paź 182017
 

Na tle tablicy miejscowości od lewej stoją: Holger, D., Ilka, ja i Volker. (zdjęcie robiła Regina)

Do jakże miłej niespodzianki doszło w poprzedni weekend 7-8 października 2017. Brody odwiedziła pewna niemiecka rodzina, której przodkowie przed II Wojną Światową zamieszkiwali obecne Brody… Ale może od początku.

Na początku września skontaktował się z nami pewien Polak pracujący i mieszkający w Niemczech – Miłosz informując, że jego kolega D.(prosił żeby nie podawać jego imienia), a właściwie jego przodkowie zamieszkiwali przed wojną w Gross Blumberg (Brody) i chciałby wraz z krewnymi zobaczyć miejscowość swych przodków. Miałaby być to sentymentalna podróż w przeszłość do korzeni rodzinnych. Miłosz poszukiwał więc kogoś, kto zechciałby opowiedzieć i oprowadzić po miejscowości, ale… ktoś posługujący się językiem niemieckim lub angielskim. I tak po wymianie kontaktów zaskoczył mnie, gdy byłem pewnej wrześniowej niedzieli w lesie na grzybach, telefon od Niemca D. (prosił żeby nie podawać jego imienia) i pierwsza rozmowa w języku niemieckim. Choć język ten dawno nieużywany i już zapomniany przeze mnie, to udało nam się jednak umówić na początek października. D. powiedział, że znajdą jakiś hotel w Zielonej Górze i będą od piątku do poniedziałku. Ze względu na pracę powiedziałem, że dysponuję czasem w sobotę po pracy i niedzielą, gdyż w pozostałe dni wracam do domu, gdy jest już ciemno. Umówiliśmy się więc, że w sobotę spotkamy się po pracy w Zielonej Górze i pojedziemy razem do Brodów na wycieczkę.

Jako że życie niesie niespodzianki, przez ostatni miesiąc (czyli od momentu umówienia do chwili przyjazdu gości) wpadła mi bardzo ważna wyjazdowa rodzinna uroczystość, która odbywała się akurat w sobotę. Jadąc na tę uroczystość około południa zadzwonił w sobotę telefon, a w słuchawce usłyszałem niemieckie słowa wypowiadane przez D., że są w Zielonej Górze – dotarli w piątek wieczorem. Pozostało mi wytłumaczyć zaistniałą sytuację informując jednocześnie, że w nocy wracam do domu, więc w niedzielę będę dyspozycyjny. Gdy w niedzielę rano odsypiałem jeszcze sobotni wyjazd obudził mnie SMS z informacją, że za chwilę nastąpi wyjazd z Zielonej Góry na prom w Brodach. Więc zerwany na równe nogi spojrzałem w okno, a tam znów siąpi deszczyk – jak co dzień. Wskoczyłem więc do auta i jazda na prom. Na skrzyżowaniu ulic Czerwieńskiej i 3 Dywizji (w okolicach krzyża) mijałem samochody jadące z promu – patrzałem więc na rejestracje. Wszystkie były „nasze”. Dojechałem do promu, który akurat stał po tej stronie i żadnego auta z „obcymi numerami rejestracyjnymi” nie było, więc wjechałem na prom. Z promu podczas przeprawy przez Odrę zobaczyłem grupkę ludzi stojących na wierzchołku tamy, do której dopływa prom. Po dopłynięciu na drugi brzeg zjeżdżając z promu uchyliłem szybę w drzwiach samochodu i w stronę grupki stojących osób rzuciłem zapytanie: „D.”? I tu powitały mnie uśmiechy na twarzach i potwierdzenie. Zawróciłem więc na drodze – tamie swe auto i wjechałem ponownie na prom, a za mną kilka oczekujących na przeprawę aut – w tym goście z Niemiec. Podczas przeprawy przedstawiliśmy się sobie i tak zaczęła się nasza znajomość w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Była to 5-cio osobowa rodzina: D., jego ok. 60-letnia mama i jego kuzyni, którzy na pierwszy rzut oka byli moimi rówieśnikami. Po przyjeździe do Brodów pojechaliśmy najpierw do mojego domu na kawę i ciasto, gdyż siąpiący deszcz deprymował mnie co nieco do rannych spacerów. Tam cichutko (niemalże chodząc na paluszkach) usiedliśmy przy kawie w pokoju do rozmów, gdyż reszta niedzielnych domowych gości (pół-domowników, którzy przyjechali z nami z sobotniej uroczystości) jeszcze spała zmęczona po nocnej podróży, a po pobudce zaczęła się krzątać po domu i kuchni. Tak więc, jak dom codziennie świeci niemalże pustkami, tak tego dnia było w nim aż 10 osób! Ja rozmawiałem z jedną grupą gości w pokoju, a żona z drugą w kuchni.

Ja dzieliłem się z nimi swoimi informacjami o przedwojennych Brodach, a oni opowiadali i pozwolili zeskanować swoje dokumenty rodzinne i materiały, które mieli ze sobą. Po tej wymianie poszliśmy na pieszy spacer po Brodach, gdyż na zewnątrz przestało już padać, a nawet wyszło słońce. Obraz wsi był bardzo niekorzystny po czwartkowym (5 października) przejściu przez nasz region orkanu Ksawery i ciągłych opadach deszczu. Połamane drzewa i leżące odłamane konary drzew, uszkodzone słupy i wszechobecne na drogach kałuże – rozlewiska, gdzie pomiędzy nimi trzeba było przedostawać się wręcz slalomem. Prąd został w wielu domach przywrócony dopiero w sobotę po południu. Kilka dni bez elektryczności to w dzisiejszych czasach tragedia. I w takim krajobrazie „po burzy” odbył się nasz spacer. Jak się okazało goście ci zwiedzali również (pod moją nieobecność) Brody poprzedniego deszczowego dnia. Pewnie zmoknięci i uszargani powrócili do hotelu w Zielonej Górze, by następnego dnia zwiedzać już w moim towarzystwie. Spacerując po Brodach obejrzeliśmy 2 domy – jeden ich pradziadków, którzy mieli w nim sklep – drogerię i drugi wybudowany przez ich dziadków tuż przed wojną. W jednym z nich zostaliśmy miło przyjęci przez ich obecnych mieszkańców, a w drugim nie zastaliśmy nikogo z domowników. W każdym z tych domów mieszkają dziś po dwie rodziny. Zdjęcia tych budynków sprzed lat różnią się znacznie od ich wyglądu obecnego, ale historię ich budowy i wcześniejszych domowników wraz ze zdjęciami opiszę w kolejnych częściach.

Jak udało się dowiedzieć rodzina Rudolfa i Marty opuszczała w 1945 roku Gross Blumberg z czwórką dzieci: Gerhard (ur. 1931), Günter (1936), Helga (1938) i Werner (1940). Najmłodsza z rodzeństwa Regina urodziła się już po wojnie na nowej ziemi w Niemczech w 1947 roku i właśnie to jest ta Pani, którą powitałem na promie dając jej wcześniej ok. 60 lat. No cóż wygląd i kondycja mnie mocno zmyliły. Wszystkie wymienione wyżej osoby żyją, a do Brodów przyjechały ich dzieci, będące dla siebie kuzynami. Liczę, że w komentarzach poniżej podzielą się swoimi wrażeniami z odwiedzin w krainie swych przodków. Dotychczas z tej piątki, która obecnie przyjechała, tylko 2 osoby były wcześniej w Brodach: Regina z mężem z 3-4 lata temu będąc na urlopie gdzieś na terenie wcześniejszego DDR zrobiła sobie wypad do miejscowości swych rodziców i dziadków, oraz jeden z tego kuzynostwa Holger, który był tu jeszcze jako „łepek” z rodzicami i dziadkami pod koniec lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Co nieco z tamtej wizyty jeszcze pamiętał i opowiadał, lecz nie wszystko udało się zrozumieć. Liczę, że w korespondencji emaliowej uda się jeszcze wiele dowiedzieć. Wspomniał coś o młynie – wiatraku pomiędzy Brodami a Pomorskiem, jakieś przeżycie jego ojca, które nie do końca zrozumiałem, więc wybraliśmy się po południu w to miejsce, gdzie przed laty stał wiatrak. Ponieważ czas był już napięty (około godz. 17-tej) udaliśmy się stamtąd samochodami na przeprawę promową. Po drugiej stronie rzeki czekali już na nas, umówieni wcześniej zarządcy Skansenu Fortyfikacyjnego Czerwieńsk – Paweł i Robert, którzy oprowadzili gości po bunkrach w wale i którzy uraczyli ich widokiem swych zbiorów i opowieści. Ja już tam pożegnałem się z gośćmi i ostatnim kursem promu (kursuje w tym miesiącu do godz. 18-tej) powróciłem do domu, by po spakowaniu „tobołków” do auta odwieźć na dworzec PKP do Sulechowa pozostałych w domu gości – półdomowników, którzy mieli pociąg przed godz. 19-tą.

Cudowna niedziela. Nie wszystko wyszło tak, jak miesiąc wcześniej planowałem, ale to postarałem się wyjaśnić gościom dnia następnego, gdy spotkaliśmy się już w Zielonej Górze po godz. 10-tej. Przy kawie i pączku wymieniliśmy się jeszcze materiałami, adresami, kontaktami i nastąpiło miłe pożegnanie, po którym goście odjechali już dwoma autami do miejsc swego zamieszkania. Tuż po wyjeździe gości, mając już ich adresy, postanowiłem sprawdzić na mapie Niemiec, gdzie mieszkają. I tu doznałem prawie szoku. Każdy z piątki gości mieszka w innym rejonie Niemiec! Każdy przebył drogę, by dotrzeć do miejscowości Brody od ok. 470 do 730 km! Odległość zaś najkrótsza, jaką mają do siebie to ok. 170 km, zaś najdłuższa to 700 km! A przecież każdy z nich ma już własną rodzinę, małżonka, dzieci, rodziców. Każdy z nich jest osobą pracującą, więc w grę wchodzą urlopy. Jak więc udało się im to zgrać, porzucić własne rodziny, by w gronie kuzynostwa rozsianego w dalekich odległościach od siebie wybrać się wspólnie do krainy przodków? Pełen szacunek – ja jestem pod całkowitym wrażeniem. Na dowód załączę mapkę, jaką każdy przebył do Brodów (z rozrysowanymi kreskami w linii prostej).

Na koniec nieskromnie pochwalę się niespodziewanym prezentem, który otrzymaliśmy z żoną od gości. Był to rulonik zrobiony z kartki papieru formatu A3 zawiązaną tasiemką. Po rozwinięciu okazało się, że jest to wykupiony i opłacony przez Nich bilet na obiad do nowej, wystawnej zielonogórskiej restauracji, mieszczącej się przy „deptaku” – już zrealizowany w kolejną niedzielę po wizycie gości. Było cudownie, więc i za pomocą tego medium dziękuję Wam drodzy przyjaciele. Liczę, że jeszcze Was w swym życiu spotkam, być może nie w takim składzie, ale zapraszam Was ze swymi rodzinami również do odwiedzin, a i nawet gdyby Wam przyszło choćby tylko tędy przejeżdżać.

Andrzej

Translate »