lip 252015
 
Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wchodzimy do kuchni. Za stołem siedzi Pani Florentyna. Od razu widać po twarzy starszej Pani, że rozmowa będzie ciekawa. Pani Florentyna to osoba bardzo sympatycznie nastawiona do życia. Jednak to co urzeka słuchacza to ogromne poczucie humoru – wprost niespotykane.
Pomorsko. Upalny 4 lipiec 2015 roku. Wielkie podziękowania dla Jana Jarosza – wieloletniego mieszkańca Pomorska, który towarzyszył przy rozmowie.

Nazywam się Florentyna Juretko z domu Szotmiller. Moje nazwisko panieńskie Szotmiller jest niemiecko brzmiące, bo moi pradziadkowie i prapradziadkowie ze strony ojca pochodzili z Bawarii. Pamiętam jeszcze moją prababcie, która świetnie znała niemiecki ale gorzej język polski. Gdy starała się mówić po polsku to ją dzieci przedrzeźniały, np.. zamiast chłopiec to klopiec. Ojciec jednak niechętnie wspominał pochodzenie jego rodziny, ponieważ był bardzo cięty zarówno na Niemców jak i na Rosjan. Wszystkich Rosjan zresztą nazywał kacapami. Gdy był zdenerwowany na kogoś to nazywał go kacapem. Była to największa obelga z jego ust. Nawet po wojnie. Szotmiller jest to zlepek dwóch nazwisk. Szot i Miller. Dlaczego dwa razem połączone nazwiska? Skąd się wzięło to bardziej niemieckie niż polskie na nazwisko na dalekich kresach przedwojennej Polski? Tego nie wiem.

Urodziłam się na Białorusi w 1929 roku. W ówczesnym województwie nowogródzkim, w powiecie baranowickim, gminie Niedźwiedzica na kolonii wsi Olchowce. Nasza wieś Olchowce była usytuowana tak samo jak Pomorsko. Tyle samo było do lasu jak w Pomorsku. Taki sam odcinek jak do Brzezia przez las było do małej wioseczki Litówka.

Było nas 11-ścioro rodzeństwa w czym było 10 panienek i jeden chłopak. Ja byłam ostatnia z rodzeństwa – najmłodsza. Byłam takim „znioskiem”. Jak się kura kończy nieść to ostatnie jajka nazywa się „znioski”. Wszyscy też mówili, że Szotmillerowi jako ostatni powinien urodzić się syn a była znowu kolejna dziewczyna. Może coś w tym jest, ponieważ w młodości byłam bardziej skora do psikusów, tak jak chłopcy, niż spokojna jak dziewczyna.

Przed wojną żyło nam się dobrze. Ojciec Jan Szotmiller urodzony w 1880 roku razem z moją mamą Anną urodzoną w 1887 roku mieli 1/3 udziałów w cegielni we wsi Mazurki. Pozostałe 2/3 udziałów miał znany wojewoda Jan Krahelski, którego córka Krystyna Krahelska zginęła w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Krystyna Krahelska była poetką i harcerką. Użyczyła wizerunku swojej twarzy do pomnika Syreny nad Wisłą w Warszawie, a także napisała słowa i melodię „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Jan Krahelski zgodził się płacić na naszą rodzinę kasę chorych, bo przy takiej liczbie dzieci nie wiadomo kiedy pomoc medyczna będzie potrzebna.
Wojewoda Krahelski zatrudniał robotników a nasz tata sam pracował ze swoją rodziną.

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Ojciec był taki, że gdzie by go posadził tam będzie siedział i się nie ruszy. Pracował ciężko, bo w cegielni praca była ciężka ale nic nie umiał załatwić. Był postawnym, bardzo dobrze zbudowanym mężczyzną. Z kolei mama była drobniutka. Ważyła tylko 44 kg ale wszędzie weszła i wszystko załatwiła. Nie było praktycznie takiej sprawy, której mama by nie załatwiła. Ojciec zawsze mówił Hanka załatw to, załatw tamto. Mama miała na imię Anna ale wszyscy mówili do niej Hanka.
Tak ojciec pracował w spółce z Krahelskim, aż pewnego razu jedna z sióstr zachorowała i w szpitalu okazało się, że przez te wszystkie lata nie jesteśmy ubezpieczeni. Wtedy leki były bardzo drogie. Mama jakoś swoimi sposobami załatwiła prywatnie potrzebne lekarstwa. Później poszła do wojewody Krahelskiego i go zwymyślała od Żydów smarkatych i oszustów. Tata poszedł do Krahelskiego na drugi dzień. Wojewoda mu powiedział nie gniewam się na Ciebie i zasłużyłem ale tak mnie strasznie sponiewierała Twoja żona. Po tym mama powiedziała nie będziesz już współpracował z Krahelskim. Ziemi jest za tyle, że nam też starczy. Ojciec zaczął szukać nowego miejsca. Znalazł glinę za rzeką Szczarą w wiosce Lachowicze. 12 km od cegielni Krahelskiego. Sam wybudował piec do wypalania cegły i potrzebne zabudowania w cegielni. Długo jednak ojciec nie pracował w swojej cegielni, bo zaraz wybuchła wojna i skończyło się wszystko.

Zawsze mieliśmy też jedną krowę. Dzierżawiliśmy kawałek łąki i trzymaliśmy krowę, żeby było mleko, śmietana i masło.
Przed wojną skończyłam 2 klasy polskiej szkoły i we wrześniu 1939 roku miałam iść do 3 klasy lecz wybuchła wojna.
Pod okupacją sowiecką przez rok chodziłam do rosyjskiej szkoły. Po tym roku pisałam i czytałam lepiej po rosyjsku i białorusku niż po polsku. Chociaż białoruski język jest dużo trudniejszy niż rosyjski, zarówno w mowie jak i piśmie. Niemcy natomiast w szkole mieli założyć sztab ale szkołę spalili i nie było już gdzie chodzić się uczyć. Tak teraz się śmieję, że skończyłam dwie klasy i pół korytarza. Człowiek pisać, czytać i liczyć umie, a niczego więcej się nie zdążył nauczyć.
W 1939 roku we wrześniu weszli Rosjanie. Ja wtedy byłam u starszej siostry Adeli, która mieszkała 6 km od Nieświeża w lesie, w leśniczówce pod miejscowością Stołpce, ponieważ miałam zacząć stamtąd chodzić do szkoły w miejscowości Łań. Jest miejscowość i rzeka Łań. W Stołpcu natomiast była ostatnia stacja kolejowa przed granicą radziecko-polską. Mąż siostry, czyli mój szwagier, był łowczym w lasach u księcia Radziwiłła. Doglądał i dbał o leśną zwierzynę. W nocy 17 września przyszli Ruscy. Jechali czołgami. Nie widziałam, żeby kogoś rozstrzelali. Rewidowali jedynie domy i mieszkania podejrzanych o posiadanie broni albo o współpracę przeciwko Rosjanom. W 1940 roku zaczęły się wywózki na Syberię. Kto miał jakiś majątek był nazywany burżujem i go w pierwszej kolejności wywożono. Taki sam los spotykał pracujących na państwowych posadach np. leśniczych czy pocztowców. Dlatego moja siostrę Adele z rodziną wywieźli, bo szwagier był łowczym. Wrócili z zsyłki latem 1946 roku.
Jeszcze gorszy los spotkał moją drugą najstarszą siostrę, która także w chwili wybuchu wojny była już mężatką i miała dziecko. Wywieźli ich aż do Azji Mniejszej. Najpierw zmarło jej dziecko a potem mąż. O śmierć męża siostra bardzo długo po wojnie się obwiniała, ponieważ dawali im tymczasowe dowody osobiste i ona powiedziała mężowi, że jak weźmie taki dowód, to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. Zabroniła mu tego dowodu. A Rosjanie wszystkich tych co nie wzięli dowodów zabrali do więzienia. Kto miał dobre zdrowie to przetrwał do podpisania układu Sikorski-Majski i wyszedł z więzienia, a kto miał słabsze zdrowie ten zmarł w więzieniu. Jej mąż chorował na nerki i nie przeżył tego więzienia. Siostra jeździła do niego do więzienia na wielbłądzie i prosiła władze, żeby go wypuściła. Nic to jednak nie pomogło.

Adam

lip 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Przedstawiamy artykuł zamieszczony w czasopiśmie Crossener Heimatgrüsse opowiadający o ostatnich dniach wojny w Pomorsku oraz o pierwszych miesiącach pokoju. Niektóre fakty są wstrząsające.

Relacja z wydarzeń
Pomorsko, które kiedyś z około 1100 mieszkańcami pod względem wielkości było na piątym
miejscu wśród wiosek w powiecie krośnieńskim było teraz prawie puste, gdyż resztki ludności
niemieckiej zostały wyrzucony w listopadzie 1946 roku. Niewielu Polaków osiadło we wsi.
Większość gospodarstw zostało porzucone. Tylko niewielka część terenu została zagospodarowana
przez Polaków. Większość ziemi leżała odłogiem i dziczała. Bardzo wielu mieszkańców Pomorska
zginęło podczas inwazji Sowietów na przełomie stycznia i lutego 1945 roku i w następnym okresie
wypędzeń oraz ginęli w Rosji. W trakcie tego strasznego dramatu w tej wysuniętej na wschód
miejscowości naszego powiatu relacja z wydarzeń przedstawia się w następujący sposób:
Według rozporządzenia Wehrmachtu większość pozostałych niemieckich mieszkańców zabrała
swój najpotrzebniejszy dobytek i 30 Stycznia 1945 roku znalazła zakwaterowanie w Nietkowicach i
Będowie. Ale już w nocy 1 lutego radzieckie oddziały zaatakowały w tych wsiach. Zabrali pojazdy,
konie, pieniądze, kosztowności (zwłaszcza zegary), a także skórzane kozaki i buty, także wiele
starszych osób stało boso w śniegu. Nad Pomorskiem i sąsiednimi Dużym i Małym Kwiatowcem
świeciła ognista poświata.
Wielu z nich dostało się przy tym w rejon walk, zostali odcięci i dopiero po kilku dniach dotarli na
miejsce. Cześć z nich przeszła przez lód na Odrze za nienaruszone niemieckie linie na
południowym brzegu. Powracający zastali smutny obraz. Około czterdziestu domostw zostało
spalonych. Wszystkie sklepy spożywcze ( z wyjątkiem od burmistrza Stephana, w którym Rosjanie
zbudowali schron bojowy) leżały w popiele. Zniszczone przez pożar były gospody i sale G.
Klischke i C. Urbanek oraz Laskowo. Zachował się były zamek i zajazdy O. Klischke i O. Kräusel,
jak i obie piekarnie. Wprawdzie wojska radzieckie wkraczając podkładali ogień we wszystkich
domach, ale nie dochodziło często do wybuchu pożaru.
Zapanowała brutalna tyrania wojsk sowieckich wobec tutejszych mieszkańców, wśród których
szczególnie kobiety i dziewczynki w wieku szkolnym musiał cierpieć. Dlatego znaczna część
młodych ludzi ukrywała się w leśniczówce w lesie na północ od wsi. Ale nawet tam nie byli
bezpieczni ponieważ rosyjska artyleria miała w pobliżu stanowiska ogniowe i niemiecki ostrzał z
południowego brzegu rzeki zagrażał leśniczówce. Pomorsko samo zostało również ostrzelane przez
niemiecką stronę a z samolotów zrzucano bomby.
Wskutek tego ludność drugi raz opuszczała wioskę i ciągnęła na północ i wschód do sąsiednich
powiatów, przy czym zawsze wpadali w głęboką nędzę. ( handlarz opałem P. Seifert i jego żona w
tym czasie zostali zabici. W Brzeziu mężczyźni zostali ściągnięci, aresztowani i wywiezieni.
Większa część z nich nigdy nie wróciła. Bardzo młoda dziewczyna Elli Lange przez nieuwagę
radzieckiego żołnierza została zastrzelona. Aresztowania i porwania trwała także później.
Na dużych gospodarstwach w powiecie sulechowskim zostało wielu mieszkańców, wszyscy zdolni
do pracy bez różnicy zostali masowo zatrudnieni. Ale otrzymali jedynie minimalne jedzenie, tak, że
musieli przy niebezpieczeństwie utraty życia zdobywać żywność. Prześladowanie kobiet i
dziewcząt w odległych wioskach nie były aż tak częste. Strasznych cierpień doznawali Ci którzy
przyjeżdżali do Sulechowa. Ale ich pomocnikiem w biedzie był lekarz dr Kaphahn z Krosna. Zmarł
w październiku 1945 roku w Dużym Kwiatowcu.
Gdy front przesunął się dalej na zachód, nastąpił ponowny powrót do Pomorska. Wielu uciekło ze
swoich miejsc pracy przymusowej pod osłoną ciemności, aby wrócić do rodzinnej wsi. Ale zostali
przekazani innym nie wiele lepszym. W zamku Rosjanie ustanowili zarząd administracji rolnej, a
wszyscy byli ściągnięci do pracy w gospodarstwie rolnym, czy ktoś się na tym znał, czy nie. Dla
pracujących w zamku a później w szkole w pierwszej kolejności wydawana była żywność. Nie
zdolne do pracy osoby starsze i dzieci nie otrzymały nic. Ich opór szybko zniknął, a wielu zmarło.
Pielęgniarka w podeszłym wieku Margaret Schellack pomagała gdzie mogła, ale nie mogła
otrzymać żadnych leków .
Nadal byli mordowani przez rosyjskich żołnierzy starcy i kobiety jak Pauline Kringel, Berta Müller,
Paul Lorke, Pauline Schulz, Gustav Krüger i August Krüger, z których troje ostatnich miało ponad
siedemdziesiąt lat. Inni dobrowolnie zrezygnowali z życia, bo nie wierzyli że są w stanie znieść ból.
Rosyjscy cywile dręczyli mieszkańców poprzez ciągłe nocne napady i pobicia.
Zaraz po kapitulacji przybyli już pierwsi Polacy i zajęli niezniszczone domostwa tzn. wzięli je na
własność. 5 czerwca Polacy wypędzili na chybił trafił 30 niemieckich rodzin. Nawet stare i chore
osoby trafiły na bruk, gdzie szybko się załamali i zmarli. Nie wiadomo, kto jeszcze dzisiaj z tych,
trzydziestu rodzin żyje. ( Zmarli min: w lipcu 1945 roku m.in. Herman Schwulke z Königs-
Wurstenhausen i Paul Schwulke z Meklemburgii, na początku września Gustav Boy i Agnes
Schwulke również Königs-Wurstenhausen.)
Większość mieszkańców Pomorska została 5 Listopad 1945 wypędzona. Procedura była nieludzka
jak w czerwcu. O świcie Polacy weszli do domów i zażądali wyprowadzenia się w ciągu dziesięciu
minut. Niewielki dobytek, który mógł być pobieżnie zabrany w pośpiechu ładowano na wózki
ręczne i taczki, niektórzy byli już na wylocie z wioski i tam dobytek został im częściowo
skradziony, więc to trzecie i ostatnie pożegnanie dawnej ojcowizny było także szczególnie
traumatyczne. Pod Będowem zakończyli pierwszy dzień marszu, gdzie miały miejsce nowe
grabieże, szli do Krosna a następnie w kierunku Guben. Po czym byli poddani wielokrotnym
grabieżą i wydalono ich na krótko przed przekroczeniem mostu na Nysie Łużyckiej w Guben do
cegielni Deichower, gdzie zabrano część wszystkich mężczyzn od 15 roku życie i
odtransportowano z powrotem co ponownie spowodowało wiele cierpień. Rozpoczęła się ciężka
przeprawa przez tereny okupowane przez Rosjan a następnie pobyt w obozie, na najbardziej
nędznych warunkach, aż wypędzeni gdzieś znaleźli okazję, aby rozpocząć nowe życie.
W listopadzie 1946 roku ostatnie kilka niemieckich rodzin zostało wygnanych z Pomorska,
ponieważ odmówili opowiedzenia się za Polską(przyjęcia polskiego obywatelstwa). Ale ich
usunięcie odbyło się poprzez wywiezienie pociągami. Nie zostały im zniszczone ani skradzione
rzeczy.
Należy zauważyć, że zmarło 40 mieszkańców Pomorska wywiezionych po1945 do Rosji: chłop
Franz Stobernack, chłop Otto Schön, wysyłany razem z właścicielem statku Otto Stobernackiem i
rzeźnikiem Ernstem Neumannem. Po powrocie zmarł chłop Otto Hoffmann i chłop Paul
Stobernack. Szczęśliwcy , którzy mogli wrócić z Rosji do domu to m.in. Willi i Gerhard Stobernack
i wysłany razem z nimi Fritz Müller. Miejsca pobytu innych wysiedlonych osób nie są znane.
Dziś, mieszkańcy Pomorska są rozrzuceni we wszystkich niemieckich Landach, największa część
żyje w Niederlausitz i okolicach Senftenberger. Wszyscy czekają na dzień powrotu.

Przetłumaczył Adam i Janusz

maj 162015
 
Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Wieś Pomorsko, jak wiele podobnych wsi „Ziem Odzyskanych” po 1945 r. rozpoczęło tworzenie swojej nowej rzeczywistości. Ludność przybywała na ten teren z różnych stron – wielu osadników było z Kresów Wschodnich, z Lubelszczyzny czy Wielkopolski. Pierwsze lata były trudne, gdyż był to okres powojenny, kiedy brakowało wszystkiego. Utworzona została tymczasowa administracja, powstawały szkoły. Pierwszą szkołą dla dzieci była szkoła w pobliskich Brodach, a później w Pomorsku, która mieściła się przy obecnej ul. Szkolnej 49. Jedną z organizatorek szkoły w Pomorsku była Zofia Strzelecka, mieszkająca wówczas przy obecnej ul. Cmentarnej. Następnie kierownikiem szkoły został Tadeusz Antkowski, który przybył do Pomorska z Krosna Odrzańskiego, gdzie po II wojnie był powiat do którego należało Pomorsko. Wówczas powstało również pierwsze przedszkole przy obecnej ul. Bolesława Chrobrego 94, następna druga lokalizacje tej placówki były również przy tej samej ulicy pod nr 66.

Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Przedszkole w Pomorsku. (Arch. Pomorsko)

Kolejnym kierownikiem szkoły był Czesław Wodniak, a od 1957 r. objął to stanowisko Zdzisław Kozubal, który pełnił je do 1970 r. W tym też okresie w Pomorsku zaadoptowano na potrzeby szkoły nieczynny pałac, poddając go wcześniejszemu remontowi (wówczas dobudowano dodatkowe skrzydła na potrzeby szkoły). Szkołę remontowało Komunalne Przedsiębiorstwo Remontowo Budowlane z Sulechowa, a robotami kierował p. Lamenta. Nową szkołę przeniesiono do wyremontowanego pałacu w 1961 r. Natomiast w pomieszczeniach starej szkoły przy ul. Szkolnej 49 zostało ulokowane przedszkole.

Otwarcie szkoły w dawnym pałacu w Pomorsku. 1961 r. (Arch. Kozubal)

Otwarcie szkoły w dawnym pałacu w Pomorsku. 1961 r. (Arch. Kozubal)

Od 1956 r. w Pomorsku swoją siedzibę miała siedzibę Gromadzka Rada Narodowa, a jej przewodniczącym był Kazimierz Duczmiński. Nie było wówczas pomieszczenia, gdzie mieszkańcy mogli się spotkać i zabawić, dlatego w pierwszych latach organizowano je w prywatnych domach przy akordeonie i skrzypcach. Z tego zrodziła się myśl budowy świetlicy wiejskiej w Pomorsku, a jako bazę na świetlicę zaadoptowano obiekt po magazynie Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” w Sulechowie. Natomiast spółdzielnia przeniosła magazyn w inne miejsce. Mieszkańcy Pomorska przy pomocy Gromadzkiej Rady zaadoptowali starą stodołę, a jednocześnie rozebrano zbędne pomieszczenia gospodarcze po magazynach, uzyskując w ten sposób cegłę na budowę sali. Nową świetlicę otwarto już w 1962 r.

Przedstawienie w Pomorsku (Arch. Sołtys)

Przedstawienie w Pomorsku (Arch. Sołtys)

Jak potrzebny był taki obiekt niech świadczy fakt, że jeszcze w trakcie budowy świetlicy na niedokończonej scenie została wystawiona sztuka Józefa Korzeniowskiego pt. „Karpaccy Górale”. Był to dramat w trzech aktach. Przygotowaniem spektaklu zajęła się Teresa Kozubal, miejscowa nauczycielka wraz ze swoim mężem Zdzisławem, pełniącym w tym czasie funkcję kierownika szkoły. Teresa Kozubal zagrała jednocześnie w sztuce rolę matki, a jej syna zagrał Zbigniew Zieleniewski. Było to niezwykłe wydarzenie w życiu mieszkańców wsi Pomorsko i ościennych miejscowości, którzy licznie przybyli na to przedstawienie.

Szkolny zespół mandolinistów pod kierownictwem Henryka Ziobrowskiego w Pomorsku (Arch. Kozubal ).

Szkolny zespół mandolinistów pod kierownictwem Henryka Ziobrowskiego w Pomorsku (Arch. Kozubal ).

Lata pięćdziesiąte obejmowały okres polityki rolnej, kiedy w ramach nowego programu dla rolnictwa powstał Fundusz Rozwoju Rolnictwa, mający za zadanie pomoc w rozwoju rolnictwa i jego usprawnienie. Wówczas powstało w Pomorsku Kółko Rolnicze, a jego prezesem został Stanisław Szczepuła. W strukturach Kółka Rolniczego powstało Koło Gospodyń Wiejskich, któremu przewodniczyła Anna Kołogrecka. Kółko Rolnicze korzystając ze środków wspomnianego Funduszu Rozwoju Rolnictwa nabywało sprzęt rolniczy, którym świadczono odpłatne usługi dla rolników.

Ludowy Zespół Sportowy (Arch. Pomorsko)

Ludowy Zespół Sportowy (Arch. Pomorsko)

We wsi działał również Ludowy Zespół Sportowy z drużyną piłki nożnej, ale bardzo popularna była także gra w piłkę siatkową, w którą grano na boisku przy obecnej ul. Bolesława Chrobrego.

Biblioteka w Pomorsku. Pierwsza z prawej siedzi Anna Kołogrecka (Arch. Pomorsko)

Biblioteka w Pomorsku. Pierwsza z prawej siedzi Anna Kołogrecka (Arch. Pomorsko)

W świetlicy przy ul. Wiejskiej 136 odbywały się zabawy taneczne z udziałem mieszkańców wsi w różnym wieku. Organizatorami zabaw były organizacje działające we wsi: Straż Pożarna, Komitet Rodzicielski szkoły, Koło Związku Młodzieży Wiejskiej, Koło Gospodyń Wiejskich. Osobą szczególnie angażującą się w życie społeczno kulturalne była Anna Kołogrecka. Z czasem w świetlicy pojawił się pierwszy telewizor, który cieszył się dużą popularnością, a do dnia dzisiejszego na dachu świetlicy stoi maszt anteny telewizyjnej z lat 60-tych. Po pewnym czasie w świetlicy zaczął działać Klub Ruchu.

Opracował Bogumił Grzegorzewski

Powyższe opracowanie zostało ujęte w „Planie Odnowy Miejscowości Pomorsko na lata 2013-2020”, które zostało przyjęte Uchwałą Rady Miejskiej w Sulechowie w marcu 2013 r.

lut 202015
 
Pomorsko

Pomorsko

12 stycznia Armia Czerwona razem z Wojskiem Polskim ruszyły znad Wisły w kierunku Berlina. Dowództwo Operacji Wiślańsko-Odrzańskiej na czele ze sławnym marszałkiem Żukowem planowało w jak najszybszym czasie przesunąć front znad Wisły nad Odrę a nawet tym jednym rzutem dojść do samego Berlina. Zgodnie z przewidywaniami radziecki front przesuwał się szybko do przodu wyzwalając polskie miasta. Już pod koniec stycznia pierwsi żołnierze Armii Czerwonej dotarli i przeprawili się przez Odrę. Do 2 lutego 1945 roku 1 Front Białoruski złamał opór Niemców i na prawie całym odcinku frontu osiągnął Odrę. Zaczęły się walki o utrzymanie i zwiększenie przyczółków po zachodniej stronie Odry. „Czerwony Walec” Armii Radzieckiej przetoczył się także przez ówczesny Pommerzig, Groß-Blumberg, Klein-Blumberg i Straßburg/Oder.

Po okresie walk do miejscowości za frontem zaczęli napływać szabrownicy i ludzie z Centralnej Polski, którzy szukali nowego miejsca do zasiedlenia. Także z nastaniem końca wojny na Ziemie Odzyskane zaczęła napływać fala przymusowych robotników, którzy wracali z głębi Niemiec. Wojsko zaczęło ze swoich szeregów demobilizować żołnierzy, którzy także szukali nowego miejsca do życia. Ze wschodu zaczęli zjeżdżać ze swoim dobytkiem repatrianci, a z Syberii wywiezieni w 1940 roku.

Zaczęła się tworzyć polska administracja. Ludzie zaczęli uporządkowywać sprawy mieszkaniowe i majątkowe na nowych terenach. Nowych mieszkańców zaczęto rejestrować w Księdze Osadniczej Powiatu Krośnieńskiego.

Oto pierwsi osadnicy w Pomorsku według Księgi Osadniczej (z boku podano datę przybycia).

Goleńczak Maksymilian 26.07.1945
Moder Stanisław 26.07.1945
Salecki Władysław 17.12.1945
Salecki Aleksander 17.12.1945
Krzyziński Zygmunt 17.12.1945
Grykiel Paweł 4.02.1946
Szuczak Eugeniusz 8.02.1946
Leszko Tadeusz 11.02.1946
Chodor Michał 11.02.1946
Surmacz Stanisław 11.02.1946
Taurogiński Bronisław 12.02.1946
Żubik Mikołaj 12.02.1946
Różecki Feliks 12.02.1946
Skrzypiec Wacław 12.02.1945
Gowin Andrzej 12.02.1946
Łukasik Antoni 12.02.1946
Stachyra Stanisław 12.02.1946
Firląg Wawrzyniec 12.02.1946
Grzechnik Stefan 12.02.1946
Krupa Stanisław 12.02.1946
Lada Tadeusz 13.02.1946
Babinowski Stanisław 13.02.1946
Mordosewicz Bronisław 14.02.1946
Paszukiewicz Jan 14.02.1946
Jarzęcki Władysław 15.02.1946
Zieliński Piotr 17.02.1946
Jaworska Franciszka 17.02.1946
Chodor Stanisław 19.02.1946
Łozowski Wiktor 19.02.1946
Bryćko Anna 19.02.1946
Juretko Maria 19.02.1946
Romanowicz Janina 19.02.1946
Sokół Julian 21.02.1946
Proch Józef 22.12.1946
Kurjata Czesław 26.02.1946
Redzik Józef 6.03.1946
Turkiewicz Władysław 8.03.1946
Prus Rozalia 12.03.1946
Stawski Feliks 13.03.1946
Szwal Aleksander 14.03.1946
Szwal Stefania 28.03.1946
Żaguń Karol 30.03.1946
Muraszka Aniela 10.04.1946
Kołogrecki Józef 16.04.1946
Soroko Stanisław 15.05.1946
Zaręba Henryk 16.05.1946
Greczycho Małgorzata 1.07.1946

Adam

 

lut 062015
 
Stanisław Krupa

Stanisław Krupa

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia napisał do nas e-meila interesujący gość. Nawiązaliśmy kontakt e-meilowy i telefoniczny. W Nowym Roku zostaliśmy mile zaskoczeni. Efektem tego kontaktu są bardzo ciekawe wspomnienia Pana Stanisława Krupy, który urodził się, spędził dzieciństwo i wczesną młodość w Brzeziu. Szczególną uwagę zwraca styl wspomnień. Są to krótkie, najczęściej jednowyrazowe zdania. Często bez czasowników.
Czuć w nich tęsknotę autora za czasami beztroskiego dzieciństwa i miejscem urodzenia.

Zdjęcia. Szkoła Podstawowa. Brody. Rocznik 1948. Dyrektor Marciniec. Pierwsza Pani Kościukiewicz. Miła. Potem Pan Wiącek Franciszek. Później Winek, Żyża Wincenty, osobowość, ogromny wpływ na nas. Imponował nam. Wychowawcy. Nasze otoczenie jak zwyczajna rzeczywistość. Normalka. My u siebie, to nasz świat, tu się urodziliśmy. Z czasem zaczniemy identyfikować, że to gdzie jesteśmy to skutek dramatycznych wydarzeń. Co dopiero co, a wielu jeszcze liże rany. Straszą niewypały, jeszcze wiatr zawiewa zapachem prochu. W szkole religia. Najpierw w szkole, potem w kościele a potem wcale. Ruchy polityczne i ideologiczne docierały w tej postaci i do nas. Nie mieliśmy pojęcia o co, i czy w tym o coś w ogóle chodzi. To było obok. Odpadła religia, kłopot z głowy. Na przerwach grało się w pieniądze. Były rozmaite. Monety. Poniemieckie, przedwojenne polskie a także niewiadomego pochodzenia. Uderzało się krawędzią monety w cegłę, moneta odbijała i lądowała na ziemi. Sztuką było trafić w monetę przeciwnika lub ulokować się co najmniej jak najbliżej. Z Brzezia do szkoły mieliśmy jakieś 3-4 kilometry na piechotę. Przez las, przez pola. Wydeptały się ścieżki. Jesień. Nadchodziły długie wieczory. Kiedyś było wielkie wydarzenie. Na wieś, wieczorem przyjechał na motorze kino. Kino to ten co wyświetlał. Przyjeżdżał na Zundappie z koszem. Skórzana kurtka, pilotka. No ktoś. Pokazał „Los Człowieka”. Propaganda w głuszy Puszczy Rzepińskiej dopadła i wzburzała wyobraźnię. W drodze ze szkoły figle. Psoty, pośpiech i głód. Na polach brukiew, buraki, kalarepa, słoneczniki i warzywa, jak to w polu. Szliśmy w szkodę. Głód. Zjadło by się wszystko.

Zima. Kiedyś rodzice urządzili dzieciom dowożenie, bo zima i śnieg po pachy dorosłym. Szkoda, poradzilibyśmy sobie i bez tego. Popsuli nam zabawę. Dzieci bawią się wszystkim i zawsze. Zabawa to istota dzieciństwa. Traci z czasem na rzecz rygorów, obowiązków i ciężarów. Nadciągał czas, gdy dobrze to poznałem i zatęskniłem za beztroską szczenięcych lat. Mieliśmy frajdę przebijać się przez metrowy śnieg. Ryć w śniegu korytarze. Tłuc i kotłować się w zaspach. Zimy były jakby mocniejsze. Żaby zamarzały wyciągnięte jak długie niczym w skoku w krystalicznej wodzie. Łuskaliśmy je z lodu. Dla ciekawości. Dłużyło się doczekać aż śnieg zejdzie. Raził bielą, nim spod śniegu znowu wyłoniła się ciemna ściółka lasu i ociepliło się.

W klasie jak to w grupie. Zawsze wyłania się jakiś porządek. Są ważniejsi i gorsi. Alfą była Pikulina. Pikuła. Regina, nomen omen. Mieliśmy zresztą dwie Reginy. Pikulina i nasza Renia, Weryszko. Chyba najładniejsza, lecz nieśmiała. Na zdjęciach wszystkie dzieci ładne i z przyszłością. Wtedy wszystko kręciło się wokół Pikuliny. Pierwsza ławka, zawsze pierwsza. Najlepsze stopnie. No, niedościgła. Potem, z latami, stawka zaczęła gęstnieć. Dołączali chłopcy. Stankiewicz, Kuczynski, chyba i ja. Pozostawaliśmy w cieniu Pikuliny. Nikt nie zastanawiał się nad przyszłością. A przynajmniej tego nie zauważyłem. Pani, gdy już umieliśmy pisać, dała nam za zadanie byśmy napisali co byśmy chcieli robić, czy kim być gdy dorośniemy. Szok. Napisaliśmy. Niepewni i nieśmiali. Nie pamiętam jak wypadło to u innych. Jak im się sprawdziło? Byłoby ciekawie zweryfikować tamto wypracowanie. Napisałem, wyznałem, że chciałbym budować wielkie okręty. Wtedy nawet nie widziałem Odry. Słyszałem, że są wały i między nimi płynie rzeką woda. Wylewa od czasu do czasu. Podnosi się niepokój lub trwoga. Wiatry miotały mną zdrowo i porywała niejedna fala. Skończyło się to tym, że kończąc edukację, w czasach skierowań do pracy, poprosiliśmy pełnomocnika na uczelni o skierowanie in blanco. Dostaliśmy. Tym sposobem wylądowałem w środku budowy socjalizmu na budowach kopalń i hut zagłębia miedziowego. Z czasem zmieniłem profil budownictwa przemysłowego na energetyczne. Tak już zostało. Budowałem kopalnie, huty i elektrownie. Prawie okręty. Dziecięce majaki prawie się ziściły.

Wyrastaliśmy nieświadomi otoczenia. Po latach tułaczki rodzice, osadnicy, pozajmowali poniemieckie domostwa, głodni i spragnieni wolności, pokoju i swojego. Być na swoim. Z zapałem poświęcali się uprawom i hodowli. Dzieci się mnożyły, rosły i psociły. To my. Pojawił się pierwszy rower „Diamant”. Ho, ho, co to był za rower. Z ramą i jazda pod ramę. Nie jakieś tam „Pafaro” czy „Ukraina”. Potem przyszła kolej na zegarki na rękę. „Pobieda”. Kolektywizacja do Brzezia nie dotarła. Nie dało się. Osadnicy to albo przesiedleńcy zza Bugu albo osadnicy wojskowi. Ojciec był osadnikiem wojskowym. Pojęcia o gospodarzeniu i technice jaką zastali było rozpaczliwie mało. Że nikomu nie oberwało ręki, nogi czy głowy, to aż dziw. Pojawiło się radio. Do Brzezia nie dotarła kołchozowa radiotechnika. Głośniki. Głośnik w każdym domu, dla wszystkich jedna muzyka, jedna propaganda, szlaban i mrok. No, klęska! Że będzie telewizja nawet sobie nikt nie wyobrażał. Takiego pomysłu ani śmiałka nie było. Czasem, po pracy, gdy już obowiązków ubywało, w zapusty lub przy podobnej okazji, zapraszali skrzypka. Przyjeżdżał z Pomorska. Utykający na jedną nogę Juretko, co tak ciął na swych skrzypkach, że aż dymiło mu ze smyczka. A oni tańcowali. Hej i ho! Z przytupami, z okrzykami, z gwizdami. Kiecki fruwały, aż bielizna odsłaniała, aż powała trzeszczała i sypało próchnem a deski podłogi stękały. My z gałami jak dynie i gębami na roścież po kątach, pod ławami a obraz wyciskał się w pamięci. Dzieciństwo jak sielanka, naiwne. Był pomysł na nazwanie jednej uliczki imieniem Lumumby. Piętrzyła się propaganda komunizmu i straszenie odwetowcami z Zachodu. Było radio, a wieczorami „Bum, bum bum, Tu mówi Londyn” albo „I si Lille, I si Lille” i Głęboka studzienka. Taki ówczesny dżingiel. Z Francji. A także łapane z trudem, zagłuszane, że jakby czołgi już, już, nadjeżdżają. Radio Wolna Europa. Starzy gospodarze pochyleni do radia, z uszami przyklejonymi do głośnika, spluwali na podłogę, ćmili Sporty, komentarza było mało i nie dla dzieci. Kobiety osobno. My pod stołem. Albo w szafie. Na gwoździu wisiał naszelnik. To dla dyscypliny. Jak się przeskrobało, to szedł w ruch. W nocy były koszmary. Niektóre miewam do dziś. A my, jak przychodziło Wszystkich Świętych, odnawialiśmy mogiły pod lasem. Podobno, gdy było wysiedlanie Niemców, byli tacy którym było trudno pogodzić się z losem. Rosjanie sprawę załatwili od ręki. Kulka w łeb i do piachu. Ledwie nabrałem pojęcia o miejscu i sytuacji, a już trzeba było dorastać i ruszać w poszukiwaniu własnego losu. Tak to leciało. W drogę i byłe do przodu. Zawsze się dokądś dojdzie. Potem poznałem środowiska, gdzie ludzie z dziada pradziada byli na swoim. Poznałem, jak się dba o swoje. Jak gromadzi się bogactwo i doświadczenie. My, latami na walizkach, ponieśliśmy straty, których się za nic nie da nadrobić. Dbałość o zastane, poniemieckie dobro, często sprowadzała się ledwie do podparcia kołkiem, gdy się waliło lub zatkania dziury po wybitej szybie szmatą. I niektóre z tych pamięci właściwe bolą do dziś.

I to jest z grubsza, ale jakby wystarczająco, o tym jak było. Oczami rocznika ‘48. Bogactwo dokumentacji fotograficznej powinien mieć Zagrodny i Kozubal z Pomorska. Na zdjęciach podpisałem twarze, te które pamiętam z nazwiska.
No i wdzięczny jestem za poruszenie, jakim skończył się powrót do wspomnień.

Pozdrawiam.
Stanisław Krupa
Lubin, dnia 08.01.2015r.

 

sty 232015
 
Ksiądz Ludwik Walerowicz

Ksiądz Ludwik Walerowicz

W czasie pracy kapłańskiej też ciągle rzucano księżą kłody pod nogi. Pamiętam jak w Nietkowicach nachodził mnie major SB i namawiał do współpracy. Było tak, że ja sam nie wiedziałem, że będę jechał na drugi dzień do Zielonej Góry albo nawet nie miałem tego w planach to on już wiedział wcześniej, że będę musiał tam jechać. Faktycznie na drugi dzień coś mi wyskoczyło i musiałem jechać do Zielonej Góry a on tam już czekał na mnie i mnie obserwował. Podejrzewam że dostawał cynk od kogoś na dworcu. Raz było tak że mnie śledził i myślał że go nie widzę ale ja się zorientowałem że chodzi za mną. Na szczęście szły moje parafianki – 4 kobiety i im mówię zobaczcie jak mnie SB śledzi. A było to na Placu Pocztowym w Zielonej Górze. Na tym placu stoi taki budynek wokół którego można chodzić dookoła. Poszliśmy z parafiankami i nagle zawróciliśmy i idziemy prosto na niego. Major nie miał się gdzie schować i się mu ukłoniliśmy Ooo dzień dobry panie majorze. A on nie wiedział co powiedzieć to odpowiedział jak się tak spotkaliśmy w Zielonej Górze to może pójdziemy gdzieś pogadać na kawę. A ja mówię do parafianek patrzcie jak pilnują waszego proboszcza.

Na plebanię dzwoniły głuche telefony, albo dzwonił ktoś, nie przedstawiał się tylko pytał czy jest proboszcz. Później robiliśmy im na złość i odbierała moja gospodyni i mówiła, że proboszcz gdzieś poszedł a ja siedziałem na plebani. Myśleli, że gdzieś chodzę i spiskuję przeciwko władzy.

W czasie stanu wojennego nie odczułem żadnych większych utrudnień. Jeśli chciałem gdzieś pojechać służbowo np. do Gorzowa to zawsze dostałem przepustkę. Miałem wtedy Poloneza i jeździłem do Gorzowa po dary żywnościowa dla ludności. Za Międzyrzeczem są rogatki gdzie zawsze stało wojsko. Wszystkich tam zatrzymywali do kontroli. Ale jak żołnierze zobaczyli u mnie koloratkę to od razu kazali jechać dalej. Żołnierze byli grzeczni i szanowali księży i stan duchowny. Gorzej było trafić na milicjantów.

Trzeba było mieć zezwolenie na pasterkę albo inne nabożeństwa po godzinie policyjnej. Napisałem podanie do władz i dostałem zezwolenie.

Po przewrocie w 1989 roku za bardzo się nie zmieniło. Zniknęły stare problemy a pojawiły się nowe. Trzeba było dalej robić swoje.

Pracę w Nietkowicach wspominam bardzo dobrze, można powiedzieć że nawet wspaniale. Nie wiem jak ludzie mnie wspominają ale myślę że dobrze bo jak mnie spotykają w Sulechowie to z daleka się kłaniają. Starsi na pewno mnie jeszcze pamiętają.

Ile razy mnie biskup chciał przenieść. Ale ja nie chciałem, bo mi się w Nietkowicach bardzo podobało. Proponował mi chyba z 3 albo 4 razy przeniesienie na inną parafię. Aż się chyba na mnie pogniewał. Jeździłem też później na dodatkowe studia na Akademię Teologii Katolickiej im. Kardynała Wyszyńskiego w Warszawie. Biskup załatwił nam, że często wykłady były w kurii biskupiej a tylko na niektóre wykłady i na egzaminy jeździliśmy do Warszawy. Ile razy staliśmy na korytarzu i czekaliśmy na wykłady a biskup schodził ze schodów i kłanialiśmy się mu to on udawał że mnie nie widzi. W końcu poszedłem się go zapytać czy jest na mnie obrażony a on powiedział że trzy razy powiedziałem mu żeby mnie nie przenosił. A dlaczego nie chcesz?. Odpowiedziałem że tutaj zostawiłem tyle swoich myśli i spraw że żal mi to wszystko zostawiać. I to chyba jest najlepszy dowód że w Nietkowicach czułem się bardzo dobrze. A odszedłem w 1995 roku bo miałem jeden zawał, potem drugi i poprosiłem o przeniesienie. Potem zaraz mnie zoperowali i dostałem by-passy i wtedy musiałem już odejść ze względu na stan zdrowia. Ze względu na moje zdrowie biskup zgodził się na moją wcześniejszą emeryturę. Teraz na emeryturze mieszkam w Sulechowie. Gdy tylko na mieście spotkam jakiegoś mojego byłego parafianina to zaraz się wypytuję co tam słychać. Ciągle staram się być na bieżąco. W końcu w parafii Nietkowice spędziłem 34 lata.

Adam

sty 172015
 
Ks. Ludwik Walerowicz

Ks. Ludwik Walerowicz

Do Nietkowic przyjechałem razem z moim pierwszym wikarym Włodkiem Rogowskim, który też był jak ja z 1928 rocznika. Tylko że miesiąc młodszy. My byliśmy księżmi powojennymi – opóźnionymi. Przez wojnę nie mogliśmy normalnie do szkoły chodzić i zaległości nadrabialiśmy po wojnie. Takie były dziwne sytuacje, że proboszcz i wikary mogli być w tym samym wieku. Z czasem te granice wiekowe wróciły do normalności.

Przyjechaliśmy z wikarym do Nietkowic pod wieczór. Na plebanię przyjął nas ksiądz Pawlukowski i powiedział, że rano nam wszystko pokaże i przekaże całą dokumentację parafii. Położyliśmy się spać a o 4 nad ranem podjechało duże auto wcześniej zamówione przez księdza Pawlukowskiego. Zapakowano jego rzeczy. Sam ksiądz Pawlukowski też wsiadł do tego auta i pojechał zostawiając nas samych z wikarym. Nic nam nie pokazał. Nie znaliśmy w ogóle terenu. Nie wiedzieliśmy gdzie jest np. Radnica a gdzie Pomorsko. A parafia rozległa. Kościoły porozrzucane. Nie wiedzieliśmy gdzie są klucze do kościołów. Dla mnie w ogóle to był podwójny szok. Całe życie mieszkałem w mieście. A ostatnie 2 lata spędziłem w bardzo dużym mieście jakim był Szczecin. Nigdy wcześniej nie mieszkałem na wsi i musiałem się przystosować do nowego życia. Wikary też na nowym terenie. Ale powoli ludzie nam pomogli i zaczęliśmy pracę w parafii Nietkowice. Zaraz na początku zaczęliśmy przystosowywać kościoły w Nietkowicach, Pomorsku i Sycowicach do tego, żeby wyglądały na katolickie. Powyrzucaliśmy boczne chóry a w Nietkowicach zamówiłem nowy ołtarz.

W kościele w Nietkowicach na ścianie wisiał jeszcze obraz Serca Jezusowego postrzelany przez Rosjan w 1945 roku. Najlepiej wyglądał w środku kościół w Brodach. Tam chóry były już usunięte. Do tego we wszystkich kościołach na szybko zamawiałem pancerne tabernakula, bo moi poprzednicy mieli drewniane, które były zakazane przez prawo kanoniczne. Rozpocząłem też remont plebanii. Na początku na plebanii mieszkałem tylko ja a wikary mieszkał naprzeciwko u państwa Antończyków. Ja sobie sam gotowałem a ksiądz Włodek wykupił sobie obiady u państwa Lebelów. Z czasem wyremontowałem budynki gospodarcze przyległe do plebani i tam zrobiłem 2 osobne pokoje i łazienkę dla wikarego. Później połączyłem to z plebanią. A ze stodoły zrobiłem dużą salkę katechetyczną. Dopiero po kilku latach moja siostra przyjechała do Nietkowic i została gospodynią. Na początku mojej pracy w Nietkowicach zwerbowałem jako organistę takiego starszego dziadka pochodzącego z Torunia. Niestety nazwiska nie pamiętam. Później grał Ponczek, którego sprowadziłem aż z Pomorza. Przede mną żaden ksiądz nie miał organisty. A to że są organy to trzeba zawdzięczać ks. Gąsiorowi bo był też muzykiem. Gąsior uczył mnie muzyki i śpiewu w seminarium i prowadził chór seminaryjny To on, gdy tylko pojawił się w Nietkowicach to zajął się organami. Organy były w rozsypce a on je wyremontował. Szkoda że był tylko rok, bo pewnie wyremontował by też organy w Brodach i Pomorsku. Niestety zmarł nagle na zawał. Zdążył tylko zrobić to co było jego pasją czyli organy. To był niezwykły człowiek i takiego go zapamiętałem z seminarium.

Jeden jedyny z moich wikarych, który żyje to ksiądz Jackowski. Nazywaliśmy go na parafii „Jacek”.Pamiętam jak kupiłem sobie pierwszy samochód Syrenkę. Doradziłem wtedy mojemu wikaremu ks. Jackowskiemu żeby sobie też takie kupił. Dostał kredyt w banku w Nietkowicach i kupił Syrenkę. Potem został wikarym w Gubinie i tam robił furorę autem, bo nawet proboszcz nie miał swojego auta.

Adam

sty 102015
 
Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Wyższe Seminarium Duchowne Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej w Gościkowie-Paradyżu

Po wojnie w 1945 roku zacząłem znowu chodzić do szkoły. Nadgoniłem piątą, szóstą i siódmą klasę. Później poszedłem do liceum i w 1950 roku zdałem maturę. Przez wojnę miałem opóźnienia w nauce i zdałem maturę w wieku 22 lat a nie normalnie mając 19 lat. W międzyczasie rodziło się we mnie powołanie do służby Bogu. Raz było mocne a raz widziałem siebie w innej życiowej roli. W końcu jednak po maturze zdecydowałem jakie jest moje powołanie i wstąpiłem do Seminarium Gorzowskiego na ulicy Warszawskiej.

Później komuniści zamknęli to seminarium i przenieśli do Gościkowa-Paradyżu. Władza wtedy przeszkadzała w nauce w seminarium. Ja miałem to szczęście, że mnie ominęły, ale moi młodsi koledzy doświadczyli tych przeszkód. Brali kleryków do wojska i tam nie mieli najlżej. Władza myślała, że w wojsku się rozmyślą albo armia zmieni ich światopogląd ale 95 % kleryków wracało i to dwa razy mocniejsi w wierze. W seminarium też sobie radzono z władzą. Na przykład księdza prałata Antoniego Mackiewicza wyświęcono specjalnie pół roku szybciej, żeby go nie zabrali do wojska. Miał być święcony w maju albo w czerwcu a wyświęcili kilku z jego rocznika już w grudniu i na wiosenny pobór się nie załapali.

Wtedy nauka w seminarium trwała 5 lat i w czerwcu 1955 roku zostałem wyświęcony. Po seminarium przez 6 lat byłem wikariuszem. Po 2 lata w trzech miejscowościach. Najpierw w Czarnym koło Człuchowa. Potem w Barlinku a później w Szczecinie.

Kiedyś była to Diecezja Gorzowska. Była to największa diecezja w Polsce. Dlatego byłem wikarym i w dzisiejszym woj. zachodniopomorskim i lubuskim. Później to podzielili na 3 diecezje: Koszalińsko-Kołobrzeską, Szczecińsko-Kamieńska i Zielonogórsko-Gorzowską. Podczas podziału, gdzie który ksiądz pracował tam został w tej diecezji na stałe.

W 1961 roku otrzymałem od biskupa dekret, w którym miałem zostać proboszczem w parafii Nietkowice. Żeby zostać proboszczem w tamtym czasie nie było tak łatwo. Władza świecka często się nie zgadzała na proboszcza. Kuria typowała a władza musiała zatwierdzić. Czy władza zatwierdzała czy nie to biskup i tak wysyłał. Ale władza wtedy takiego księdza nie uznawała za proboszcza tylko administratora parafii. I mi też władza nie chciała zaakceptować dekretu od biskupa. Zarzucali mi różne rzeczy, których nie zrobiłem np. namawiałem dzieci przeciwko władzy, zmuszałem je do chodzenia na religię, że w kazaniach mówiłem przeciwko władzy. Myśleli, że się przestraszę i zgodzę na współpracę. W tym celu biskup wysłał mnie na kilka tygodni do wioski po Krosno Odrzańskie, żeby wyciszyć trochę sprawę. Wysłał mnie też w pewnym celu. Nie chcę mówić jaka to miejscowość, żeby nikogo nie oczerniać. Wśród księży zdarzali się też księża, którzy współpracowali z SB. Często byli zastraszani lub szantażowani i stawali się donosicielami. Nazywano ich „księżmi patriotami”. Taki właśnie „ksiądz patriota” był w wiosce pod Krosnem. Biskup chciał go usunąć ale on klucze z plebanii i kościoła zabrał, wyprowadził się do Międzyrzecza i przyjeżdżał tylko w niedzielę odprawić mszę. Biskup mnie wysłał z zadaniem odebrania mu tych kluczy. Byłem tam 6 tygodni. Musiałem też przygotować w te 6 tygodni dzieci do komunii, bo przez 6 lat w tej parafii dzieci nie były u pierwszej komunii. Przygotowałem je i przyjechał mój proboszcz ze Szczecina, u którego byłem wikariuszem. Zrobiliśmy uroczystą pierwszą komunię. W międzyczasie wysłałem pismo do władz w Nietkowicach i zatwierdzili mnie na proboszcza. Odpisali mi „nie chcemy robić księdzu trudności w awansie i zgadzamy się….”. Od sierpnia 1961 roku byłem proboszczem w Nietkowicach.

 

Adam

sty 032015
 
Pleszew na starej widokówce

Pleszew na starej widokówce

Wielu starszych mieszkańców pamięta księdza Ludwika Walerowicza, proboszcza, który przez 34 lata pracował i mieszkał w parafii Nietkowice. Ksiądz Ludwik jest osobą, która przez ponad trzy dekady współtworzyła historię tych miejscowości. Jak sam mówi wiele osób ochrzciłem, udzieliłem Pierwszej Komunii, przygotowałem do bierzmowania, udzieliłem ślubu a niektórych niestety musiałem też pochować.

Sulechów, sobotnie popołudnie 8 listopada 2014 roku.

Nazywam się Ludwik Walerowicz i urodziłem się 18 lipca 1928 roku w Pleszewie, należącym wtedy do powiatu pleszewskiego i województwa wielkopolskiego.

Miałem jednego brata i trzy siostry. Brat i jedna siostra byli starsi a dwie siostry młodsze.

Rodzice zajmowali się handlem. Mieli przed wojną sklep w centrum Pleszewa z konfekcją damską i męską. Pamiętam jeszcze w domu taki stempelek, na którym było napisane „Maria Walerowicz – konfekcja damska i męska”.

Do wybuchu II wojny światowej żyło nam się bardzo dobrze. Sklep przynosił niezłe zyski. Jednak 1 września 1945 roku do Pleszewa weszli Niemcy i zajęli nasz sklep.

Rozpoczęcie wojny pamiętam bardzo dobrze. W 1939 roku uzyskałem promocję z czwartej do piątej klasy i szykowaliśmy się 1 września do pójścia do szkoły. Rano nad Pleszew nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardować głównie pleszewskie koszary wojskowe ale cywilne budynki też zostały zniszczone. Do Pleszewa zaczęto zwozić rannych z okolicznych bitew. Mam przed oczami widok jak po ulicy, na której mieszkałem, która nazywała się przed wojną Marszałka Józefa Piłsudskiego a teraz Daszyńskiego, wieźli pierwszych rannych polskich żołnierzy.

Po tym rozpoczęła się niemiecka okupacja przez ponad 5 lat. Pleszew wszedł w skład Kraju Warty, który włączono do III Rzeszy.

Pierwszą zbrodnią Niemców było rozstrzelanie maturzystów, którzy zdali maturę w 1939 roku. Na cmentarzu w Pleszewie jest pomnik upamiętniający tą zbrodnię. Później były ciągłe represję i zbrodnie ze strony Niemców. Co chwilę kogoś rozstrzelali, wywieźli na roboty przymusowe albo do obozu koncentracyjnego.

Najbardziej w pamięci utkwiło mi jedno zdarzenie, które mam ciągle przed oczami. Niemcy wydali zakaz zbijania świń bez zezwolenia i zdarzyło się tak, że jeden z polskich gospodarzy spod Pleszewa zbił świnię bez pozwolenia. Ktoś doniósł na niego i go aresztowano. Przywieziono go na rynek do Pleszewa, gdzie zgoniono też pozostałych Polaków. Odczytano wyrok i publicznie rozstrzelano tego człowieka.

Podczas niemieckiej okupacji nie chodziłem do szkoły. Chodziły tylko dzieci z rocznika 1930 i młodsze. Ja według Niemców byłem za stary na szkołę i musiałem pracować. Na szczęście ojciec miał znajomego Niemca o nazwisku Nutt, który załatwił pracę w szwalni. Przed wojną w Pleszewie mieszkało sporo Niemców i żyliśmy z nimi w zgodzie. Nie pamiętam już dokładnie za co ale Niemiec Nutt był dłużny ojcu przysługę. W szwalni pracował mój ojciec, brat i ja, gdzie szyliśmy niemieckie mundury. Byliśmy po prostu krawcami. Natomiast starsza siostra pracowała jako fryzjerka. Musieliśmy pracować, bo po pierwsze z czegoś trzeba było żyć a po drugie wywieźli by nas na roboty przymusowe. Tak było z wieloma moimi rówieśnikami – kto nie pracował w Pleszewie to jechał do Niemiec. To znaczy dobrowolnie nie jechali tylko ich wywozili.

W styczniu 1945 roku, gdy Niemcy szykowali się do ucieczki to spędzili mężczyzn z Pleszewa na rynek i ustawili naprzeciwko czołgów. Wśród tych mężczyzn byłem z bratem i ojcem. Padł na nas wszystkich strach, że zaczną strzelać do nas albo nas rozjadą tymi czołgami. Zrobiło się spore zamieszanie i kilkunastu albo kilkudziesięciu Polaków rozbiegło się po ulicach. Ja z bratem i ojcem też uciekliśmy z rynku. Mieliśmy klucze do szwalni i tam się schowaliśmy. Z tego co mi wiadomo to wtedy nikt nie zginął. Niemcy nikogo nie zabili na rynku. Główne siły Wehrmachtu uciekły zanim wkroczyli Rosjanie.

Później do Pleszewa od strony Kalisza wjechała kolumna sowieckich czołgów. Niemcy strzelili do pierwszego czołgu z kolumny i go zniszczyli. Ciała Rosjan z tego czołgu wisiały na drutach i gałęziach a wrak czołgu stał jeszcze długo na poboczu drogi. Na ulice Pleszewa wyszli ludzie z kwiatami, żeby powitać wyzwolicieli. Po chwili jednak zaczęły się pierwsze gwałty na kobietach oraz kradzieże rowerów i zegarków. Ludzie zniknęli z ulic ukrywając się po piwnicach i mieszkaniach. Później w nocy Rosjanie spalili jeden dom w Pleszewie i tylko tyle było walk o miasto. Jeden zniszczony czołg i jeden spalony dom.

Adam

gru 192014
 
Pomorsko

Pomorsko

W Wigilię Bożego Narodzenia szalała burza płomieni
Mieszkańcy Pomorska wspominają 24 grudzień 1916


Wigilia Bożego Narodzenia 2014 roku to 98-ta rocznica tragicznych wydarzeń.
Tak o to w roku 1961 wspominał je Kurt Ast – były mieszkaniec Pommerzig.


Po pierwsze, nadmienię, że już w 1895 roku wielki pożar nawiedził Pommerzig (Pomorsko), którego większa część domostw, kryta wtedy jeszcze strzechą legła w popiele. 24 grudnia 1916 stał się dniem zguby – z wyjątkiem kilku budynków na skraju wsi.
To było tak jak i tym razem w niedzielę. Przy wyraźnym mrozie szalał huraganowy zachodni wiatr. Ale nas dzieci to nie interesowało. Chociaż przez ówczesne trudności z żywnością wywołane przez wojnę braki były odczuwalne już na wsiach. Żyliśmy w radosnym oczekiwaniu co przyniesie nam wieczór. Po obiedzie udaliśmy się krótko nad Odrę, ale burza i zimno szybko nas stamtąd wypędziły.
Kiedy wracaliśmy do domu wiejską ulicą na rogu domostwa Stephansa zobaczyliśmy przypadkiem spoglądając na gospodę Klischke grube szarobiałe kłęby dymu od strony Groß-Blumberg (Brody) toczące się przez ulicę. Byliśmy całkowicie zaskoczeni, bo prawie 10 minut wcześniej byliśmy tam jeszcze nie zauważając niczego co by zwróciło naszą uwagę. Tak szybko, jak nas nogi powiodły pobiegliśmy z powrotem. Gdy się zbliżyliśmy widzieliśmy naprzeciwko morze płomieni. Burza i lekka konstrukcja domów pozwoliła ogniu przemieszczać się z ogromną prędkością.
Teraz wszystko działo się tak szybko, że – będąc dzieckiem – pamiętam tylko fragmenty. Stróż nocny trąbił na rogu, dzwony dzwoniły, burza szalała, ludzie i bydło ryczało. Wiele osób straciło głowę, wynieśli nieistotne rzeczy z domów, a tym samym cenne przedmioty zostały zniszczone przez ogień.
Doszło do tego, że wiele ludzi pobiegło do palących się budynków w nadziei ugaszenia ognia, niektórzy klucze od swoich domów mieli w kieszeniach. Zanim w ogóle zauważyli pożar, to szalony ogień już przerzucił się na ich posesję. Gdy zapadła świąteczna noc w Pommerzig, z 22 budynków zostały tylko resztki murów i płonące jak pochodnie belki.
Tuż przed zmrokiem ogień został opanowany przy domu Rosses pokrytym dachówką. Mimo tego że większość mężczyzn była w wojsku udało się ocalić duże zwierzęta. Drobna zwierzyna spłonęła.
Straszne było dla nas dzieci, kiedy w godzinach wieczornych zamiast oglądać w świetle upragnioną choinkę, widokiem dla wielu były wciąż płonące belki i upadek muru w ponad 100-letnich domach, gdzie był składowany węgiel, którego wszelkie próby gaszenia były na marne.
Winnym katastrofy pożaru, jest istnienie tylko jednego urządzenia gaśniczego w kształcie starożytnej drewnianej sikawki, która stała na dworze i oczywiście nigdy nie była używana, a na pewno nie na taki huraganowy ogień.
Dopiero dziesięć lat później powstała w Pommerzig dział OSP. Wykorzystano środki z funduszu gminy i funduszu pożarniczego prowincji Brandenburgia; zakupiono nowe sikawki dla konnych zaprzęgów. Z wzorowym zapałem, w większości młodzi wojskowi, jako strażacy ćwiczyli w każdą niedzielę rano. Coraz bardziej zżywali się jako koledzy. Dalszą energię do działania dawał im zaszczyt tworzyć orkiestrę maszerującą pod kierownictwem ówczesnego mistrza myśliwego Wilhelma Eisermanna. Liczyli się później wśród najlepszych zespołów w okręgu. Straż Pomorska zżywała się coraz bardziej ze sobą.
Ale także wszyscy mieszkańcy byli zawsze dumni z potężnej straży pożarnej Pomorska. Udało im się kilka razy konnym zaprzęgiem ugasić ognisko pożaru w sąsiedniej miejscowości. Byli konnym zaprzęgiem prędzej na miejscu pożaru niż miejscowa straż. Nawet w kilku nocnych pożarach w Pommerzig straż udowodniła swoją przydatność, jak to było w wypełnionej do pełna słomą stodole gospody Klischke, gdzie płomienie poważnie zagroziły dużemu gospodarstwu jego siostry Klischke. Straż walczyła z ogniem rozważnie i skutecznie, aż zawodowa straż pożarna z Sulechowa mogła interweniować z mocniejszym sprzętem. Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, że we wszystkich pożarach, także tego tuż przed pierwszą wojną światową, gdzie spłonęły dwie duże polne stodoły, nie udało się ustalić przyczyn.
Szczęśliwe godziny po służbie, wydarzenia rozrywkowe i spektakle teatralne w jednej z najpiękniejszych sal w powiecie Crossen to na pewno wszyscy starsi mieszkańcy, którzy brali w nich udział do dziś pamiętają. Jak i ojczyzna także upadła straż pożarna. I myślimy o tym, że większość starych towarzyszy ze straży w czasie ostatnie
j wojny zginęło lub zaginęło i zmarło próbując uciec .

Artykuł pochodzi z czasopisma Heimatgrüße
 Tłumaczenie Adam Maziarz
Serdeczne podziękowania dla Janusza Sitka za korektę w tłumaczeniu.

Translate »