cze 302014
 
Jadwiga Andrzejaszek

Jadwiga Andrzejaszek

Na Syberii przeżyliśmy tylko dzięki zaradności moich Rodziców. W „ziemlance” pod piecem siedziała nasza jedyna kura znosząca codziennie jedno jajko i dwie królice które coraz się kociły. Ojciec w Irtyszu łapał ryby, a w kołchozowym magazynie tłuste wróble, poza tym mieliśmy szczęście spotykać dobrych ludzi, którzy nie robili nam żadnej krzywdy. Marzec 2012 roku. Bródki.

Nazywam się Jadwiga Andrzejaszek z domu Gomółko i urodziłam się 27 maja 1935 roku za Bugiem, koło Wilejki. Mój Ojciec był wojskowym i służył najpierw w Armii Radzieckiej, a następnie przeszedł do Polskiego Wojska i pełnił służbę w Sokółce /Grodnie/ gdzie poznał Mamę. Kiedy się pobrali zmienił pracę i został leśniczym w prywatnych majątku ziemskim. Miałam dwie siostry i dwóch braci. Kiedy w 1939 roku sowieci weszli do Polski aresztowali mojego Ojca, skazali go i osadzili w więzieniu, bo to był „Polski Pan”!

Kiedy zaprzyjaźniona z nami sąsiadka ostrzegła Matkę, że Białorusini szykują się do obrabowania nas, Matka schowała co cenniejsze rzeczy i pościel, a posiadaną świnię ubiła szykując się na trudne czasy. Zgodnie z zapowiedzią sąsiadki, Białorusini przyszli i zabrali nam wszystko co tylko wpadło im w ręce. W rabunku tym uczestniczył również nasz najbliższy sąsiad którego Ojciec uważał za przyzwoitego człowieka.

Po kilku dniach od tego zdarzenia w nocy, do naszego domu zapukali sowieccy bojcy z nakazem natychmiastowego opuszczenia mieszkania, a Matce powiedzieli, że zawiozą nas do Ojca! Trzeba przyznać, że byli dla nas dość życzliwi i podpowiadali aby zabierać ze sobą wszystko co się da, bo jedziemy w długą drogę i wszystko będzie nam potrzebne… . Powieźli nas na stację kolejową w Wilejce, gdzie zapakowani całą rodzinę do bydlęcych wagonów.

Na stacji tej koczowaliśmy trzy dni w czasie których cały czas dowożono kolejne grupy ludzi. Właściwie można było stamtąd uciec, ale mógł to zrobić jedynie młody sprawny człowiek, cóż jednak mogła zrobić Matka z gromadką maleńkich dzieci?

Kiedy pociąg ruszył, nie wiedzieliśmy gdzie jedziemy i co z nami będzie. Po miesiącu czasu dotarliśmy do północno wschodniego Kazachstanu nad rzekę Irtysz, gdzie cały skład zatrzymał się w szczerym polu, kazano nam wysiadać i zostaliśmy pozostawieni sami sobie. Spaliśmy na ziemi pod gołym niebem, a matka przykrywała nas czym tylko mogła, abyśmy nie pomarzli. Po kilku dniach wraz z inną kobietą zwróciła się do lokalnych władz sowieckich o jakieś zakwaterowanie ponieważ koczowanie pod gołym niebem wraz z dziećmi doprowadzi do tego, że wszyscy wymrą.

Po tej rozmowie sowieci umieścili nas w starej szkole, po osiem rodzin w każdej sali. Matka podpowiadała nam, że po wejściu na salę mamy zajmować miejsce jak najbliższe kuchni. Przy kuchni będzie zawsze cieplej, a w czasie gotowania będzie bliżej do strawy i rzeczywiście tak było.

Miałam wtedy zaledwie cztery lata i niewiele rozumiałam z tego co się wokół mnie dzieje. Nie pamiętam wszystkich zdarzeń, nazw miejscowości czy nazwisk ludzi, nie pamiętam też wielu szczegółów, ale niektóre obrazy utrwaliły mi się na całe życie.
Matka zatrudniona została w pobliskiej kopalni węgla do której dojeżdżała wozem zaprzężonym w jednego konia. Pewnego razu kiedy chciała popędzić go batem koń wierzgnął i złamał Matce obojczyk. W tej sytuacji nie mogła pracować i nie mogła się należycie nami opiekować.

W tym czasie bardzo trudnych warunków życia nie przetrzymał jeden z moich braci i ku rozpaczy Matki i pozostałego rodzeństwa musieliśmy go pochować. Mnie też niewiele brakowało, bo zatrułam się kwasem z gotowanego szczawiu. Ludzie z braku pożywienia gotowali i jedli ten szczaw który w większych ilościach był toksyczny.

Matka zaczęła w tym czasie pisać pisma do różnych władz z prośbą o zwolnienie Ojca. Trwało to dłuższy czas, ale Ojca rzeczywiście zwolniono i pozwolono na przyjazd do nas. Zupełnie nie wiem jak mogło się to stać, bo w dokumencie który po wielu staraniach otrzymałam z Białoruskiego Archiwum Państwowego w dniu 30.09.1994 roku, /poprzez Wydział Konsularny Ambasady Rzeczypospolitej Polskiej/ tego nie napisano.

Podano jedynie, że Ojciec mój został aresztowany w dniu 21 września 1939 roku, czyli czwartego dnia po wkroczeniu do Polski wojsk sowieckich i skazany wyrokiem sądu w dniu 20 lipca 1940 roku na 8 lat ciężkich robót za: „rozpowszechnianie kliewiety czyli oszczerstw, na terenie Związku Radzieckiego”. Osadzono go w łagrze w Archangielsku, a następnie w dniu 25 września 1941 roku bez podania jakiejkolwiek przyczyny zwolniono z odbywania dalszej kary, a następnie 28 sierpnia 1989 roku rehabilitowano…. .

Ojciec po zwolnieniu z łagru z trudem ustalił nasze miejsce pobytu i na piechotę, a częściowo podjeżdżając rozmaitymi „okazjami”, dotarł do nas. Podróż przerywana była często przy piekarniach w których za porąbanie drewna dostawał chleb i prowiant na dalszą drogę…. .

Rozpoczął pracę w jakimś zakładzie który przygotowywał zboże do transportu. W tym czasie matka zajmowała się tylko dziećmi, ale z czasem poszła do pracy do tego samego zakładu i pomagała Ojcu. Byliśmy jedyną polską rodziną przebywającą w tej wiosce. Przebywając w skrajnie trudnych warunkach wszystkie dzieci zachorowały na odrę i pamiętam, że Ojciec z braku jakiegokolwiek transportu każde z nas zanosił na plecach do szpitala. Nie pamiętam jak ten szpital był daleko i jak nas tam leczono, ale dobrze sobie przypominam, że stawiano nam bańki.

Ojciec w pewnym sensie zaprzyjaźnił się z dyrektorem kołchozu który w dowód wielkiego zaufania odstąpił nam swoją „ziemlankę”. Dyrektor wraz z rodziną zamieszkiwał w budynku rządowym, ale miał przygotowaną „na wszelki wypadek” własną „ziemlankę” do której w każdej chwili mogła by się przeprowadzić jego żona z dziećmi w sytuacji gdyby popadł w niełaskę i został aresztowany.

O to nie było trudno, bo również Rosjanie przez wszechobecne NKWD poddani byli różnym szykanom. W magazynach nie mogło być niczego za dużo albo za mało, nic nie mogło spleśnieć lub być zniszczone. W sytuacji kiedy ludzie głodowali, dyrektor miał niezły orzech do zgryzienia, aby wszystko w papierach i w magazynach nie budziło żadnych zastrzeżeń.

Z miejscowymi Kazachami nie mieliśmy żadnych problemów. Mieli ciekawe zwyczaje między innymi takie, że kobiety nie wydawały się za mąż tak jak jest to u nas. Były po prostu wykradane i porywane przez mężczyzn… . Nikomu to nie przeszkadzało i wszyscy byli zadowoleni… Kazachskich mężczyzn pamiętam jako ludzi o bardzo ciemnej karnacji i bardzo silnym owłosieniu.

Podstawą pożywienia był chleb wydawany na kartki. Okazało się jednak, że pobliski Irtysz był niezwykle rybną rzeką . Z pobliskich kołchozów wszystkie spleśniałe zboże wysypywano do tej rzeki, co z kolei było rajem dla różnego gatunku ryb z różnych stron ściągających do tego bogatego żerowiska. Nie było żadnych zakazów ani potrzeby uzyskiwania jakichkolwiek zezwoleń na ich odłowy.

Korzystał z tego Ojciec poświęcając każdą wolną chwilę na ich połów i praktycznie przeżyliśmy dzięki tym rybom. Wędkowały również dzieci łapiąc często sumy które z trudem w trójkę wyciągały z wody. Mieliśmy do dyspozycji surowe świeże rybie mięso, a także bardzo smaczne ryby wędzone. Matka co bardziej tłuste ryby wysmażała i pozyskiwała tłuszcz o konsystencji i smaku tranu. Cokolwiek by nie powiedzieć mieliśmy tłuszcz do „okrasy” szczególnie cenny w okresie zimowym.

Ojciec pracując przy pakowaniu zboża zawsze przynosił trochę prosa lub pszenicy które „utłuczone’ w prymitywnym moździerzu umożliwiały upieczenie jakichś placków. W kołchozowym magazynie łapał też tłuste wróble które po oskubaniu były wielkości kurzego żołądka i zawsze było co ogryźć… . Na stepie zbieraliśmy grzyby które jak pamiętam, miały wielkie kapelusze, a może jako dziecku tylko mi się wydawało, że były takie duże…?

Mieliśmy też mały inwentarz, to znaczy jedną kurę która dobrze karmiona kołchozowym prosem i pszenicą, znosiła jedno jajko dziennie akurat potrzebne do upieczenia placków… . Mieliśmy też dwie królice które co raz się kociły, a podchowane młode króliki urozmaicały nasze posiłki.

Były tak zmyślne , że kiedy Ojciec wracał z pracy rozbierał się do odpoczynku, podbiegały do niego i skubały zębami w duży palec u nogi aby nasypał im ziarna… . I pomyśleć tylko, że ten mały inwentarz i cała rodzina mieściły się w niewielkiej „ziemlance”, która jak sobie przypominam, była zupełnie ciepła… .

Wracając do Polski jedną królicę Ojciec przekazał komuś w prezencie, a drugą królicę i naszą kurę „żywicielkę” zabraliśmy ze sobą. Pamiętam, że była ciężarna i okociła się w Gubinie zaraz po naszym przyjeździe… .

Nie było możliwości zakupienia jakichkolwiek ubrań, ale Matka radziła sobie w ten sposób, że wysyłała nas abyśmy uskubali trochę owczej lub wielbłądziej wełny i dawała to na wrzeciono, a następnie robiła na drutach jakieś odzienie i skarpety. Ja też się tego nauczyłam i potrafiła bym to robić nawet dzisiaj.

Po pewnym czasie Ojca i Matkę przeniesiono do pracy w pobliskiej kopalni złota. Wagoniki z urobkiem przejeżdżały blisko naszego domu i widzieliśmy na nich maleńkie mieniące się w słońcu grudki kruszcu. Oprócz złota pozyskiwano również miedź, a przekleństwem tej kopalni była niezwykle toksyczna rtęć. Katorżnicza praca , głód i niedożywienie oraz trujące związki rtęci, zabierały na drugi świat codziennie 12 – 13 Polaków.

Trudno mi określić w jakiej odległości były te dwa miejsca naszego pobytu. W dokumencie archiwalnym który dostałam z Państwowego Archiwum w Mińsku napisano, że zesłano nas w roku 1940 do posiołku Ekibastuz w północno wschodnim Kazachstanie. Pamiętam, że do Pawłodaru było niedaleko, a przez zamarznięty Irtysz nawet całkiem blisko, natomiast Astanę stolicę Kazachstanu widać było przy dobrej pogodzie.

Jako ciekawostkę mogę podać, że na południowy wschód od miejsca naszej zsyłki, znajdował się Semipałatyńsk na terenie którego sowieci urządzili w 1948 roku swój największy poligon jądrowy, ale dowiedziałam się o tym dopiero po wielu latach, bo wszystko utrzymywane było w największej tajemnicy. Takie to były tereny, pustka, step i liczne złoża rozmaitych cennych surowców.

W tym czasie ogłosili nabór do Armii Andersa. Ojciec który bardzo ubolewał nad stratą syna wiedział, że nie może nas zostawić na pastwę losu i powiedział, że jeden już odszedł i że nie może dopuścić do tego abyśmy wszyscy wymarli. Wysmarował oczy jakimś lepikiem i wykazał, że nie nadaje się do służby wojskowej…

Kiedy nadarzyła się sposobność wyjazdu do Polski załatwił odpowiednie dokumenty i wyruszyliśmy w drogę powrotną. Do Pawłodaru odwieziono nas wołami, pamiętam też przejazd pociągiem przez most na Wołdze która swoimi rozmiarami budziła w nas przerażenie.

Równo po sześciu latach zsyłki wróciliśmy do Polski, a pierwszym naszym dłuższym przystankiem był PUR w Gubinie gdzie spędziliśmy dwa tygodnie. Przez następne dwa lata mieszkaliśmy w Gubinie w willi z dużym ogrodem, który przekopywany był szpadlami i sadziliśmy tam ziemniaki i warzywa. Pod Gubinem mieliśmy też kawałek pola na którym Ojciec korzystając z pożyczonego od znajomego konia siał taką „wąsatą” pszenicę którą dostał jeszcze od dyrektora kołchozu w którym pracował na Syberii.

Gubin poznałam dość dobrze, często chodziłam z siostrą do kościoła i dobrze pamiętam, że przyprowadzano do niego wojsko które wprowadzane było na środek kościoła. Zaraz po wojnie tak to wyglądało, dopiero później komuna wszystko to popsuła.

Mieliśmy ciotkę w Brodach i zachęceni przez nią dotarliśmy właśnie do Bródek gdzie mieszkam do dnia dzisiejszego. Z czasem wyszłam za mąż i przez krótki okres czasu mieszkałam u męża w Gostchorzu, po pewnym czasie jednak przeprowadziliśmy się do Bródek, co umożliwiło mi rozpoczęcie pracy w Gminie w Nietkowicach.

Było to dość uciążliwe zajęcie wymagające pisania różnych sprawozdań i wożenia ich do Powiatu do Krosna Odrzańskiego. Nie było żadnej komunikacji i jedynym środkiem lokomocji był poczciwy rower. Dla mnie jako dla młodej dziewczyny te wyjazdy w tych trudnych czasach nie bardzo były bezpieczne tym bardziej, że często trzeba było dłużej zostać w Krośnie i jak po nocy później wrócić?

Nieraz nocowałam u znajomych, nieraz na krzesłach w Powiecie, raz na dworcu… . Bywało, że w czasie tych wyjazdów towarzyszył mi i pilnował mnie mój mąż który był o mnie trochę zazdrosny, bo byłam ładną dziewczyną za którą oglądały się wszystkie chłopaki…. . Nie zawsze był jednak na miejscu, bo akurat pełnił służbę wojskową.

Z czasem jako pracownicę Gminy zaczęli nachodzić mnie komuniści którzy agitowali abym namawiała Rodziców do zakładania kołchozów. Rodzice którzy z kołchozu dopiero co wrócili nie chcieli o tym słyszeć, ale to komunistycznych aktywistów wcale nie przekonywało.

Poza tym z racji pełnienia swoich służbowych obowiązków musiałam karać rolników uchylających się od realizowania tzw. obowiązkowych dostaw. Ja tego robić nie chciałam, ale wymuszono na mnie abym ukarała 16 rolników. Rodzice i mój mąż przetłumaczyli mi, że to się źle może dla mnie skończyć i najlepiej by było, abym z tej pracy zrezygnowała. Po namyśle tak uczyniłam i zajęłam się domem i wychowywaniem dwóch synów.

I tak powoli przemija życie, a ja nieraz wspominam swoje trudne dzieciństwo i patrzę na dzisiejszą młodzież która w porównaniu do moich czasów żyje w luksusie który nie zawsze potrafi docenić.

Patrzę też na nasze zaniedbane przez gminną władzę miejscowości bardzo różniące się pod każdym względem od pozostałej części gminy i nie mam nawet nadziei, że się to w najbliższym czasie zmieni…. . Pomimo to jak na swój wiek cieszę się dobrym zdrowiem oraz pogodą ducha i z optymizmem patrzę w przyszłość… .

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 102014
 

Bogislav Friedrich Emanuel von Tauentzien

Bogislav Friedrich Emanuel von Tauentzien

Gmina złożyła wniosek o anulowanie egzekucji na zimę, bo nie można pracować w tym sezonie.

Tak postanowiono ale narzucono wykonanie prac przy przygotowaniu kołków i faszyny, tak aby w końcu można na wiosnę rozpocząć budowę (19 listopada 1771).

Ponieważ gmina nie chciała na to przystać, rolnicy During i Bauer zostali przetransportowani jako prowodyrzy pod dowództwem zastępcy dowódcy, ale w miarę możliwości bez skandalu, dla przykładu do więzienia w Crossen, gdzie siedzieli prawie pięć miesięcy.

Do istniejących trudności dołączyły jeszcze nowe. Tymczasem nakazano przebicie kanału skracającego zakola Odry, przecina to łąki chłopów, których nie można było zmusić do zrzeczenia się nieruchomości za darmo. Fundusze, z których rolnicy mogli by zostać zrekompensowani były niedostępne.

Ponadto musieli zostać zrekompensowani chłopi wokół Odry. Ponadto musieli przebijać nowy

kanał, co było bardzo drogim przedsięwzięciem do wykonania, do czego miała nawoływać również

gmina. Więc sprawa wciąż była skomplikowana.

Wtedy wspólnota została zaskarżona. Sąd miał zdecydować, czy będą oni zobowiązani do

bezpłatnego wykonania obowiązkowych prac na rzecz gminy. Proces trwał ponad dwa lata i

zadecydowano na korzyść gminy. Sąd 12 Sierpnia 1774 nakazał Hrabiemu pokrycie wszystkich

kosztów.

Tymczasem wspólnota wysłała petycję o ułaskawienie do króla i poprosili go, aby spróbował

uwolnić dwóch więźniów w celu umożliwienia im uprawiania swych pół, a opłaty odroczyć dopóki

sąd nie wyda orzeczenie. Stało się jedno i drugie.

Jeśli chodzi o kanał, który miał być wykonany w 1774 doszło do porozumienia. Każdy rolnik

otrzyma ziemię ze wspólnych terenów, w których Hrabia ma także udziały, tyle morg łąk dostaną

na własność, ile mieliby stracić przez kanał. Tymczasem hrabia Rothenburg ze względu na swoje

dobra w Nietkowicach złożył sprzeciw. I dlatego cała sprawa, która wywołała tyle kurzu całkowicie

poległa i nie została wykonana.

Hrabia zmarł w 1791 roku. Jego syn Bogislaw Tauenzien, bohater wojny o niepodległość, był

właścicielem dóbr Blumbergu. W dowód wdzięczności za jego udział w chwalebnej wojnie

wyzwoleńczej otrzymał od króla Fryderyka Wilhelma III w 1814 dobra Ragau, Borke i Ernmendorf

w powiecie sulechowskim. Dwie ostatnie pozycje wydzierżawił za 9500 talarów. Ale po jego

śmierci, wszystkie jego posiadłości były tak obciążone długiem, że wdowa, urodzona w Arnstedt,

nie mogła ich utrzymać. Sprzedała Blumberg w 1828 wdowie po gubernatorze von der Lippe i

przeniosła się do domku w młynie, gdzie żyła w bardzo skromnie, dopóki nie przeniosła się do

Zielonej Góry. Pani von der Lippe sprzedała Blumberg w 1839 za 78.010 talarów społeczności

Blumbergu, który podzieliła między nich i sprzedała zamek do rozbiórki.

Odtąd kupiony Blumberg nazwano “Groß-Blumberg”.

Dobra rycerskie Blumberg w całości Groß- i Klein-Blumberg zostały wykupione przez chłopów

na drodze prawnej umowy zakupu z 3 Lipca 1839. Do rozdzielenia mieli te same według pewnych

praw uczestnictwa w różnych rozmiarach 257 akcji, a mianowicie udziały właścicieli

1. Groß-Blumberg:

Każdy z 18 rolników 6 części razem 108 części

Każdy z 15 ogrodników, w tym przemiał pierza 4 części = 60 części

Każdy z 8 chłopów bezrolnych 2 części razem 16 części,

Każdy z 35 chałupników 1 część razem 35 części,

Suma: 219 części

2. Klein-Blumberg:

Każda z 6 zagrodników 4 części razem 24 części,

Każdy z 6 chłopów bezrolnych 2 części razem 12 części,

Każdy z 2 starych chałupników 1 część 2 części razem,

Suma: 38 sztuk

W sumie 257 części.

Dobra przejęło 90 właścicieli z Groß- i Klein-Blumbergu także z prawami i obowiązkami, które

spoczywały na nich samych. Wśród nich jako pierwsze wymieniono policję i patronat prawny nad

kościołem i szkołą. Policja była w rękach komornika sądowego aż do utworzenia okręgu

urzędowego z naczelnikiem na szczycie w 1874. Patronat prawny jest pełniony do dzisiaj przez

naczelnika gminy. Ciążyły na nich obowiązki odnośnie budowy tamy, komunalne, socjalne i

patronalne. Liczba właścicieli wzrosła w ciągu lat w wyniku zakupu lub podziału gospodarczego.

W końcu zaczęła zanikać świadomość wcześniejszy wydarzeń , gdyż budynki już nie istnieją. Tylko

schody od głównego wejścia do zamku zdobią przednie wejście do budynku parafialnego Groß-Blumberg.

Pojedyncze zdegenerowane krzewy na wzgórzu otoczonym przez las sosnowy na

północnym skraju wsi wydają się być pozostałościami dawnego parku zamkowego, świadka dawnej

świetności. Nazwy pól jak Hofewiesen, Fasanerie, Bauernwald, Mittel- Busch- Vorwerk itp. będą

jeszcze długo wskazywać potomnym obecność dawnego dworu.

źródło tekstu: Crossener Heimatbuch

Tłumaczenie Adam i Janusz

cze 052014
 

Friedrich Bogislaw von Tauentzien

Friedrich Bogislaw von Tauentzien

General Tauentzien nabył przez swoją bohaterską obronę Wrocławia w 1760 roku przed wrogiem najbardziej wdzięczne uznanie Fryderyka Wielkiego. W nagrodę za swoje zasługi, król mianował go gubernatorem stolicy Śląska i jednocześnie dyrektorem mennicy. W rezultacie Tauenzien nabył majątek w wysokości co najmniej 150 000 talarów. Za część z tych oszczędności kupił w 1767 roku dwór wraz z zamkiem “Blumberg” w powiecie Crossen.

Wioska, która leży w pobliżu Odry, z powodu niedoskonałości wałów musiała cierpieć powodzie.

Prawie każdego roku łąki a czasami pola rolników i ich dobra były zalewane a tamy znacząco niszczone. Aby zabezpieczyć się w przyszłości przed poważnymi szkodami w wyniku powodzi

zasugerował gminie utworzenie nad miasteczkiem dwóch wałów przeciwpowodziowych, podbudowę wałów, naprawy i przeglądy oraz wykonanie przekopu skracającego zakola rzeki, i w ten sposób oddalenie nurt od wioski.

Hrabia zaoferował materiały budowlane, takie jak faszyna i słupy, sam je dostarczył, wszystkie koszty poniósł sam, i wykonał połowę robocizny oraz obowiązkowych prac dla swojego władcy. Natomiast gmina powinna przejąć drugą połowę.

Ponieważ gmina tego nie chciała, został 31 grudnia 1768 przesłuchany zgodnie z protokołem przez

starostę głogowskiego, inżyniera Müllera i powiatowego syndyka Lange.

Mimo tych wszystkich pomysłów korzystnego wykonania budowli dla pól, łąk i lasu pastewnego

gmina pozostawała przy swoim sprzeciwie, ponieważ już rzekomo dosyć robotników i najemników

zostało dostarczonych dla władzy a z budową zostaną narzucone nowe obowiązki. Zatem spotkanie

gminy było bezowocne. Kiedy gmina była zagrożona represjami, napisała 10 Lutego 1769 do

lokalnego organu administracji publicznej w Kostrzynie: Jesteśmy biednymi chłopami i obłożeni

wielkim ciężarem, nie mogąc wziąć jeszcze na siebie nowych. Chłopi muszą przez cały tydzień z

końmi i parobkami służyć na dworze, a najemca gospodarujący na powierzonym gospodarstwie z

dwoma mężczyznami przez wszystkie dni, od wschodu do zachodu słońca. Możemy ledwo swoje

gospodarstwa obrobić, i błagamy dlatego bardzo, o zwolnienie nas od budowy linii brzegowej – tu

dostał starosta polecenie,wyjaśnienia jeszcze raz korzyści z wałów przy Odrze dla pastwisk i pól

gminy Blumberg, ewentualnie skłaniać do wizji lokalnej.

7 października Starosta Królewski Izby w Kostrzynie ogłosił: 26 września udałem się do

Blumbergu ale z tą upartą ludnością nie można nic zdziałać. Po wielu rozmowach tam i tu wszystko

zakończyło się brakiem decyzji. Dano im jeszcze termin do 3 dnia tego miesiąca. Wróciliśmy tam

znowu, był obecny i uczestniczył w spotkaniu sam jego ekscelencja generał Tauentzien z Wrocławia.

Mimo zastosowania tak drastycznych środków, do których nawet wydano już rozkazy, odmówiono

także teraz każdej usługi przy budowie i dali odpowiedź:

Odpuść sobie, jak możesz, nie będzie jak chcesz. Nie chcemy prowadzić procesu przeciwko jego

władzy, ponieważ nie mielibyśmy pomocy. Zatem nowa sprawa została zupełnie nie rozpoczęta,

mieliby na brzegach swoich łąk dość budowania. – Wzmianka, że żądania hrabiego tak tanie i

sprawa dla społeczności jest tak przydatna, odrobione prace dla hrabiego mogą być też tylko

niewielkie ponieważ faszynę wbito by blisko Odry przy pomocy łódek, które hrabia by też

udostępnił i sprowadził na miejsce, to także pozostało nieskuteczne. Aby przełamać ten upór,

starosta uważa że parlamentarne środki przymusu nie są wystarczające. Zaproponował więc aby

wyszukać prowodyrów i osadzić ich w wierzy w Krośnie. Jeżeli się nie zdecydują, to muszą być

doprowadzeni do decyzji w sprawie noszenia hiszpańskiego płaszcza. Fakt ten przypuszczalnie

spowoduje przerażenie u pozostałych, kiedy im będzie groziło to samo, a więc budowa powinna

zostać przesadnie szybko rozpoczęta.

Jednak nie wprowadzono tych drakońskich i średniowiecznych propozycji. Ale dlatego, że

wspólnota nie podjęła jeszcze decyzji w ciągu dwóch lat, które trwały już od rozpoczęcia

negocjacji, za to, że wykonano tylko drobne prace przy tak pożytecznej budowie, dwóch właścicieli

ziemskich, Croll i Sydow, zostali nałożeni jako kara dla wsi. Społeczność dostała rozkaz, aby

utrzymać ich i opłacać. W dniu 23 Lutego 1771 to wykonawcy napisali do Starosty Opola, że nie

mogą nic zrobić z upartym społeczeństwem. Są traktowani jak łotrzy, a baby z bezużytecznymi

pyskami obrażają ich z okien tak, że muszą się wstydzić. Konfiskata byłaby bezskuteczne. Bramy i

drzwi były zabarykadowane, jesteśmy szczęśliwi, jeśli nie dostaniemy po garbie lub nie zostaniemy

cali pobici. Opłaty jeszcze wcale nie dostaliśmy, żywność i pasza dla koni jest, ale musimy za nią

słono płacić.

W końcu poprosili dowództwo wojskowe o przewiezienie buntowników do wierzy w Krośnie, do

czego oboje są zbyt słabi.

Dowództwo krośnieńskiego garnizonu składający się z podoficera i czterech mężczyzn uderzyło po

tym na Blumberg. Ale rolnicy nie chcieli ich wpuścić, tak że żołnierze zmuszeni byli do

wywalenia drzwi i wojskowego zakwaterowania. Jednak, że nie otrzymali oni od chłopów nic do

jedzenia i dlatego byli w niemałym zakłopotaniu. Dlatego podoficer Simon zwrócił się do Starosty

18 Października 1771 w następującym liście: “Ja wraz czterema mężczyznami zostaliśmy wszyscy

wysłani tu do Blumbergu przez łaskawego starostę do wykonanie samodzielnego zadania, tutejsza

ludność jest do niczego, nie rozumieją też naszej opłaty egzekucyjnej, teraz jest tak, że brakuje nam

jedzenia, i nie mamy żadnych dostaw , także prawie nic nie zajmiemy, dlatego proszę Łaskawego

Pana Starostę o dalsze informacje na temat naszego zachowania, ponieważ nie możemy iść dalej w

taki sposób”, itp.

Jego następca, sierżant Lange, napisała do pułkownika v. Haßlecher: “W miejscowości Blumberg

są trudne warunki i drzwi są tak mocno zabarykadowane , że nie możemy wejść, musimy używać

siły która nie jest wygodna dla egzekutora opłat, pytam pułkownika o dalsze postępowanie.

Blumberg, 6 Listopada 1771r. Sierżant Lange”.

źródło tekstu: Crossener Heimatbuch

Tłumaczenie Adam i Janusz

mar 072014
 

Pomorsko, Brody, Bródki i Nietkowice to kolejno położone miejscowości na prawym brzegu Odry wzdłuż drogi wojewódzkiej nr 278 w powiecie zielonogórskim w województwie lubuskim.

tablica Pomorsko

Pomorsko (dawne nazwy: Pommerzig, Pomertzig) – wieś w gminie Sulechów o położeniu geograficznym (52°03′ N, 15°28′ E), którą zamieszkuje 604 osób (stan na 31.12.2013 r.). Położenie na 481 km Odry. Miejscowość ta leży ok. 12 km na południowy zachód od Sulechowa. W miejscowości rozpoczyna swój bieg droga wojewódzka nr 281, biegnąca od drogi wojewódzkiej nr 278 poprzez przeprawę promową na Odrze, do oddalonej o ok. 15 km Zielonej Góry. Rozpoczyna też swój bieg droga powiatowa nr 1205F biegnąca przez Brzezie, Pałck do Kępska w kierunku Świebodzina (30 km). Niedaleko miejscowości (ok. 2 km) przebiega linia kolejowa nr 358 łącząca Zbąszynek z Gubinem. Niestety przystanek kolejowy w kwietniu 2012 r. został zlikwidowany i nie można już tą drogą dostać się do Czerwieńska, Zielonej Góry przez most kolejowy na Odrze czy też Sulechowa. Pomorsko sąsiaduje z takimi miejscowościami jak: Brody (2 km), Brzezie Pomorskie (4 km), Laskowo (3 km) oraz Wysokie (5 km).

Obraz 013

Brody (dawne nazwy: Groß Blumberg, Duży Kwiatowiec) – wieś w gminie Sulechów o położeniu geograficznym (52°03′ N, 15°26′ E), którą zamieszkuje 705 osób (stan na 31.12.2013 r.). Położenie na 485 km Odry. W miejscowości rozpoczyna swój bieg droga wojewódzka nr 280 biegnąca od drogi wojewódzkiej nr 278, poprzez przeprawę promową na Odrze przez Czerwieńsk (6 km), do oddalonej o ok. 15 km Zielonej Góry. Brody sąsiadują z takimi miejscowościami jak: Pomorsko (2 km), Bródki (2 km), Czerwieńsk (6 km).

Obraz 010

Bródki (dawne nazwy: Klein Blumberg, Mały Kwiatowiec) – wieś w gminie Czerwieńsk o położeniu geograficznym (52°04′ N, 15°23′ E), którą zamieszkuje 117 osób (stan na 31.12.2013 r.). Położenie na 489 km Odry. Przez Bródki przepływa kanał Ołobok spływający kaskadami do Odry. Do Krosna Odrzańskiego odległość 22 km, a do Sulechowa 17 km. Bródki sąsiadują z takimi miejscowościami jak: Brody (2 km), Nietkowice (3km).

Obraz 004

Nietkowice (dawne nazwy: Nietkowiec, Straßburg (Oder), Deutsch Nettkow) – wieś w gminie Czerwieńsk o położeniu geograficznym (52°04′ N, 15°21′ E), którą zamieszkuje 644 osób (stan na 31.12.2013 r.). Położenie na 491 km Odry. Przez miejscowość przebiega linia kolejowa nr 273 łącząca Wrocław ze Szczecinem. Mieszkańcy często korzystają z przystanku kolejowego, by dostać się do Czerwieńska i Zielonej Góry przez most kolejowy na Odrze. Swój bieg rozpoczyna tu droga gminna łącząca miejscowość z Sycowicami. Nietkowice sąsiadują z takimi miejscowościami jak Bródki (3 km), Będów (4 km), Sycowice (5 km).

Co łączy te cztery miejscowości? Wbrew pozorom wiele, zarówno historycznie jak i współcześnie. Za czasów „niemieckiego panowania” wszystkie te miejscowości należały do powiatu krośnieńskiego. Również w okresie powojennym wspólnie tworzyły gminę – najpierw Duży Kwiatowiec, a następnie Nietkowiec przemianowany w późniejszym okresie na Nietkowice. Dalej należały do powiatu krośnieńskiego. W czasie wielu reform administracyjnych przydzielono te miejscowości na obecność w innych gminach i powiatach. Zlikwidowano funkcjonujące w nich urzędy gmin i gromad. Dziś łączy te miejscowości wspólna droga wojewódzka (278), wzdłuż której po obu stronach mieszkają mieszkańcy tych miejscowości. Łączy je też nadodrzańskie położenie i problemy z cyklicznymi wezbraniami poziomu wody w Odrze oraz coraz częstsze powodzie. Łączy je też rzymskokatolicka parafia w Nietkowicach, do której należą mieszkańcy tych miejscowości, pomimo funkcjonowania osobnych kościołów w Pomorsku, Brodach i Nietkowicach.  Wspólnym dla młodzieży tu mieszkającej jest też Gimnazjum w Pomorsku do którego się zjeżdżają z okolicznych miejscowości i w którym się kształcą. Mieszkańców łączą też problemy związane z położeniem (oddaleniem od prężnie działających i rozwijających się ośrodków miejskich) i stosownie coraz mniejszym zaangażowaniem środków publicznych mającym na celu ich rozwój. Następujące ciągłe likwidacje (np. częstotliwości kursowania środków komunikacji publicznej), dostępu do rynku pracy, służby zdrowia, kultury, powoduje stopniowe wyludnianie tych miejscowości. A przecież było tu kiedyś tak pięknie…

 

 Zamieszczone przez o 22:03
Translate »