lip 182016
 
21

Jan Jarosz rok 1973

Niemcy jak uciekali za Odrę zakopali za dzisiejszym domem Juretki dynamo -wytwornicę prądu. Rezydujący w pałacu „komandor” wojsk radzieckich słabo szukał, nieskutecznie, bo dynamo się tuż po wojnie znalazło w rękach Polaków. Jak mi opowiadał Józek Łukasik – Pomorsko było cywilizowaną wsią, bo miało do 24.00 prąd. Swiatło w domach zawdzięczało Olkowi Saleckiemu, który dyżurował przy lokomobili napędzającej dynamo. Później i tak ktoś doniósł o skarbie i dynamo -prądnicę wywieźli albo Ruscy albo szabrownicy. W stodole Józki Greczychowej Niemcy przechowywali duże ilości kiszonej kapusty. Było tam 6 beczek o pojemności ponad 2 tony każda. Te dębowe cuda inżynierii w drewnie sowieci zdemontowali i zabrali na stację kolejową a stamtąd w niewiadomym kierunku do Rosji. Jako, że Pomorsko było producentem kapusty przed wojną pozostały do dzisiaj potężne silosy, w których przechowywano kapustę dla Berlina. Wywożono ją statkami ze Starej Odry. Podobne centrum zaopatrzenia stolicy Niemiec w witaminy mieściło się koło Jan. Swieże witaminy wywożono do Berlina kanałami w ciągu 30 godzin. Po takim czasie zielenina trafiała na stoły berlinczyków. Ja osobiście spotkałem potomków niemieckich właścicieli gospodarstwa w Stożnem, którzy pomieszkują w okolicach Hanoveru. Prosili mnie o dokumentację fotograficzną gospodarstwa -dzisiaj. Więc ją zgodnie z życzeniem otrzymali. Były to zdjęcia z naszego balonu SP-BAC i te zrobione na ziemi. Radości było dużo a ja nie pogardziłem 500 DM jakie otrzymałem za fatygę. Moimi kontrahentami byli potomkowie rodziny von Storge zamieszkujący przed wojną Jany i Stożne. Zieleninę do portu w Cigacicach ze Stożnego wywozili chłopi na konnych wozach. Zdjęcia wozów i robotników oglądałem w Niemczech. Dlaczego nie zrobiłem kopii? Zastanawiam się do dzisiaj. Wtedy nie wiedziałem, że w wieku dojrzałym będę magistrem historii. Pasja, jaką przyszło uprawiać została do dzisiaj.

Duże przeżycia przynosiły powodzie te w latach siedemdziesiątych, ale i ta z 1997 roku, która przerwała wał i zrobiła Amazonkę z Odry szeroką na 3-4 kilometry od Pomorska do Krosna Odrzańskiego. Jako młody chłopak pamiętam jedną zimową powódź. Było to zimą w latach 70-tych.Około 15 helikopterów z Włocławka i 100 ton trotylu śmigłowce dzień i noc drogą powietrzną wywozili z pól pod Brodami, które do dzisiaj jest nieużytkiem i pamięta tamte czasy. Wybuchy słychać było aż w Zielonej Górze. Most kolejowy w Pomorsku zatamował spływ kry lodowej i zatrzymał nurt rzeki. Saperzy musieli wyrąbać ogromne koryto w rzece, którym potłuczona kra winna spłynąć. Ta ogromna akcja wojska zakończyła się sukcesem a liczne reportaże i fotoreportaże pojawiły się w centralnych gazetach i magazynach. Meldunki ukazywały się codziennie w telewizji. Poznałem wówczas znane twarze telewizji – rezydowali cały czas w barze „u Rózi” w Pomorsku. Warto też wspomnieć, iż na powodzi niektórzy chcieli się dorobić. Szczególnie ci, którzy rozwozili pomoc w postaci puszek i masła oraz innych produktów żywnościowych, ale także ci, którzy zbierali pomoc i pieniądze dla pokrzywdzonych. Były takie sytuacje, kiedy wysiedleni byli w sposób bezczelny okradani. Opowiadał mi p. Józef Łukasik (wysiedlony z Brodów do Brzezia Pomorskiego), że pewnej nocy przyjechało kilku mężczyzn specjalnym samochodem do przewozu zwierząt (samochód miał rejestrację z Gostynia – Wielkopolska) i nad ranem próbowali mu zabrać na samochód młodą klacz. Ta jednak była na tyle inteligentna, że zamiast na samochód pełnym kłusem po pasie przeciw-pożarowym pobiegła na łąki do Skąpego i tam do rana się pasła. Złodziei wypłoszyła policja i musieli niepyszni wrócić do siebie. Chyba nie sięgnęła ich kara, a szkoda….

Duże szkody poczyniła ostatnia powódź z 1997 roku. To była powódź lipcowa. Padało bez przerwy prawie dwa miesiące. Wszystko było rozmoczone a od strony Czech i Śląska napierały coraz większe ilości wody. W Opolu po mieście pływały trumny wypłukane z miejscowego cmentarza. Jakie straty poniósł Wrocław, Głogów, nasze lubuskie miejscowości. Ja dużo latałem z Lechem Marchelewskim i wojewodą Eckertem Marianem. Było pełne rozeznanie w sytuacji od Głogowa do Słubic. Pewnego dnia widzieliśmy straszny obraz. Ogromny helikopter niemieckiej armii okładał wał przeciwpowodziowy workami z piaskiem. Wiadomo po lewej stronie Odry. Myśmy lecieli do Słubic. I na naszych oczach te kilka ton piasku w workach oderwało się od helikoptera na wysokości 25-35 metrów ( puścił zamek wyciągu) i spadło na namoknięty wał. Nastąpiło przerwanie i cała woda w sekundzie zaczęła wpływać do polderu Eissenhuttenstadt. Za kilka minut paliły się transformatory huty blach samochodowych. Całą Oder Bucht woda zalała do wysokości 5 metrów. Ta sytuacja wyjaśniła wiele w postępowaniu obronnym. Poziom wody gwałtownie spadał i zagrożenie dla Słubic znikało w szybkim tempie. Potem jeszcze często lataliśmy z Duńczykami, którzy w okolicach Cybinki wypompowywali wodę z zalanych kanałów. Widziałem z powietrza lisy i ptaki na drzewach, jelenie i sarny na stacji Czerwieńsk Towarowy. Na okoliczność powodzi Tomek Gawałkiewicz i Paweł Janczaruk zrobili setki zdjęć dokumentujących sytuacje, jakie miały miejsce nad Odrą. Złodziei spotkaliśmy jeszcze w paru miejscach, ale ludzie rozprawiali się z nimi osobiście. Zalane tory kolejowe linii Zbąszynek – Zielona Góra nie pozwalały na jazdę pociągiem do Warszawy. Jazda przez Głogów Wrocław też nie wchodziła w grę. Były problemy z wodą pitną dla Zielone Góry. Potem województwo dostało pomoc i parę kilometrów dróg zbudowano w ramach środków, wiele linii telefonicznych zamieniono na światłowodowe. Wiele gmin nadodrzańskich dostało konkretną pomoc i to pozostało na lata. Wielka zasługa w tym wojewody Mariana Eckerta.

Jan Jarosz

lip 102016
 

003Rozpędzony Janek Jarosz nie zwalnia tempa i dalej pisze…

Jeszcze w młodości licealnej były takie przepisy, że młodzież uczęszczająca do szkoły musiała koniecznie pojechać na hufiec pracy (na budowę, do lasu, do PGR-u), aby tam poznać trud pracy fizycznej no a przy okazji zarobić parę groszy na dalsze wakacje, na zakup błyskotek lub wymarzonych Wranglerów. Przez kolejne trzy lata z Bogdanem Kozubalem – tymże wspominanym Dankiem – jeździliśmy do Kombinatu PGR Czerwieńsk rowerami, aby tam stawić się na 6.00 do pracy jako pomocnicy kombajnistów w czasie akcji zbierania zbóż czytaj żniw. Podpisano z nami umowy i powiem uczciwie na duże pieniądze. Było to ok.6.000 tysięcy złotych za trzy tygodnie intensywnej pracy i tu jeszcze niespodzianka – w grudniu listonosz przyniósł ok. 2.000 złotych jak napisano w przelewie koloru czerwonego ( taki przekaz złotówek w owych czasach) “za akcję żniwną w roku 1967 podział 13 pensji”. To była radość. Kupiłem dwa garnitury, swetry, marynarki, bieliznę itp. Byłem gość miałem własne pieniądze i szansę takiego samego zarobku w przyszłym roku. W czasie żniw oczywiście myśmy jeździli na kombajnach a prawdziwi kombajniści leżeli w cieniu i kombinowali, komu sprzedać zbiornik lub dwa pszenicy, aby mieć na wódkę i zagrychę do niej. Średnio w czasie akcji kosiliśmy 3-4 kombajnami ok.300-400 hektarów trzech zbóż (żyto, pszenica, owies). Zboże jechało do Czerwieńska na dosuszanie lub bezpośrednio do silosów PZM lub młynów na mąkę. Ile ton było corocznie nie pomnę, ale wydaje mi się, że dużo. Wiem, że ok. 20 ton kombajniści kazali wypuścić w krzaki skąd chłopi z Pomorska, Wysokiego Przylepu wywozili wieczorem do swoich stodół. Należy pamiętać, że jeden zbiornik kombajnu zabierał ok. 1.200 kg dobrej wymłóconej zgodnie z normami pszenicy. Pamiętam, że kilka zbiorników zawieźliśmy do Wysokiego podczas jechania na nowe pola. Pszenicę wysypaliśmy na podwórko a nasi szefowie (kombajniści) już mieli na wódkę niezły pieniądz. Nikt tego nie pilnował a przynajmniej udawał,że nie widzi tego procederu. Byliśmy wówczas już uczniami LO w Sulechowie za czasów dyrektora Chojnackiego i mieliśmy świadomość tego karygodnego procederu… ale taki był socjalizm. Dyrektor Górnacz prawdziwy poznaniak z krwi i kości był dobrym gospodarzem i plony miał doskonałe.Chwalono go w zjednoczeniu, ale także jako człowiek był w porządku. Jeszcze lepsze zdanie można było usłyszeć o dyrektorze Lechu. Dlatego, że pracowaliśmy solidnie mieliśmy szansę na pracę w następnych latach. Nasz dzień pracy wyglądał następująco. Rano o 6.00 przyjazd do PGR, tankowanie kombajnu, smarowanie ponad 200 punktów smarowniczych, uzupełnienie płynów hydraulicznych, oleju silnikowego, dokręcenie śrub poluzowanych. O 7.00 Wyjazd na pole i do 14.00 Młocka – obiad- od 14.45 dalsze omłoty do wieczora. Niejednokrotnie prom nas nie zabrał (spóźniliśmy się) i do domu jechaliśmy na … most kolejowy. A bywało, że w czasie suszy jechaliśmy kombajnami do północy. Przejazd mostem kolejowym obowiązkowy i to nocą… Umyć się w zimnej wodzie i na 6.00 znowu w pracy. Poznaliśmy kawał ciężkiej i odpowiedzialnej pracy. Jak nie posmarowałeś łożysk to bądź pewny, że za dwa dni kombajn się zapalił w czasie pracy? My nie mieliśmy takiej sytuacji, ale w okolicznych gospodarstwach bywały przypadki pożarów.

Jednego lata byliśmy na OHP w Przetocznicy. Z naszą wychowawczynią Krystyną Palińską. Dziewczyny spały w budynku leśnictwa a my w wojskowych namiotach. Przez 3 tygodnie wycinaliśmy meczetami rodzaj burzanu, który zarastał szkółki leśne. Pamiętam, że po pracy urywaliśmy się z dziewczynami kawę do klubokawiarni w … Bródkach. Przez las prawie 10 kilometrów. Kawa była z ciastkiem i lemoniada na drogę. Potem powrót parami meldunek pani Palińskiej i dyskoteka z płyt winylowych w większości grupy “The Beatles”, które przywiozła na obóz Boguśka Bogucka wraz z odtwarzaczem i wzmacniaczem. Na tamte czasy to był rarytas. Myśmy to mieli. W nocy wyrywaliśmy się nad kanał Ołobok i tam nieśmiało próbowaliśmy całować nasze wybranki. Jakie to były fajne czasy. Jakie wspomnienia mamy do dzisiaj. Ja i mój kolega Danek Kozubal może potwierdzić naszą wakacyjną przygodę. A i dziewczyny na dowód byśmy znaleźli. Jasiu Galant, Jurek Kąkolewski, Rysiek Buzuk, Jurek Pater to paka, jaka wtedy trzęsła III A. Jesienią jechaliśmy na wykopki, sadzenie lasu- a latem do Wojnowa na obóz wypoczynkowy. Wszystko to zasługa wspomnianej już Krystyny Palińskiej naszej wychowawczyni-obecnie profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego.

Chętnie wspominaliśmy Arnola – kłusownika, który całe życie niepokalał się pracą. Całe życie łowili wraz z kolegami ryby w Odrze (na Starej Odrze w szczególności), aby je sprzedać i mieć na wódkę. Arnol -tak go nazywano- potrafił jeszcze schwytać lisa, borsuka,wszystkie futerkowe-które obdzierał i sprzedawał w GS w Sulechowie lub przypadkowym ludziom prywatnym. Całe życie zajmował się swoim procederem. Techniki łapania były bardzo wymyślne i co tu gadać skuteczne.

Jan Jarosz

cze 262016
 
Basen w Pomorsku

Basen w Pomorsku

Nasz przyjaciel strony Janek Jarosz idzie za ciosem i przesłał kolejne swoje wspomnienia z młodości w Pomorsku. Jeszcze raz dziękujemy Janku.

Z pałacu nad Odrę prowadziła ścieżka. Przez piękny dębowy mostek, z którego ginęły 1-2 dechy z pięknego niemieckiego podkładu. Kto to mógł kraść? Doszliśmy po tropach i śladach wózka na drewnianych kołach. Ludzie ci rozebrali mostek do cna zostały tylko wbite w kanał pale. My musieliśmy od tego dnia chodzić do Zatoki Łódek aleją „stu dębów”. Niejednokrotnie na wózku wieźliśmy z garażu pana Kozubala kajak i 2 drewniane pagaje. Jazda po Odrze to była nasza cała przyjemność.

Jak wyglądał pałac von Schmettow tuż po wojnie? Był już mocno zdewastowany przez szabrowników, a wcześniej przez głupie rosyjskie wojska. Za pałacem z górki dzieci zjeżdżały zimą w starych ciężkich wyrzeźbionych szafach. Jak udało się polać wodą górkę, to dobre sanki Danki Bajurnej dojeżdżały do zabytkowego dębu. Robiliśmy zawody w zjeżdżaniu na byle czym na odległość. Zimą takie zawody miały miejsce na długiej przerwie to jest ok. godz. 11,20. Zazwyczaj spóźnialiśmy się na następną lekcję. Jakie to były piękne zabawy, pełne frajdy i dziecięcej radości. Decyzja o budowie szkoły w miejscu pałacu zapadła w powiecie przy wsparciu gminy i mieszkańców Pomorska. Każdy musiał odrobić tzw. szarwark – prace fizyczne i transportowe na rzecz budowy. Albo wykorzystywano konie lub nieco później traktory, których we wsi przybywało. Ludzie się na to zgadzali i mieli tego dobre efekty, potrzebne jak się okazuje dla następnych pokoleń.

Wśród nauczycieli w starej szkole był ksiądz Zygfryd Strokosz z górnego Śląska. Ja komunię 1 w życiu przyjmowałem z jego rąk. Co to był za ksiądz! Grał w piłkę, śpiewał recytował, uczył mnie jeździć na rowerze. Wszyscy Go lubili, bo i on dał się lubić. Nie był nachalny, a religię traktował jako swoiste dobro wspólne. Wspólnie z arb. Wyszyńskim realizował wizję kościoła ludycznego, przaśnego ale nie politycznego. Powiem szczerze, że czekałem na niedzielne msze oraz lekcje religii w wykonaniu księdza Strokosza, bo z każdej okazji coś wynosiłem dla swojego pożytku i kształtowania własnego charakteru. Jak zwykle w grupie zawodowej i wśród księży okazali się zawistni i interesowni członkowie braci religijnej. Tak się ułożyło, że „nasz ksiądz” musiał wyjechać na Pomorze. Już stamtąd nie powrócił. Takiego jak on Zygfryd Strokosz nigdy już nie było. Bardzo szkoda…Ja zacząłem powątpiewać gdzieś w 6-7 klasie. Bardzo dużo czytałem w tym pozycje paranaukowe i z biegiem czasu stawałem się coraz bardziej racjonalny. W pewnym czasie zrezygnowałem z posług ministranta i do kościoła chodziłem tylko w Święta Wielkanocne. Życie wokół było walką dobra ze złem, racjonalizmu i idealizmu i wydaje mi się, że ja swoich zasad i przemyśleń nie zdradziłem. Salkę katechetyczną mieliśmy u państwa Wołangiewiczów, w kościele a najkrócej w szkole. Religia i metody nauki się zmieniały jak zmieniał się kościół – z łacińskiego na polski narodowy. Nareszcie rozumieliśmy o co chodzi we mszy. Ministrantura też była po polsku. Mimo to pozostało mi dużo miłych wspomnień z tamtego okresu.

Od wielu lat przyjeżdżali na kolonie do Pomorska dzieci z Żarowa koło Świdnicy dolnośląskiej. Byli dziećmi pracowników zakładów materiałów ogniotrwałych i chemicznych. Pewnie z inicjatywy pana Zdzisława Kozubala padła propozycja budowy basenu kąpielowego o wymiarach 22×12,5 m. Głębokość zaś opiewała na 1,2 metra do 2,90 metra. Było mu daleko do wymiarów olimpijskich. Zgromadzono cement, żwir, dodatki chemiczne do betonu, paręnaście kubików desek i dużą przemysłową betoniarkę, a ludzi z połowy wsi zagoniono do roboty. Wykopano dziurę w ziemi, a ekipa pod dowództwem pana Wiktora Błażejaka w szybkim tempie zrobiła z desek szalunek, w który wbudowano na gotowo drabinki. Pozostało wyprodukować kilkadziesiąt metrów sześciennych betonu, wylać, zawibrować i po kilku dniach basen pływacki gotowy. Wiadomo, że musiał około miesiąca sezonować, a potem nastąpiło uroczyste zalanie wody. Cholernie zimnej, bo prosto z wodociągu. Po kilku dniach dobrze się pływało. Praca nasza nie poszła na marne. Dzieci z tegorocznej kolonii 1966/67 mogły się kąpać w basenie… my dzieci ze wsi też. Co to była za frajda. Nie musieliśmy już chodzić na zafenolowaną i brudną Odrę, nikt nie miał prawa się utopić, bo woda była krystalicznie czysta, choć jak wspominałem nieco zimna. Bywało, że jednorazowo w basenie przebywało ok. 50 kąpiących się. Zimą dzieciaki w napełnionym do ok. 40 cm basenie grali w hokeja na lodzie i jeździli na łyżwach. Wtedy nawet zimy prezentowały się korzystniej niż dzisiaj. Basenu niestety już nie ma. Na jego miejsce pobudowano „Orlika” z trzema pięknymi boiskami wielofunkcyjnymi. Burza w 2015 roku uszkodziła płoty i kawałek powierzchni do gry. Konieczny jest remont. Orlik służy Gimnazjum, chociaż ja osobiście nie widuję na nim tłumów dzieci z Pomorska. System nie działa jak trzeba – mimo, że na budowę wydano ponad milion złotych. Cywilizujemy się powoli, ale koszty procesu nie są małe. Basen budowaliśmy za grosze społecznie własnymi siłami Orlik za społeczne miliony… Niestety. No i jeszcze etaty. Dzisiaj nic się nie da zrobić bez etatów. Nic za darmo – piekielny kapitalizm.

Zwyczajowym miejscem kąpieli w Odrze była „zatoka łódek”. Dopóki nie było basenu spędzaliśmy tam całe letnie dni. Uczyliśmy się pływać i robiliśmy pływackie zawody. Zatoka miała od 3,5 do 4,5 m głębokości. Była cholernie zamulona. Mnie nauczył pływać Jurek Krzyziński. Podczas kolejnej kąpieli pochwycił mnie za ręce i nogi i wrzucił mnie na głęboką wodę. Nie mając wyboru musiałem płynąć do brzegu… i popłynąłem pierwszy raz w życiu. Nieco później miałem osobistą przygodę z Nieńką Greczychową. Zaczęła tonąć i strasznie głośno krzyczała „na ratunek”. Jako, że byłem najbliżej wskoczyła na moje plecy i wbiła mnie w muliste dno zatoki. Przebywałem pod wodą ok. 30 sekund, a wydawało mi się, że całe wieki, ale będę to pamiętał do końca swego życia. Film z mojego dziecięcego życia przeleciał mi przed oczami w kilkanaście sekund. Widziałem przedszkole, szkołę, swoich kolegów, naukę, zajęcia w domu, matkę. Dopóki nie wyrwałem nóg z bagna film biegł dalej. Do brzegu przypłynąłem kraulem w 15 sekund. Gdybym mierzył czas był to rekord olimpijski. Byłem zupełnie wykończony. Wspomniana Nieńka nie rzekła nawet przyzwoitego słowa dziękuję za to, co jej zrobiłem. Ja miałem podrapane plecy przez kilkanaście dni i wspominałem tą podwodną przygodę. Budowa basenu w świetle tego przypadku była jak najbardziej uzasadniona. Jak pamiętam w Odrze utopił się Jasiek Jarosz – mój kuzyn, a także podczas wakacji przystojny chłopak z Gliwic, który przyjechał do Żubików. Czyjeś zwłoki wyłowili pomiarze, chociaż te były już w stanie rozkładu. W pewnym dniu życie towarzyskie przeniosło się na plac wokół basenu i tak już pozostało. Po latach wrócono do starego układu, ale Sanepid wymagał oczyszczalni wody. Kazimierz Kuczyński ówczesny dyrektor szkoły z tą inwestycją nie dał sobie rady. Od tego czasu w basenie pływały tylko kijanki. O inwestycji mogliśmy tylko pomarzyć a ja w tym czasie wyjechałem do Zielonej Góry po wiedzę. Poczucie humoru nie opuszczało w większości reemigrantów, robili sobie nawzajem kawały, a życie towarzyskie toczyło się miedzy innymi w barze. Większość chłopo-robotników pracowało w Zielonej Górze w Zastalu, Falubazie, Polskiej Wełnie i firmach budowlanych. Dojeżdżali na stację kolejową w Pomorsku, tam zostawiali swoje rowery i pociągiem jechali z przesiadką w Czerwieńsku do Zielonej Góry. Na stacji w Czerwieńsku przy oczekiwaniu na pociąg z Rzepina obowiązkowo pili piwo o 6 rano w dworcowej restauracji. Po zliczeniu chłopo-robotników było ich początkowo ok. 120 z Brodów Pomorska i Laskowa. Pozostali pracowali na miejscu w rolnictwie. Robili sobie kawały. Grzechnik miał pięknego konia z UNRY, a Wołangiewicz bystrego rasy wielkopolskiej. Pewnego dnia wstaje do porannego obrządku rzeczony Wołangiewicz i stwierdza, iż nie ma w stajni jego konia a jest inny z numerami UNRY wybitymi na zadzie. Do dzisiaj nie wiedzą mieszkańcy Pomorska, kto i kiedy wspomniane konie im zamienił. Wiadomo jedynie, że zamieniający byli po paru wódkach i mieli poczucie niespotykanego humoru. W barze „u Lonka” powstało wiele innych pomysłów i kawałów szczególnie w dni wypłaty w zielonogórskich zakładach.

Wielu było producentami ogórków, kapusty marchwi i innych warzyw. U Bronka Mordosewicza było nie raz 200 ton tych produktów. Kolejki wozów konnych z Brodów, Brzezia i Pomorska stały niejednokrotnie do wieczora, aby sprzedać korzystnie swój towar. Bronek Mordosewicz w pewnym momencie zaczął szatkować i kisić kapustę i ogórki – sprzedawał towar za 2-3 krotnie wyższą cenę. Nie było tajemnicą, iż smakowite kiszonki sprzedawał północnej grupie wojsk radzieckich. Nadmiar świeżego towaru wywoził do Warszawy koleją. Niejednokrotnie jako dzieci jeździliśmy starym „Zaksem” (taka niemiecka ciężarówka) na stację kolejową i tam wrzucaliśmy kapustę na podstawione wagony. Mieliśmy dużą frajdę z jazdy samochodem, ale także 2 aluminiowe „rybaki” za dniówkę. Była to praca sezonowa od lipca do końca września. Rolnicy wówczas siali od 0,2 do 0,5 ha danej kultury. Z tego co wiem, Mordosewiczowie żyli przez wiele lat korzystając z kapitału handlowego w warszawskim Tarchominie i o ile mi wiadomo pani Zofia żyje do dziś, choć jest już wiekową kobietą.

Jan Franciszek Jarosz

maj 292016
 
Cesna 152

Cesna 152

Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela strony Pana Janka Jarosza, który wykupił sobie lot samolotem i zrobił zdjęcia wiosek na prawym brzegu Odry, mamy okazję zaprezentować efekt jego fotograficznej eskapady.

Zdjęcia wykonane przez Jana Jarosza dnia 11.05.2016 (w godz. 14.58 do 15:18) z samolotu Cesna 152. Pilotem był Leonard Kossinski. Wysokość lotu 350 m nad poziomem ziemi. Prędkość lotu ok. 180-190 km/h. Zdjęcia wykonano aparatem fotograficznym KODAK AZ361.

Dziękujemy Janku za miłą niespodziankę.

 

Pomorsko

Brody

Bródki

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

kwi 102016
 
Jan Jarosz

Jan Jarosz

Przyszedł czas pójścia do Liceum Ogólnokształcącego. Autobus PKSu dowoził nas codziennie. Czas minął jak z bata strzelił. Danek pisał maturę w LO sportowym w Zielonej Górze, ja natomiast w Sulechowie też z sukcesem. Pisaliśmy w hali sportowej a ściągi spadały na nasze ławki z sufitu. Matematyka poszła na pełne 5 dzięki matematykowi Staszkowi Rymaszewskiemu. Nauczyciele jak coś widzieli, to i tak nie reagowali. Wspominam te czasy z dużą dozą radości.

Pani Teresa Kozubal uczyła języka rosyjskiego i przedmiotów z zakresu 1-4 klasy. Dlatego też nauczała przez śpiew. Podczas spotkania w Sulechowie 3 krotnie śpiewaliśmy „priaściaj lubimy gorad, uchodim zawtra w morie – iż rannej paroj mielkniot zakarmoj znakomyj płatok gałuboj …. Trzykrotnie zaczynaliśmy i zawsze w innej tonacji, stąd na tym zaprzestaliśmy… Pani Kozubalowa nadal muzycznie słyszy i ma nadal dobry słuch muzyczny. Ja słowa tej piosenki znam w oryginale i mogę je powtarzać – tak mi wpadła w ucho 50 lat temu…

Pani Sołtysowa uczyła polskiego i stąd zamiłowanie do lektur, częste wizyty w bibliotekach (szkolnej i wiejskiej), którą prowadziła Pani Kiernicka już w starej szkole. Pan Kozubal żył harcerstwem. Wraz z druhem Królakiem organizowali obozy wędrowne po wybrzeżu Morza Bałtyckiego, a także w Świeradowie nad miejscową rzeczką, która co drugie lato wylewała i trzeba było się ewakuować wyżej, ponad jej poziom. Pamiętam druha Rutkowskiego naszego opiekuna i organizatora programu obozowego. Na zbiórkach comiesięcznych druh Kozubal (kierownik szkoły) czytał nam trylogię Sienkiewicza. Ja się nudziłem, bo całego Sienkiewicza miałem w palcu już w trzeciej klasie, ale zbiórki i tak uczyły postaw patriotycznych, kreowały pozytywnego bohatera, uczyły historii ojczyzny. Będę do moich ostatnich dni pamiętał uroczystą zbiórkę na „Łysej Górze” połączoną z uroczystym ślubowaniem harcerskim. Działo się to przy ognisku około północy i mocno wryło się w moją świadomość. Atmosfera była bardzo psychodeliczna i emocjonująca. Wspominaliśmy to spotkanie po latach i zawsze z dużą dawką emocji i wzruszenia.

Bardzo dobrze wspominam wyjazdy do Sulechowa na koncerty Trubadurów i Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk. Na koncercie rzeszowskiej grupy Breckaut byłem ze Staszkiem Ziobrowskim – nauczycielem muzyki w LO. Koncerty te były w starym zborze i kinie Orzeł.

Pamiętam jak pan Z. Kozubal posadził mnie za kierownicą „Syreny” i pod jego okiem dał się przejechać do Brzezia nową drogą asfaltową. Co to było za przeżycie – ja pierwszy, a za mną Danek. Na trzecim biegu osiągnąłem 70 km na godz. W ich garażu leżały części DKW – niemieckiego samochodu, którego pan Kozubal nigdy nie złożył i nie wyjechał nim z garażu. Dużo jeździłem traktorem, gdyż w pewnym okresie życia Franek Jarosz był traktorzystą. Miałem tak duży staż, że w pewnym okresie Franek leżał na trawie, a ja za niego orałem. Nieraz robiłem to razem z panem Edwardem Górkiewiczem, który miał do dyspozycji mocnego, czeskiego „Zetora”. Obydwaj mogliśmy zrobić tyle, co etatowi oracze razem wzięci z kółka rolniczego w Kijach.

Pan Adam Sołtys uczył muzyki. Prowadził też chór i kółko muzyczne. Ja pobierałem nauki na czeskim akordeonie „Rigoletto”, który kupiła mi matka jednakże moja nauka poszła na marne. Nauczyli się grać z nut bracia Moderowie oraz wszyscy Ziobrowscy Franek, Stachu i Heniek. Starszy Moder (chyba Janusz) gra w zastalowskiej orkiestrze, ale jeśli dobrze pamiętam to na trąbce. Potem nastąpiła era Heńka Ziobrowskiego, absolwenta Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu (ukończył ją razem z Eugeniuszem Banachowiczem kierownikiem muzycznej redakcji „Radia Zachód”). Heniek założył chór dorosłych – śpiewali polską klasykę, orkiestrę mandolinistów z sekcją muzyczną i rządził kilka lat na wszystkich przeglądach wojewódzkich w Zielonej Górze i innych miastach w województwie. Miał też zespół rodzinny, który grał na zabawach i innych uroczystościach. Pamiętam, że prowadziłem dyskoteki w świetlicach w Pomorsku i Brodach już jako licealista. Imprezy w Brodach zlecał mi Janek Olszewski i on mnie rozliczał. Przychodziły tłumy z Nietkowic Pomorska, Bródek i Brodów. Zawiązywały się przyjaźnie, ale też dochodziło do bójek nie tylko o dziewczyny. Centralaki na Ukraińców, Białorusini na „scyzoryków”. Były to jednak walki bezkrwawe i za kilka dni dawni wrogowie znowu rozmawiali, bo jechali do szkoły tym samym autobusem. Cywilizowaliśmy się. Jechaliśmy do Zielonej Góry na koncerty, Winobranie, imprezy w Przylepie na lotnisku, ale to było nieco później.

Jaką rolę odegrali Państwo Kozubalowie i Sołtysowie w wychowaniu i nauce młodzieży nie trzeba już wspominać. Nauki od nich powinni brać współcześni pedagodzy. Dlatego marzy mi się (i Andrzejowi) zjazd „jeszcze żyjących NAUCZYCIELI” w 70-tą rocznicę oświaty w gminie i dawnym powiecie Sulechów. Ale wydaje mi się to mrzonką, bo wojewoda i kurator likwidują Gimnazjum w Pomorski i nie będzie się gdzie już spotkać. Pani Teresa Kozubal wraz z Ireną Sołtysową chętnie by na taki zjazd przyjechały, ale póki co zaproszenia nie otrzymały i pewnie nie otrzymają. Pozostało nam się zżymać na taką sytuację współczesnego kapitalizmu.

P.S. Andrzej koniecznie chciał wiedzieć, o czym rozmawialiśmy u gościnnej Pani Kozubalowej. O wszystkim – a szczególnie jak żyjemy aktualnie, jak duże są dzieci, co robią, gdzie mieszkają. Pani Teresa zręcznie podała obiad swojemu wnukowi – czytaj oddała swojego schabowego, bo nie miała czasu przygotować obiadu wnukowi, rozmawiając z nami. Byłem ogromnie zaskoczony formą i urodą obu pań. Co za światły umysł, jaka ostra pamięć, poczucie humoru i lotny dowcip… Maciek Kozubal związany z fotografią i filmem podał trzykrotnie kawusię i dbał o to, aby jego mamy nie zmęczyć. Mieszka aktualnie wśród lasów koło Babimostu i mamę odwiedza codziennie. Wojtek Sołtys jest szefem Wydziału Oświaty w Urzędzie Gminy Sulechów. Ale też wraz z rodziną daje Pani Irenie Sołtysowej dużo zajęć szczególnie z młodą latoroślą. Pani Irena w ramach zamiany mieszkań żyje samotnie przy ul. Różanej. Jej córka Małgosia żyje gdzieś koło Piły, a mąż jej jest chyba wojskowym. Maciek zatrudnia w swoim zakładzie syna – również kibica Stelmetu Zielona Góra. Wszyscy są weseli, uśmiechnięci i wydaje mi się, że własnego pożytecznego życia nie zmarnowali. W moim przypadku państwo Kozubalowie i Sołtysowie mieli ogromny wpływ na moją naukę i wychowanie. Marysia Zubikowa to potwierdziła, bo ona też parę lat zajmowała się w Brodach i Pomorsku nauką dzieci i młodzieży, zostawiając tam kawałek swojego życia. Ja natomiast nie zapomnę słów Pani Teresy Kozubal, kiedy się zagalopowałem w opowiadaniu, Ona mówiła: „do brzegu kolego, do brzegu” co miało oznaczać wracaj do tematu i się skracaj. Spotkanie u Pani Kozubalowej będę wspominał do moich ostatnich dni. Dziękuję Andrzejowi za mobilizację i za powrót do wspomnień mojego radosnego dzieciństwa związanego z Pomorskiem.

Jan Franciszek Jarosz

kwi 032016
 
Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Mamy przyjemność przedstawić relację ze spotkania byłych nauczycieli z Pomorska. Relacja ta jest przeplataną wspomnieniami z dzieciństwa i młodości zaprzyjaźnionego z naszą stroną Jana Jarosza urodzonego w Pomorsku.

Kolega Andrzej uparł się, że do Świąt Wielkanocnych musi odwiedzić panią Teresę Kozubal i Irenę Sołtys, byłe nauczycielki szkoły i mieszkanki Pomorska, obie obecnie zamieszkałe w Sulechowie. Wszystko nagraliśmy na sobotę 12 marca 2016 godz. 15, a tu na dzień przed Panie podały nowy czas spotkania – o 4 godziny wcześniej, czyli na 11. Zmuszeni, więc zostaliśmy do przyjazdu na 11 (bez kolegi Andrzeja) – ja i Marysia Żurawik (z domu Zubik), bo pojawiła się niespodziewanie w Zielonej Górze i chwilowo w Sulechowie, odwiedzając swe koleżanki nauczycielki.

Panie w podeszłym wieku – w jakiej formie będą, to wielka niewiadoma, a tutaj pani Kozubal z wielkim humorem podsuwa pod nos rogaliki z różanym dżemem. Kawusia robiona szybko w automacie przez Macieja – młodszego syna państwa Kozubalów.

Roczniki wojenne zjechały w 1951 roku w okolice Gubina. Tam zawarli małżeństwo i po wprowadzeniu w zawód nauczycielski rozpoczęli swoją … drogę życiową. Jako, że podlegali krośnieńskiemu wydziałowi oświaty i za kilka miesięcy ich losy związały się ze starą szkołą w Pomorsku, z perspektywą adaptacji szkoły w opuszczonym pałacu po niemieckim rodzie von Schmettau.

Do starej szkoły poszedłem w 1959 roku, uczyłem się doskonale. Nauczyłem się czytać mając 5 lat. To zasługa ciotki Tekli Jaroszowej, która uczyła mnie liter z gazety „Przyjaciółka”. Geografia to mój „konik”. Miałem kilka atlasów, w tym bardzo przydatny, niemiecki von Diercka. To było piękne dzieciństwo. Przygody Tomka Sowyera nad Odrą. Codziennie płynęło tu 4-5 zestawów statków parowych z przypiętymi na linach barkami. Pamiętam „Śląsk”. „Swarożyc”, „Odra” i kilka innych „okrętów”. 2 sygnały nadawała statkowa syrena wtedy, gdy taki rzeczny zestaw się mijał. 3 gwizdki, gdy doszło do zatrzymania. Pamiętam zwiedzałem te statki – były to „holendry” i „angliki”. Marynarze szli na podryw albo do baru do Rózi na piwo. Czasem sprzedawali węgiel pod osłoną nocy. Jakie to były przygody – statki stały pod parą, więc mogliśmy trąbić syreną i kręcić kołem sterowym. Pewnego razu omal nie odbiłem od brzegu – więc strach przeleciał mi po moich krótkich portkach. Wszystko skończyło się dobrze – trap przytrzymał olbrzymiego „Śląska” przy brzegu. Dwukominowiec stał przy ostrodze dzielnie i nic mu nie groziło a ja przestałem kręcić sterem. Spotkań na statkach i barkach przeżyłem ponad 25, ale beemka to nie to, co klasyczny parowiec. Beemki były małe nie posiadały parowej syreny koła napędowego bocznego jak w statkach na Missisipi.

Kolegą moim był Danek tj. Bogdan Kozubal. Od najmłodszych lat bawiliśmy się w wojsko (tj. harcerstwo) Mieliśmy wojskowe telefony, bazę nad garażem i wiele pomysłów na dobrą zabawę. Pewnego razu wydobyliśmy z Odry starą niemiecką łódkę. Pływaliśmy nią po Odrze i zatokach Starej Odry, czasami wypuszczaliśmy się na główny prąd, Danek parę razy ukradł mamie parę giewontów, które popalaliśmy w WC starej szkoły. Józka Taraskowa (koleżanka z klasy) doniosła – dostaliśmy pasem od kierownika Kozubala. Pewnego razu spaliliśmy po 4 cygaretki „Wisła”. Wymiotowaliśmy pół dnia – zatrucie nie puszczało. W pewnym momencie daliśmy spokój papierosom. W 2 klasie poszliśmy do Komunii Świętej i służyliśmy do mszy u księdza Strokosza. Łacińskiej ministrantury uczyli nas Jasiek Polak i Janusz Posłuszny. Ksiądz Strokosz pochodził ze Śląska i w parafialnych Nietkowicach miał niejakie problemy z proboszczem. Mimo to uważam, że był wspaniałym księdzem. Uczył mnie jeździć rowerem, ale też wprowadzał w nas zasady łacińskiej ministrantury, której nie rozumieliśmy, a niektóre wyrazy wywoływały salwy śmiechu (w tym na mszach świętych). Danek był ministrantem wiele lat i Maciek (jego brat) chyba też. Najciekawsze były Święta Wielkanocne i procesja oraz zapach kadzidła, które używaliśmy na mszy. Mieliśmy dużą satysfakcję, bo służba do mszy była dla nas wyróżnieniem.

Trzy razy do Pomorska przyjeżdżał Gomółka, Cyrankiewicz, Spychalski i pomniejsze władze na manewry wojskowe. To było święto. Saperzy budowali most pontonowy, jechały czołgi, transportery i samochody, leciały samoloty i skakali komandosi. Myśmy tam się kręcili. Dostaliśmy od wojska suchary i kawę w kostkach. Pamiętam jak wydarzył się wypadek czołgu, który zatrzymał się na tamie promowej. Zgasł silnik a obsługa czekała do końca manewrów…

Potem przyszli nafciarze i wynaleźli ropę naftową. Wybudowano na stacji kolejowej ogromne zbiorniki i pompy, którymi ściągano ropę z całej gminy. Potem ładowano na wagony – cysterny i wysyłano do Krosna nad Wisłokiem do przerobu. Naftociągi działały na moją wyobraźnię. W małym Pomorsku oczami wyobraźni widziałem mały Kuwejt. Ale to wszystko się skończyło. Nafciarze zaczopowali otwory w ziemi do dzisiaj jednak działają 2 kopalnie w Kijach i Pomorsku na stacji. To już 40 lat funkcjonowania wydobycia na prawej stronie Odry.

W międzyczasie wybudowaliśmy świetlicę, gdzie z pomocą nauczycieli graliśmy sztuki teatralne i marzyliśmy o wydobyciu się w przyszłości z tego podzielonogórskiego grajdołu. Naszą wyobraźnię poruszało kino objazdowe. Aktorki (szczególnie włoskie) pamiętam do dzisiaj (Lolobrigida, Sophia Loren)

Z Dankiem jeździliśmy zimą na łyżwach po zalanych łąkach aż do mostu kolejowego a czasami i dalej. Te długie trasy robiliśmy na wyczynowych panczenach,które nam dał wuefista już w liceum ogólnokształcącym w Sulechowie. Zimy wtedy były solidne do minus 20 stopni Celsjusza a Odra zamarzała w całości. Tuż po wojnie gospodarze jeździli saniami konnym do Zielonej Góry po lodzie. Kompletny brak wyobraźni.

Pamiętam walkę z powodzią w 1987 roku w zimie. Tony trotylu wyrzuciły helikoptery w okolicach mostu kolejowego Pomorsko. Kry łamały drzewa i wysuwały się na wał przeciwpowodziowy. Od zawsze na Odrze pływał prom zarówno w Pomorsku, jak i w Brodach. Były to katamarany wyremontowane po wojnie przez złote ręce młodszego i starszego pana Majdry. Różniły się tylko masztami trzymającymi na linie, w toni Odry. Poza pracownikami zielonogórskich fabryk promami pływało około 300 krów na pastwiska. Było ciekawie Mady uprawiano z należytą solidnością. Pole ciotki Kaśki Jaroszowej – tej z Kanady, dawało najlepsze plony pszenicy wśród wszystkich gospodarzy. Ja zawsze oczekiwałem na młockę u wuja Stacha Szczepuły. Nic nie robiłem, ale szynka od Wicka z Legnicy firmy „Krakus” w latach 60-tych robiła za cymes. Matka zawsze przynosiła kawałek do chleba. Kto dzisiaj pomaga sąsiadowi w pracach polowych? Sąsiad oddał pole za rentę i kupuje mleko UHT w sklepie i nie utrzymuje działki. To se nie wrati. Wybudowaliśmy pod dowództwem pana Zdzisława Kozubala basen pływacki obok pałacu. Formalnie dla kolonii z Żarowa – nieformalnie także dla dzieci ze wsi. Stanisław Urban był gospodarzem i ratownikiem zarazem. „Nie bojsia” z jego ust i sztuczki karciane to była specjalność i nasze codzienne beztroskie życie.

 

Jan Franciszek Jarosz

Translate »