mar 292015
 
Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Sierpniowe ciepłe popołudnie. Siadamy w altanie ogrodu. Pani Mackiewicz – wydaje się, że tej kobiecie nigdy nie schodzi uśmiech z twarzy – zaczyna opowiadać o swoim przedwojennym dzieciństwie. Brody. 19 sierpień 2014 rok.

Nazywam się Stanisława Mackiewicz i urodziłam się 13 sierpnia 1929 roku na Wileńszczyźnie. A dokładnie na gajówce około 6 km od wioski Poniatycze w dawnym powiecie wilejskim w województwie wileńskim należącym przed wojną do Polski. Teraz te tereny znajdują się w granicach dzisiejszego terytorium Białorusi. Z naszej gajówki do najbliższego miasta Wilejki albo Mołodeczna było około 30 km suchą drogą. Drogą „po błocie” było trochę bliżej ale nikt tamtędy nie przeszedł ani nie przejechał. Wioska Poniatycze była akurat na suchej drodze do Wilejki. Zmorą tamtych terenów były duże watahy wilków.

Mieszkaliśmy na gajówce, ponieważ mój ojciec pracował u Pana w lesie jako gajowy. Był to Pański las przed wojną. Moi rodzice Natalia (1899) i Albin (1896) mieli jeszcze dwie córki Marię (1926) i Leokadię (1927) oraz dwóch synów Stanisława (1931) i Jana (1936). Moje panieńskie nazwisko to Laudańska.

Przy gajówce mieliśmy trochę pola, gdzie sialiśmy zborze i trzymaliśmy zawsze krowy, konia, świnie i owce. Żyło nam się dobrze przed wojną. Ojciec nieźle zarabiał jako gajowy. Mogło nawet lepiej ale nasza mama oszczędzała pieniądze, bo chciała na starość kupić własne mieszkanie. Dopóki ojciec pracował jako gajowy to mieszkanie na gajówce mieliśmy zagwarantowane ale gdyby przeszedł na emeryturę to musielibyśmy się wyprowadzić. Moja mama była sierotą i wychowywała się przy macosze. Nauczyło ją to bardzo oszczędności. Jak chodziliśmy do szkoły i trzeba było kupić nowy zeszyt to musieliśmy matce pokazać, że stary już jest cały zapisany. Dopiero wtedy dała pieniądze na nowy. Pamiętam jak mama zawsze w niedzielę siadała na łóżku po turecku i liczyła pieniądze. Nie miała banknotów tylko srebrne monety. Wszystkie poukładane na kupki i porulowane jak dropsy. My jako dzieci zawsze się temu po kryjomu przyglądaliśmy.

Mama zresztą całe życie oszczędzała i nigdy nie skorzystała z tych pieniędzy, nawet po śmierci, bo zawsze coś jej przeszkodziło. Najpierw przed wojną, gdy miała już trochę pieniędzy uzbieranych to ojciec pożyczył swojemu kuzynowi na budowę domu. Kuzyn wybudował piękny duży dom, wręcz willę. Gdy wojna się zbliżała to kuzyn powiedział ojcu nie mam za bardzo pieniędzy, żeby oddać ale za to możesz z rodziną się przeprowadzić i mieszkać w moim domu. Nie poszliśmy tam mieszkać, bo wybuchła wojna, a kuzyna niedługo po tym albo Niemcy albo partyzanci zabili i pieniądze oraz willa przepadła.

Pamiętam jak Pan przyjeżdżał samochodem do gajówki i tam przesiadał się na taki dwukołowy wóz, który nazywaliśmy liniejka (przyp. fachowa nazwa linijka – oryginalna polska konstrukcja powozowa. Lekki, jednokonny, czterokołowy pojazd z deską, na której siedzi się okrakiem lub bokiem) i jechał oglądać las. Samochodem nie wszędzie mógł w lesie dojechać a koń nawet przez błoto zaciągnie tą liniejkę. Któregoś razu gdy Pan zostawił swoje auto u nas na gajówce matka wysłała mnie gdzieś z młodszym bratem. Kierowca, który przywiózł Pana mówi wsiadajcie do auta to was podwiozę. Ja bardzo chciałam jechać, bo nigdy autem nie jechałam ale młodszy brat Stanisław miał wtedy 3 może 5 lat i bardzo się wystraszył jak kierowca odpalił silnik. Zaczął płakać i krzyczeć, tak że nie dało się go uspokoić. Moje marzenie o przejażdżce autem prysło i musiałam iść z bratem pieszo.

Przed wojną nasza szkoła była czteroklasowa. Do pierwszej klasy chodziło się rok, do drugiej też rok, do trzeciej dwa lata a do czwartej klasy trzy lata, żeby było w sumie 7 lat nauki. W sali po jednej stronie siedziała jedna klasa a po drugiej druga klasa, a nauczyciel chodził środkiem i uczył obie klasy naraz. Najczęściej było tak, że te łobuzy z czwartej klasy już się nie uczyli na lekcjach tylko przeszkadzali młodszym. Nasze rodzeństwo miało utrudniony dostęp do nauki, bo do najbliższej szkoły mieliśmy 6 km. Przez to nigdy nie szliśmy do szkoły we wrześniu tak jak pozostałe dzieci tylko zawsze później. Najczęściej po Bożym Narodzeniu, gdy pomogliśmy przy wykopkach i innych pracach gospodarskich jak chociażby pasienie krów. Potem musieliśmy nadrabiać w szkole zaległości. Przed wojną chodziłam już do szkoły. Do wybuchu wojny skończyłam dwie klasy. Dokładnie nie pamiętam ale chyba jak byłam w drugiej klasie to matka oddała nas do szkoły do miasta Mołodeczna. Mama wynajęła nam kwaterę i tam mieszkałam z dwiema siostrami i bratem, gdzie chodziliśmy do szkoły.

Przed wojną zdążyłam jeszcze razem z moim młodszym bratem Stanisławem przyjąć Pierwszą Komunię Świętą. Najmłodszy brat Jan do Pierwszej Komunii poszedł dopiero po wojnie.

lut 062015
 
Stanisław Krupa

Stanisław Krupa

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia napisał do nas e-meila interesujący gość. Nawiązaliśmy kontakt e-meilowy i telefoniczny. W Nowym Roku zostaliśmy mile zaskoczeni. Efektem tego kontaktu są bardzo ciekawe wspomnienia Pana Stanisława Krupy, który urodził się, spędził dzieciństwo i wczesną młodość w Brzeziu. Szczególną uwagę zwraca styl wspomnień. Są to krótkie, najczęściej jednowyrazowe zdania. Często bez czasowników.
Czuć w nich tęsknotę autora za czasami beztroskiego dzieciństwa i miejscem urodzenia.

Zdjęcia. Szkoła Podstawowa. Brody. Rocznik 1948. Dyrektor Marciniec. Pierwsza Pani Kościukiewicz. Miła. Potem Pan Wiącek Franciszek. Później Winek, Żyża Wincenty, osobowość, ogromny wpływ na nas. Imponował nam. Wychowawcy. Nasze otoczenie jak zwyczajna rzeczywistość. Normalka. My u siebie, to nasz świat, tu się urodziliśmy. Z czasem zaczniemy identyfikować, że to gdzie jesteśmy to skutek dramatycznych wydarzeń. Co dopiero co, a wielu jeszcze liże rany. Straszą niewypały, jeszcze wiatr zawiewa zapachem prochu. W szkole religia. Najpierw w szkole, potem w kościele a potem wcale. Ruchy polityczne i ideologiczne docierały w tej postaci i do nas. Nie mieliśmy pojęcia o co, i czy w tym o coś w ogóle chodzi. To było obok. Odpadła religia, kłopot z głowy. Na przerwach grało się w pieniądze. Były rozmaite. Monety. Poniemieckie, przedwojenne polskie a także niewiadomego pochodzenia. Uderzało się krawędzią monety w cegłę, moneta odbijała i lądowała na ziemi. Sztuką było trafić w monetę przeciwnika lub ulokować się co najmniej jak najbliżej. Z Brzezia do szkoły mieliśmy jakieś 3-4 kilometry na piechotę. Przez las, przez pola. Wydeptały się ścieżki. Jesień. Nadchodziły długie wieczory. Kiedyś było wielkie wydarzenie. Na wieś, wieczorem przyjechał na motorze kino. Kino to ten co wyświetlał. Przyjeżdżał na Zundappie z koszem. Skórzana kurtka, pilotka. No ktoś. Pokazał „Los Człowieka”. Propaganda w głuszy Puszczy Rzepińskiej dopadła i wzburzała wyobraźnię. W drodze ze szkoły figle. Psoty, pośpiech i głód. Na polach brukiew, buraki, kalarepa, słoneczniki i warzywa, jak to w polu. Szliśmy w szkodę. Głód. Zjadło by się wszystko.

Zima. Kiedyś rodzice urządzili dzieciom dowożenie, bo zima i śnieg po pachy dorosłym. Szkoda, poradzilibyśmy sobie i bez tego. Popsuli nam zabawę. Dzieci bawią się wszystkim i zawsze. Zabawa to istota dzieciństwa. Traci z czasem na rzecz rygorów, obowiązków i ciężarów. Nadciągał czas, gdy dobrze to poznałem i zatęskniłem za beztroską szczenięcych lat. Mieliśmy frajdę przebijać się przez metrowy śnieg. Ryć w śniegu korytarze. Tłuc i kotłować się w zaspach. Zimy były jakby mocniejsze. Żaby zamarzały wyciągnięte jak długie niczym w skoku w krystalicznej wodzie. Łuskaliśmy je z lodu. Dla ciekawości. Dłużyło się doczekać aż śnieg zejdzie. Raził bielą, nim spod śniegu znowu wyłoniła się ciemna ściółka lasu i ociepliło się.

W klasie jak to w grupie. Zawsze wyłania się jakiś porządek. Są ważniejsi i gorsi. Alfą była Pikulina. Pikuła. Regina, nomen omen. Mieliśmy zresztą dwie Reginy. Pikulina i nasza Renia, Weryszko. Chyba najładniejsza, lecz nieśmiała. Na zdjęciach wszystkie dzieci ładne i z przyszłością. Wtedy wszystko kręciło się wokół Pikuliny. Pierwsza ławka, zawsze pierwsza. Najlepsze stopnie. No, niedościgła. Potem, z latami, stawka zaczęła gęstnieć. Dołączali chłopcy. Stankiewicz, Kuczynski, chyba i ja. Pozostawaliśmy w cieniu Pikuliny. Nikt nie zastanawiał się nad przyszłością. A przynajmniej tego nie zauważyłem. Pani, gdy już umieliśmy pisać, dała nam za zadanie byśmy napisali co byśmy chcieli robić, czy kim być gdy dorośniemy. Szok. Napisaliśmy. Niepewni i nieśmiali. Nie pamiętam jak wypadło to u innych. Jak im się sprawdziło? Byłoby ciekawie zweryfikować tamto wypracowanie. Napisałem, wyznałem, że chciałbym budować wielkie okręty. Wtedy nawet nie widziałem Odry. Słyszałem, że są wały i między nimi płynie rzeką woda. Wylewa od czasu do czasu. Podnosi się niepokój lub trwoga. Wiatry miotały mną zdrowo i porywała niejedna fala. Skończyło się to tym, że kończąc edukację, w czasach skierowań do pracy, poprosiliśmy pełnomocnika na uczelni o skierowanie in blanco. Dostaliśmy. Tym sposobem wylądowałem w środku budowy socjalizmu na budowach kopalń i hut zagłębia miedziowego. Z czasem zmieniłem profil budownictwa przemysłowego na energetyczne. Tak już zostało. Budowałem kopalnie, huty i elektrownie. Prawie okręty. Dziecięce majaki prawie się ziściły.

Wyrastaliśmy nieświadomi otoczenia. Po latach tułaczki rodzice, osadnicy, pozajmowali poniemieckie domostwa, głodni i spragnieni wolności, pokoju i swojego. Być na swoim. Z zapałem poświęcali się uprawom i hodowli. Dzieci się mnożyły, rosły i psociły. To my. Pojawił się pierwszy rower „Diamant”. Ho, ho, co to był za rower. Z ramą i jazda pod ramę. Nie jakieś tam „Pafaro” czy „Ukraina”. Potem przyszła kolej na zegarki na rękę. „Pobieda”. Kolektywizacja do Brzezia nie dotarła. Nie dało się. Osadnicy to albo przesiedleńcy zza Bugu albo osadnicy wojskowi. Ojciec był osadnikiem wojskowym. Pojęcia o gospodarzeniu i technice jaką zastali było rozpaczliwie mało. Że nikomu nie oberwało ręki, nogi czy głowy, to aż dziw. Pojawiło się radio. Do Brzezia nie dotarła kołchozowa radiotechnika. Głośniki. Głośnik w każdym domu, dla wszystkich jedna muzyka, jedna propaganda, szlaban i mrok. No, klęska! Że będzie telewizja nawet sobie nikt nie wyobrażał. Takiego pomysłu ani śmiałka nie było. Czasem, po pracy, gdy już obowiązków ubywało, w zapusty lub przy podobnej okazji, zapraszali skrzypka. Przyjeżdżał z Pomorska. Utykający na jedną nogę Juretko, co tak ciął na swych skrzypkach, że aż dymiło mu ze smyczka. A oni tańcowali. Hej i ho! Z przytupami, z okrzykami, z gwizdami. Kiecki fruwały, aż bielizna odsłaniała, aż powała trzeszczała i sypało próchnem a deski podłogi stękały. My z gałami jak dynie i gębami na roścież po kątach, pod ławami a obraz wyciskał się w pamięci. Dzieciństwo jak sielanka, naiwne. Był pomysł na nazwanie jednej uliczki imieniem Lumumby. Piętrzyła się propaganda komunizmu i straszenie odwetowcami z Zachodu. Było radio, a wieczorami „Bum, bum bum, Tu mówi Londyn” albo „I si Lille, I si Lille” i Głęboka studzienka. Taki ówczesny dżingiel. Z Francji. A także łapane z trudem, zagłuszane, że jakby czołgi już, już, nadjeżdżają. Radio Wolna Europa. Starzy gospodarze pochyleni do radia, z uszami przyklejonymi do głośnika, spluwali na podłogę, ćmili Sporty, komentarza było mało i nie dla dzieci. Kobiety osobno. My pod stołem. Albo w szafie. Na gwoździu wisiał naszelnik. To dla dyscypliny. Jak się przeskrobało, to szedł w ruch. W nocy były koszmary. Niektóre miewam do dziś. A my, jak przychodziło Wszystkich Świętych, odnawialiśmy mogiły pod lasem. Podobno, gdy było wysiedlanie Niemców, byli tacy którym było trudno pogodzić się z losem. Rosjanie sprawę załatwili od ręki. Kulka w łeb i do piachu. Ledwie nabrałem pojęcia o miejscu i sytuacji, a już trzeba było dorastać i ruszać w poszukiwaniu własnego losu. Tak to leciało. W drogę i byłe do przodu. Zawsze się dokądś dojdzie. Potem poznałem środowiska, gdzie ludzie z dziada pradziada byli na swoim. Poznałem, jak się dba o swoje. Jak gromadzi się bogactwo i doświadczenie. My, latami na walizkach, ponieśliśmy straty, których się za nic nie da nadrobić. Dbałość o zastane, poniemieckie dobro, często sprowadzała się ledwie do podparcia kołkiem, gdy się waliło lub zatkania dziury po wybitej szybie szmatą. I niektóre z tych pamięci właściwe bolą do dziś.

I to jest z grubsza, ale jakby wystarczająco, o tym jak było. Oczami rocznika ‘48. Bogactwo dokumentacji fotograficznej powinien mieć Zagrodny i Kozubal z Pomorska. Na zdjęciach podpisałem twarze, te które pamiętam z nazwiska.
No i wdzięczny jestem za poruszenie, jakim skończył się powrót do wspomnień.

Pozdrawiam.
Stanisław Krupa
Lubin, dnia 08.01.2015r.

 

lut 012015
 
Budowa kościoła w Radnicy w latach 70-tych

Budowa kościoła w Radnicy w latach 70-tych

Kończąc cykl wspomnień księdza Ludwika Walerowicza chcieliśmy przedstawić osobny artykuł o bardzo ważnym epizodzie w historii parafii Nietkowice.
Kiedy powstała parafia Radnica? Jak ją podzielono?
Te i inne wątpliwości rozwiał ksiądz Ludwik Walerowicz – wieloletni proboszcz parafii Nietkowice.

„Zostałem proboszczem parafii Nietkowice w 1961 roku. Przez 9 lat obsługiwałem z wikarym też Sycowice, Będów i Radnicę. W 1970 roku osobiście podzieliłem parafię. A było to tak.
Pojechałem do kurii do biskupa Wilhelma Pluty i przedstawiłem pomysł podziału parafii. Biskup powiedział jak Ci się uda zameldować księdza w Radnicy to ja się zgadzam. Udało mi się to zrobić. Wyszukałem w Radnicy trzeci albo czwarty dom po prawej stronie jak się jedzie na Krosno Odrzańskie i tam z wikarym zrobiliśmy plebanię dla nowego księdza w Radnicy. Właściciel tego domu gdzieś wyjeżdżał i wydzierżawił swój dom. Władza za bardzo o tym nie wiedziała bo parafianki, które pracowały w gminie jakoś pokombinowały i zameldowały księdza. Później prawdopodobnie miały jakieś problemy z ówczesną władzą ale działały w słusznej sprawie. Władza wtedy nie sprzyjała Kościołowi.
Po tym pojechałem znowu do kurii i biskup powiedział to jak władza zatwierdziła to ja się też zgadzam. Powstał samodzielny wikariat w Radnicy.
Przyjeżdżali do mnie esbecy i straszyli, że proboszcza z Radnicy przywiozą mi na schody do Nietkowic i zostawią. A ja mówię proszę bardzo to za chwilę z powrotem wróci bo jest tam zameldowany i nie możecie go wyrzucić.
Pierwszym administratorem został ksiądz Julian Mizera a po nim ksiądz Bogusław Trocha. Dopiero gdy biskup w 1971 roku erygował parafię to ks. Trocha został proboszczem. O księdzu Bogusławie Trocha wyczytałem gdzieś, że był wikariuszem w Nietkowicach. To nie prawda. Nie miałem takiego wikarego. On był administratorem i proboszczem w Radnicy. To on uporządkował kaplicę i rozpoczął budowę kościoła. W 1973 roku kolejnym proboszczem został ksiądz Sylwester Zawadzki i to on dokończył budowę kościoła. Ksiądz Zawadzki to ten sam co zbudował w Świebodzinie słynną figurę Chrystusa.
Po podziale parafii w Nietkowicach nie był potrzebny już wikary i zostałem sam. Pamiętam, że ostatni wikary ks. Kluska był tylko pół roku w Nietkowicach i bardzo żałował, że musi wyjechać, bo Nietkowice bardzo mu się podobały.”

Sulechów 8 listopad 2014

Adam

sty 232015
 
Ksiądz Ludwik Walerowicz

Ksiądz Ludwik Walerowicz

W czasie pracy kapłańskiej też ciągle rzucano księżą kłody pod nogi. Pamiętam jak w Nietkowicach nachodził mnie major SB i namawiał do współpracy. Było tak, że ja sam nie wiedziałem, że będę jechał na drugi dzień do Zielonej Góry albo nawet nie miałem tego w planach to on już wiedział wcześniej, że będę musiał tam jechać. Faktycznie na drugi dzień coś mi wyskoczyło i musiałem jechać do Zielonej Góry a on tam już czekał na mnie i mnie obserwował. Podejrzewam że dostawał cynk od kogoś na dworcu. Raz było tak że mnie śledził i myślał że go nie widzę ale ja się zorientowałem że chodzi za mną. Na szczęście szły moje parafianki – 4 kobiety i im mówię zobaczcie jak mnie SB śledzi. A było to na Placu Pocztowym w Zielonej Górze. Na tym placu stoi taki budynek wokół którego można chodzić dookoła. Poszliśmy z parafiankami i nagle zawróciliśmy i idziemy prosto na niego. Major nie miał się gdzie schować i się mu ukłoniliśmy Ooo dzień dobry panie majorze. A on nie wiedział co powiedzieć to odpowiedział jak się tak spotkaliśmy w Zielonej Górze to może pójdziemy gdzieś pogadać na kawę. A ja mówię do parafianek patrzcie jak pilnują waszego proboszcza.

Na plebanię dzwoniły głuche telefony, albo dzwonił ktoś, nie przedstawiał się tylko pytał czy jest proboszcz. Później robiliśmy im na złość i odbierała moja gospodyni i mówiła, że proboszcz gdzieś poszedł a ja siedziałem na plebani. Myśleli, że gdzieś chodzę i spiskuję przeciwko władzy.

W czasie stanu wojennego nie odczułem żadnych większych utrudnień. Jeśli chciałem gdzieś pojechać służbowo np. do Gorzowa to zawsze dostałem przepustkę. Miałem wtedy Poloneza i jeździłem do Gorzowa po dary żywnościowa dla ludności. Za Międzyrzeczem są rogatki gdzie zawsze stało wojsko. Wszystkich tam zatrzymywali do kontroli. Ale jak żołnierze zobaczyli u mnie koloratkę to od razu kazali jechać dalej. Żołnierze byli grzeczni i szanowali księży i stan duchowny. Gorzej było trafić na milicjantów.

Trzeba było mieć zezwolenie na pasterkę albo inne nabożeństwa po godzinie policyjnej. Napisałem podanie do władz i dostałem zezwolenie.

Po przewrocie w 1989 roku za bardzo się nie zmieniło. Zniknęły stare problemy a pojawiły się nowe. Trzeba było dalej robić swoje.

Pracę w Nietkowicach wspominam bardzo dobrze, można powiedzieć że nawet wspaniale. Nie wiem jak ludzie mnie wspominają ale myślę że dobrze bo jak mnie spotykają w Sulechowie to z daleka się kłaniają. Starsi na pewno mnie jeszcze pamiętają.

Ile razy mnie biskup chciał przenieść. Ale ja nie chciałem, bo mi się w Nietkowicach bardzo podobało. Proponował mi chyba z 3 albo 4 razy przeniesienie na inną parafię. Aż się chyba na mnie pogniewał. Jeździłem też później na dodatkowe studia na Akademię Teologii Katolickiej im. Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. Biskup załatwił nam, że często wykłady były w kurii biskupiej a tylko na niektóre wykłady i na egzaminy jeździliśmy do Warszawy. Ile razy staliśmy na korytarzu i czekaliśmy na wykłady a biskup schodził ze schodów i kłanialiśmy się mu to on udawał że mnie nie widzi. W końcu poszedłem się go zapytać czy jest na mnie obrażony a on powiedział że trzy razy powiedziałem mu żeby mnie nie przenosił. A dlaczego nie chcesz?. Odpowiedziałem że tutaj zostawiłem tyle swoich myśli i spraw że żal mi to wszystko zostawiać. I to chyba jest najlepszy dowód że w Nietkowicach czułem się bardzo dobrze. A odszedłem w 1995 roku bo miałem jeden zawał, potem drugi i poprosiłem o przeniesienie. Potem zaraz mnie zoperowali i dostałem by-passy i wtedy musiałem już odejść ze względu na stan zdrowia. Ze względu na moje zdrowie biskup zgodził się na moją wcześniejszą emeryturę. Teraz na emeryturze mieszkam w Sulechowie. Gdy tylko na mieście spotkam jakiegoś mojego byłego parafianina to zaraz się wypytuję co tam słychać. Ciągle staram się być na bieżąco. W końcu w parafii Nietkowice spędziłem 34 lata.

Adam

sty 172015
 
Ks. Ludwik Walerowicz

Ks. Ludwik Walerowicz

Do Nietkowic przyjechałem razem z moim pierwszym wikarym Włodkiem Rogowskim, który też był jak ja z 1928 rocznika. Tylko że miesiąc młodszy. My byliśmy księżmi powojennymi – opóźnionymi. Przez wojnę nie mogliśmy normalnie do szkoły chodzić i zaległości nadrabialiśmy po wojnie. Takie były dziwne sytuacje, że proboszcz i wikary mogli być w tym samym wieku. Z czasem te granice wiekowe wróciły do normalności.

Przyjechaliśmy z wikarym do Nietkowic pod wieczór. Na plebanię przyjął nas ksiądz Pawlukowski i powiedział, że rano nam wszystko pokaże i przekaże całą dokumentację parafii. Położyliśmy się spać a o 4 nad ranem podjechało duże auto wcześniej zamówione przez księdza Pawlukowskiego. Zapakowano jego rzeczy. Sam ksiądz Pawlukowski też wsiadł do tego auta i pojechał zostawiając nas samych z wikarym. Nic nam nie pokazał. Nie znaliśmy w ogóle terenu. Nie wiedzieliśmy gdzie jest np. Radnica a gdzie Pomorsko. A parafia rozległa. Kościoły porozrzucane. Nie wiedzieliśmy gdzie są klucze do kościołów. Dla mnie w ogóle to był podwójny szok. Całe życie mieszkałem w mieście. A ostatnie 2 lata spędziłem w bardzo dużym mieście jakim był Szczecin. Nigdy wcześniej nie mieszkałem na wsi i musiałem się przystosować do nowego życia. Wikary też na nowym terenie. Ale powoli ludzie nam pomogli i zaczęliśmy pracę w parafii Nietkowice. Zaraz na początku zaczęliśmy przystosowywać kościoły w Nietkowicach, Pomorsku i Sycowicach do tego, żeby wyglądały na katolickie. Powyrzucaliśmy boczne chóry a w Nietkowicach zamówiłem nowy ołtarz.

W kościele w Nietkowicach na ścianie wisiał jeszcze obraz Serca Jezusowego postrzelany przez Rosjan w 1945 roku. Najlepiej wyglądał w środku kościół w Brodach. Tam chóry były już usunięte. Do tego we wszystkich kościołach na szybko zamawiałem pancerne tabernakula, bo moi poprzednicy mieli drewniane, które były zakazane przez prawo kanoniczne. Rozpocząłem też remont plebanii. Na początku na plebanii mieszkałem tylko ja a wikary mieszkał naprzeciwko u państwa Antończyków. Ja sobie sam gotowałem a ksiądz Włodek wykupił sobie obiady u państwa Lebelów. Z czasem wyremontowałem budynki gospodarcze przyległe do plebani i tam zrobiłem 2 osobne pokoje i łazienkę dla wikarego. Później połączyłem to z plebanią. A ze stodoły zrobiłem dużą salkę katechetyczną. Dopiero po kilku latach moja siostra przyjechała do Nietkowic i została gospodynią. Na początku mojej pracy w Nietkowicach zwerbowałem jako organistę takiego starszego dziadka pochodzącego z Torunia. Niestety nazwiska nie pamiętam. Później grał Ponczek, którego sprowadziłem aż z Pomorza. Przede mną żaden ksiądz nie miał organisty. A to że są organy to trzeba zawdzięczać ks. Gąsiorowi bo był też muzykiem. Gąsior uczył mnie muzyki i śpiewu w seminarium i prowadził chór seminaryjny To on, gdy tylko pojawił się w Nietkowicach to zajął się organami. Organy były w rozsypce a on je wyremontował. Szkoda że był tylko rok, bo pewnie wyremontował by też organy w Brodach i Pomorsku. Niestety zmarł nagle na zawał. Zdążył tylko zrobić to co było jego pasją czyli organy. To był niezwykły człowiek i takiego go zapamiętałem z seminarium.

Jeden jedyny z moich wikarych, który żyje to ksiądz Jackowski. Nazywaliśmy go na parafii „Jacek”.Pamiętam jak kupiłem sobie pierwszy samochód Syrenkę. Doradziłem wtedy mojemu wikaremu ks. Jackowskiemu żeby sobie też takie kupił. Dostał kredyt w banku w Nietkowicach i kupił Syrenkę. Potem został wikarym w Gubinie i tam robił furorę autem, bo nawet proboszcz nie miał swojego auta.

Adam

sty 102015
 
Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Po wojnie w 1945 roku zacząłem znowu chodzić do szkoły. Nadgoniłem piątą, szóstą i siódmą klasę. Później poszedłem do liceum i w 1950 roku zdałem maturę. Przez wojnę miałem opóźnienia w nauce i zdałem maturę w wieku 22 lat a nie normalnie mając 19 lat. W międzyczasie rodziło się we mnie powołanie do służby Bogu. Raz było mocne a raz widziałem siebie w innej życiowej roli. W końcu jednak po maturze zdecydowałem jakie jest moje powołanie i wstąpiłem do Seminarium Gorzowskiego na ulicy Warszawskiej.

Później komuniści zamknęli to seminarium i przenieśli do Gościkowa-Paradyżu. Władza wtedy przeszkadzała w nauce w seminarium. Ja miałem to szczęście, że mnie ominęły, ale moi młodsi koledzy doświadczyli tych przeszkód. Brali kleryków do wojska i tam nie mieli najlżej. Władza myślała, że w wojsku się rozmyślą albo armia zmieni ich światopogląd ale 95 % kleryków wracało i to dwa razy mocniejsi w wierze. W seminarium też sobie radzono z władzą. Na przykład księdza prałata Antoniego Mackiewicza wyświęcono specjalnie pół roku szybciej, żeby go nie zabrali do wojska. Miał być święcony w maju albo w czerwcu a wyświęcili kilku z jego rocznika już w grudniu i na wiosenny pobór się nie załapali.

Wtedy nauka w seminarium trwała 5 lat i w czerwcu 1955 roku zostałem wyświęcony. Po seminarium przez 6 lat byłem wikariuszem. Po 2 lata w trzech miejscowościach. Najpierw w Czarnym koło Człuchowa. Potem w Barlinku a później w Szczecinie.

Kiedyś była to Diecezja Gorzowska. Była to największa diecezja w Polsce. Dlatego byłem wikarym i w dzisiejszym woj. zachodniopomorskim i lubuskim. Później to podzielili na 3 diecezje: Koszalińsko-Kołobrzeską, Szczecińsko-Kamieńska i Zielonogórsko-Gorzowską. Podczas podziału, gdzie który ksiądz pracował tam został w tej diecezji na stałe.

W 1961 roku otrzymałem od biskupa dekret, w którym miałem zostać proboszczem w parafii Nietkowice. Żeby zostać proboszczem w tamtym czasie nie było tak łatwo. Władza świecka często się nie zgadzała na proboszcza. Kuria typowała a władza musiała zatwierdzić. Czy władza zatwierdzała czy nie to biskup i tak wysyłał. Ale władza wtedy takiego księdza nie uznawała za proboszcza tylko administratora parafii. I mi też władza nie chciała zaakceptować dekretu od biskupa. Zarzucali mi różne rzeczy, których nie zrobiłem np. namawiałem dzieci przeciwko władzy, zmuszałem je do chodzenia na religię, że w kazaniach mówiłem przeciwko władzy. Myśleli, że się przestraszę i zgodzę na współpracę. W tym celu biskup wysłał mnie na kilka tygodni do wioski po Krosno Odrzańskie, żeby wyciszyć trochę sprawę. Wysłał mnie też w pewnym celu. Nie chcę mówić jaka to miejscowość, żeby nikogo nie oczerniać. Wśród księży zdarzali się też księża, którzy współpracowali z SB. Często byli zastraszani lub szantażowani i stawali się donosicielami. Nazywano ich „księżmi patriotami”. Taki właśnie „ksiądz patriota” był w wiosce pod Krosnem. Biskup chciał go usunąć ale on klucze z plebanii i kościoła zabrał, wyprowadził się do Międzyrzecza i przyjeżdżał tylko w niedzielę odprawić mszę. Biskup mnie wysłał z zadaniem odebrania mu tych kluczy. Byłem tam 6 tygodni. Musiałem też przygotować w te 6 tygodni dzieci do komunii, bo przez 6 lat w tej parafii dzieci nie były u pierwszej komunii. Przygotowałem je i przyjechał mój proboszcz ze Szczecina, u którego byłem wikariuszem. Zrobiliśmy uroczystą pierwszą komunię. W międzyczasie wysłałem pismo do władz w Nietkowicach i zatwierdzili mnie na proboszcza. Odpisali mi „nie chcemy robić księdzu trudności w awansie i zgadzamy się….”. Od sierpnia 1961 roku byłem proboszczem w Nietkowicach.

 

Adam

sty 032015
 
Pleszew na starej widokówce

Pleszew na starej widokówce

Wielu starszych mieszkańców pamięta księdza Ludwika Walerowicza, proboszcza, który przez 34 lata pracował i mieszkał w parafii Nietkowice. Ksiądz Ludwik jest osobą, która przez ponad trzy dekady współtworzyła historię tych miejscowości. Jak sam mówi wiele osób ochrzciłem, udzieliłem Pierwszej Komunii, przygotowałem do bierzmowania, udzieliłem ślubu a niektórych niestety musiałem też pochować.

Sulechów, sobotnie popołudnie 8 listopada 2014 roku.

Nazywam się Ludwik Walerowicz i urodziłem się 18 lipca 1928 roku w Pleszewie, należącym wtedy do powiatu pleszewskiego i województwa wielkopolskiego.

Miałem jednego brata i trzy siostry. Brat i jedna siostra byli starsi a dwie siostry młodsze.

Rodzice zajmowali się handlem. Mieli przed wojną sklep w centrum Pleszewa z konfekcją damską i męską. Pamiętam jeszcze w domu taki stempelek, na którym było napisane „Maria Walerowicz – konfekcja damska i męska”.

Do wybuchu II wojny światowej żyło nam się bardzo dobrze. Sklep przynosił niezłe zyski. Jednak 1 września 1945 roku do Pleszewa weszli Niemcy i zajęli nasz sklep.

Rozpoczęcie wojny pamiętam bardzo dobrze. W 1939 roku uzyskałem promocję z czwartej do piątej klasy i szykowaliśmy się 1 września do pójścia do szkoły. Rano nad Pleszew nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardować głównie pleszewskie koszary wojskowe ale cywilne budynki też zostały zniszczone. Do Pleszewa zaczęto zwozić rannych z okolicznych bitew. Mam przed oczami widok jak po ulicy, na której mieszkałem, która nazywała się przed wojną Marszałka Józefa Piłsudskiego a teraz Daszyńskiego, wieźli pierwszych rannych polskich żołnierzy.

Po tym rozpoczęła się niemiecka okupacja przez ponad 5 lat. Pleszew wszedł w skład Kraju Warty, który włączono do III Rzeszy.

Pierwszą zbrodnią Niemców było rozstrzelanie maturzystów, którzy zdali maturę w 1939 roku. Na cmentarzu w Pleszewie jest pomnik upamiętniający tą zbrodnię. Później były ciągłe represję i zbrodnie ze strony Niemców. Co chwilę kogoś rozstrzelali, wywieźli na roboty przymusowe albo do obozu koncentracyjnego.

Najbardziej w pamięci utkwiło mi jedno zdarzenie, które mam ciągle przed oczami. Niemcy wydali zakaz zbijania świń bez zezwolenia i zdarzyło się tak, że jeden z polskich gospodarzy spod Pleszewa zbił świnię bez pozwolenia. Ktoś doniósł na niego i go aresztowano. Przywieziono go na rynek do Pleszewa, gdzie zgoniono też pozostałych Polaków. Odczytano wyrok i publicznie rozstrzelano tego człowieka.

Podczas niemieckiej okupacji nie chodziłem do szkoły. Chodziły tylko dzieci z rocznika 1930 i młodsze. Ja według Niemców byłem za stary na szkołę i musiałem pracować. Na szczęście ojciec miał znajomego Niemca o nazwisku Nutt, który załatwił pracę w szwalni. Przed wojną w Pleszewie mieszkało sporo Niemców i żyliśmy z nimi w zgodzie. Nie pamiętam już dokładnie za co ale Niemiec Nutt był dłużny ojcu przysługę. W szwalni pracował mój ojciec, brat i ja, gdzie szyliśmy niemieckie mundury. Byliśmy po prostu krawcami. Natomiast starsza siostra pracowała jako fryzjerka. Musieliśmy pracować, bo po pierwsze z czegoś trzeba było żyć a po drugie wywieźli by nas na roboty przymusowe. Tak było z wieloma moimi rówieśnikami – kto nie pracował w Pleszewie to jechał do Niemiec. To znaczy dobrowolnie nie jechali tylko ich wywozili.

W styczniu 1945 roku, gdy Niemcy szykowali się do ucieczki to spędzili mężczyzn z Pleszewa na rynek i ustawili naprzeciwko czołgów. Wśród tych mężczyzn byłem z bratem i ojcem. Padł na nas wszystkich strach, że zaczną strzelać do nas albo nas rozjadą tymi czołgami. Zrobiło się spore zamieszanie i kilkunastu albo kilkudziesięciu Polaków rozbiegło się po ulicach. Ja z bratem i ojcem też uciekliśmy z rynku. Mieliśmy klucze do szwalni i tam się schowaliśmy. Z tego co mi wiadomo to wtedy nikt nie zginął. Niemcy nikogo nie zabili na rynku. Główne siły Wehrmachtu uciekły zanim wkroczyli Rosjanie.

Później do Pleszewa od strony Kalisza wjechała kolumna sowieckich czołgów. Niemcy strzelili do pierwszego czołgu z kolumny i go zniszczyli. Ciała Rosjan z tego czołgu wisiały na drutach i gałęziach a wrak czołgu stał jeszcze długo na poboczu drogi. Na ulice Pleszewa wyszli ludzie z kwiatami, żeby powitać wyzwolicieli. Po chwili jednak zaczęły się pierwsze gwałty na kobietach oraz kradzieże rowerów i zegarków. Ludzie zniknęli z ulic ukrywając się po piwnicach i mieszkaniach. Później w nocy Rosjanie spalili jeden dom w Pleszewie i tylko tyle było walk o miasto. Jeden zniszczony czołg i jeden spalony dom.

Adam

paź 192014
 
Brody

Brody

Uciekaliśmy 29 Stycznia 1945 z Groß-Blumberg nad Odrą, 25 km na wschód od Krosna. W porównaniu do tego, co inni musieli cierpieć w swojej ucieczce, nasza nie była bardzo spektakularna. Jednak dwa wydarzenia rzucają światło na otoczenie, które nie mogą być zlekceważone.
Mój ojciec był kapitanem barki i woził cysterny na zlecenie Luftwaffe. Był powołany i miał na sobie mundur Luftwaffe. Jego statek został w Berlinie. Udało mu się przyjechać stamtąd pociągiem do Groß-Blumberg po moją matkę i po mnie aby zabrać na z wioski. Na 6-cio kilometrowej drodze do dworca kolejowego w Straßburgu (Nietkowice) zatrzymał nas lokalny lider partii. Chciał zapobiec naszemu wyjazdu i groził nam pistoletem. Ponieważ mój ojciec był w mundurze, lokalny lider partii był ostatecznie za niski rangą, i maszerowaliśmy w temperaturze minus dwudziestu stopni, w głębokim śniegu do dworca kolejowego.
Stał tam ogrzewany pociąg pasażerski, czekając na próżno na ludność z okolicznych wsi, ponieważ przewodniczący partii ogłosił, że Rosjanie nie weszli do okręgu Krosna i uniemożliwiają ewakuację. Więc pojechaliśmy w trójkę bardzo samotni pociągiem do Berlina. Pozostali krewni na tyłach mogli smakować samowolę „wyzwolicieli”. Zostali oni po roku wypędzeni przez Polaków. Moja babcia, została zastrzelona na podwórku krótko po zajęciu wsi przez Rosjan gdy szła nakarmić swoje bydło.
Na szczęście na statku ojca znaleźliśmy dobrą kwaterę. Potem nakazano dostosowanie statku do płynięcia na zachód, osiągnęliśmy Łabę i zacumowaliśmy na wschodnim brzegu naprzeciwko Bittkau, mocno na północ od Magdeburga. Nad Łabą piętrzyli(gromadzili) się uchodźcy, którym Amerykanie zabraniali przechodzenia na zachód. Niemniej jednak, ojciec próbował zbudować most pontonowy z barek i łodzi motorowych kolejno połączonych razem, nie było to łatwe zadanie, bo była powódź. Kiedy próbował przyłączyć ostatnią łódź, Amerykanie przez głośnik kazali rozwiązać most pontonowy i potwierdzili to wystrzałem armatnim. To byli nasi inni wyzwolicieli!

Artykuł pochodzi z tygodnika Junge Freiheit (październik 2005)

Tłumaczenie Adam Maziarz i Janusz Sitek

paź 052014
 

W ramach uzupełnienia wspomnień Pana Antoniego Salwy warto przytoczyć parę istotnych faktów ze spotkania.

W trzech ostatnich wpisach śledziliśmy wspomnienia Pana Antoniego, który w czasie drugiej wojny światowej był zesłany na Syberię, a później jako żołnierz przeszedł szlak bojowy od Rosji do samego Berlina. Czytelnikom warto także napisać o tym jak przebiegało spotkanie.

Na pytanie o medale i odznaczenia z wojny u Pana Antoniego natychmiast pojawił się błysk w oku. Starszy Pan wstał i szybkim krokiem poszedł do pokoju obok, z którego przyniósł stos płaskich pudełek, a w nich prawdziwe skarby, między innymi: Medal za Warszawę 1939-1945; Medal „Za zdobycie Berlina”; Medal za Odrę, Nysę, Bałtyk; Medal „Za zwycięstwo nad Niemcami w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej 1941–1945”; Odznaka honorowa Sybiraka oraz Medal za Długoletnie Pożycie Małżeńskie.

Wszystkie medale wojenne widoczne są na zdjęciu, gdzie bohater wspomnień pozuje w mundurze.

Podczas spotkania wynikło także, że Antoni Salwa to bohater. W książce (autobiografia) pod tytułem Historia jest nauczycielką życia autorstwa Kazimierza Bułhaka na jednej ze stron jest opis jak Antoni Salwa w czasie walk z Niemcami uratował rannego Kazimierza Bułhaka. Pan Antoni wyniósł z okopu na plecach postrzelonego w szyję Kazimierza Bułhaka.

Antoni Salwa i Kazimierz Bułhak spotkali się wiele lat po wojnie i wspominali stare czasy. Niestety Kazimierz Bułhak zmarł w 2012 roku.

Źródło zdjęć medali: www.wikipedia.org

Adam

wrz 292014
 

Obraz 010Z Wału Pomorskiego przetransportowali nas nad Odrę w okolicę Kostrzyna, gdzie przygotowywaliśmy się do forsowania ostatniej dużej rzeki przed Berlinem.

W Kostrzynie forsowanie Odry było bardzo niebezpieczne. Bałem się tej rzeki. Miałem nauczkę z Wisły w Puławach i nie pchałem się pierwszy. Z kolegą ociągaliśmy się ale za nami byli już oficerowie polityczni i trzeba było iść. Kiedy byliśmy na łódkach i tratwach na środku Odry to nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły nas bombardować. Cudem przeżyłem.

Kiedy jednak uchwyciliśmy przyczółek na niemieckiej stronie Odry nasze oddziały były dziesiątkowane przez jeden karabin maszynowy w okopie, którego nie mogliśmy uciszyć. Okrążyliśmy go i w końcu zdobyliśmy. Okazało się że strzelało z niego dwóch Niemców i Niemka. Wszyscy troje byli pijani jak bele. Chyba popili dla odwagi. Wzięliśmy ich do niewoli i gdy przewoziliśmy ich na łódce przez Odrę na nasze tyły to zaczęli się rzucać w tej łódce tak, że by ją przewrócili. Nasi żołnierze wypchnęli ich do wody i powiedzieli tam się rzucajcie. Utopili się wszyscy troje.

Po sforsowaniu Odry pojechaliśmy do Berlina. W Berlinie nasza artyleria też miała co robić. Niestety na Reichstagu nie byłem ale w samym Berlinie byłem kilka dni.

W Berlinie doszliśmy do Łaby. A tu cicho, nikogo nie ma. Tylko amerykański samolot przeleciał i wywiad zrobił. Dopiero pod wieczór na drugiej stronie Łaby pokazali się Amerykanie. Przypłynęło na naszą stronę kilkudziesięciu Amerykanów – to trzeba było ich ugościć. Zaraz wysłaliśmy kogoś po bimber albo spirytus. Piliśmy całą noc z tymi Amerykanami. Dopiero nad ranem przepłynęli z powrotem. Zaprosili nas na następną noc do siebie – że wtedy oni nas ugoszczą. Ale my nie skorzystaliśmy, bo baliśmy się naszego dowództwa. Niektórzy uciekli. Najczęściej byli to żołnierze, którzy wcześniej walczyli w partyzantce albo ci, którzy stracili całą rodzinę podczas wojny. Tak jak ja, miałem brata w wojsku i siostry gdzieś na Ukrainie to bałem się że mogą mieć problemy jeśli uciekłbym do Amerykanów. Z naszej dywizji uciekało bardzo dużo żołnierzy, tak więc alarmowo wyjechaliśmy znad Łaby żeby nie było więcej ucieczek.

W Berlinie w jednym ze sklepów nabraliśmy sobie materiału i w Polsce daliśmy go krawcowi, żeby poszył nam cywilne ubrania, bo po wyjściu z wojska nie mieliśmy żadnych ubrań tylko zniszczony mundur.

Odkąd dostałem się do wojska w Rosji nie miałem żadnego kontaktu z bratem. Nie wiedziałem czy brat żyje czy zginął gdzieś w walkach. O siostrach też nic nie wiedziałem. W ostatnich dniach wojny pod Berlinem jeździły całe konwoje ciężarówek. Jedne jechały do Berlina z żołnierzami i amunicją a inne wracały z Berlina na tyły po zaopatrzenie. Ja też jechałem na jednej z takich ciężarówek a z naprzeciwka patrzę na ciężarówce jedzie mój brat. Zatrzymałem swoją ciężarówkę i zawołałem brata. Zeskoczyliśmy z aut i się uściskaliśmy. Brat prosił mnie o papierosy. Mój dowódca powiedział wtedy daj bratu wszystkie a my sobie jeszcze zdobędziemy papierosy.

Po wojnie mój oddział wysłano do Kędzierzyna-Koźla, gdzie robiliśmy żniwa. Wszystkie młyny w okolicy były nasze. Gorzelnie też wojsko przejmowało, więc tam wiadomo czas już przyjemniej płynął i było fajnie. Dużo przyjeżdżało Zabugowców. Oni byli biedni to ich ratowaliśmy. Jeden wóz do naszej stodoły a dwa dla nich. U nas się wszystko zgadzało a oni mieli też zboże. W zamian za pomoc odwdzięczali nam się bimbrem. Z Koźla pojechałem do Radomia, gdzie wysłano nas do zwalczania band UPA.

6 marca 1946 roku zwolnili mnie z wojska. Prawie 3 lata służyłem w wojsku. Dosłużyłem się stopnie ogniomistrza co w piechocie odpowiada sierżantowi.

Z Radomia pojechałem do Rzeszowa do znajomych i następnie z Rzeszowa do Bródek. Znajomy z baterii namawiał mnie do zamieszkania w Dzierżoniowie. Był majorem w naszej baterii. Wolałem jednak pojechać do Bródek do sióstr i brata, którzy pozajmowali sobie już tam domy. W Bródkach zamieszkałem w tym domu gdzie teraz jest świetlica a później przeniosłem się do siostry Wiktorii.

W międzyczasie ożeniłem się i zacząłem pracować w Zielonej Górze. Pamiętam, że na początku lat 50-tych mieszkałem jeszcze w Bródkach, bo najstarszy syn się tam urodził.

Później przeprowadziłem się do Zielonej Góry ale ciągle jeździłem do Bródek do sióstr. Bratu Władkowi nie podobało się za bardzo w Bródkach i wyjechał do Rzeszowa, gdzie mieszkał do śmierci. Siostry tez poumierały i zostałem z rodzeństwa sam.

W Zielonej Górze pracowałem do emerytury i grałem w orkiestrze na trąbce.

Mam czterech synów i gromadkę wnuków.

W 2013 roku po ponad 60-ciu latach małżeństwa zmarła moja żona i syn zabrał mnie do siebie do Przylepu, żebym nie siedział sam w pustym mieszkaniu. U syna mam przynajmniej z kim porozmawiać.

Wieczorem lubię wypić sobie lampkę koniaku i wspominać stare czasy. Często też rozmyślam ile miałem szczęścia, że przeżyłem wojnę.

Adam

Translate »