cze 262016
 
Basen w Pomorsku

Basen w Pomorsku

Nasz przyjaciel strony Janek Jarosz idzie za ciosem i przesłał kolejne swoje wspomnienia z młodości w Pomorsku. Jeszcze raz dziękujemy Janku.

Z pałacu nad Odrę prowadziła ścieżka. Przez piękny dębowy mostek, z którego ginęły 1-2 dechy z pięknego niemieckiego podkładu. Kto to mógł kraść? Doszliśmy po tropach i śladach wózka na drewnianych kołach. Ludzie ci rozebrali mostek do cna zostały tylko wbite w kanał pale. My musieliśmy od tego dnia chodzić do Zatoki Łódek aleją „stu dębów”. Niejednokrotnie na wózku wieźliśmy z garażu pana Kozubala kajak i 2 drewniane pagaje. Jazda po Odrze to była nasza cała przyjemność.

Jak wyglądał pałac von Schmettow tuż po wojnie? Był już mocno zdewastowany przez szabrowników, a wcześniej przez głupie rosyjskie wojska. Za pałacem z górki dzieci zjeżdżały zimą w starych ciężkich wyrzeźbionych szafach. Jak udało się polać wodą górkę, to dobre sanki Danki Bajurnej dojeżdżały do zabytkowego dębu. Robiliśmy zawody w zjeżdżaniu na byle czym na odległość. Zimą takie zawody miały miejsce na długiej przerwie to jest ok. godz. 11,20. Zazwyczaj spóźnialiśmy się na następną lekcję. Jakie to były piękne zabawy, pełne frajdy i dziecięcej radości. Decyzja o budowie szkoły w miejscu pałacu zapadła w powiecie przy wsparciu gminy i mieszkańców Pomorska. Każdy musiał odrobić tzw. szarwark – prace fizyczne i transportowe na rzecz budowy. Albo wykorzystywano konie lub nieco później traktory, których we wsi przybywało. Ludzie się na to zgadzali i mieli tego dobre efekty, potrzebne jak się okazuje dla następnych pokoleń.

Wśród nauczycieli w starej szkole był ksiądz Zygfryd Strokosz z górnego Śląska. Ja komunię 1 w życiu przyjmowałem z jego rąk. Co to był za ksiądz! Grał w piłkę, śpiewał recytował, uczył mnie jeździć na rowerze. Wszyscy Go lubili, bo i on dał się lubić. Nie był nachalny, a religię traktował jako swoiste dobro wspólne. Wspólnie z arb. Wyszyńskim realizował wizję kościoła ludycznego, przaśnego ale nie politycznego. Powiem szczerze, że czekałem na niedzielne msze oraz lekcje religii w wykonaniu księdza Strokosza, bo z każdej okazji coś wynosiłem dla swojego pożytku i kształtowania własnego charakteru. Jak zwykle w grupie zawodowej i wśród księży okazali się zawistni i interesowni członkowie braci religijnej. Tak się ułożyło, że „nasz ksiądz” musiał wyjechać na Pomorze. Już stamtąd nie powrócił. Takiego jak on Zygfryd Strokosz nigdy już nie było. Bardzo szkoda…Ja zacząłem powątpiewać gdzieś w 6-7 klasie. Bardzo dużo czytałem w tym pozycje paranaukowe i z biegiem czasu stawałem się coraz bardziej racjonalny. W pewnym czasie zrezygnowałem z posług ministranta i do kościoła chodziłem tylko w Święta Wielkanocne. Życie wokół było walką dobra ze złem, racjonalizmu i idealizmu i wydaje mi się, że ja swoich zasad i przemyśleń nie zdradziłem. Salkę katechetyczną mieliśmy u państwa Wołangiewiczów, w kościele a najkrócej w szkole. Religia i metody nauki się zmieniały jak zmieniał się kościół – z łacińskiego na polski narodowy. Nareszcie rozumieliśmy o co chodzi we mszy. Ministrantura też była po polsku. Mimo to pozostało mi dużo miłych wspomnień z tamtego okresu.

Od wielu lat przyjeżdżali na kolonie do Pomorska dzieci z Żarowa koło Świdnicy dolnośląskiej. Byli dziećmi pracowników zakładów materiałów ogniotrwałych i chemicznych. Pewnie z inicjatywy pana Zdzisława Kozubala padła propozycja budowy basenu kąpielowego o wymiarach 22×12,5 m. Głębokość zaś opiewała na 1,2 metra do 2,90 metra. Było mu daleko do wymiarów olimpijskich. Zgromadzono cement, żwir, dodatki chemiczne do betonu, paręnaście kubików desek i dużą przemysłową betoniarkę, a ludzi z połowy wsi zagoniono do roboty. Wykopano dziurę w ziemi, a ekipa pod dowództwem pana Wiktora Błażejaka w szybkim tempie zrobiła z desek szalunek, w który wbudowano na gotowo drabinki. Pozostało wyprodukować kilkadziesiąt metrów sześciennych betonu, wylać, zawibrować i po kilku dniach basen pływacki gotowy. Wiadomo, że musiał około miesiąca sezonować, a potem nastąpiło uroczyste zalanie wody. Cholernie zimnej, bo prosto z wodociągu. Po kilku dniach dobrze się pływało. Praca nasza nie poszła na marne. Dzieci z tegorocznej kolonii 1966/67 mogły się kąpać w basenie… my dzieci ze wsi też. Co to była za frajda. Nie musieliśmy już chodzić na zafenolowaną i brudną Odrę, nikt nie miał prawa się utopić, bo woda była krystalicznie czysta, choć jak wspominałem nieco zimna. Bywało, że jednorazowo w basenie przebywało ok. 50 kąpiących się. Zimą dzieciaki w napełnionym do ok. 40 cm basenie grali w hokeja na lodzie i jeździli na łyżwach. Wtedy nawet zimy prezentowały się korzystniej niż dzisiaj. Basenu niestety już nie ma. Na jego miejsce pobudowano „Orlika” z trzema pięknymi boiskami wielofunkcyjnymi. Burza w 2015 roku uszkodziła płoty i kawałek powierzchni do gry. Konieczny jest remont. Orlik służy Gimnazjum, chociaż ja osobiście nie widuję na nim tłumów dzieci z Pomorska. System nie działa jak trzeba – mimo, że na budowę wydano ponad milion złotych. Cywilizujemy się powoli, ale koszty procesu nie są małe. Basen budowaliśmy za grosze społecznie własnymi siłami Orlik za społeczne miliony… Niestety. No i jeszcze etaty. Dzisiaj nic się nie da zrobić bez etatów. Nic za darmo – piekielny kapitalizm.

Zwyczajowym miejscem kąpieli w Odrze była „zatoka łódek”. Dopóki nie było basenu spędzaliśmy tam całe letnie dni. Uczyliśmy się pływać i robiliśmy pływackie zawody. Zatoka miała od 3,5 do 4,5 m głębokości. Była cholernie zamulona. Mnie nauczył pływać Jurek Krzyziński. Podczas kolejnej kąpieli pochwycił mnie za ręce i nogi i wrzucił mnie na głęboką wodę. Nie mając wyboru musiałem płynąć do brzegu… i popłynąłem pierwszy raz w życiu. Nieco później miałem osobistą przygodę z Nieńką Greczychową. Zaczęła tonąć i strasznie głośno krzyczała „na ratunek”. Jako, że byłem najbliżej wskoczyła na moje plecy i wbiła mnie w muliste dno zatoki. Przebywałem pod wodą ok. 30 sekund, a wydawało mi się, że całe wieki, ale będę to pamiętał do końca swego życia. Film z mojego dziecięcego życia przeleciał mi przed oczami w kilkanaście sekund. Widziałem przedszkole, szkołę, swoich kolegów, naukę, zajęcia w domu, matkę. Dopóki nie wyrwałem nóg z bagna film biegł dalej. Do brzegu przypłynąłem kraulem w 15 sekund. Gdybym mierzył czas był to rekord olimpijski. Byłem zupełnie wykończony. Wspomniana Nieńka nie rzekła nawet przyzwoitego słowa dziękuję za to, co jej zrobiłem. Ja miałem podrapane plecy przez kilkanaście dni i wspominałem tą podwodną przygodę. Budowa basenu w świetle tego przypadku była jak najbardziej uzasadniona. Jak pamiętam w Odrze utopił się Jasiek Jarosz – mój kuzyn, a także podczas wakacji przystojny chłopak z Gliwic, który przyjechał do Żubików. Czyjeś zwłoki wyłowili pomiarze, chociaż te były już w stanie rozkładu. W pewnym dniu życie towarzyskie przeniosło się na plac wokół basenu i tak już pozostało. Po latach wrócono do starego układu, ale Sanepid wymagał oczyszczalni wody. Kazimierz Kuczyński ówczesny dyrektor szkoły z tą inwestycją nie dał sobie rady. Od tego czasu w basenie pływały tylko kijanki. O inwestycji mogliśmy tylko pomarzyć a ja w tym czasie wyjechałem do Zielonej Góry po wiedzę. Poczucie humoru nie opuszczało w większości reemigrantów, robili sobie nawzajem kawały, a życie towarzyskie toczyło się miedzy innymi w barze. Większość chłopo-robotników pracowało w Zielonej Górze w Zastalu, Falubazie, Polskiej Wełnie i firmach budowlanych. Dojeżdżali na stację kolejową w Pomorsku, tam zostawiali swoje rowery i pociągiem jechali z przesiadką w Czerwieńsku do Zielonej Góry. Na stacji w Czerwieńsku przy oczekiwaniu na pociąg z Rzepina obowiązkowo pili piwo o 6 rano w dworcowej restauracji. Po zliczeniu chłopo-robotników było ich początkowo ok. 120 z Brodów Pomorska i Laskowa. Pozostali pracowali na miejscu w rolnictwie. Robili sobie kawały. Grzechnik miał pięknego konia z UNRY, a Wołangiewicz bystrego rasy wielkopolskiej. Pewnego dnia wstaje do porannego obrządku rzeczony Wołangiewicz i stwierdza, iż nie ma w stajni jego konia a jest inny z numerami UNRY wybitymi na zadzie. Do dzisiaj nie wiedzą mieszkańcy Pomorska, kto i kiedy wspomniane konie im zamienił. Wiadomo jedynie, że zamieniający byli po paru wódkach i mieli poczucie niespotykanego humoru. W barze „u Lonka” powstało wiele innych pomysłów i kawałów szczególnie w dni wypłaty w zielonogórskich zakładach.

Wielu było producentami ogórków, kapusty marchwi i innych warzyw. U Bronka Mordosewicza było nie raz 200 ton tych produktów. Kolejki wozów konnych z Brodów, Brzezia i Pomorska stały niejednokrotnie do wieczora, aby sprzedać korzystnie swój towar. Bronek Mordosewicz w pewnym momencie zaczął szatkować i kisić kapustę i ogórki – sprzedawał towar za 2-3 krotnie wyższą cenę. Nie było tajemnicą, iż smakowite kiszonki sprzedawał północnej grupie wojsk radzieckich. Nadmiar świeżego towaru wywoził do Warszawy koleją. Niejednokrotnie jako dzieci jeździliśmy starym „Zaksem” (taka niemiecka ciężarówka) na stację kolejową i tam wrzucaliśmy kapustę na podstawione wagony. Mieliśmy dużą frajdę z jazdy samochodem, ale także 2 aluminiowe „rybaki” za dniówkę. Była to praca sezonowa od lipca do końca września. Rolnicy wówczas siali od 0,2 do 0,5 ha danej kultury. Z tego co wiem, Mordosewiczowie żyli przez wiele lat korzystając z kapitału handlowego w warszawskim Tarchominie i o ile mi wiadomo pani Zofia żyje do dziś, choć jest już wiekową kobietą.

Jan Franciszek Jarosz

maj 292016
 
Cesna 152

Cesna 152

Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela strony Pana Janka Jarosza, który wykupił sobie lot samolotem i zrobił zdjęcia wiosek na prawym brzegu Odry, mamy okazję zaprezentować efekt jego fotograficznej eskapady.

Zdjęcia wykonane przez Jana Jarosza dnia 11.05.2016 (w godz. 14.58 do 15:18) z samolotu Cesna 152. Pilotem był Leonard Kossinski. Wysokość lotu 350 m nad poziomem ziemi. Prędkość lotu ok. 180-190 km/h. Zdjęcia wykonano aparatem fotograficznym KODAK AZ361.

Dziękujemy Janku za miłą niespodziankę.

 

Pomorsko

Brody

Bródki

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

kwi 302016
 
Kościół w Pomorsku

Kościół w Pomorsku

Parafia Nietkowice – Kościół filialny Pomorsko pw. św. Wojciecha
W Pomorsku (dawniej Pommerzig) zachowały się relikty XVIII-wiecznej historii. Wśród nich zaadaptowany kompleks pałacowy, dawniej własność urzędującego tutaj rodu Schmettow. Całość została przebudowana na przełomie XIX i XX wieku. Eklektyczna sylwetka posiada narożną, cylindryczną wieżę. Elewacja jest skromnie dekorowana. Pałac okala dawny park dworski z zachowanym starodrzewiem. Pośród wiekowych świerków, buków i grabów można dostrzec m.in. dąb szypułkowy liczący około 400 lat.

Ważną dominantą miejscowości jest także kościół filialny parafii w Nietkowicach. Został on zbudowany w 1858 roku w stylu neogotyckim. Po zachodniej stronie tej jednonawowej świątyni wznosi się prostokątna wieża. Korpus od wschodu wieńczy absyda. Wnętrze nakryte jest płaskim – drewnianym stropem. Po lewej stronie umieszczono ołtarz Serca Jezusowego, zaś po prawej można dostrzec wizerunek Matki Bożej Miłosiernej – zwanej także Ostrobramską. Wzdłuż nawy przedstawiono wizerunki świętych z polskiego panteonu – obok św. Kazimierza, Stanisława Kostki czy Jadwigi odmalowano także św. Wojciecha. Na tylnej ścianie znajduje się chór muzyczny z organami. Obok kościoła znajduje się tablica nagrobna upamiętniająca tutejszego pastora Henke oraz grób rodziny Schmettow.

Źródło: „Kościoły Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej: nasze dziedzictwo. T. 2, Dekanaty zielonogórskie i sulechowski” tekst Robert Kufel, Katarzyna Jarzembowska; tł. Barbara Słobodzian. – Bydgoszcz: Ikona, [2010]. – 135, [1] s., il. kolor., 33 cm.

kwi 102016
 
Jan Jarosz

Jan Jarosz

Przyszedł czas pójścia do Liceum Ogólnokształcącego. Autobus PKSu dowoził nas codziennie. Czas minął jak z bata strzelił. Danek pisał maturę w LO sportowym w Zielonej Górze, ja natomiast w Sulechowie też z sukcesem. Pisaliśmy w hali sportowej a ściągi spadały na nasze ławki z sufitu. Matematyka poszła na pełne 5 dzięki matematykowi Staszkowi Rymaszewskiemu. Nauczyciele jak coś widzieli, to i tak nie reagowali. Wspominam te czasy z dużą dozą radości.

Pani Teresa Kozubal uczyła języka rosyjskiego i przedmiotów z zakresu 1-4 klasy. Dlatego też nauczała przez śpiew. Podczas spotkania w Sulechowie 3 krotnie śpiewaliśmy „priaściaj lubimy gorad, uchodim zawtra w morie – iż rannej paroj mielkniot zakarmoj znakomyj płatok gałuboj …. Trzykrotnie zaczynaliśmy i zawsze w innej tonacji, stąd na tym zaprzestaliśmy… Pani Kozubalowa nadal muzycznie słyszy i ma nadal dobry słuch muzyczny. Ja słowa tej piosenki znam w oryginale i mogę je powtarzać – tak mi wpadła w ucho 50 lat temu…

Pani Sołtysowa uczyła polskiego i stąd zamiłowanie do lektur, częste wizyty w bibliotekach (szkolnej i wiejskiej), którą prowadziła Pani Kiernicka już w starej szkole. Pan Kozubal żył harcerstwem. Wraz z druhem Królakiem organizowali obozy wędrowne po wybrzeżu Morza Bałtyckiego, a także w Świeradowie nad miejscową rzeczką, która co drugie lato wylewała i trzeba było się ewakuować wyżej, ponad jej poziom. Pamiętam druha Rutkowskiego naszego opiekuna i organizatora programu obozowego. Na zbiórkach comiesięcznych druh Kozubal (kierownik szkoły) czytał nam trylogię Sienkiewicza. Ja się nudziłem, bo całego Sienkiewicza miałem w palcu już w trzeciej klasie, ale zbiórki i tak uczyły postaw patriotycznych, kreowały pozytywnego bohatera, uczyły historii ojczyzny. Będę do moich ostatnich dni pamiętał uroczystą zbiórkę na „Łysej Górze” połączoną z uroczystym ślubowaniem harcerskim. Działo się to przy ognisku około północy i mocno wryło się w moją świadomość. Atmosfera była bardzo psychodeliczna i emocjonująca. Wspominaliśmy to spotkanie po latach i zawsze z dużą dawką emocji i wzruszenia.

Bardzo dobrze wspominam wyjazdy do Sulechowa na koncerty Trubadurów i Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk. Na koncercie rzeszowskiej grupy Breckaut byłem ze Staszkiem Ziobrowskim – nauczycielem muzyki w LO. Koncerty te były w starym zborze i kinie Orzeł.

Pamiętam jak pan Z. Kozubal posadził mnie za kierownicą „Syreny” i pod jego okiem dał się przejechać do Brzezia nową drogą asfaltową. Co to było za przeżycie – ja pierwszy, a za mną Danek. Na trzecim biegu osiągnąłem 70 km na godz. W ich garażu leżały części DKW – niemieckiego samochodu, którego pan Kozubal nigdy nie złożył i nie wyjechał nim z garażu. Dużo jeździłem traktorem, gdyż w pewnym okresie życia Franek Jarosz był traktorzystą. Miałem tak duży staż, że w pewnym okresie Franek leżał na trawie, a ja za niego orałem. Nieraz robiłem to razem z panem Edwardem Górkiewiczem, który miał do dyspozycji mocnego, czeskiego „Zetora”. Obydwaj mogliśmy zrobić tyle, co etatowi oracze razem wzięci z kółka rolniczego w Kijach.

Pan Adam Sołtys uczył muzyki. Prowadził też chór i kółko muzyczne. Ja pobierałem nauki na czeskim akordeonie „Rigoletto”, który kupiła mi matka jednakże moja nauka poszła na marne. Nauczyli się grać z nut bracia Moderowie oraz wszyscy Ziobrowscy Franek, Stachu i Heniek. Starszy Moder (chyba Janusz) gra w zastalowskiej orkiestrze, ale jeśli dobrze pamiętam to na trąbce. Potem nastąpiła era Heńka Ziobrowskiego, absolwenta Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu (ukończył ją razem z Eugeniuszem Banachowiczem kierownikiem muzycznej redakcji „Radia Zachód”). Heniek założył chór dorosłych – śpiewali polską klasykę, orkiestrę mandolinistów z sekcją muzyczną i rządził kilka lat na wszystkich przeglądach wojewódzkich w Zielonej Górze i innych miastach w województwie. Miał też zespół rodzinny, który grał na zabawach i innych uroczystościach. Pamiętam, że prowadziłem dyskoteki w świetlicach w Pomorsku i Brodach już jako licealista. Imprezy w Brodach zlecał mi Janek Olszewski i on mnie rozliczał. Przychodziły tłumy z Nietkowic Pomorska, Bródek i Brodów. Zawiązywały się przyjaźnie, ale też dochodziło do bójek nie tylko o dziewczyny. Centralaki na Ukraińców, Białorusini na „scyzoryków”. Były to jednak walki bezkrwawe i za kilka dni dawni wrogowie znowu rozmawiali, bo jechali do szkoły tym samym autobusem. Cywilizowaliśmy się. Jechaliśmy do Zielonej Góry na koncerty, Winobranie, imprezy w Przylepie na lotnisku, ale to było nieco później.

Jaką rolę odegrali Państwo Kozubalowie i Sołtysowie w wychowaniu i nauce młodzieży nie trzeba już wspominać. Nauki od nich powinni brać współcześni pedagodzy. Dlatego marzy mi się (i Andrzejowi) zjazd „jeszcze żyjących NAUCZYCIELI” w 70-tą rocznicę oświaty w gminie i dawnym powiecie Sulechów. Ale wydaje mi się to mrzonką, bo wojewoda i kurator likwidują Gimnazjum w Pomorski i nie będzie się gdzie już spotkać. Pani Teresa Kozubal wraz z Ireną Sołtysową chętnie by na taki zjazd przyjechały, ale póki co zaproszenia nie otrzymały i pewnie nie otrzymają. Pozostało nam się zżymać na taką sytuację współczesnego kapitalizmu.

P.S. Andrzej koniecznie chciał wiedzieć, o czym rozmawialiśmy u gościnnej Pani Kozubalowej. O wszystkim – a szczególnie jak żyjemy aktualnie, jak duże są dzieci, co robią, gdzie mieszkają. Pani Teresa zręcznie podała obiad swojemu wnukowi – czytaj oddała swojego schabowego, bo nie miała czasu przygotować obiadu wnukowi, rozmawiając z nami. Byłem ogromnie zaskoczony formą i urodą obu pań. Co za światły umysł, jaka ostra pamięć, poczucie humoru i lotny dowcip… Maciek Kozubal związany z fotografią i filmem podał trzykrotnie kawusię i dbał o to, aby jego mamy nie zmęczyć. Mieszka aktualnie wśród lasów koło Babimostu i mamę odwiedza codziennie. Wojtek Sołtys jest szefem Wydziału Oświaty w Urzędzie Gminy Sulechów. Ale też wraz z rodziną daje Pani Irenie Sołtysowej dużo zajęć szczególnie z młodą latoroślą. Pani Irena w ramach zamiany mieszkań żyje samotnie przy ul. Różanej. Jej córka Małgosia żyje gdzieś koło Piły, a mąż jej jest chyba wojskowym. Maciek zatrudnia w swoim zakładzie syna – również kibica Stelmetu Zielona Góra. Wszyscy są weseli, uśmiechnięci i wydaje mi się, że własnego pożytecznego życia nie zmarnowali. W moim przypadku państwo Kozubalowie i Sołtysowie mieli ogromny wpływ na moją naukę i wychowanie. Marysia Zubikowa to potwierdziła, bo ona też parę lat zajmowała się w Brodach i Pomorsku nauką dzieci i młodzieży, zostawiając tam kawałek swojego życia. Ja natomiast nie zapomnę słów Pani Teresy Kozubal, kiedy się zagalopowałem w opowiadaniu, Ona mówiła: „do brzegu kolego, do brzegu” co miało oznaczać wracaj do tematu i się skracaj. Spotkanie u Pani Kozubalowej będę wspominał do moich ostatnich dni. Dziękuję Andrzejowi za mobilizację i za powrót do wspomnień mojego radosnego dzieciństwa związanego z Pomorskiem.

Jan Franciszek Jarosz

kwi 032016
 
Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Mamy przyjemność przedstawić relację ze spotkania byłych nauczycieli z Pomorska. Relacja ta jest przeplataną wspomnieniami z dzieciństwa i młodości zaprzyjaźnionego z naszą stroną Jana Jarosza urodzonego w Pomorsku.

Kolega Andrzej uparł się, że do Świąt Wielkanocnych musi odwiedzić panią Teresę Kozubal i Irenę Sołtys, byłe nauczycielki szkoły i mieszkanki Pomorska, obie obecnie zamieszkałe w Sulechowie. Wszystko nagraliśmy na sobotę 12 marca 2016 godz. 15, a tu na dzień przed Panie podały nowy czas spotkania – o 4 godziny wcześniej, czyli na 11. Zmuszeni, więc zostaliśmy do przyjazdu na 11 (bez kolegi Andrzeja) – ja i Marysia Żurawik (z domu Zubik), bo pojawiła się niespodziewanie w Zielonej Górze i chwilowo w Sulechowie, odwiedzając swe koleżanki nauczycielki.

Panie w podeszłym wieku – w jakiej formie będą, to wielka niewiadoma, a tutaj pani Kozubal z wielkim humorem podsuwa pod nos rogaliki z różanym dżemem. Kawusia robiona szybko w automacie przez Macieja – młodszego syna państwa Kozubalów.

Roczniki wojenne zjechały w 1951 roku w okolice Gubina. Tam zawarli małżeństwo i po wprowadzeniu w zawód nauczycielski rozpoczęli swoją … drogę życiową. Jako, że podlegali krośnieńskiemu wydziałowi oświaty i za kilka miesięcy ich losy związały się ze starą szkołą w Pomorsku, z perspektywą adaptacji szkoły w opuszczonym pałacu po niemieckim rodzie von Schmettau.

Do starej szkoły poszedłem w 1959 roku, uczyłem się doskonale. Nauczyłem się czytać mając 5 lat. To zasługa ciotki Tekli Jaroszowej, która uczyła mnie liter z gazety „Przyjaciółka”. Geografia to mój „konik”. Miałem kilka atlasów, w tym bardzo przydatny, niemiecki von Diercka. To było piękne dzieciństwo. Przygody Tomka Sowyera nad Odrą. Codziennie płynęło tu 4-5 zestawów statków parowych z przypiętymi na linach barkami. Pamiętam „Śląsk”. „Swarożyc”, „Odra” i kilka innych „okrętów”. 2 sygnały nadawała statkowa syrena wtedy, gdy taki rzeczny zestaw się mijał. 3 gwizdki, gdy doszło do zatrzymania. Pamiętam zwiedzałem te statki – były to „holendry” i „angliki”. Marynarze szli na podryw albo do baru do Rózi na piwo. Czasem sprzedawali węgiel pod osłoną nocy. Jakie to były przygody – statki stały pod parą, więc mogliśmy trąbić syreną i kręcić kołem sterowym. Pewnego razu omal nie odbiłem od brzegu – więc strach przeleciał mi po moich krótkich portkach. Wszystko skończyło się dobrze – trap przytrzymał olbrzymiego „Śląska” przy brzegu. Dwukominowiec stał przy ostrodze dzielnie i nic mu nie groziło a ja przestałem kręcić sterem. Spotkań na statkach i barkach przeżyłem ponad 25, ale beemka to nie to, co klasyczny parowiec. Beemki były małe nie posiadały parowej syreny koła napędowego bocznego jak w statkach na Missisipi.

Kolegą moim był Danek tj. Bogdan Kozubal. Od najmłodszych lat bawiliśmy się w wojsko (tj. harcerstwo) Mieliśmy wojskowe telefony, bazę nad garażem i wiele pomysłów na dobrą zabawę. Pewnego razu wydobyliśmy z Odry starą niemiecką łódkę. Pływaliśmy nią po Odrze i zatokach Starej Odry, czasami wypuszczaliśmy się na główny prąd, Danek parę razy ukradł mamie parę giewontów, które popalaliśmy w WC starej szkoły. Józka Taraskowa (koleżanka z klasy) doniosła – dostaliśmy pasem od kierownika Kozubala. Pewnego razu spaliliśmy po 4 cygaretki „Wisła”. Wymiotowaliśmy pół dnia – zatrucie nie puszczało. W pewnym momencie daliśmy spokój papierosom. W 2 klasie poszliśmy do Komunii Świętej i służyliśmy do mszy u księdza Strokosza. Łacińskiej ministrantury uczyli nas Jasiek Polak i Janusz Posłuszny. Ksiądz Strokosz pochodził ze Śląska i w parafialnych Nietkowicach miał niejakie problemy z proboszczem. Mimo to uważam, że był wspaniałym księdzem. Uczył mnie jeździć rowerem, ale też wprowadzał w nas zasady łacińskiej ministrantury, której nie rozumieliśmy, a niektóre wyrazy wywoływały salwy śmiechu (w tym na mszach świętych). Danek był ministrantem wiele lat i Maciek (jego brat) chyba też. Najciekawsze były Święta Wielkanocne i procesja oraz zapach kadzidła, które używaliśmy na mszy. Mieliśmy dużą satysfakcję, bo służba do mszy była dla nas wyróżnieniem.

Trzy razy do Pomorska przyjeżdżał Gomółka, Cyrankiewicz, Spychalski i pomniejsze władze na manewry wojskowe. To było święto. Saperzy budowali most pontonowy, jechały czołgi, transportery i samochody, leciały samoloty i skakali komandosi. Myśmy tam się kręcili. Dostaliśmy od wojska suchary i kawę w kostkach. Pamiętam jak wydarzył się wypadek czołgu, który zatrzymał się na tamie promowej. Zgasł silnik a obsługa czekała do końca manewrów…

Potem przyszli nafciarze i wynaleźli ropę naftową. Wybudowano na stacji kolejowej ogromne zbiorniki i pompy, którymi ściągano ropę z całej gminy. Potem ładowano na wagony – cysterny i wysyłano do Krosna nad Wisłokiem do przerobu. Naftociągi działały na moją wyobraźnię. W małym Pomorsku oczami wyobraźni widziałem mały Kuwejt. Ale to wszystko się skończyło. Nafciarze zaczopowali otwory w ziemi do dzisiaj jednak działają 2 kopalnie w Kijach i Pomorsku na stacji. To już 40 lat funkcjonowania wydobycia na prawej stronie Odry.

W międzyczasie wybudowaliśmy świetlicę, gdzie z pomocą nauczycieli graliśmy sztuki teatralne i marzyliśmy o wydobyciu się w przyszłości z tego podzielonogórskiego grajdołu. Naszą wyobraźnię poruszało kino objazdowe. Aktorki (szczególnie włoskie) pamiętam do dzisiaj (Lolobrigida, Sophia Loren)

Z Dankiem jeździliśmy zimą na łyżwach po zalanych łąkach aż do mostu kolejowego a czasami i dalej. Te długie trasy robiliśmy na wyczynowych panczenach,które nam dał wuefista już w liceum ogólnokształcącym w Sulechowie. Zimy wtedy były solidne do minus 20 stopni Celsjusza a Odra zamarzała w całości. Tuż po wojnie gospodarze jeździli saniami konnym do Zielonej Góry po lodzie. Kompletny brak wyobraźni.

Pamiętam walkę z powodzią w 1987 roku w zimie. Tony trotylu wyrzuciły helikoptery w okolicach mostu kolejowego Pomorsko. Kry łamały drzewa i wysuwały się na wał przeciwpowodziowy. Od zawsze na Odrze pływał prom zarówno w Pomorsku, jak i w Brodach. Były to katamarany wyremontowane po wojnie przez złote ręce młodszego i starszego pana Majdry. Różniły się tylko masztami trzymającymi na linie, w toni Odry. Poza pracownikami zielonogórskich fabryk promami pływało około 300 krów na pastwiska. Było ciekawie Mady uprawiano z należytą solidnością. Pole ciotki Kaśki Jaroszowej – tej z Kanady, dawało najlepsze plony pszenicy wśród wszystkich gospodarzy. Ja zawsze oczekiwałem na młockę u wuja Stacha Szczepuły. Nic nie robiłem, ale szynka od Wicka z Legnicy firmy „Krakus” w latach 60-tych robiła za cymes. Matka zawsze przynosiła kawałek do chleba. Kto dzisiaj pomaga sąsiadowi w pracach polowych? Sąsiad oddał pole za rentę i kupuje mleko UHT w sklepie i nie utrzymuje działki. To se nie wrati. Wybudowaliśmy pod dowództwem pana Zdzisława Kozubala basen pływacki obok pałacu. Formalnie dla kolonii z Żarowa – nieformalnie także dla dzieci ze wsi. Stanisław Urban był gospodarzem i ratownikiem zarazem. „Nie bojsia” z jego ust i sztuczki karciane to była specjalność i nasze codzienne beztroskie życie.

 

Jan Franciszek Jarosz

mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

mar 062016
 
Brody

Brody

Na niemieckich pocztówkach z okręgu krośnieńskiego, które pochodzą z czasów przedwojennych, jest narysowany wiatrak pomiędzy miejscowościami Brody i Pomorsko. Turyści zza granicy znajdują tam jednak ówcześnie rozpadającą się budowlę. Miejsce, gdzie stał dom mieszkalny rodziny młynarskiej, jest otoczone zaroślami i częściowo wysokimi akacjami.

Przez dłuższy czas przypuszczałem, że nikt z rodziny Mattnerów nie przeżył. Rodzina ta gospodarowała w młynie do czasów przesiedlenia. Na spotkaniu mieszkańców okręgu krośnieńskiego 24. I 25. czerwca 1995 zostałem jednak wyprowadzony z błędu. Zawarłem tam ponowne znajomości z córkami mistrza młynarskiego Reinholda Mattnera, Anną i Herthą. Komiczne, mieszkańcy Bródek, a także ja mówiliśmy zawsze o Karlu Mattnerze, a on nazywał się Reinhold. Z czasów szkolnych pamiętałem jego syna Artura i córkę Annę, w przeciwieństwie do Herthy, która jest nieco młodsza. W Berlinie rozpoczęliśmy oczywiście rozmowę. Spytałem o historię rodziny i młyna. Słowo mówione bywa jednak ulotne, dlatego niezbędne były również późniejsze telefony oraz korespondencja, abym mógł choć trochę uzupełnić historię ojczyzny:

Anna Mattner wie ze słyszenia, że w roku 1938 młyn istniał już od stu lat i że zawsze był w posiadaniu jej rodziny. Teraz więc minęło około 160 lat, odkąd jakiś Mattner, którego imienia dziś nie znamy, zbudował, bądź zlecił budowę wiatraka pomiędzy dwiema dużymi, odrzańskimi wsiami. Młynarz drugiej, bądź też trzeciej generacji ożenił się w młodych latach z dziewczyną ze wsi Lochow. Ten Mattner jednak długo nie pożył. Zmarł wkrótce mając 25 lat na skutek wypadku. Młoda wdowa nie czuła się na siłach, aby nadal prowadzić zakład z pomocą zatrudnionego czeladnika, czy też mistrza. Wzięła więc swojego syna Reinholda (urodzonego w 1886 r.), którego my później nazywaliśmy Karlem, za rękę i wróciła do swojej wsi Lochow. W tej wsi żył jej brat, który przygarnął obu nieszczęśliwych ludzi. Reinhold, który przyszedł na świat w Brodach, wzrastał i wychowywał się we wsi Lochow. Gdy skończył 14 lat matka wysłała go do Unruhstadt, aby tam uczył się rzemiosła młynarskiego. Cztery lata później, gdy z ucznia stał się czeladnikiem, wziął wraz z matką w posiadanie swe dziedzictwo.

W międzyczasie młyn był dzierżawiony, lub stał pusty. Z tego powodu dom i młyn były odwiedzane przez licznych złodziejaszków i łupieżców. Brakowało drzwi, ram okiennych i pieców kaflowych, które to grabieżcy wyrwali, bądź połamali. Syn wraz z matką doprowadzili dom do porządku i młyn zaczął znowu funkcjonować. Mogli więc sobie zapewnić życie na odpowiednim poziomie.

W roku 1910, mając 24 lata, Reinhold Mattner żeni się z córką chłopa z miejscowości Mosau. To przyczyniło się również do zawodowo – gospodarczego sukcesu. W międzyczasie z czeladnika stał się mistrzem młynarskim. Kilka lat poźniej na świat przychodzą dzieci, najpierw syn Arthur, później córka Anna i na końcu Hertha. Syn Arthur byłby w dzisiejszych czasach z pewnością uczniem szczególnym. Nie otrzymał on żadnej porządnej nauki, zarabiał jednak na chleb ucząc się od ojca. Przeżył drugą Wojnę Światową jako żołnierz ostatniego powołania do służby wojskowej i przetrwał trzy lata sowieckiej niewoli. Później mógł pracować przez jakiś czas w Lieberose jako młynarz. Zmarł w roku 1975 w wieku 60 lat.

W roku 1945 nastąpiły przesiedlenia ludności niemieckiej. Wszyscy, zarówno rodzina Mattnerów, jak i my, musieliśmy opuścić wsie. Po militarnych wydarzeniach z przełomu stycznia i lutego wydawało się, iż nie będziemy musieli opuszczać naszych domów, jednakże Armia Czerwona zarządziła, jak wiadomo, ewakuację z terenów znajdujących się blisko frontu. Tak więc Mattnerowie musieli się wyprowadzić około 20 km na północny wschód. Osiedli w Riegersdorf, na południe od Świebodzina, u brata żony. Były młynarz zmarł już w marcu 1945.

Reszta rodziny wróciła jeszcze później do Brodów, ale nie do swojej posiadłości, lecz do pusto stojącej zagrody (Kreuzingera) we wsi. W sierpniu 1945r. pani Mattner wraz z córkami i trzema w międzyczasie urodzonymi wnuczętami musiała opuścić ojczyznę. Ich pierwszą stacją po przesiedleniu był lager Jamlitz, położony na zachód od Odry i Nysy. Matka Mattner znalazła swoje ostatnie miejsce pobytu w pobliskim Lieberose, gdzie zmarła w roku 1968. Córki dotarły do Berlina. Anna, której pierwszy mąż poległ na wojnie, wyszła za mąż po raz drugi i stała się panią Lucht. To tyle, jeżeli chodzi o los rodziny Mattner.

A młyn? Niektóre uratowane fotografie są podstawą wspomnień. Najstarsze zdjęcie powstało w roku 1934 i jest trochę wyblakłe. Ale widoczny jest na nim taki młyn, jaki znamy z czasów naszej młodości. Dwie kolejne fotografie oddają stan młyna z okresu pomiędzy rokiem 1935 a 1939. W tym czasie skrzydła młyna zostały rozebrane, a mistrz Mattner przekształcił zakład w młyn silnikowy. Wojna zakończyła jednak incydent z Dieslem. Brakowało ropy naftowej surowej. Już w roku 1940 silnik Diesla musiał ustąpić elektrycznemu agregatowi napędowemu. Aż do gorzkiego końca Reinhold Mattner zaopatrywał piekarnie w okolicy w bardziej lub mniej białą, na końcu już razową mąkę. Mąka docierała aż do Züllichau (Sulechów), Schwiebus (Świebodzin) i Grünberg (Zielona Góra).

Gdy w końcu broń ucichła, Polacy ponownie uruchomili młyn.

Pewnego dnia spłonął jednak dom mieszkalny, zbudowany w latach 30-tych, uszkodzony lekko podczas wojny przez radziecki samolot. Po tym wydarzeniu rozebrano młyn. O miejscu pobytu urządzeń oraz maszyn córki Mattnera nie mogą nic opowiedzieć. Nikt więc nie wie, czy gdzieś w Polsce części młyna się jeszcze zakręciły.

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

lut 142016
 
Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Grupa marynarzy z Pommerzig w 1928 gotowi do pochodu.

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego  w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”. Kurt Kupsch opisuje jak wyglądało najważniejsze święto największej grupy zawodowej (stanowili około 1/3 społeczeństwa) jakim byli marynarze w przedwojennym Groß-Blumberg czy Pommerzig.

Prawie regularnie w pierwszej połowie stycznia zamarzała Łaba i wszystkie wody na wschód od niej leżące i płynące. Następnie ustawał niewielki ruch turystyczny z Wrocławia, Szczecina i Berlina, a także nieco dalej w kierunku nadodrzańskich wsi. Często marynarze z całym ekwipunkiem w lnianym worku powracali do swoich rodzinnych miejscowości, aby nie przegapić tego balu, zawrzeć związek małżeński lub te kilka tygodni wykorzystać na spotkania towarzyskie z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi.

Chyba w każdej wsi było stowarzyszenie-klub marynarzy. To był – może obok chóru – prawdziwy związek w miejscowości. Zimowy bal marynarzy, był kulminacyjnym punktem stowarzyszenia w który wkładano wiele wysiłku i troski.
Gdy zjechali do domu to w krótkim czasie zwoływano zebranie. Na którym szybko podsumowano zeszły rok.
W wyznaczonym terminie punktualnie przybywali muzycy, w Groß-Blumberg i Pommerzig “Schmulinsker” z Züllichau. W Groß-Blumberg miejsce do tańczenia było w „Alten Schenke”. Flagi i chorągwie stowarzyszenia były już wcześniej pobrane z kościoła. Ktoś mógł być niepoważany jeśli pojawiłby się w nie wyznaczonym tradycyjnym stroju: ciemny garnitur z surdutem, szarfą i w cylindrze.
Z miarową muzyką ruszał uroczysty pochód do wojennego pomnika poległych. Tam w ceremonii złożenia wieńca i modlitwy zostali upamiętnieni polegli i zmarli w ostatnim roku. Następnie udaliśmy się w rozbawionym pochodzie, jakbyśmy obudzili się ze snu zimowego i smutku, przez wieś. Czasami muzycy mieli prawie przymarznięte usta do trąbki i usztywnione palce tak, że nie mogli prawidłowo grać. Ale niezmordowani marynarze szli wyboistymi, zmrożonymi i piaszczystymi drogami miejscowości, na przedzie zasłużeni panowie kapitanowie i sternicy a z tyłu młodsi żeglarze.
Często pochód był zatrzymywany przez grupy, które w profesjonalnych ubraniach wykonały duże modele parowców i barek. Ubrania profesjonalne, co oznaczało, skórzane buty, angielskie spodnie, bluzkę w biało i niebieskie paski jak marynarz i nakrycia głowy “Elbsegler” (chętnie noszona niebieska czapka). Modele były prawdziwymi dziełami sztuki i zostały zrobione podczas długich wieczorów. Telewizji wtedy nie było. Więc był czas na takie rzeczy.
Po długim marszu, wielu towarzyszących maszerującym w pochodzie dotarło do kościoła bez (jeszcze) wódki i innych rozgrzewaczy. Tam została złożona flaga i pierwszy raz się rozeszliśmy.
Pospiesznie udaliśmy się do domu w celu ogrzania się, przebrania i wzmocnienia. Następnie udaliśmy się na bal. Który był wielką radością dla wszystkich! Kobiety z „delikatnie ułożonymi” fryzurami lub falistymi włosami w najpiękniejszych sukniach, mężczyźni w smokingach lub ciemnych garniturach, sala porządnie ozdobiona. Orkiestra dęta została zastąpiona przez smyczki (niektórzy muzycy zmienili tylko instrument). Większość, po krótkim przywitaniu przez przewodniczącego i kilku odpowiednich łączących słowach kapelmistrza (był nazywany Benno Schmulinski z Züllichau) ruszyła do porywającego do tańca otwierającego walca.
Podczas balu pito wódkę i piwo, a niektórzy wznosili toasty winem. Godzina policyjna zawsze była anulowana. Gdy zaświtał dzień, to już myślano o następnym balu.

Tłumaczenie Adam i Janusz

sty 312016
 
Indyjski Maharadża

Indyjski Maharadża

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Herberta Boretiusa zamieszczonego w latach 90-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”, który napisał go na podstawie wspomnień hrabiny Waldraut Schmettow.
Mój ojciec, Hrabia Bernhard von Schmettow – dowiedziałem się, że musiało to być w połowie lat 20 – w hotelu Adlon w Berlinie poznał Mahardżę.. Zaprosił go i jego syna na polowanie na jelenie w Pommerzig. Indyjski książę przyjął zaproszenie. Zwrócił się do kierownictwo hotelu o odstawienie dwóch kucharzy i pracownika umysłowego. Miasto Berlin wysłało jako tłumacza Pana von Etzdorfa. Przewidziane zostało przesyłanie wiadomości z pozdrowieniami dla Maharadży ale technicznie radiofonia z Berlina do środkowej Odry była jeszcze w powijakach. W Pommerzig nie było radia, brak nadajnika powodował wielkie trudności w odbiorze. Dlatego gościom towarzyszyli technicy. Zbudowali na dachu zamku dużą antenę i poprowadzili stamtąd kable do sali zamkowej i holu. Ustawili także wielki odbiornik. Moja matka otrzymała informacje z Hotelu Adlon dokładnie co będzie potrzebne na wieczorny posiłek. O wizycie poinformowano właścicieli sąsiednich posesji i garnizon sulechowskiego wojska. Dowódca konnego regimentu, pułkownik Janssen, obiecał wysłać swoją orkiestrę. Telefon był gorący. Leśniczy i jego pomocnicy musieli się zgłosić w celu omówienia planu polowanie. W naszej „brandenburskiej puszce piasku” jelenia co prawda nie można było znaleźć. Dzika populacja nie istniała. Podeszli inaczej do polowania. Zatrudniono dużą liczbę naganiaczy. W tym przypadku nie sprawiło to żadnych trudności, ponieważ cała wieś chętnie chciała w tym uczestniczyć. Na wieży kościoła wartownik wyglądał kolumny gości. Miał za zadanie obwieszczać biciem w dzwon każde zobaczone auto. Kiedy zabrzmiały cztery bicia w dzwony, rodzina goszcząca zebrała się z krewnymi i przyjaciółmi na schodach. Ja już widziałem w myślach księcia w wspaniałych szatach i obwieszonego biżuterią . Największy samochód zatrzymał się tuż przed nami. Nasi służący w mundurach dla służby pospieszyli do drzwi i je otworzyli. Wysiadł uśmiechnięty, stosunkowo niski mężczyzna z rzadkimi włosami (łysiną), o szarej cerze, w szarej marynarce i spodniach za kolana, długie pończochy i zwyczajne półbuty. Następnie wysiadł wysoki młody mężczyzna o ciemnej skórze i podobnie ubrany. Zrobiłem ukłon w stronę ojca i syna, ale się rozczarowałem. Książę Bernhard von Lippe – nazwaliśmy go “Bernilo” – i jego brat Erwin pomyśleli jednak: “W jakim ubraniu miał przybyć Maharadża. Nie jesteśmy przecież w Indiach”. Tego wieczoru było przewidziane tylko małe przyjęcie. Trwało spotkanie gości i zebranych w holu. W dużym żyrandolu płonęły świece. W kominku migał ogień. Książę następnie zszedł z 1 piętra zakrzywionymi drewnianymi schodami. Miał na sobie długie ciemno niebieskie szaty, obcisłe białe spodnie i ciemne buty ze sprzączkami. Na głowie miał biały jedwabny turban. Na szyi zwisał do wysokości piersi ciężki szmaragdowy naszyjnik. W ten sam sposób ubrany był jego syn. Po ceremonii powitania nadszedł wielki moment transmisji radiowej. Technicy gorliwie się przygotowali. Radio ryknęło i gwizdnęło. Nagle przekazano pozdrowienia głosowe z Berlina. To był sukces! Oczywiście wszyscy klaskali. Mały Pommerzig połączył się z wielkim światem. Na następny dzień zgodnie z zapowiedziami było polowanie na jelenie. Samochody i powozy jechały przez las pod Briese obok długiego łańcucha naganiaczy z psami. Leśniczy powiedział Maharadży, jak wszystko powinno się odbyć i pozostał u jego boku. Ale jelenie przez ten zgiełk uciekły w nieznane. Może powinniśmy zapolować na dzika. W drodze powrotnej nadleśniczy wyszukał, dla tak wysokiego gościa borsuczą norę. Leśniczy chciał by książę go upolował. Mieliśmy to zaplanowane. Borsuk nie dal się nastraszyć jamnikowi i nie wychodził z nory, naganiacze natychmiast zaczęli kopać. Hałas wypędził borsuka z nory. Został ustrzelony przez Maharadżę. Z widocznym zadowoleniem wszyscy uczestnicy wrócili z powrotem do Pommerzig. Wieczorem odbyło się wielkie święto, był tam korpus oficerski 10-tego konnego regimentu, książę Lippe z żoną, sąsiedzi okolicznych dóbr von Sydow z Kalzig i von Zastrow z Palzig i z wielu innych części. W dużej jadalni świece oświetlały kryształowe żyrandole. Służący nosili mundury dla służby, dziewczyny czarne sukienki z białymi fartuchami i czepkami. Ze ścian z obrazów olejnych patrzyli w jasnych perukach nasi przodkowie. My, dzieci, siedzieliśmy przy tak zwanym kocim stole(dla dzieci). To było miłe dla nas, bo w ten sposób mogliśmy wszystko dobrze obserwować. Moja matka indyjskim książętom podawała do stołu. Rozmawiała po angielsku z nimi. W ferworze rozmowy zaczęła mówić w języku szwedzkim, ponieważ doskonale go znała. Maharadża nie przeszkadzał. Mówił jak dżentelmen dalej po angielsku. Kiedy moja matka zauważyła swój błąd, to był śmiech. Po posiłku towarzystwo rozdzieliło się do małej sali i pokoju dziennego. W małym pokoju dawniej wisiały ważne obrazy z Drezdeńskiego Zwinger. Zostały przeniesione do Pommerzig, ponieważ obawiano się, że alianci będą chcieli je skonfiskować. Sulechowska orkiestra grała marsze i muzykę popularną. Wielu mieszkańców postawiło drabiny pod oknami i spoglądało do środka, aby uczestniczyć w tej widowiskowej uroczystości. Wyjazd indyjskich książąt był zaplanowany na następny dzień. Zanim samochody podjechały, obecni zgrupowali się do zdjęcia na schodach. Tak więc pojawia się tu obraz, który ilustruje te wspomnienia. Potem silniki zawarczały. Goście wyszli w ubraniach, w których przybyli. Po wielkim machaniu rękami pojazdy obrały kurs na Berlin.

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

Rodzina hrabiego von Schmettow i ich goście podczas odjazdu Maharadży na tarasie zamku w Pommerzig. Indyjski książę w pumpach sam siedzi w środku. Jego syn ( również rozpoznawalny po pumpach) stoi za nim po lewej. Na głównym planie z jednej i z drugiej strony Maharadża siedzi para gospodarzy: po lewej hrabina Thomazine Schmettow (1874-1949), po prawej hrabia Bernharda Schmettow( 1875/50 ). Staruszka (druga od lewej z przodu) jest matką byłych panów domu, hrabina Leonie Schmettow (1853/29). Całkiem po prawej należący do gości książę Bernhard von Lippe, później książę był małżonkiem królowej Holandii. Obok niego są zgrupowane dzieci z rodziny ziemiańskich i przyjaciół.

Rodzina hrabiego von Schmettow i ich goście podczas odjazdu Maharadży na tarasie zamku w Pommerzig. Indyjski książę w pumpach sam siedzi w środku. Jego syn ( również rozpoznawalny po pumpach) stoi za nim po lewej. Na głównym planie z jednej i z drugiej strony Maharadża siedzi para gospodarzy: po lewej hrabina Thomazine Schmettow (1874-1949), po prawej hrabia Bernharda Schmettow( 1875/50 ). Staruszka (druga od lewej z przodu) jest matką byłych panów domu, hrabina Leonie Schmettow (1853/29). Całkiem po prawej należący do gości książę Bernhard von Lippe, później książę był małżonkiem królowej Holandii. Obok niego są zgrupowane dzieci z rodziny ziemiańskich i przyjaciół.

gru 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Pierwsi osadnicy, którzy zaczęli przybywać w te strony byli to ludzie z Centralnej Polski, przeważnie najemnicy rolni, służba folwarczna i tzw. wówczas biedota wiejska, która niczego nie mogła się dorobić w latach międzywojennych za rządów sanacji. W nieco późniejszym okresie zaczęli napływać osadnicy zza Bugu i Sanu, oraz osadnicy wojskowi. W związku z napływem osadników zaczęły się wyłaniać różne palące potrzeby gospodarczo-społeczne, oświaty i kultury. I tak – wieś Pomorsko rozbudowana na prawym brzegu Odry, a połowa ziemi uprawnej znajduje się po lewej stronie rzeki. Tubylcy korzystali z promu, którym to dojazd był do pól, a także do Zielonej Góry. Prom ten wycofujący się front wojsk niemieckich podminował i zatopił go przy prawym brzegu.

Po naszej interwencji w powiecie aby uruchomić prom otrzymaliśmy odpowiedź negatywną, ze względu na brak funduszy. Jak widać z powyższego – życie, a też czas zmuszają społeczeństwo do działania, jak mówi stare przysłowie: „Wilka nogi karmią”. W tej sytuacji postanowiłem porozmawiać z Ridlem, czy nie udałoby się sposobem gospodarczym uruchomić promu, lecz w możliwość tego sam nie wierzyłem, gdyż był to kolos, na którym mieściło się 12 wozów konnych. Na moją propozycję Ridel odpowiedział, że należy prom szczegółowo oglądnąć, by stwierdzić jakie są uszkodzenia i dopiero wówczas będzie można podjąć decyzję. W umówionym dniu, a było to wiosną 1947 roku, wybraliśmy się nad Odrę do promu, celem stwierdzenia uszkodzeń. Okazało się, że w lewej burcie, jednej z dwóch wielkich rozmiarów łodzi na których był umocowany pomost, znajduje się dziura wielkości ok. 80×80 cm, którą wyrwał materiał wybuchowy. Ridel nie mówiąc do mnie ani słowa, zaczął rozmyślać w jaki sposób da się tę robotę wykonać. A ja, gorliwy społecznik, w myślach prosiłem wszystkich świętych, ażeby on zechciał wziąć się za tą pracę. Zdawałem sobie sprawę, że nakazem nie da się nic zrobić. W końcu pytam go: No i co majster, powiedz swe zdanie. Jeśli uda ci się wykonać tą pracę, postaram się w miarę mej możliwości ciebie wynagrodzić.
Panie sołtysie,
mówi po namyśle Ridel, nie będzie wielkiego problemu z naprawą tego promu, ale to potrwa kilka tygodni, gdyż obowiązkowo trzeba będzie zrywać część pomostu, a tym samym zrobić dostęp do dalszych czynności – i tu zaczął opowiadać, w jaki sposób ma zamiar podnieść prom z dna rzeki. A mianowicie: przygotuję odpowiednią łatę na wyrwaną dziurę, naboruję potrzebną ilość dziur do uszczelnienia, dam odpowiednią uszczelkę, następnie skręcę śrubami i w ten sposób zlikwiduję otwór. Następnie wyczerpie się wodę z łodzi i w ten sposób wydostanie się prom na powierzchnię wody. Następnego dnia Ridel zebrał potrzebne mu narzędzia na wózek ręczny i pojechał nad Odrę do promu, gdzie czekała wielotygodniowa praca. Po kilku tygodniach żmudnej pracy w wodzie, mule i błocie, nie tylko Ridla, ale też i społeczeństwa, udało się uruchomić prom, a tym samym oddać zaodrzańskie mady osadnikom do zagospodarowania.

Jesienią 1947 roku przyszło zarządzenie z powiatu, że w najbliższych dniach nastąpi końcowe wysiedlanie ludności niemieckiej. Ceniąc Ridla po wykonanych pracach, nakłaniałem go, ażeby pozostał w Pomorsku, lecz on nie zgodził się, tłumacząc się przy tym, że my jesteśmy Niemcami i nigdy nie będziemy mile widziani w środowisku polskim, gdyż Polacy przez Niemców dużo krzywdy przeżyli w tej wojnie. Dwa dni po tym zebrano Niemców przy szosie sulechowskiej, pożegnałem się ostatni raz z Arturem Ridlem. Skierowano ich na stację kolejową. Gospodyni swej i jej rodzicom dałem furmankę na drogę do dworca.

Po paru dniach moja była gospodyni Elżbieta Fic wraca do mnie, pokazując mi pismo od odnośnych władz, że ona pozostała legalnie. W 1948 roku przyszła na świat córeczka, którą nazwaliśmy Marylka. A więc moja pomoc domowa awansowała na żonę. Żona okazała się nie tylko dobrą, wzorową gospodynią, tak w domu, jak i gospodarstwie, a także dobrą matką. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to żona do tańca i do różańca. Zajmując się pracą społeczną, powodowało to, że odbijało się to ujemnie na moim 3 ha gospodarstwie ogrodniczym i siłą rzeczy musiałem ograniczyć się do prac społecznych. Żona wiele czasu poświęcała córeczce, a pracy przy warzywach co niemiara. Dodać należy, że w tych latach rynek zielonogórski zawalony był warzywami z Pomorska. W 1953 roku przyszła na świat druga nasza córeczka – Danusia, która bardzo ciężko chorowała na żołądek, a leczenie jej kosztowało wiele czasu i pieniędzy. Leczył ją okrzyczany wówczas lekarz chorób dziecięcych pan Kromek w Zielonej Górze.

W tych latach nie porzucała mnie myśl, jak również chęć do prac społecznych. Jak to mówi stare przysłowie „wilka ciągnie do lasu” i tak było właśnie ze mną. Organizuję więc we wsi Kółko Dramatyczne, wystawiamy sztuki: „Doskonała Kucharka”, „Panna Rekrutem”, „Kasa Chorych”, a w latach późniejszych tę piękną sztukę „Karpaccy Górale”, która grana była przez nas i w sąsiednich wsiach.

W latach tych okazało się, że istniejąca szkoła w Pomorsku jest za mała i nie zdaje już egzaminu, a tu obok w rozległym parku niszczeje niezagospodarowany pałac. W latach 20-tych rezydował tu, jak mi wiadomo, Graf von Schmettow, a z powodu hojnego życia bankrutuje, ziemie jego zajmuje bank we Wrocławiu. Zamek o którym mowa władze hitlerowskie przeznaczyły na dokształcającą się szkołę rolniczą. Na jednym z zebrań wiejskich pojawiła się myśl, ażeby szkołę przenieść do zamku. By tego dokonać, jak okazało się w dyskusji z ojcami powiatu i województwa, wieś musi pokryć część kosztów tej adaptacji. Powołano komitet przebudowy i dostosowania zamku do wymogów szkoły. Nie obyło się i tu beze mnie. Na ten cel wieś świadczyła w gotówce i w robociźnie ponad 500 tys. zł, a pozostałą część kosztów ogólnie wziętych wzięły na siebie władze odgórne. Po oddaniu szkoły do użytku, wyposażonej w centralne ogrzewanie, bieżącą wodę, łazienki, prysznice, ubikacje. W późniejszym terminie wybudowano tu piękny basen kąpielowy, co też nie obeszło się bez wkładu mych wielu dni prac społecznych.

W 1958 roku podjąłem agitację wśród mieszkańców naszej wsi w sprawie budowy Domu Ludowego. A przy tym wysondować, czy należy liczyć na dobrą wolę społeczeństwa – okazało się że jest wielu chętnych. W 1959 roku zawiązujemy Komitet Budowy Domu Ludowego, a zebrami powierzają mi przewodniczenie temu komitetowi. Zaczyna się wiele trudnych spraw do załatwienia m.in. załatwienie placu na którym miał powstać Dom Ludowy, a który to zajęty był przez GS bezprawnie. Po drugie gromadzenie materiałów niezbędnych do budowy, oraz środków płatniczych. Trwało to blisko dwa lata. W tym okresie trzeba było przenieść magazyny Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” na przeznaczoną na ten cel posesję, gdzie nie było nic przygotowane. Zamówiono dokumentację (kosztorys), którą wykonał architekt pan Nowicki z Sulechowa. Załatwianie formalności w Nadleśnictwie na wycięcie kilku dziesiątek metrów drewna na tarcicę – te prace były wykonywane ręcznie, wywózka drewna z lasu, dostarczenie do tartaku w Sulechowie. Wszystko to wykonywane było społecznie. Kiedy prace nie były jeszcze daleko zaawansowane, zwróciłem się z prośbą do wojewody zielonogórskiego pana Lębasa, celem wsparcia naszych zamierzeń. Wojewoda obiecał daleko idącą pomoc po znalezieniu wykonawcy, a był nim niejaki pan Chwalisz z Gronowa w województwie poznańskim. Wiosną 1961 roku podpisałem umowę na budowę i 1.06.1961 przystąpiono do budowy domu ludowego. Gdy pokonaliśmy wszelkie trudności organizacyjne i przystąpiono do pracy, poczęły się wyłaniać osoby, które w sposób brutalny dążyły do tego, ażeby urwać co się da na własną korzyść. Trudno było sobie z nimi poradzić i w końcu dopiero prokurator ze Świebodzina pouczył psu braci co wolno, a czego nie należy czynić. Takie postępowanie niektórych wyraźnie zniechęciło mnie do pracy społecznej w przyszłości. Jednakże, mimo wszelkich trudności, budowę Domu Ludowego w Pomorsku doprowadzono do końca. Dnia 4.11.1962 roku nastąpiło uroczyste otwarcie tejże pięknej placówki kulturalno-oświatowej, na którą zaproszono wielu gości poza miejscowych, na której bawiono się hucznie do późnych godzin nocnych. Na otwarciu tym była obecna też pani redaktor Zatrybówna. W „Gazecie Lubuskiej” obszernie opisywała przebieg tych uroczystości oraz wygląd wnętrza oświetlonego kinkietami. Miłe są to wspomnienia i dla mnie, i dla mieszkańców naszej miejscowości. Za całokształt mojej pracy z okazji Święta Odrodzenia Polski otrzymałem dnia 22 lipca 1962 roku podziękowanie z nagrodą pieniężną od Ministerstwa Kultury i Sztuki. Uroczystość ta miała miejsce w klubie „Skryba” przy WRN w Zielonej Górze. Nie wszystkie swoje prace społeczne tu opisałem, gdyż o wielu pracach zapomniałem.

Kiedyś pojawiła się na polach stonka ziemniaczana. Gmina Nietkowice do której należała wieś Pomorsko, znała mnie jako oddolnego społecznika, więc mianują mnie na przodownika ochrony roślin. W związku z tym dwa razy w tygodniu należało lustrować pola ziemniaczane. Tę funkcję pełniłem ok. 5 lat. Przez dłuższy czas pełniłem funkcję prezesa Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, oraz pracowałem kilka lat w komitecie Rodzicielskim. Kiedyś zwróciłem uwagę na to, że na wieży kościelnej jest nieczynny zegar, o którym opowiadano mi, że jak wybijał godziny, to cała wieś słyszała. Zapragnąłem, ażeby ten zegar został uruchomiony, co tez mi się udało. Żona cały czas mi mówiła, że głupi lubi pracę społeczną, a ona lubi jego. Społeczeństwo Pomorska składało się z ludzi zebranych ze wszystkich stron Polski, Białorusi i Ukrainy. Ażeby temu zbiorowisku unaocznić, że jesteśmy jedną rodziną, organizowałem wspólne zabawy połączone ze wspólną wieczerzą.
W 1962 roku udało mi się umieścić starszą córkę w liceum Pedagogicznym w Sulechowie. Po skończeniu nauki podjęła pracę jako pedagog, ucząc dzieci m.in. w szkole podstawowej w Brodach. Wkrótce potem wychodzi za mąż za chłopaka, który ukończył szkołę oficerską we Wrocławiu, a po latach dobił się stopnia podpułkownika, z czego jestem dumny. Młodsza nasza pociecha, Danusia, nie pozostała w tyle od siostry Marysi. Po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego poszła na studia do Zielonej Góry na filologię języka rosyjskiego. Po dwóch latach zachorowała, przeszła operację, oraz zamążpójście. Ukończyła dwuletnie studia bibliotekarskie i pracuje w w swoim zawodzie we wsi, gdzie przyszła na świat. Mąż jej, Stanisław Ziobrowski, jest magistrem muzyki i pracuje w tutejszej szkole. Żyjemy sobie w zgodzie, a ja z babcią (żoną) cieszymy się czwórką wnuków.

Starszej córki syn Artur uczy się obecnie w szkole średniej, młodszy Maciek kończy 7 klasę. Daniel młodszej córki Danusi chodzi do szkoły podstawowej, a najmłodsza wnuczka Anulka ma obecnie 3 latka – rzekła kiedyś do mnie ty dziadku jesteś głuchy jak pień.

Dziś są to wspomnienia, które mówią same za siebie. Dzisiaj nie spotyka się wielu ludzi oddanych tak pracy społecznej

Mikołaj Zubik

Pomorsko, wrzesień 1985

Bezlitośni

Nie błąkajcie po bezdrożach
z bezdroży i brat brata
zaprowadzi was w imieniu prawa
przed oblicze kata.

Litości biedni nie żądają
Bo wy jej nie macie.
Chleba, soli – też nie proszą,
Wiedzą, że nie dacie.

Oni żądają żebyście pokoju
Wy im nie burzyli.
Żyć w pokoju mają prawo
I w nim będą żyli.

Bez krwi sierot i wdów
Bez rozpaczy znoju
W szczęśliwym gronie rodzinnym
I w ojczystym zdroju.

Nie radzimy chodzić drogami
Z których to brat brata
Zaprowadzi do Norymbergii
Przed oblicze kata.

Mikołaj. Zubik
Pomorsko 3.12.1978

KONIEC

Translate »