lip 282014
 

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnejPrzedstawiamy tłumaczenie artykułu Ernsta Möbusa opublikowanego w 1957 roku w Crossener Heimatgrüße.

W 1877 Groß-Blumberg (Brody) stanął w płomieniach
Dokładnie w tym miesiącu minęło 80 lat (przyp. jest rok 1957), jak nadodrzańską gminę Groß-Blumberg (Brody) dotknęła straszna katastrofa pożaru. Bo chyba mało kto jeszcze żyje, kto był naocznym świadkiem tej katastrofy; jest tu opis Ernsta Möbusa przywołującego wspomnienia.
To było 1 Maja 1877, w godzinach porannych. Silny zachodni wiatr wiał przez tą okolicę. Na polach po obu stronach Odry pracowali rolnicy przy wiosennym siewie. W domach spokojnie pracowały gospodynie, a w szkołach dzieci słuchały słów nauczycieli. Nikt nie domyślał się takiego nieszczęścia.
Nagle, o 11, zabrzmiały na ulicach wsi przeraźliwe krzyki o pożarze, zagłuszone przez przenikliwy dźwięk niszczącej nawałnicy. Kryty strzechą dom wdowy Kupsch we wschodniej części wsi stał w płomieniach. Przerażeni wieśniacy szybko rzucili się do pomocy, a wkrótce też sikawka była na miejscu. Trzeba było pomóc sąsiednim budynkom. Ale wszystkie rozpaczliwe wysiłki w celu powstrzymania niszczącego żywiołu, były daremne. Gwałtownie wiejąca wichura niosła deszcz iskier w dal.
W momencie w ogniu były nie tylko sąsiednie budynki, ale także domy ze słomy i stodoły dalej niż 100 metrów. Gdy z sąsiednich wsi przybyły następne sikawki paliła się już cala wioska. W ciągu godziny, około 60 gospodarstw z ponad 150 budynkami padło łupem płomieni. Tylko kościół, szkoła i kilka nieruchomości zostały oszczędzone. 

W szalonej prędkości, z jaką rozprzestrzeniał się ogień, akcję ratunkową w której uczestniczyło 21 wozów strażackich, ograniczono do wyprowadzenia ludzi i żywego inwentarza w bezpieczne miejsce. Niemniej jednak, starsza kobieta wskutek oparzeń zmarła. Kilka małych dzieci zabrano do krytego dachówką budynku, który zachował się tylko przez jasność umysłu kobiety. Gdy zapaliło się piwniczne okno, udało jej się mlekiem ugasić płomienie. Do niedawna dom był jeszcze zachowany. Wiele koni, bydła, świń, owiec i drobiu znalazło swoją śmierć w płomieniach. Dużo zmarłego inwentarza spłonęło. Tam gdzie zwierzęta mogły zostać ocalone, były wypędzane do ogrodu a nawet w płytka wodę. Łączna wartość szkód była ogromna. Niektórzy mogli wyrwać dobytek z płomieni, ale znaczna część mężczyzn była zajęta w polu. Wielu stało załamując ręce na przeciwległym brzegu Odry i musiało patrzeć z daleka jak płonie ich dobytek i dobra. Minęły tygodnie zanim przestały się tlić przed gospodarstwami rozrzucone kupy słomy. Nieopisana bieda wdarła się do Groß-Blumberg (Brody). Wiele rodzin zostało bez dachu nad głową i zależne od pomocy innych. Wiele paszy dla bydła zostało zniszczone, tak że trzeba było je częściowo zakwaterować w okolicznych wsiach i tam było karmione aż do następnych zbiorów. Pomagających nie brakowało. Co drugi dzień przybywały dostawy z wszelkiego rodzaju żywnością, odzieżą, narzędziami ręcznymi, i tak dalej, które pochodziły z gospodarstwa parafialnego. Jeszcze w roku nieszczęścia stodoły i tymczasowe mieszkania zostały odbudowane, budowa budynków mieszkalnych mogła być podjęta w późniejszym czasie, częściowo powstały one w innych miejscach.
Mówi się że około 260 lat temu, podobny ogień spalił całą wieś.

Tłumaczenie Adam i Janusz

 

lip 212014
 
Halina Paszkowska

Halina Paszkowska

Chociaż było to również zakazane, lekcje odbywały się w języku ojczystym. Było tam 150 dzieci podzielonych na grupy młodszych starszych i średnich szkolników, mnie zaliczono do średniaków. Dzieci pracowały w pobliskim kołchozie przy zbiorze bawełny. Kiedy maszerowaliśmy czwórkami na plantację, pilnie wypatrywaliśmy czy nie leżą gdzieś ogryzki po zjedzonych jabłkach.

Kiedy Kazach rzucał ogryzek, dzieci na wyścigi padały na kolana wyrywając go sobie jedno drugiemu. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie ile ja tych ogryzków zjadłam. Z głodu jedliśmy również ziarnka bawełny, chociaż były niesamowicie gorzkie.

Oficjalnego” jedzenia dostawaliśmy tyle aby tylko nie umrzeć. Na śniadanie pół placka kukurydzianego, na obiad zupa-woda i kilka pływających w niej buraczków podane w glinianej miseczce, oraz dwie łyżki stołowe kaszy kukurydzianej zalanej jakimś olejem. Było tego bardzo mało jak na jedenasto- czy dwunastoletnie dzieci, ale było… .

Po powrocie do Polski bywało, że w czasie obiadu do zupy wpadła mi mucha, a ja z obrzydzeniem mówiłam Mamie, że tej zupy już jeść nie będę…. . Mama natomiast kiwając głową pomrukiwała pod nosem: „Kazachstanu Ci trzeba…”.

Jesienią wyrywaliśmy łodygi bawełny które z braku wody ukorzenione były bardzo głęboko. Była to ciężka i wyczerpująca praca zupełnie nie odpowiednia dla tak małych dzieci, nikt z nas nie miał butów, a nogi były wiecznie pokaleczone.

Wyrwane łodygi przeznaczone były na opał do kuchni bo w pomieszczeniach gdzie spaliśmy ogrzewania nie było. W zimie dostaliśmy kalosze, pończochy i sweterki i było to nasze całe wyposażenie.

Surowe warunki życia powodowały, że nawet małe dzieci uczyły się zapobiegliwości. Staraliśmy się zebrać chociaż trochę resztek bawełny, na patyczkach przędłyśmy nić, a później robiłyśmy jakieś skarpetki, rękawice itp. po to aby wymienić to u Kazaszki na garść prażonej kukurydzy lub cokolwiek do zjedzenia.

Pamiętam, że kiedyś przed stołówkę podjechał wóz zaprzężony w parę wołów cały załadowany kapustą. Cała sala to jest razem czternaście dziewcząt wybiegło do tego wozu i każda z nas porwała główkę kapusty. Obgryzałyśmy te główki jak króliki…. . W tej ochronce przebywałam ponad rok.

Dyrektor ochronki miał swoje biuro w Czymkiencie który był oddalony o około12 kilometrów i leży w południowej części Kazachstanu od zachodu sąsiadując z Uzbekistanem, a od wschodu z Kirgistanem. Kiedy pewnego dnia dyrektor przyjechał, uderzeniami w metalową szynę wezwano nas na plac i uroczyście ogłoszono „koniec wojny” !

Cieszyliśmy się wszyscy, niektórzy płakali ze szczęścia, a chłopcy rzucali czapkami w górę, zapanowała atmosfera nadziei na powrót do Polski. W tym czasie moja Matka udała się na spotkanie ze mną pokonując pieszo w ciągu ponad dwóch tygodni 150 kilometrów. Spała samotnie w stepie i niosła mi trzy „lepioszki”, takie małe kazachskie chlebki wypiekane na patelni.

Kiedy mnie zobaczyła myślała, że mam suchoty, sama skóra i kości…. . Wyciągnęła wtedy „lepioszki” które w między czasie zdążyły spleśnieć, ale zjadłam je łapczywie i bardzo mi smakowały… . Byłam szczęśliwa, że Mama jest już ze mną, a Jej udało się doraźnie dostać pracę stróża nocnego przy stołówce z której korzystali powracający z frontu ranni rosyjscy żołnierze.

Z niecierpliwością czekałyśmy na dalszy bieg wydarzeń, ale dopiero w marcu 1946 roku Rosjanie powiedzieli nam, że możemy wyjechać do Polski i dopiero wtedy Mama zabrała mnie z ochronki. Życzliwi nam ludzie zachęcali do pozostania, bo teraz przecież głodu nie będzie, a po co jechać w nieznane? Krążyły plotki, że na Ukrainie tory są zaminowane i będą wysadzane transporty z powracającymi Polakami.

Chęć powrotu była jednak silniejsza niż niepewność i strach. Przywieźli nas do Mankietu gdzie miał na nas czekać transport. Było jednak odwrotnie, bo to my śpiąc na podłodze w poczekalni dworcowej, czekaliśmy na niego ponad dwa tygodnie.

W tym czasie dowożono naszych rodaków z innych okolic południowego Kazachstanu. Dziękowałyśmy Bogu, że będąc na Syberii nie zmieniłyśmy obywatelstwa i posiadałyśmy polskie paszporty, co było niezbędne dla udowodnienia radzieckim władzom naszego polskiego pochodzenia.

Nadszedł w końcu radosny dzień, że transport ruszył. Jechaliśmy w bydlęcych wagonach w wielkiej ciasnocie, ale nikt nie narzekał. Kto miał wywieszał biało-czerwoną flagę, śpiewaliśmy piosenki i opowiadaliśmy swoje przeżycia. Przy przejeżdżaniu przez Ukrainę komendant pociągu wydał polecenie zakazujące jakichkolwiek rozmów po polsku, oraz odmykania drzwi i okien. Bałyśmy się, że udzielane nam wcześniej przestrogi mogły okazać się prawdziwe.

Na szczęście nic złego się nie stało i do Polski wróciłyśmy 1 maja 1946 roku jadąc transportem składającym się z 64 wagonów przez Przemyśl, Kraków, aż do Poznania. Byłyśmy zmęczone, wygłodzone, brudne ale szczęśliwe. W Poznaniu czekaliśmy na bocznicy 3 dni po których odłączono 10 wagonów które skierowano do Krosna Odrzańskiego. Tam zakwaterowano nas w PUR-rze gdzie otrzymaliśmy żywność i ubrania. Po dwóch tygodniach przewieziono nas do Nietkowic gdzie mieszkam do dnia dzisiejszego.

Nie miałam możliwości nauki w normalnym trybie, ponieważ do szkoły chodziłam tylko w zimie, a w lecie pasłam krowy. Gdy miałam 17 lat musiałam rozpocząć pracę zarobkową ponieważ Matka ciężko zachorowała.

Moje życie i to, co w tak młodym wieku przeszłam, bardzo różniło się od życia rówieśników. Lekarz stomatolog jako ciekawostkę medyczną pokazywał innym lekarzom moje uzębienie, ponieważ w wieku 18 lat miałam jeszcze zęby mleczne!

Nie było to normalne, ale czy normalna i „ludzka” była zsyłka na Syberię? Czy normalnym było , że dziecko w okresie swojego dorastania nie widziało na oczy „normalnego” chleba czy mleka, o mięsie nie mówiąc? W moim sercu i podświadomości na zawsze pozostał obraz tej niewyobrażalnej nędzy i głodu, a również lęk aby tam nie wrócić… . Często zadaję sobie pytanie: „za co i dlaczego?”

Mnie, mojej Matce i niewielu innym cudem udało się przeżyć i do Polski wrócić. Ile jednak ludzkich istnień wyczerpanych katorżniczą pracą i głodem, cichutko i bez rozgłosu na zawsze odeszło? Ile polskiej krwi nasz wróg odwieczny rozlał na rosyjskiej ziemi, a ile ciał użyźniło tą okrutną ziemię? Nie zliczysz krzyży którymi jest step usłany, nie obejmiesz krzywdy, żalu i cierpienia i nie zliczysz łez wylanych….

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

lip 142014
 
Pierwszy po lewej stronie Julian Szatiłło, Ojciec Pani Haliny Paszkowskiej

Pierwszy po lewej stronie Julian Szatiłło, Ojciec Pani Haliny Paszkowskiej

Tatuś pracował w kołchozie kosząc zboże kombajnem. Tam deszcz nie padał, a pola nawadniane były specjalnymi rowami melioracyjnymi. W kołchozie tym nie było wody po którą należało chodzić po kilka kilometrów.Początkowo otrzymywaliśmy pomoc z UNRY która była amerykańską organizacją pomagającą ofiarom wojen. Dostawaliśmy ubrania i jedzenie, jednak wkrótce ta pomoc z nieznanych nam powodów całkowicie ustała i zaczął się przerażający GŁÓD! Bywało tak, że przez trzy dni nie mieliśmy nic do jedzenia!

Miejscowi Kazachowie początkowo byli bardzo dla nas życzliwi, częstowali jedzeniem, ale później przestali. Zaproponowali Mamie pracę przy ręcznym mieleniu pszenicy. Do naszej lepianki przynieśli żarna na których Mama mieliła ziarno.

Zawsze zostawiała garść zmielonej mąki i robiła dla mnie proste jedzenie, ot woda „zaklepana” mąką, ale jak mi to wtedy smakowało…. . Kazachowie wkrótce odkryli ten „proceder”, zabrali żarna i kazali przychodzić do pracy do ich domostw.

W odległości około 150 kilometrów od nas generał Anders formował jednostki Wojska Polskiego. Tatuś postanowił dostać się do tego wojska. Uszedł jednak jedynie 100 kilometrów, był osłabiony głodem, nogi miał opuchnięte i pokaleczone i zamiast do wojska trafił do szpitala.

Dowiedzieliśmy się, że w przydrożnym rowie niedaleko naszego kołchozu zdycha koń. Mama poszła tam razem z innymi i z tego konia powycinała co tylko się dało. Po powrocie do domu ugotowała to mięso bez soli i zaniosła Ojcu do szpitala!

Aby dostać cokolwiek do jedzenia nosiłam Kazaszce wodę, pomagałam w sprzątaniu, a czasami żebrałam… . Zbierałam z ziemi wszystko co się nadawało do jedzenia. Brakowało ubrań, butów, pościeli. Mój cały ubiór to było to co miałam na sobie… . Kiedy Matka prała mi to odzienie siedziałam nago czekając, aż wyschnie…. .

Miałam wtedy 10 lat i w końcu zachorowałam na tyfus. Kiedy gorączkowałam, w marzeniach wracałam do naszego domu w Polsce, głaskałam Mamę po policzkach i mówiłam: „ Mamusiu, żeby tak do Polski wrócić, chleba się najeść i umrzeć… „.

Ojciec wrócił ze szpitala, ale był bardzo osłabiony i z czasem zaczął puchnąć z głodu. Był wtedy marzec i na stepie zaczęły pojawiać się grzyby podobnie do naszych pieczarek. Tatuś wziął jakiś koszyk i poszedł w step aby nazbierać tych grzybów. Nie było go długo, bo cały dzień.

Pod wieczór zaniepokojona Mama poszła do lokalnego przedstawiciela sowieckiej władzy i zameldowała, że mąż nie wrócił ze stepu. Ten odpowiedział: „Co się martwisz? Nazbiera grzybów, sprzeda i wróci, będziesz miała pieniądze!”.

Na drugi dzień Tatuś również nie wrócił. Moja Mama wraz z sąsiadką rozpoczęły poszukiwania i przez dziewięć dni przeszukiwały bezkresny step. Modliły się i zaklinały rzeczywistość: „Dobra duszo, zła duszo, daj jakiś znak”, ale znaku żadnego nie było… . Z odrobiny mąki kukurydzianej którą dostała od sąsiadki Mama ugotowała tzw. bałangę czyli wodę „zaklepaną” mąką. Obie zjadłyśmy po troszeczku pozostawiając resztę dla Ojca który mógł się pojawić w każdej chwili.

Kiedy obie wyszłyśmy z domu w którym nie było drzwi, pies kołchozowego urzędnika wdarł się do naszego domu i zjadł porcję przeznaczoną dla Ojca. Kiedy dowiedziałam się o tym zaczęłam strasznie rozpaczać z żalu, że Ojciec nie będzie miał nic do jedzenia. Dziesiątego dnia Mama już nie wyruszyła na poszukiwania.

Po piętnastu dniach Kazach pasący owce znalazł Ojca. Leżał na lewym boku, nie miał już nosa, oczu i uszu co było dziełem drapieżnych ptaków i stepowych zwierząt, a obok leżały wyschnięte grzyby…. .

Ciała nie dało się już ruszyć i Kazachowie aby oszczędzić Matce tego strasznego widoku, obsypali głowę Ojca ziemią. Następnie tak jak leżał usypano mogiłę i obłożono czym tylko się dało. Myśmy z Matką aby uniemożliwić jej zniszczenie przez pasące się bydło i owce, wykopałyśmy rów i na mogile postawiłyśmy krzyż.

Po tym smutnym pogrzebie wróciłyśmy do domu, a każdy następny dzień był walką z głodem i walką o przeżycie. Kiedy było już po żniwach, chociaż nie wolno było tego robić, poszłyśmy na ściernisko nazbierać kłosów zboża. Dlaczego nie wolno? Bo nie i tyle! Niech zgnije, ale wziąć nie można…. .

Śpieszyłyśmy się bardzo, żeby nas nikt nie widział i kiedy nazbierałyśmy woreczek ziarenek ruszyłyśmy do domu. Na nasze nieszczęście nadjechał na koniu Kazach i zaraz zorientował się o co chodzi. Ku mojemu przerażeniu zaczął napierać koniem na Mamę i kazał oddać woreczek ze zbożem. Zabrał go i z satysfakcją wysypał na drogę.

Upadłyśmy na kolana i błagałyśmy go, aby pozwolił nam zebrać połyskujące ziarnka pszenicy, lecz Kazach z upodobaniem końskimi kopytami tratował ziarno wbijając je głęboko w ziemię. Resztkami sił dotarłyśmy do domu kolejny dzień pozostając bez żadnej strawy. Zrozpaczona Matka mówiła do mnie: niedaleko grób Ojca, a my wracamy głodne do domu… .

Po tym wydarzeniu Matka powiedziała mi, że w sytuacji kiedy nie mamy co jeść i w co się ubrać, odda mnie do „ochronki” prowadzonej przez Polaków w Sajramie w odległości około 150 kilometrów od naszego kołchozu. Ochronka była sierocińcem gromadzącym polskie sieroty i półsieroty z nadzieją na „przechowanie” i uratowanie tych dzieci.

Kiedy tam trafiłam obcięto mi warkocze które sięgały do pasa, a czas pobytu wypełniony był ciężką jak na nasz wiek pracą ale również i nauką. Polscy nauczyciele robili co mogli abyśmy jak najwięcej dowiedzieli się o Polsce.

Uczyliśmy się pisać, czytać i liczyć, ale również były lekcje historii i patriotyczne piosenki oraz wiersze których Rosjanie zakazali nam śpiewać i recytować. Jedna z takich „zakazanych piosenek” miała następujące słowa które doskonale pamiętam:

Gdy po trzech latach z wojny powracałem
i o swej Polsce śmiało rozmyślałem.
Zawsze smutny, zawsze zadumany,
aż raz stanąłem miedzy grobowcami.
Wtem usłyszałem jakiś głos spod ziemi,
Co ty tu robisz między umarłemi?
Co ty tu robisz, czego się przechadzasz
I nam umarłym w spoczynku przeszkadzasz?

Oddal się oddal od naszych Rodaków
Bo tu jest spoczynek rycerzy Polaków!
Oddal się oddal, możeś cudzoziemiec?
Albo też Moskal albo też i Niemiec?

Więc ja ruszyłem , odchodzić już miałem,
POLAKIEM jestem, śmiało zawołałem.
Wtem wyszedł rycerz zbrojny okryty ranami
Wróć się, ach wróć się, proszę cię ze łzami.

Co słychać z Naszą Polską ukochaną
Czy jest już wolną czy jeszcze poddaną?
Bo kiedy ja żyłem w smutnym stanie była
Garstka jej wiernych rycerzy broniła.

Albo smutny wierszyk o Panu Kapitanie i jego bułanym koniku, a także drugi o młodym żołnierzu.

Miły wietrzyk powiewuje, skąd to wojsko maszeruje?
Pan Kapitan naprzód jedzie, konik jego smutno idzie.
Mój konisiu, mój bułany, czemu żeś tak zatroskany?
Turbuję się o swe życie, bo mnie więcej nie ujrzycie.
Ujrzycie mnie leżącego, w szczerym polu zabitego… .

W dalekim polu jest cichy grób
Barwią się kwiaty u jego stóp
A w grobie krwawiąc świętymi rany
Leży nasz polski żołnierz kochany

Młody żołnierzu spokojnie spij
Plon najcudniejszy wyrósł z Twej krwi
I na wiek wieków Ojczyzna cała
Dała Ci serce i pamięć dała

Młody żołnierzu, spokojnie śpij
Bo jak do boju stanąłeś Ty
Tak cały naród stanie w potrzebie
Za kraj, za wolność, za grób Twój i Ciebie.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

lip 072014
 
Halina Paszkowska

Halina Paszkowska

Sybiracka opowieść część 1
Kazach wysypał z woreczka na ziemię z trudem zebrane przez nas na ściernisku połamane kłosy i na naszych oczach końskimi kopytami wbijał je w ziemię. Upadłyśmy na kolana błagając go aby pozwolił zebrać nam ziarno, a on kazał wynosić się precz…!
Maj 2012 roku. Nietkowice.

Nazywam się Halina Paszkowska i urodziłam się jako jedynaczka 1 sierpnia 1933 roku w Warszawie. W 1937 roku wyjechaliśmy na wschód na Polesie, do miejscowości Smolarnia w powiecie Mikoszewicze w województwie Łuniniec. Smolarnia była niewielką osadą składającą się z 5 domów. Ojciec Julian Szatiłło ukończył kurs dla gajowych i rozpoczął pracę w tym zawodzie.

Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna i na Polesie wkroczyła Armia Czerwona, Matka przeczuwając nadciągające nieszczęścia zaproponowała abyśmy wyjechali do siostry Ojca do Skarżyska. Ojciec jednak który był człowiekiem spokojnym i dla wszystkich niezwykle życzliwym odpowiedział, że nikt nam nic nie zrobi ponieważ nikomu nie szkodzi, zajmuje się tylko lasem, to jakoś przeżyjemy.

W czasie jakiegoś służbowego szkolenia skradziono mu ubranie cywilne i do domu wracał w mundurze gajowego. Sowieci wzięli go za uciekiniera z wojska i osadzili w areszcie. Sytuacja była groźna, ponieważ taki areszt mógł się zakończyć wyrokiem śmierci.

Ojciec był dobrym człowiekiem którego wszyscy lubili i szanowali. W pobliskiej miejscowości liczącej 300 domów mieszkańcy składali podpisy pod petycją do sowieckich władz o Jego uwolnienie. Po dwóch tygodniach zwolniono Ojca, ale wolnością nie cieszył się zbyt długo, bo zaledwie 3 dni.

Czwartego dnia o świcie, 10 lutego 1940 roku do naszego domu weszli sowieci i nakazali natychmiastowe opuszczenie mieszkania. Ojca posadzili na krześle, a obok Niego stało dwóch uzbrojonych sołdatów. Matka obudziła mnie i powiedziała, że musimy się pakować bo „wyjeżdżamy do cioci”.

Byłam mała, ale bardzo mnie to wszystko dziwiło. Kiedy Matka musiała wyjść na dwór, sołdaci nie opuszczali Jej ani na chwilę. Kilku z nich przeszukiwało dom być może w poszukiwaniu broni którą Matka wiedziona przeczuciem oddała wcześniej do nadleśnictwa.

Zapakowali nas do sań i ruszyliśmy w mroźną noc do najbliższej stacji kolejowej. Było do niej ze 3 kilometry, ale kluczyliśmy po innych wsiach zabierając kolejne rodziny. Za saniami pobiegł nasz podwórzowy pies ale kiedy zorientował się, że odjechaliśmy zbyt daleko, usiadł na śniegu i rozpaczliwie i żałośnie zawył. Pewnie przeczuwał, że więcej już się nie zobaczymy.

Nie pamiętam jak nazywała się ta stacja, ale po dotarciu do niej zapakowali nas do bydlęcych wagonów, zamknęli drzwi od zewnątrz i transport ruszył. Ludzie płakali bo nie wiedzieli gdzie nas wiozą, panowało przerażenie i wielka niepewność co z nami będzie.

Transport zatrzymywał się raz dziennie, otwierano drzwi, podawano wodę, a jak jej nie było to śnieg. Wypuszczano na zewnątrz tylko kilka osób i cały czas nadzorowano ich pod bronią. W tym czasie ludzie ci starali się zdobyć trochę drewna do żelaznego piecyka który stał na środku wagonu. Jednak nie zawsze w miejscu gdzie stawał transport było drewno.

Sowieci z obawy czy nie została powiększona i czy nikt nie uciekł, sprawdzali każdorazowo wielkość wyrąbanej w podłodze dziury która służyła do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Powoli mijały dni i tygodnie, a my jechaliśmy lasami których końca nie było widać.

Kiedy byliśmy już u kresu podróży transport kolejowy zatrzymał się i przesadzono nas na sanie. Nie było dróg, a kolumna sań jedne za drugimi, przemieszczała się zamarzniętymi korytami rzek. Straszna to była podróż, pod płozami sań trzaskał pękający lód i myśleliśmy, że to nasze ostatnie godziny. Dotarliśmy jednak do miejsca przeznaczenia którym były drewniane baraki stojące na skraju lasu.

Od następnego dnia zaczęła się mordercza praca przy wyrębie drzew. Tatuś przy temperaturze sięgającej -50 st. C codziennie chodził po kilka kilometrów do miejsca ścinki. Obowiązywały normy. Jak ktoś je wykonał dostawał 400 gram kiepskiej jakości chleba, jak ktoś ich nie wykonał, tylko 200 gram. Mama ze względu na problemy z sercem nie pracowała i zajmowała się tylko mną, a więc nie dostawała żadnego przydziału chleba.

Tatuś nie był nawykły do ciężkiej fizycznej pracy i normy na ogół nie wyrabiał. Póki mieliśmy jeszcze resztki żywności z Polski głodu nie było, z chwilą jednak kiedy żywność ta skończyła się, zaczęliśmy głodowanie.

W pobliżu był kołchoz, ale aby się do niego dostać trzeba było mieć specjalne pozwolenie którego i tak nikt nie wydawał. Ludzie chodzili tam nocą wymieniając na żywność wszyto co mieli: kołdry, swetry, ubrania, pościel itp. Jeśli „przemytnicy” zostali złapani, zabierano im wszystko co mieli ze sobą.

Ludzie zaczęli umierać z głodu, z wyczerpania, z zimna, często „zasypiali” pod drzewami w czasie wykonywania katorżniczej pracy. Sowieccy nadzorcy z lekceważeniem i pogardą wyrażali się o Polakach. Jeden z nich mawiał: „ja to bym wszystkich Polaków wystrzelał jak sobaki”.

W 1941 roku sowieci zrobili zebranie i powiedzieli zesłańcom, że mają starać się o rosyjskie obywatelstwo i otrzymają rosyjskie paszporty . Po powrocie do baraków rozległ się straszny płacz i zapanowało niesamowite przygnębienie. Czyżbyśmy Polski, ukochanej Ojczyzny nie mieli nigdy już oglądać?

Chwyciłam za grzebień i ojcowską bibułkę do papierosów i na tym „instrumencie” odegrałam „Jeszcze Polska nie zginęła…”…. , po czym strasznie się rozpłakałam wołając do Rodziców: „ ja chcę do Polski, ja chcę do Polski…”. Rodzice przytulali mnie i powtarzali, że teraz pojechać tam nie możemy…. .

Pomimo tej beznadziejnie ciężkiej sytuacji mój Tatuś nie zapominał o tym aby mnie uczyć. Nauczył mnie pisania i czytania, a również liczenia. Jednym z najważniejszych „przedmiotów’ była jednak historia Polski. Kiedy trafiłam później do ochronki, dano mnie od razu do drugiej klasy, chociaż nigdy wcześniej do szkoły nie chodziłam.

W między czasie w związku z napaścią Niemiec na Związek Radziecki zmieniła się sytuacja polityczna i Sowieci zaczęli mieć inne problemy. Wszyscy zesłańcy zostali zwołani ponownie i ku ich zaskoczeniu zakomunikowano im, że wybuchła wojna z Niemcami i że: „Jesteście wolne grażdaniny, ujeżdżajcie kuda chatitie”.

Nie ukrywam, że byliśmy tym faktem bardzo uradowani ponieważ sądziliśmy, że wrócimy do Polski. Nie wiedzieliśmy wtedy jak bardzo się myliliśmy. Część z naszych została, ale nas załadowano do pociągu i tydzień po tygodniu wieziono przez lasy, góry Uralu i stepy, do południowo wschodniej Azji, do Kazachstanu.

Na jednej ze stacji której nazwy nie pamiętam nakazano opuszczenie pociągu przez wszystkich mężczyzn którym polecono pobranie wiader i udanie się po prowiant. Kiedy mężczyźni oddalili się, pociąg ruszył i z zawrotną prędkością zaczął oddalać się od stacji.

Nie wiem jaki był tego cel takiego postępowania, czy wykolejenie pociągu i zmasakrowanie kobiet i dzieci, a samotnych mężczyzn zabranie do katorżniczej pracy, czy nastraszenie nas, trudno mi cokolwiek powiedzieć.

Ja z Mamusią siedziałam na jednej desce trzymając się żelaznego okna, ludzie płacząc powychodzili spod prycz i zgromadzili się na środku wagonu, piec się przewrócił i tak pędziliśmy przez pół dnia.

W końcu pociąg zatrzymał się na dość dużej stacji. Pewien staruszek którego nie zabrano po prowiant chodził po wagonach w poszukiwaniu biało czerwonej flagi którą jak twierdził należy wywiesić po to aby pokazać, że tu są Polacy.

Po wywieszeniu flagi wokół pociągu pojawiło się mnóstwo rodaków którzy pytali „skąd i dokąd jedziecie?”, ale my niestety nic nie mogliśmy odpowiedzieć, bo sami nie wiedzieliśmy co z nami będzie dalej.

Polacy mówili, że stoją na tej stacji już trzy dni i postąpiono z nimi dokładnie w taki sam sposób jak z nami z tym, że w końcu mężczyźni do nich dołączyli. Oni również zastanawiali się jaki był cel rozdzielenia rodzin. Przeważała opinia, że chcieli nas wywieźć na „białe niedźwiedzie” czyli po drodze uśmiercić i pozbyć się „kłopotu”. Dlaczego do tego nie doszło, nikt z nas nigdy się nie dowiedział.

W między czasie nasi mężczyźni kiedy wrócili na stację zaczęli dopytywać się co się stało z ich rodzinami, zaczęli chodzić po lokalnych komendanturach z tym jednoznacznym pytaniem. Na nasze szczęście z niezrozumiałych dla nas powodów zawrócono transport i po trzech dniach podróży byliśmy znowu razem. Chciałabym zwrócić uwagę na to, że trasę którą przebyliśmy w ciągu pół dnia, pokonaliśmy z powrotem w ciągu trzech dni… .

Ruszyliśmy w dalszą drogę, a kiedy zatrzymywał się pociąg podchodzili nieznani nam ludzie i dawali co mogli: trochę chleba, zbożową kawę, czy wrzącą wodę którą nazywali „kipitok”. Nasza podróż do Kazachstanu przerywana postojami w różnych nieraz przypadkowych miejscach trwała 9 tygodni . Część drogi przebyliśmy statkami czyli „parachodami”, a na końcu naszej niewolniczej podróży dotarliśmy do kołchozu „Turmus” w rejonie Czajan do których było około 8 kilometrów. Razem z Mamusią i Tatusiem zamieszkałam tam z dwoma polskimi i jedną żydowską rodziną.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Translate »