp. fachowa nazwa linijka – oryginalna polska konstrukcja powozowa. Lekki, jednokonny, czterokołowy pojazd z deską, na której siedzi się okrakiem lub bokiem) i jechał oglądać las. Samochodem nie wszędzie mógł w lesie dojechać a koń nawet przez błoto zaciągnie tą liniejkę. Któregoś razu gdy Pan zostawił swoje auto u nas na gajówce matka wysłała mnie gdzieś z młodszym bratem. Kierowca, który przywiózł Pana mówi wsiadajcie do auta to was podwiozę. Ja bardzo chciałam jechać, bo nigdy autem nie jechałam ale młodszy brat Stanisław miał wtedy 3 może 5 lat i bardzo się wystraszył jak kierowca odpalił silnik. Zaczął płakać i krzyczeć, tak że nie dało się go uspokoić. Moje marzenie o przejażdżce autem prysło i musiałam iść z bratem pieszo.

Przed wojną nasza szkoła była czteroklasowa. Do pierwszej klasy chodziło się rok, do drugiej też rok, do trzeciej dwa lata a do czwartej klasy trzy lata, żeby było w sumie 7 lat nauki. W sali po jednej stronie siedziała jedna klasa a po drugiej druga klasa, a nauczyciel chodził środkiem i uczył obie klasy naraz. Najczęściej było tak, że te łobuzy z czwartej klasy już się nie uczyli na lekcjach tylko przeszkadzali młodszym. Nasze rodzeństwo miało utrudniony dostęp do nauki, bo do najbliższej szkoły mieliśmy 6 km. Przez to nigdy nie szliśmy do szkoły we wrześniu tak jak pozostałe dzieci tylko zawsze później. Najczęściej po Bożym Narodzeniu, gdy pomogliśmy przy wykopkach i innych pracach gospodarskich jak chociażby pasienie krów. Potem musieliśmy nadrabiać w szkole zaległości. Przed wojną chodziłam już do szkoły. Do wybuchu wojny skończyłam dwie klasy. Dokładnie nie pamiętam ale chyba jak byłam w drugiej klasie to matka oddała nas do szkoły do miasta Mołodeczna. Mama wynajęła nam kwaterę i tam mieszkałam z dwiema siostrami i bratem, gdzie chodziliśmy do szkoły.

Przed wojną zdążyłam jeszcze razem z moim młodszym bratem Stanisławem przyjąć Pierwszą Komunię Świętą. Najmłodszy brat Jan do Pierwszej Komunii poszedł dopiero po wojnie.

mar 212015
 
Rolls-Royce

Rolls-Royce

Przedstawiamy artykuł Kurta Kupscha opublikowany w niemieckim czasopiśmie Crossener Heimetgrüße
Rolls-Royce zatonął w Fährloch
Piekarz Kowalski zapłacił za tą satyrę drożdżówkami z makiem

Już na początku istnienia samochodów co niektóry chciał się nim pochwalić i zaszpanować. Ludność bardzo dziwiła się, że piekarz Kowalski z Groß-Blumberg na początku lat 20-tych nabył „Rolls Royca”. To było cztero- lub nawet sześcioosobowe auto, którego górna część była zamykana tylko przy bardzo złej pogodzie. To był po prostu sportowy i szybki wóz „złotych lat 20-tych”. Oczywiście piekarz używał samochodu również do jazdy do Grünbergu (Zielona Góra) na cotygodniowy targ aby tam sprzedać swoje sześcio- i ośmiofuntowe chleby.
Pewnego dnia cenne auto nie ruszyło. Dlatego Kowalski zamówił mechanika z Grünbergu (Zielona Góra). Jednak zanim przybył, samemu piekarzowi udało się uruchomić silnik. Pełen dumy, chciał złapać mechanika na przeprawie promowej i usłyszeć jego zdanie.
Bruk przy przeprawie promowej był zbyt wąski, aby zawrócić,dlatego Kowalski próbował przejechać trochę dalej przy „grubej topoli”, która była znana blumbergowskim mieszkańcom. Tam droga jest w niewielkiej odległości od korony wału i tak to się jakoś stało, że piekarz nie zrobił tego manewru. Tylne koła wpadły w poślizg na spadzistej stronie wału i stoczył się tyłem do Fährloch, dołka, które są wszędzie, po obu stronach wału.
O rozwoju wydarzeń mówią teraz dwie wersje: jedna mówi, że zaprzęg tartaku-młyna Stahnsa, który przywiózł deski na załadunek do portu w Groß-Blumberg zagrał wybawcę w potrzebie. Druga wersja mówi, że krowi zaprzęg wyciągnął samochód z Fährloch. Marynarze naturalnie śmiali się i żartowali z tego. Powstała satyra, którą uczniowie długo śpiewali przed sklepem Kowalskiego, tak że „żona piekarza” zapłaciła drożdżówkami z makiem i prosiła żeby nie śpiewali tak głośno.
Pierwszej wersji anegdoty nie mogę sobie przypomnieć. Mówi ona poetycko o ocaleniu przez konie Stahnsa. Wersja z krową została mi przekazana przez Kurta Krebsa, mieszkającego teraz w Berlinie. Poinformował, że jego matka pamięta wersy i to w oryginalnej wersji:
Kowalski fährt sein Auto
ins große Wasserloch
Da saugt sein Rumpelka
sten
’s Wasser ornd’tlich uff.
Er selbst schwimmt wie 'ne Padde
ans Land, oh Schreck, oh Graus!
Die Leute lachen schrecklich, die Kuh holt’s Auto raus.


Tłumaczenie Adam i Janusz

 Zamieszczone przez o 16:29
mar 062015
 
Brody

Brody

12 stycznia Armia Czerwona razem z Wojskiem Polskim ruszyły znad Wisły w kierunku Berlina. Dowództwo Operacji Wiślańsko-Odrzańskiej na czele ze sławnym marszałkiem Żukowem planowało w jak najszybszym czasie przesunąć front znad Wisły nad Odrę a nawet tym jednym rzutem dojść do samego Berlina. Zgodnie z przewidywaniami radziecki front przesuwał się szybko do przodu wyzwalając polskie miasta. Już pod koniec stycznia pierwsi żołnierze Armii Czerwonej dotarli i przeprawili się przez Odrę. Do 2 lutego 1945 roku 1 Front Białoruski złamał opór Niemców i na prawie całym odcinku frontu osiągnął Odrę. Zaczęły się walki o utrzymanie i zwiększenie przyczółków po zachodniej stronie Odry. „Czerwony Walec” Armii Radzieckiej przetoczył się także przez ówczesny Pommerzig, Groß-Blumberg, Klein-Blumberg i Straßburg/Oder.

Po okresie walk do miejscowości za frontem zaczęli napływać szabrownicy i ludzie z Centralnej Polski, którzy szukali nowego miejsca do zasiedlenia. Także z nastaniem końca wojny na Ziemie Odzyskane zaczęła napływać fala przymusowych robotników, którzy wracali z głębi Niemiec. Wojsko zaczęło ze swoich szeregów demobilizować żołnierzy, którzy także szukali nowego miejsca do życia. Ze wschodu zaczęli zjeżdżać ze swoim dobytkiem repatrianci, a z Syberii wywiezieni w 1940 roku.

Zaczęła się tworzyć polska administracja. Ludzie zaczęli uporządkowywać sprawy mieszkaniowe i majątkowe na nowych terenach. Nowych mieszkańców zaczęto rejestrować w Księdze Osadniczej Powiatu Krośnieńskiego.

Oto pierwsi osadnicy w Brodach według Księgi Osadniczej (z boku podano datę przybycia).


Klichowski Zygmunt 14.06.1945
Waligórski Józef 5.07.1945
Dzieliński Szczepan 15.07.1945
Wróbel Wiktor 24.07.1945
Brzykcy Franciszek 24.07.1945
Zawadzki Michał 26.07.1945
Szolla Henryk 26.07.1945
Leonowicz Emilia 26.07.1945
Grobelski Roman 26.07.1945
Marja Zygmunt 26.07.1945
Hryniak Henryk 26.07.1945
Stankiewiczowa Anna 26.07.1945
Bonifrowski Józef 26.07.1945
Łeźniak Eugeniusz 26.07.1945
Rybarczyk Władysław 26.07.1945
Zawadzki Władysław 27.07.1945
Skąpski Tadeusz 14.08.1945
Losek Władysław 18.08.1945
Banaszak Stanisław 5.10.1945
Zadrapa Władysław 24.11.1945
Jóźwiak Bronisław 24.11.1945
Jóźwiak Anna 24.11.1945
Waszkiewicz Józef 24.11.1945
Soplica Jan 26.11.1945
Markwitz Czesław 6.02.1946
Stefanek Jan 13.02.1946
Bytniewski Józef 19.02.1946
Włodarczyk Stanisław 19.02.1946
Lachowicz Bolesław 23.02.1946
Jezionek Władysław 23.02.1946
Karpik Bolesław 23.02.1946
Karpik Stefan 23.02.1946
Grudzień Kazimierz 25.02.1946
Wysocki Józef 26.02.1945
Zduńczyk Janina 26.02.1946
Kieler Władysław 27.02.1945
Trojanowski Feliks 2.03.1946
Bonifrowski Józef 4.03.1946
Cibora Jan 7.03.1946
Bułło Wacław 7.03.1946
Łukowski Franciszek 8.03.1946
Rutkowski Wincenty 11.03.1946
Szpak Anna 11.03.1946
Strój Andrzej 11.03.1946
Żygadło Bronisław 12.03.1946
Jeziorska Stefania 13.03.1946
Bagrowicz Zofia 13.03.1946
Jakubowicz Bronisław 17.03.1946
Żyża Józef 18.03.1946
Strój Stanisław 18.03.1946
Kosakowski Adam 18.03.1946
Zawada Roman 19.03.1946
Wiącek Ignacy 20.03.1946
Bentkowski Bolesław 23.03.1946
Wadmonis Wacław 28.03.1946
Piszczyk Antoni 20.03.1946
Pluto Jan 1.04.1946
Pluto Stanisław 1.04.1946
Pluto Jan 1.04.1946
Kieć Stefan 1.04.1946
Liszyk Władysław 13.04.1946
Winiarczyk Franciszek 23.04.1946
Chachaj Jan 23.04.1946
Libicki Bolesław 2.05.1946
Krasowski Jan 3.05.1946
Mińkowski Józef 7.05.1946
Mackiewicz Jan 7.05.1946
Piszcz Jan 11.05.1946
Stępniak Józef 23.05.1946
Tatarynowicz Antoni 25.05.1946
Kozik Władysław 16.06.1046
Sawrasewicz Józef 21.06.1946
Maciuszkiewicz Jan 24.06.1946

Adam

 Zamieszczone przez o 18:30  Tagged with:
sty 232015
 
Ksiądz Ludwik Walerowicz

Ksiądz Ludwik Walerowicz

W czasie pracy kapłańskiej też ciągle rzucano księżą kłody pod nogi. Pamiętam jak w Nietkowicach nachodził mnie major SB i namawiał do współpracy. Było tak, że ja sam nie wiedziałem, że będę jechał na drugi dzień do Zielonej Góry albo nawet nie miałem tego w planach to on już wiedział wcześniej, że będę musiał tam jechać. Faktycznie na drugi dzień coś mi wyskoczyło i musiałem jechać do Zielonej Góry a on tam już czekał na mnie i mnie obserwował. Podejrzewam że dostawał cynk od kogoś na dworcu. Raz było tak że mnie śledził i myślał że go nie widzę ale ja się zorientowałem że chodzi za mną. Na szczęście szły moje parafianki – 4 kobiety i im mówię zobaczcie jak mnie SB śledzi. A było to na Placu Pocztowym w Zielonej Górze. Na tym placu stoi taki budynek wokół którego można chodzić dookoła. Poszliśmy z parafiankami i nagle zawróciliśmy i idziemy prosto na niego. Major nie miał się gdzie schować i się mu ukłoniliśmy Ooo dzień dobry panie majorze. A on nie wiedział co powiedzieć to odpowiedział jak się tak spotkaliśmy w Zielonej Górze to może pójdziemy gdzieś pogadać na kawę. A ja mówię do parafianek patrzcie jak pilnują waszego proboszcza.

Na plebanię dzwoniły głuche telefony, albo dzwonił ktoś, nie przedstawiał się tylko pytał czy jest proboszcz. Później robiliśmy im na złość i odbierała moja gospodyni i mówiła, że proboszcz gdzieś poszedł a ja siedziałem na plebani. Myśleli, że gdzieś chodzę i spiskuję przeciwko władzy.

W czasie stanu wojennego nie odczułem żadnych większych utrudnień. Jeśli chciałem gdzieś pojechać służbowo np. do Gorzowa to zawsze dostałem przepustkę. Miałem wtedy Poloneza i jeździłem do Gorzowa po dary żywnościowa dla ludności. Za Międzyrzeczem są rogatki gdzie zawsze stało wojsko. Wszystkich tam zatrzymywali do kontroli. Ale jak żołnierze zobaczyli u mnie koloratkę to od razu kazali jechać dalej. Żołnierze byli grzeczni i szanowali księży i stan duchowny. Gorzej było trafić na milicjantów.

Trzeba było mieć zezwolenie na pasterkę albo inne nabożeństwa po godzinie policyjnej. Napisałem podanie do władz i dostałem zezwolenie.

Po przewrocie w 1989 roku za bardzo się nie zmieniło. Zniknęły stare problemy a pojawiły się nowe. Trzeba było dalej robić swoje.

Pracę w Nietkowicach wspominam bardzo dobrze, można powiedzieć że nawet wspaniale. Nie wiem jak ludzie mnie wspominają ale myślę że dobrze bo jak mnie spotykają w Sulechowie to z daleka się kłaniają. Starsi na pewno mnie jeszcze pamiętają.

Ile razy mnie biskup chciał przenieść. Ale ja nie chciałem, bo mi się w Nietkowicach bardzo podobało. Proponował mi chyba z 3 albo 4 razy przeniesienie na inną parafię. Aż się chyba na mnie pogniewał. Jeździłem też później na dodatkowe studia na Akademię Teologii Katolickiej im. Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. Biskup załatwił nam, że często wykłady były w kurii biskupiej a tylko na niektóre wykłady i na egzaminy jeździliśmy do Warszawy. Ile razy staliśmy na korytarzu i czekaliśmy na wykłady a biskup schodził ze schodów i kłanialiśmy się mu to on udawał że mnie nie widzi. W końcu poszedłem się go zapytać czy jest na mnie obrażony a on powiedział że trzy razy powiedziałem mu żeby mnie nie przenosił. A dlaczego nie chcesz?. Odpowiedziałem że tutaj zostawiłem tyle swoich myśli i spraw że żal mi to wszystko zostawiać. I to chyba jest najlepszy dowód że w Nietkowicach czułem się bardzo dobrze. A odszedłem w 1995 roku bo miałem jeden zawał, potem drugi i poprosiłem o przeniesienie. Potem zaraz mnie zoperowali i dostałem by-passy i wtedy musiałem już odejść ze względu na stan zdrowia. Ze względu na moje zdrowie biskup zgodził się na moją wcześniejszą emeryturę. Teraz na emeryturze mieszkam w Sulechowie. Gdy tylko na mieście spotkam jakiegoś mojego byłego parafianina to zaraz się wypytuję co tam słychać. Ciągle staram się być na bieżąco. W końcu w parafii Nietkowice spędziłem 34 lata.

Adam

sty 172015
 
Ks. Ludwik Walerowicz

Ks. Ludwik Walerowicz

Do Nietkowic przyjechałem razem z moim pierwszym wikarym Włodkiem Rogowskim, który też był jak ja z 1928 rocznika. Tylko że miesiąc młodszy. My byliśmy księżmi powojennymi – opóźnionymi. Przez wojnę nie mogliśmy normalnie do szkoły chodzić i zaległości nadrabialiśmy po wojnie. Takie były dziwne sytuacje, że proboszcz i wikary mogli być w tym samym wieku. Z czasem te granice wiekowe wróciły do normalności.

Przyjechaliśmy z wikarym do Nietkowic pod wieczór. Na plebanię przyjął nas ksiądz Pawlukowski i powiedział, że rano nam wszystko pokaże i przekaże całą dokumentację parafii. Położyliśmy się spać a o 4 nad ranem podjechało duże auto wcześniej zamówione przez księdza Pawlukowskiego. Zapakowano jego rzeczy. Sam ksiądz Pawlukowski też wsiadł do tego auta i pojechał zostawiając nas samych z wikarym. Nic nam nie pokazał. Nie znaliśmy w ogóle terenu. Nie wiedzieliśmy gdzie jest np. Radnica a gdzie Pomorsko. A parafia rozległa. Kościoły porozrzucane. Nie wiedzieliśmy gdzie są klucze do kościołów. Dla mnie w ogóle to był podwójny szok. Całe życie mieszkałem w mieście. A ostatnie 2 lata spędziłem w bardzo dużym mieście jakim był Szczecin. Nigdy wcześniej nie mieszkałem na wsi i musiałem się przystosować do nowego życia. Wikary też na nowym terenie. Ale powoli ludzie nam pomogli i zaczęliśmy pracę w parafii Nietkowice. Zaraz na początku zaczęliśmy przystosowywać kościoły w Nietkowicach, Pomorsku i Sycowicach do tego, żeby wyglądały na katolickie. Powyrzucaliśmy boczne chóry a w Nietkowicach zamówiłem nowy ołtarz.

W kościele w Nietkowicach na ścianie wisiał jeszcze obraz Serca Jezusowego postrzelany przez Rosjan w 1945 roku. Najlepiej wyglądał w środku kościół w Brodach. Tam chóry były już usunięte. Do tego we wszystkich kościołach na szybko zamawiałem pancerne tabernakula, bo moi poprzednicy mieli drewniane, które były zakazane przez prawo kanoniczne. Rozpocząłem też remont plebanii. Na początku na plebanii mieszkałem tylko ja a wikary mieszkał naprzeciwko u państwa Antończyków. Ja sobie sam gotowałem a ksiądz Włodek wykupił sobie obiady u państwa Lebelów. Z czasem wyremontowałem budynki gospodarcze przyległe do plebani i tam zrobiłem 2 osobne pokoje i łazienkę dla wikarego. Później połączyłem to z plebanią. A ze stodoły zrobiłem dużą salkę katechetyczną. Dopiero po kilku latach moja siostra przyjechała do Nietkowic i została gospodynią. Na początku mojej pracy w Nietkowicach zwerbowałem jako organistę takiego starszego dziadka pochodzącego z Torunia. Niestety nazwiska nie pamiętam. Później grał Ponczek, którego sprowadziłem aż z Pomorza. Przede mną żaden ksiądz nie miał organisty. A to że są organy to trzeba zawdzięczać ks. Gąsiorowi bo był też muzykiem. Gąsior uczył mnie muzyki i śpiewu w seminarium i prowadził chór seminaryjny To on, gdy tylko pojawił się w Nietkowicach to zajął się organami. Organy były w rozsypce a on je wyremontował. Szkoda że był tylko rok, bo pewnie wyremontował by też organy w Brodach i Pomorsku. Niestety zmarł nagle na zawał. Zdążył tylko zrobić to co było jego pasją czyli organy. To był niezwykły człowiek i takiego go zapamiętałem z seminarium.

Jeden jedyny z moich wikarych, który żyje to ksiądz Jackowski. Nazywaliśmy go na parafii „Jacek”.Pamiętam jak kupiłem sobie pierwszy samochód Syrenkę. Doradziłem wtedy mojemu wikaremu ks. Jackowskiemu żeby sobie też takie kupił. Dostał kredyt w banku w Nietkowicach i kupił Syrenkę. Potem został wikarym w Gubinie i tam robił furorę autem, bo nawet proboszcz nie miał swojego auta.

Adam

sty 102015
 
Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Po wojnie w 1945 roku zacząłem znowu chodzić do szkoły. Nadgoniłem piątą, szóstą i siódmą klasę. Później poszedłem do liceum i w 1950 roku zdałem maturę. Przez wojnę miałem opóźnienia w nauce i zdałem maturę w wieku 22 lat a nie normalnie mając 19 lat. W międzyczasie rodziło się we mnie powołanie do służby Bogu. Raz było mocne a raz widziałem siebie w innej życiowej roli. W końcu jednak po maturze zdecydowałem jakie jest moje powołanie i wstąpiłem do Seminarium Gorzowskiego na ulicy Warszawskiej.

Później komuniści zamknęli to seminarium i przenieśli do Gościkowa-Paradyżu. Władza wtedy przeszkadzała w nauce w seminarium. Ja miałem to szczęście, że mnie ominęły, ale moi młodsi koledzy doświadczyli tych przeszkód. Brali kleryków do wojska i tam nie mieli najlżej. Władza myślała, że w wojsku się rozmyślą albo armia zmieni ich światopogląd ale 95 % kleryków wracało i to dwa razy mocniejsi w wierze. W seminarium też sobie radzono z władzą. Na przykład księdza prałata Antoniego Mackiewicza wyświęcono specjalnie pół roku szybciej, żeby go nie zabrali do wojska. Miał być święcony w maju albo w czerwcu a wyświęcili kilku z jego rocznika już w grudniu i na wiosenny pobór się nie załapali.

Wtedy nauka w seminarium trwała 5 lat i w czerwcu 1955 roku zostałem wyświęcony. Po seminarium przez 6 lat byłem wikariuszem. Po 2 lata w trzech miejscowościach. Najpierw w Czarnym koło Człuchowa. Potem w Barlinku a później w Szczecinie.

Kiedyś była to Diecezja Gorzowska. Była to największa diecezja w Polsce. Dlatego byłem wikarym i w dzisiejszym woj. zachodniopomorskim i lubuskim. Później to podzielili na 3 diecezje: Koszalińsko-Kołobrzeską, Szczecińsko-Kamieńska i Zielonogórsko-Gorzowską. Podczas podziału, gdzie który ksiądz pracował tam został w tej diecezji na stałe.

W 1961 roku otrzymałem od biskupa dekret, w którym miałem zostać proboszczem w parafii Nietkowice. Żeby zostać proboszczem w tamtym czasie nie było tak łatwo. Władza świecka często się nie zgadzała na proboszcza. Kuria typowała a władza musiała zatwierdzić. Czy władza zatwierdzała czy nie to biskup i tak wysyłał. Ale władza wtedy takiego księdza nie uznawała za proboszcza tylko administratora parafii. I mi też władza nie chciała zaakceptować dekretu od biskupa. Zarzucali mi różne rzeczy, których nie zrobiłem np. namawiałem dzieci przeciwko władzy, zmuszałem je do chodzenia na religię, że w kazaniach mówiłem przeciwko władzy. Myśleli, że się przestraszę i zgodzę na współpracę. W tym celu biskup wysłał mnie na kilka tygodni do wioski po Krosno Odrzańskie, żeby wyciszyć trochę sprawę. Wysłał mnie też w pewnym celu. Nie chcę mówić jaka to miejscowość, żeby nikogo nie oczerniać. Wśród księży zdarzali się też księża, którzy współpracowali z SB. Często byli zastraszani lub szantażowani i stawali się donosicielami. Nazywano ich „księżmi patriotami”. Taki właśnie „ksiądz patriota” był w wiosce pod Krosnem. Biskup chciał go usunąć ale on klucze z plebanii i kościoła zabrał, wyprowadził się do Międzyrzecza i przyjeżdżał tylko w niedzielę odprawić mszę. Biskup mnie wysłał z zadaniem odebrania mu tych kluczy. Byłem tam 6 tygodni. Musiałem też przygotować w te 6 tygodni dzieci do komunii, bo przez 6 lat w tej parafii dzieci nie były u pierwszej komunii. Przygotowałem je i przyjechał mój proboszcz ze Szczecina, u którego byłem wikariuszem. Zrobiliśmy uroczystą pierwszą komunię. W międzyczasie wysłałem pismo do władz w Nietkowicach i zatwierdzili mnie na proboszcza. Odpisali mi „nie chcemy robić księdzu trudności w awansie i zgadzamy się….”. Od sierpnia 1961 roku byłem proboszczem w Nietkowicach.

 

Adam

sty 032015
 
Pleszew na starej widokówce

Pleszew na starej widokówce

Wielu starszych mieszkańców pamięta księdza Ludwika Walerowicza, proboszcza, który przez 34 lata pracował i mieszkał w parafii Nietkowice. Ksiądz Ludwik jest osobą, która przez ponad trzy dekady współtworzyła historię tych miejscowości. Jak sam mówi wiele osób ochrzciłem, udzieliłem Pierwszej Komunii, przygotowałem do bierzmowania, udzieliłem ślubu a niektórych niestety musiałem też pochować.

Sulechów, sobotnie popołudnie 8 listopada 2014 roku.

Nazywam się Ludwik Walerowicz i urodziłem się 18 lipca 1928 roku w Pleszewie, należącym wtedy do powiatu pleszewskiego i województwa wielkopolskiego.

Miałem jednego brata i trzy siostry. Brat i jedna siostra byli starsi a dwie siostry młodsze.

Rodzice zajmowali się handlem. Mieli przed wojną sklep w centrum Pleszewa z konfekcją damską i męską. Pamiętam jeszcze w domu taki stempelek, na którym było napisane „Maria Walerowicz – konfekcja damska i męska”.

Do wybuchu II wojny światowej żyło nam się bardzo dobrze. Sklep przynosił niezłe zyski. Jednak 1 września 1945 roku do Pleszewa weszli Niemcy i zajęli nasz sklep.

Rozpoczęcie wojny pamiętam bardzo dobrze. W 1939 roku uzyskałem promocję z czwartej do piątej klasy i szykowaliśmy się 1 września do pójścia do szkoły. Rano nad Pleszew nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardować głównie pleszewskie koszary wojskowe ale cywilne budynki też zostały zniszczone. Do Pleszewa zaczęto zwozić rannych z okolicznych bitew. Mam przed oczami widok jak po ulicy, na której mieszkałem, która nazywała się przed wojną Marszałka Józefa Piłsudskiego a teraz Daszyńskiego, wieźli pierwszych rannych polskich żołnierzy.

Po tym rozpoczęła się niemiecka okupacja przez ponad 5 lat. Pleszew wszedł w skład Kraju Warty, który włączono do III Rzeszy.

Pierwszą zbrodnią Niemców było rozstrzelanie maturzystów, którzy zdali maturę w 1939 roku. Na cmentarzu w Pleszewie jest pomnik upamiętniający tą zbrodnię. Później były ciągłe represję i zbrodnie ze strony Niemców. Co chwilę kogoś rozstrzelali, wywieźli na roboty przymusowe albo do obozu koncentracyjnego.

Najbardziej w pamięci utkwiło mi jedno zdarzenie, które mam ciągle przed oczami. Niemcy wydali zakaz zbijania świń bez zezwolenia i zdarzyło się tak, że jeden z polskich gospodarzy spod Pleszewa zbił świnię bez pozwolenia. Ktoś doniósł na niego i go aresztowano. Przywieziono go na rynek do Pleszewa, gdzie zgoniono też pozostałych Polaków. Odczytano wyrok i publicznie rozstrzelano tego człowieka.

Podczas niemieckiej okupacji nie chodziłem do szkoły. Chodziły tylko dzieci z rocznika 1930 i młodsze. Ja według Niemców byłem za stary na szkołę i musiałem pracować. Na szczęście ojciec miał znajomego Niemca o nazwisku Nutt, który załatwił pracę w szwalni. Przed wojną w Pleszewie mieszkało sporo Niemców i żyliśmy z nimi w zgodzie. Nie pamiętam już dokładnie za co ale Niemiec Nutt był dłużny ojcu przysługę. W szwalni pracował mój ojciec, brat i ja, gdzie szyliśmy niemieckie mundury. Byliśmy po prostu krawcami. Natomiast starsza siostra pracowała jako fryzjerka. Musieliśmy pracować, bo po pierwsze z czegoś trzeba było żyć a po drugie wywieźli by nas na roboty przymusowe. Tak było z wieloma moimi rówieśnikami – kto nie pracował w Pleszewie to jechał do Niemiec. To znaczy dobrowolnie nie jechali tylko ich wywozili.

W styczniu 1945 roku, gdy Niemcy szykowali się do ucieczki to spędzili mężczyzn z Pleszewa na rynek i ustawili naprzeciwko czołgów. Wśród tych mężczyzn byłem z bratem i ojcem. Padł na nas wszystkich strach, że zaczną strzelać do nas albo nas rozjadą tymi czołgami. Zrobiło się spore zamieszanie i kilkunastu albo kilkudziesięciu Polaków rozbiegło się po ulicach. Ja z bratem i ojcem też uciekliśmy z rynku. Mieliśmy klucze do szwalni i tam się schowaliśmy. Z tego co mi wiadomo to wtedy nikt nie zginął. Niemcy nikogo nie zabili na rynku. Główne siły Wehrmachtu uciekły zanim wkroczyli Rosjanie.

Później do Pleszewa od strony Kalisza wjechała kolumna sowieckich czołgów. Niemcy strzelili do pierwszego czołgu z kolumny i go zniszczyli. Ciała Rosjan z tego czołgu wisiały na drutach i gałęziach a wrak czołgu stał jeszcze długo na poboczu drogi. Na ulice Pleszewa wyszli ludzie z kwiatami, żeby powitać wyzwolicieli. Po chwili jednak zaczęły się pierwsze gwałty na kobietach oraz kradzieże rowerów i zegarków. Ludzie zniknęli z ulic ukrywając się po piwnicach i mieszkaniach. Później w nocy Rosjanie spalili jeden dom w Pleszewie i tylko tyle było walk o miasto. Jeden zniszczony czołg i jeden spalony dom.

Adam

Translate »