cze 262016
 
Basen w Pomorsku

Basen w Pomorsku

Nasz przyjaciel strony Janek Jarosz idzie za ciosem i przesłał kolejne swoje wspomnienia z młodości w Pomorsku. Jeszcze raz dziękujemy Janku.

Z pałacu nad Odrę prowadziła ścieżka. Przez piękny dębowy mostek, z którego ginęły 1-2 dechy z pięknego niemieckiego podkładu. Kto to mógł kraść? Doszliśmy po tropach i śladach wózka na drewnianych kołach. Ludzie ci rozebrali mostek do cna zostały tylko wbite w kanał pale. My musieliśmy od tego dnia chodzić do Zatoki Łódek aleją „stu dębów”. Niejednokrotnie na wózku wieźliśmy z garażu pana Kozubala kajak i 2 drewniane pagaje. Jazda po Odrze to była nasza cała przyjemność.

Jak wyglądał pałac von Schmettow tuż po wojnie? Był już mocno zdewastowany przez szabrowników, a wcześniej przez głupie rosyjskie wojska. Za pałacem z górki dzieci zjeżdżały zimą w starych ciężkich wyrzeźbionych szafach. Jak udało się polać wodą górkę, to dobre sanki Danki Bajurnej dojeżdżały do zabytkowego dębu. Robiliśmy zawody w zjeżdżaniu na byle czym na odległość. Zimą takie zawody miały miejsce na długiej przerwie to jest ok. godz. 11,20. Zazwyczaj spóźnialiśmy się na następną lekcję. Jakie to były piękne zabawy, pełne frajdy i dziecięcej radości. Decyzja o budowie szkoły w miejscu pałacu zapadła w powiecie przy wsparciu gminy i mieszkańców Pomorska. Każdy musiał odrobić tzw. szarwark – prace fizyczne i transportowe na rzecz budowy. Albo wykorzystywano konie lub nieco później traktory, których we wsi przybywało. Ludzie się na to zgadzali i mieli tego dobre efekty, potrzebne jak się okazuje dla następnych pokoleń.

Wśród nauczycieli w starej szkole był ksiądz Zygfryd Strokosz z górnego Śląska. Ja komunię 1 w życiu przyjmowałem z jego rąk. Co to był za ksiądz! Grał w piłkę, śpiewał recytował, uczył mnie jeździć na rowerze. Wszyscy Go lubili, bo i on dał się lubić. Nie był nachalny, a religię traktował jako swoiste dobro wspólne. Wspólnie z arb. Wyszyńskim realizował wizję kościoła ludycznego, przaśnego ale nie politycznego. Powiem szczerze, że czekałem na niedzielne msze oraz lekcje religii w wykonaniu księdza Strokosza, bo z każdej okazji coś wynosiłem dla swojego pożytku i kształtowania własnego charakteru. Jak zwykle w grupie zawodowej i wśród księży okazali się zawistni i interesowni członkowie braci religijnej. Tak się ułożyło, że „nasz ksiądz” musiał wyjechać na Pomorze. Już stamtąd nie powrócił. Takiego jak on Zygfryd Strokosz nigdy już nie było. Bardzo szkoda…Ja zacząłem powątpiewać gdzieś w 6-7 klasie. Bardzo dużo czytałem w tym pozycje paranaukowe i z biegiem czasu stawałem się coraz bardziej racjonalny. W pewnym czasie zrezygnowałem z posług ministranta i do kościoła chodziłem tylko w Święta Wielkanocne. Życie wokół było walką dobra ze złem, racjonalizmu i idealizmu i wydaje mi się, że ja swoich zasad i przemyśleń nie zdradziłem. Salkę katechetyczną mieliśmy u państwa Wołangiewiczów, w kościele a najkrócej w szkole. Religia i metody nauki się zmieniały jak zmieniał się kościół – z łacińskiego na polski narodowy. Nareszcie rozumieliśmy o co chodzi we mszy. Ministrantura też była po polsku. Mimo to pozostało mi dużo miłych wspomnień z tamtego okresu.

Od wielu lat przyjeżdżali na kolonie do Pomorska dzieci z Żarowa koło Świdnicy dolnośląskiej. Byli dziećmi pracowników zakładów materiałów ogniotrwałych i chemicznych. Pewnie z inicjatywy pana Zdzisława Kozubala padła propozycja budowy basenu kąpielowego o wymiarach 22×12,5 m. Głębokość zaś opiewała na 1,2 metra do 2,90 metra. Było mu daleko do wymiarów olimpijskich. Zgromadzono cement, żwir, dodatki chemiczne do betonu, paręnaście kubików desek i dużą przemysłową betoniarkę, a ludzi z połowy wsi zagoniono do roboty. Wykopano dziurę w ziemi, a ekipa pod dowództwem pana Wiktora Błażejaka w szybkim tempie zrobiła z desek szalunek, w który wbudowano na gotowo drabinki. Pozostało wyprodukować kilkadziesiąt metrów sześciennych betonu, wylać, zawibrować i po kilku dniach basen pływacki gotowy. Wiadomo, że musiał około miesiąca sezonować, a potem nastąpiło uroczyste zalanie wody. Cholernie zimnej, bo prosto z wodociągu. Po kilku dniach dobrze się pływało. Praca nasza nie poszła na marne. Dzieci z tegorocznej kolonii 1966/67 mogły się kąpać w basenie… my dzieci ze wsi też. Co to była za frajda. Nie musieliśmy już chodzić na zafenolowaną i brudną Odrę, nikt nie miał prawa się utopić, bo woda była krystalicznie czysta, choć jak wspominałem nieco zimna. Bywało, że jednorazowo w basenie przebywało ok. 50 kąpiących się. Zimą dzieciaki w napełnionym do ok. 40 cm basenie grali w hokeja na lodzie i jeździli na łyżwach. Wtedy nawet zimy prezentowały się korzystniej niż dzisiaj. Basenu niestety już nie ma. Na jego miejsce pobudowano „Orlika” z trzema pięknymi boiskami wielofunkcyjnymi. Burza w 2015 roku uszkodziła płoty i kawałek powierzchni do gry. Konieczny jest remont. Orlik służy Gimnazjum, chociaż ja osobiście nie widuję na nim tłumów dzieci z Pomorska. System nie działa jak trzeba – mimo, że na budowę wydano ponad milion złotych. Cywilizujemy się powoli, ale koszty procesu nie są małe. Basen budowaliśmy za grosze społecznie własnymi siłami Orlik za społeczne miliony… Niestety. No i jeszcze etaty. Dzisiaj nic się nie da zrobić bez etatów. Nic za darmo – piekielny kapitalizm.

Zwyczajowym miejscem kąpieli w Odrze była „zatoka łódek”. Dopóki nie było basenu spędzaliśmy tam całe letnie dni. Uczyliśmy się pływać i robiliśmy pływackie zawody. Zatoka miała od 3,5 do 4,5 m głębokości. Była cholernie zamulona. Mnie nauczył pływać Jurek Krzyziński. Podczas kolejnej kąpieli pochwycił mnie za ręce i nogi i wrzucił mnie na głęboką wodę. Nie mając wyboru musiałem płynąć do brzegu… i popłynąłem pierwszy raz w życiu. Nieco później miałem osobistą przygodę z Nieńką Greczychową. Zaczęła tonąć i strasznie głośno krzyczała „na ratunek”. Jako, że byłem najbliżej wskoczyła na moje plecy i wbiła mnie w muliste dno zatoki. Przebywałem pod wodą ok. 30 sekund, a wydawało mi się, że całe wieki, ale będę to pamiętał do końca swego życia. Film z mojego dziecięcego życia przeleciał mi przed oczami w kilkanaście sekund. Widziałem przedszkole, szkołę, swoich kolegów, naukę, zajęcia w domu, matkę. Dopóki nie wyrwałem nóg z bagna film biegł dalej. Do brzegu przypłynąłem kraulem w 15 sekund. Gdybym mierzył czas był to rekord olimpijski. Byłem zupełnie wykończony. Wspomniana Nieńka nie rzekła nawet przyzwoitego słowa dziękuję za to, co jej zrobiłem. Ja miałem podrapane plecy przez kilkanaście dni i wspominałem tą podwodną przygodę. Budowa basenu w świetle tego przypadku była jak najbardziej uzasadniona. Jak pamiętam w Odrze utopił się Jasiek Jarosz – mój kuzyn, a także podczas wakacji przystojny chłopak z Gliwic, który przyjechał do Żubików. Czyjeś zwłoki wyłowili pomiarze, chociaż te były już w stanie rozkładu. W pewnym dniu życie towarzyskie przeniosło się na plac wokół basenu i tak już pozostało. Po latach wrócono do starego układu, ale Sanepid wymagał oczyszczalni wody. Kazimierz Kuczyński ówczesny dyrektor szkoły z tą inwestycją nie dał sobie rady. Od tego czasu w basenie pływały tylko kijanki. O inwestycji mogliśmy tylko pomarzyć a ja w tym czasie wyjechałem do Zielonej Góry po wiedzę. Poczucie humoru nie opuszczało w większości reemigrantów, robili sobie nawzajem kawały, a życie towarzyskie toczyło się miedzy innymi w barze. Większość chłopo-robotników pracowało w Zielonej Górze w Zastalu, Falubazie, Polskiej Wełnie i firmach budowlanych. Dojeżdżali na stację kolejową w Pomorsku, tam zostawiali swoje rowery i pociągiem jechali z przesiadką w Czerwieńsku do Zielonej Góry. Na stacji w Czerwieńsku przy oczekiwaniu na pociąg z Rzepina obowiązkowo pili piwo o 6 rano w dworcowej restauracji. Po zliczeniu chłopo-robotników było ich początkowo ok. 120 z Brodów Pomorska i Laskowa. Pozostali pracowali na miejscu w rolnictwie. Robili sobie kawały. Grzechnik miał pięknego konia z UNRY, a Wołangiewicz bystrego rasy wielkopolskiej. Pewnego dnia wstaje do porannego obrządku rzeczony Wołangiewicz i stwierdza, iż nie ma w stajni jego konia a jest inny z numerami UNRY wybitymi na zadzie. Do dzisiaj nie wiedzą mieszkańcy Pomorska, kto i kiedy wspomniane konie im zamienił. Wiadomo jedynie, że zamieniający byli po paru wódkach i mieli poczucie niespotykanego humoru. W barze „u Lonka” powstało wiele innych pomysłów i kawałów szczególnie w dni wypłaty w zielonogórskich zakładach.

Wielu było producentami ogórków, kapusty marchwi i innych warzyw. U Bronka Mordosewicza było nie raz 200 ton tych produktów. Kolejki wozów konnych z Brodów, Brzezia i Pomorska stały niejednokrotnie do wieczora, aby sprzedać korzystnie swój towar. Bronek Mordosewicz w pewnym momencie zaczął szatkować i kisić kapustę i ogórki – sprzedawał towar za 2-3 krotnie wyższą cenę. Nie było tajemnicą, iż smakowite kiszonki sprzedawał północnej grupie wojsk radzieckich. Nadmiar świeżego towaru wywoził do Warszawy koleją. Niejednokrotnie jako dzieci jeździliśmy starym „Zaksem” (taka niemiecka ciężarówka) na stację kolejową i tam wrzucaliśmy kapustę na podstawione wagony. Mieliśmy dużą frajdę z jazdy samochodem, ale także 2 aluminiowe „rybaki” za dniówkę. Była to praca sezonowa od lipca do końca września. Rolnicy wówczas siali od 0,2 do 0,5 ha danej kultury. Z tego co wiem, Mordosewiczowie żyli przez wiele lat korzystając z kapitału handlowego w warszawskim Tarchominie i o ile mi wiadomo pani Zofia żyje do dziś, choć jest już wiekową kobietą.

Jan Franciszek Jarosz

cze 202016
 
Stanisław Laudański

Stanisław Laudański

Przyjechaliśmy pociągiem na stację do Krosna Odrzańskiego, gdzie następnie furmanką z częścią naszych rzeczy dotarliśmy do tzw. PUR-u. Niektóre rzeczy musieliśmy zostawić na stacji, bo nie było jak ich zabrać, np. piękne sanie, które przywieźliśmy ze wschodu. Przywiozłem z Wilejki także pszczoły. Jak płonęła nasza obora w Wilejce to ule z pszczołami stały za oborą. Obora spłonęła całkowicie. Została tylko kupka popiołu a mi na następny dzień udało się złapać 3 roje pszczół, które przywiozłem do Brodów. I to w zimie udało się je przewieźć, co jest wbrew wszelkim reguło, pszczelarstwa. Ale taka była sytuacja. Byłem w brodach pierwszym, który po wojnie zajął się pszczelarstwem.
Następnie z PUR-u traktorem z przyczepą z pełnymi gumami, zawieźli nas do Brodów. Jak przyjechaliśmy do Brodów to było jeszcze kilka niemieckich rodzin. Nasza rodzina zajęła dom, w którym mieszkała też stara Niemka. Zmarła w 1946 roku i nie zdążyli jej wysiedlić.
Niemcy mieszkali jeszcze w domu, który później zajął Kieć i w domach za starą remizą. Pamiętam, że jeszcze w lecie 1946 roku Niemcy byli, bo dwóch niemieckich chłopaków chodziło z nami nad Odrę. Chyba wyjechali jesienią 1946 roku.

Kiedy przyjechaliśmy w styczniu 1946 roku to w Brodach już tworzyła się namiastka normalności. Była poczta, piekarnia, posterunek milicji i komendantura Wojska Polskiego. Organizowano zabawy taneczne.
W tym czasie Brody były w okolicy prężną wioską. Na początku to nawet dzieci z Pomorska i niektóre z Nietkowic chodziły do szkoły właśnie w Brodach. Na pewno rodzeństwo Mokrzeckich z Nietkowic a z Pomorska pamiętam Bajurnego, który chodził do nas do szkoły.
Nietkowice były odcięte od świata, bo most kolejowy był zerwany. W Pomorsku natomiast nie mieszkało jeszcze za dużo ludzi. Dopiero jak w Nietkowicach naprawili most to one właśnie przejęły główną rolę wśród okolicznych wiosek. Brody wtedy zaczęły upadać. Gminę i parafię przenieśli do Nietkowic.

Jako pierwszego sołtysa w Brodach pamiętam Ciborka.
W styczniu 1946 roku pamiętam, że w brodach byli już na pewno Waszkiewicz, Ciborek, Trojanowscy, Pikuła, Kamole, Łotyszonek, Łukowski, Bytniewski, Jankowscy i Zadrapy.
Z Wilejki przywieźliśy konia, krowę, byka i drobny inwentarz przez co byliśmy uważani za bogatych. Jednak tak nie było, bo nasze zapasy jedzenia właśnie się skończyły i musieliśmy iść na pole, gdzie podczas wykopków jesienią nie za dobrze wybrano ziemniaki. Nakopaliśmy zmarzniętych ziemniaków i matka piekła nam na piecu z nich placki zgniełuszki. Przypominały taką pieczoną galaretę. Wtedy do naszego domu wszedł sołtys Ciborek i zobaczył co musimy jeść. Po chwili przyniósł nam worek zboża. Człowiek był głodny to takie placki jadł.

Pierwsze lata powojenne upłynęły w Brodach w dobrej atmosferze. Ludzie cieszyli się, że przetrwali 6 lat wojny. Jednak zmorą minionej wojny były praktycznie wszędzie leżące niewypały. Kilkoro dzieci zginęło przez nie. My natomiast jako już starsza młodzież niewypałami głuszyliśmy ryby. Mój brat zajmował się tym „profesjonalnie”.

Jako młody chłopak będąc jeszcze w brodach chciałem zarobić jakieś pieniądze. Kupiłem malutki aparat fotograficzny a w pokoju na górze, gdzie teraz mieszka trojanowski zrobiłem ciemnię. Zacząłem robić ludziom zdjęcia po 2 zła za sztukę. Później jak się wyprowadziłem to młodszy brat ze Zdzichem Kociembą przejęli po mnie interes i ciemnię. Dlatego teraz nie mam zdjęć z młodości, bo mi nikt nie robił zdjęć tylko zawsze ja komuś.

Wracając jeszcze do pszczół to przy wyjeździe na Bródki po lewej stronie było zniszczone duże gospodarstwo. Jedynie w całości ocalał i stał tam pawilon pszczelarski. Niemcy mieli inne ule niż my. Nasze otwierane były z góry a oni mieli otwierane z tyłu i składały się z dwóch szuflad. Ramki mieli o 3 cm węższe. Pamiętam to ze względu na moją pasję pszczelarską. W tym pawilonie jak przyjechaliśmy to pszczół już nie było, ktoś je musiał wcześniej zabrać.
Oprócz mnie w Brodach pszczołami zajmowali się Radziuszko, Karpik i Winiarczyk. Ja byłem prekursorem pszczelarskim w Brodach. Zresztą do tej pory mam pszczoły. Już nie tak dużo jak kiedyś ale ciągle się nimi zajmuję.

Jesienią 1946 roku w brodach otworzono szkołę, w której skończyłem 4 klasy w dwa lata. Chodziłem rano do szkoły jako uczeń a wieczorami na kursy wieczorowe dla starszej młodzieży jako kursant. Kierownikiem szkoły a zarazem nauczycielem był Wacek Pluto a drugim nauczycielem Liszyk. W 1948 roku skończyłem w Sulechowie 7 klasę i poszedłem następnie do szkoły w Zielonej Górze. Do liceum a konkretnie nazywało się to gimnazjum przemysłowe. Przed maturą zachorowałem i to dosyć poważnie, a dowiedziałem się o tym na komisji wojskowej. Stwierdzili u mnie suchoty. Nie powiedzieli gdzie się z tym zgłosić, jak to się leczy a tamtym czasie suchoty były uważane za ciężką i praktycznie śmiertelną chorobę. Napisali tylko, że nie jestem zdolny do służby wojskowej, chociaż w ogóle nie czułem się chory. Prowadziłem normalny tryb życia a nawet pływałem.
Poszedłem do innego lekarza. Osłuchał mnie i stwierdził, że jestem zdrowy.
Za namową mamy poszedłem do poradni przeciwgruźliczej. Kolega pracował tam w rejestracji i mi załatwił skierowanie. Lekarz zrobił prześwietlenie płuc. Wyszła odma wielkości 5-groszówki. Dostałem się do szpitala. Ze szpitala wyszedłem już jako chory. Przez kilka lat musiałem co tydzień chodzić do szpitala. Wbijali mi szpilkę i wpompowywali około litra powietrza. Potem już mój stan zdrowia się poprawił i wyzdrowiałem. Przez chorobę ominęło mnie wojsko.

Na początku lat 50-tych poznałem moją późniejszą żonę, która pracowała w Brodach w przedszkolu. Żona przyjechała do Brodów z Rąpic za Kłopotem w 1951 albo w 1952 roku. Panieńskie nazwisko żony to Kossakowska. W 1953 roku wzięliśmy ślub w Nietkowicach, bo tam była parafia. Wesele było natomiast u żony w Rąpicach. My orkiestra i goście jechaliśmy z kościoła w Nietkowicach pociągiem o 23:00 do Rzepina, później przesiadka i o 4:20 nad ranem dalej do Cybinki pociągiem. W Cybince byliśmy o 6 rano. Z Cybinki już jechaliśmy furmankami. W Rzepinie na dworcu orkiestra zaczęła grać a goście tańczyć. Podróżni nie wiedzieli co się dzieje. Trzeba jednak pamiętać, że to była strefa przygraniczna i trzeba było posiadać przepustki. Nam się jakoś w nocy udało przejechać bez przepustek.

Całe moje życie zawodowe pracowałem w biurze projektów. Dokładnie to w dwóch biurach. Najpierw w wojewódzkim biurze projektów a potem w miejskim biurze projektów.
Teraz na starość to zdrowie znowu mi się posypało. W sumie przeszedłem 14 operacji, jednak dalej optymistycznie patrze w przyszłość.

Mama zmarła w 1988 roku a ojciec w 1970 roku. Z naszego rodzeństwa zmarł najmłodszy brat, który zawsze był najzdrowszy z nas wszystkich. Najmłodsza i najstarsza siostra mieszkają w brodach. Środkowa Leokadia wyprowadziła się do Pobiedzisk. A ja mieszkam w Zielonej Górze.
Razem z żoną przeżyliśmy już ponad 60 lat wspólnego małżeństwa i jak będzie zdrowie to doczekamy kolejnych rocznic. Urodziły nam się trzy córki.

Dużo czytam, rozwiązuję krzyżówki i poświęcam się mojej pasji – pszczołom.

Adam

cze 132016
 
 Od lewej brat Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, bratowa Barbara - żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia - żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

Od lewej Stanisław Laudański, Stanisława Mackiewicz, Barbara – żona Stanisława, szwagier Stanisław Pikuła, siostra Leokadia Łotyszonek, siostra Maria Pikuła, Bratowa Zofia – żona Jana, i (nieżyjący już) brat Jan Laudański

W 1940 roku za panowania Rosjan chodziłem z siostrą Stanisławą do rosyjskiej szkoły. Zaczęliśmy chodzić do trzeciej klasy ale nauczyciel zrobił nam dyktando. Umiałem alfabet rosyjski, bo nauczyła nas tego mama, która sama do szkoły nigdy nie chodziła. Jednak to dyktando było w języku białoruskim i mój zeszyt był cały czerwony od błędów. Przez to cofnęli mnie do drugiej klasy. Siostra miała mniej błędów i ona została w trzeciej klasie.

W 1941 roku weszli Niemcy. Ojciec początkowo nawet się cieszył, że nie będziemy pod panowaniem Rosjan. Wróciliśmy na naszą gajówkę.
Pamiętam jak kiedyś przyjechali do nas na gajówkę ciężarówką Niemcy i zabrali nam maciorę, która karmiła prosiaki. Pomylili się, bo mieli zabrać wieprzka a nie maciorę. Udało nam się jednak wykarmić butelką małe prosiaki.

Zmorą gajówki były wilki i partyzanci. Z partyzantami nie było łatwo. Trzeba było im pomagać, bo mogli nas za odmówienie pomocy zabić. Głównie to kazali chleb upiec jak mąkę przynieśli, sól przynosić, w bani napalić, żeby mogli się wykąpać a nowym oddziałom wskazać drogę w lesie. Nas nawiedzali rosyjscy partyzanci. Z kolei bliżej Wilna byli polscy partyzanci.
Później Niemcy posadzili ojca do więzienia za pomoc partyzantom. Ojca aresztowali w zimie, bo pamiętam, że był śnieg. Spędził w więzieniu 4 miesiące i 17 dni. Jak go aresztowali to my z gajówki przeprowadziliśmy się do Wilejki. W Wilejce wynajmowaliśmy kawałek pola i praktycznie przez całą okupację, czy to radziecką, czy niemiecką utrzymywaliśmy się z pracy na gospodarstwie, bądź drobnych pracach dorywczych. Siostry pracowały dla Niemców. Najstarsza w mleczarni, średnia sprawdzała jajka a najmłodsza w kuchni szpitalnej.
Nasza wyprowadzka do miasta była wielkim problemem dla partyzantów, ponieważ nie mieli już pomocy na gajówce. Na szczęście nie zemścili się na nas.
Pamiętam tylko jedną egzekucję wykonaną przez Niemców w Wilejce. Raz ktoś podłożył pod drewniany budynek gimnazjum w Wilejce bombę, która znacznie zniszczyła budynek. Nie wiem, czy to byli winni, czy tylko przypadkowo ukarani ale powiesili za to na słupie elektrycznym dwóch studentów.

Podczas hitlerowskiej okupacji nie chodziłem do szkoły, bo właściciele, u których mieszkaliśmy w Wilejce, mieli krowę, do tego nasze krowy i ktoś je musiał paść. Padło na mnie. Młodszy brat chodził do niemieckiej szkoły.

W lecie 1944 roku zaczęli uciekać Niemcy. Dostaliśmy od jakiegoś kolegi ojca cynk, że będą wywozić niektórych Polaków i dlatego uciekliśmy do znajomego gajowego na jego leśniczówkę. Nie był to dobry pomysł, bo spaliło się całe mieszkanie w Wilecje a partyzanci spalili naszą poprzednią gajówkę. Została tylko obora, chlewik i poddasze. W Wilejce spaliło się wszystko, a w ziemi mieliśmy zakopane skrzynie ze zbożem, które ktoś wykradł.

Wróciliśmy na starą gajówkę i przystosowaliśmy oborę do zamieszkania. Zrobiliśmy z niej jeden pokój, gdzie się spało, jadło i gotowało. Siostry zaczęły pracować u Rosjan a ja ze względu, że byłem jeszcze za młody to zrobiłem dach i podłogę w tej oborze.
Gdy Rosjanie drugi raz nas „wyzwolili” to byli już przyjaźnie nastawieni. Dawali nam nawet swoje gazety do czytania.

Walka o Wilejkę była zażarta ale front szybko się przesunął i Niemcy się wycofali. Późną jesienią 1945 roku dowiedzieliśmy się, że wkrótce Wilejka będzie włączona do Związku Radzieckiego a my mamy możliwość albo wyjechać, albo przyjąć radzieckie obywatelstwo. W międzyczasie siostrzeniec mamy Wacek Jagiełło dał znać, że on będzie się osiedlał w brodach i możemy do niego przyjechać. Moja mama i mama Wacka to były siostry. Osiedlił się w Brodach jako osadnik wojskowy.
Mama zaczęła załatwiać papiery do wyjazdu i czekaliśmy na transport.
W lecie 1945 roki wojsko radzieckie w Wilejce kosiło łąki i prasowało siano taką specjalną prasą na duże bele tak jak się robi to teraz. Dostaliśmy kilka takich bel na podróż i pierwsze dni w Brodach.

Tuż przed samymi Świętami Bożego Narodzenia pojechaliśmy na stację do Wilejki, gdzie 3 dni musieliśmy czekać na pociąg, więc Święta przesiedzieliśmy na stacji. W końcu załadowano nas do jednego wagonu. Naszą rodzinę Laudanskich, Jagiełlo i Mackiewicz (późniejszy mąż mojej najmłodszej siostry Stanisławy). Docelowo nasz pociąg miał jechać tylko w olsztyńskie i tam też rozładowano wszystkie wagony oprócz naszego. Nasz wagon doczepili do pociągu osobowego i tak dojechaliśmy do Krosna Odrzańskiego, chociaż mogliśmy jechać pociągiem bezpośrednio do Pomorska skąd jest bliżej do Brodów, ale taki adres posłał nam Wacek Jagiełło.
Wyjeżdżaliśmy pociągiem pod koniec 1945 roku a do Brodów dotarliśmy jak dobrze pamiętam 9 stycznia 1946 roku.

Adam

cze 052016
 
Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

Herb Wilejki (źródło zdjęcia wikipedia.pl)

W sierpniu 2014 roku udało się porozmawiać z Panią Stanisławą Mackiewicz (wspomnienia zamieszczone na stronie w kwietniu 2015 roku). Pani Stanisława wspomniała, że w Zielonej Górze mieszka jej młodszy brat Stanisław Laudański. Pomysł rozmowy z Panem Laudańskim chodził nam po głowie przez ponad rok i w końcu się udało.
Znowu dzięki pomocy Piotrka Olejnika udało się załatwić adres i zaanonsować swoją wizytę u Pana Stanisława. W upalne popołudnie 17 września 2015 roku, w zielonogórskiej dzielnicy domków jednorodzinnych drzwi otwiera nam starszy, smukły Pan. Cechą charakterystyczną rodzeństwa Laudańskich jest uśmiech na twarzy. Jeżeli uśmiech jest sposobem na długowieczność to w rodzinie Laudańskich się on sprawdza. Czworo rodzeństwa i wszyscy są już grubo po 80-tce. Siadamy do stołu, zaczynamy rozmawiać – przenosimy się na Wileńszczyznę.

Urodziłem się w lutym 1931 roku na gajówce o nazwie Pająk między miejscowościami Mołodeczno a Wilejka w dawnym powiecie wilejskim, w województwie wileńskim należącym przed wojną do Polski. Teraz te tereny znajdują się w granicach dzisiejszego terytorium Białorusi. Moi rodzice Natalia (1899 i Albin 1896 mieli jeszcze trzy córki: Marię (1926), Leokadię (1927) i Stanisławę (1929) oraz syna Jana (1936).
Moje miejsce urodzenia i dzieciństwa to był rejon, gdzie po wojnie Polsko-bolszewickiej osiedlali się osadnicy wojskowi. Dostawali kawałek ziemi i jakiś budulec na dom. Takim osadnikiem był mój ojciec. Niestety później w 1940 roku tych ludzi z rodzinami wywozili na Sybir a ich domy, najczęściej drewniane rozbierali do gołej ziemi. Wywieźli takie rodziny jak Stachura, Hura, Golec czy Joniec. Powodem wywózki było to, że w czasie wojny Polsko-bolszewickiej walczyli przeciwko Rosji.

Ojciec był gajowym w prywatnym lesie u Pana Horodyńskiego, w majątku leśnym Wiazyń. Dokładnie jaki był areał tego lasu nie wiem ale było na nim około 6-7 gajówek. Jeździł autem co na tamte czasy było nie lada luksusem. Raz była okazja, żeby się przejechać jego samochodem ale jako małe dziecko wystraszyłem się i nie pojechałem.
Ojciec dostawał od Pana wypłatę ale nie było tego za dużo. Do tego otrzymywał deputat w życie lub mące. Zawsze też przy gajówce był kawałek ziemi to można było trzymać świnię, krowy i uprawiać zboże. Ojciec także miał pszczoły i po nim odziedziczyłem pasję do tych pożytecznych owadów. Oceniając, nam źle się nie żyło, chociaż inni ludzie w okolicy żyli w biedzie albo nawet w nędzy. Jak to się mówi przednówek był.
Tereny Wileńszczyzny były przez 123 lata pod najbiedniejszym zaborem rosyjskim. Zaborca przez cały czas tylko brał a nic nie inwestował. Do tego nie było żadnego przemysłu i fabryk więc ludziom żyło się bardzo ciężko.

Przed wojną skończyłem dwie klasy polskiej szkoły i miałem iść do trzeciej, gdy wybuchła wojna. Chodzenie do szkoły dla nas to była trudna sprawa, bo z gajówki mieliśmy do szkoły 30 km. Mieszkałem z siostrą Stanisławą na stancji w wiosce oddalonej od Młodeczna około kilometra. Z gajówki do Mołodeczna było 30 km suchą drogą, którą można było przejechać. Droga tzw. po błocie, czyli taka, którą można tylko pieszo przejść była krótsza. Komunię przyjąłem także z najmłodszą siostrą w Mołodecznie jeszcze przed wojną. To nie była taka uroczystość jak teraz. Nie było nawet rodziców na tej uroczystości.

Dla nas wojna wybuchła 17 września 1939 roku. Wybuch wojny pamiętam tak. Byliśmy na gajówce w lesie. Ojciec został powołany do wojska, lecz nie zdążył się nigdzie zgłosić, bo Polskę zaatakował Związek Radziecki.
W tym dniu na niebie pojawiły się nisko lecące rosyjskie samoloty. Były pomalowane na zielono z czerwonymi gwiazdami. Zrzuciły w środek lasu bomby. Czemu do lasu zrzucali bomby nie wiem. Prawdopodobnie nie mogli wylądować z tymi bombami i musieli je gdzieś zrzucić. Poszliśmy później zobaczyć to miejsce, gdzie wybuchły bomby. Leje miały kilkanaście metrów średnicy a jakie głębokie to nie wiem, bo była w nich woda. Tyle widzieliśmy wojny w 1939 roku.
Po paru dniach przyjechało na gajówkę 40 żołnierzy i 4 oficerów rosyjskich. Robili rewizję i szukali broni. Ojciec przed wojną posiadał legalnie Nagana ale jak wybuchła wojna to musiał go zdać i miał na to wszystko papiery. Jednak Ruscy nie wierzyli i przyjechali zrobić rewizję. Byli wrogo nastawieni. Powiedzieli nam wtedy Polski już nie będzie a z Polaków skórę zedrzemy i łapcie podszyjemy (łapcie – to buty na kształt sandałów plecione z łyka).

Później zaczęły się wywózki na Syberię. Gajowych z rodzinami też wywozili. Na nasze szczęście jak wybuchła wojna to ojciec dostał wypowiedzenie z gajówki i nie mieliśmy gdzie mieszkać. Wyjechaliśmy na wieś o nazwie Kuty obok Mołodeczna, do kuzyna ojca. Kuzyn ulokował na na gospodarstwie swojej matki, która była już w podeszłym wieku i mieszkała sama. Przez to, że się przenieśliśmy na wieś to Rosjanie nie znali naszego adresu i nie mogli na wywieźć. Jednak później, gdy już ustalili, gdzie jesteśmy to spóźnili się dosłownie o dzień, bo zaatakowali ich Niemcy. Tak uniknęliśmy wywózki na Sybir. Niektórym rodzinom tak się udało. Jednego brata mamy Rosjanie wywieźli na Sybir a drugi został dosłownie na dworcu i nie zdążyli go załadować do wagonu, bo przyszli Niemcy.
Można było przewidzieć kto będzie wywożony, bo przed samą wywózką Ruscy zabierali ziemię. To była oznaka, że niedługo pojedzie się na Sybir.

Na gospodarstwie w Kutach też nie było dobrze, bo było to niby gospodarstwo 40-hektarowe a w rzeczywistości było to tylko 3 hektary ziemi ornej. Reszta to był co dopiero wycięty las – nigdy jeszcze nie uprawiany jako pole. Gdy trzeba było zapłacić podatek to policzyli nas jak za 40 hektarów a zyski były żadne, bo tylko z tych 3 hektarów.

Adam

maj 222016
 
Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Tomasz Siegień na podwórku podczas prac

Oprócz Żydów Niemcy szczególnie znęcali się nad radzieckimi jeńcami. Pamiętam taką oto sytuację. Pewnego dnia Niemcy gonili przez Lachowicze rosyjskich jeńców na zachód a ja rano miałam jeszcze przed szkołą popaść krowę. Idę z krową, chwile zagadałam się z sąsiadką i patrzę jadą ciężarowe samochody. Ci jeńcy koczowali pod gołym niebem na polu po polskich rolnikach, których Rosjanie wywieźli w 1940 roku na Sybir. Pole było puste a tych jeńców przywieźli z 2 tysiące. Ledwo szli. Niemcy ich w ogóle nie karmili. Ustawili ich w szeregu. Wokół byli rozstawieni niemieccy żołnierze i kazali im biec do ciężarówek. Ledwo biegli w swoich drewniakach a zimno było, bo już jesień wtedy była. Jeden drugiego ciągnął. Tacy byli słabi. Sama skóra i kości, chociaż były to młode chłopaki. Wejście na ciężarówkę też nie było łatwe, ponieważ paka była wysoka a oni sił nie mieli. Wątpię, żeby któryś z nich przeżył wojnę. Niemcy w ogóle o nich nie dbali i prawdopodobnie umarli wszyscy z głodu. Załadowali wszystkich oprócz 7 jeńców. Mieli może 18-20 lat. Jeden z nich miał ładną ciemną karnację. Wtedy jeden z Niemców zobaczył mnie jak szłam z krową i mnie zawołał do siebie. Powiedział, że on zastrzeli tych 7 jeńców, a ja mam ich zakopać.
Zaczęłam go błagać, żeby ich zostawił, bo gdzieś na pewno czekają na nich matki. Niemiec jednak wyciągnął pistolet i każdemu strzelił w czoło. Ciała jeszcze przez chwilę wiły się w konwulsjach. Niemcy zostawili mnie i kazali mi ich pochować. Ja się wystraszyłam i uciekłam z krową do domu. Opowiedziałam wszystko mamie i nie chciałam iść ich zakopywać. Wieczorem jednak poszłam ale ktoś już ciała pochował.
W 1944 roku wojska Hitlera były w odwrocie. Latem Sowieci wyparli z naszych terenów Niemców. Pamiętam te dni bardzo dokładnie a kilka sytuacji szczególnie mi utkwiło w pamięci.
Któregoś dnia Niemcy uciekali całymi oddziałami. Okopali się za miastem i czekali na Sowietów. A na samym końcu jechał Niemiec na motorze. Zajechał do nas na podwórko, napił się wody ze studni i pojechał. To był ostatni niemiecki żołnierz, którego widzieliśmy. A za nim wszedł praktycznie natychmiast front Armii Czerwonej. Pierwsi rosyjscy żołnierze szli na bosaka. Zapytałam się jednego młodego żołnierza gdzie wasze buty? a on odpowiedział pierwszy front nie ma butów, nie ma jedzenia, nie ma nic. I faktycznie tak było.
Niemcom udało się na trzy dni zatrzymać rozpędzoną Armię Czerwoną. Rosjanie musieli się zatrzymać i stoczyć walkę o Lachowicze. Moi rodzice przeczuwali, że miasteczko może stać się terenem walk frontowych, dlatego też wynieśliśmy i schowaliśmy z naszego domu co cenniejsze rzeczy a sami ukryliśmy się w lesie. Obok nas stacjonował rosyjski dowódca, który dowodził bitwą. Mój ojciec nie mogąc patrzeć na bezsensowne decyzje tego dowódcy poszedł do niego i powiedział co z Ciebie z dowódca, że posyłasz w dzień swoich żołnierzy na pewną śmierć, poczekaj do wieczora, to po ciemku lepiej będzie im atakować a dowódca odpowiedział u nas mięsa jest za tyle. Przez 3 dni wozami dowozili młodych żołnierzy pod karabiny Niemców. My w tym czasie czekaliśmy na rozstrzygnięcie bitwy w lesie. Jedynie ojciec z kilkoma innymi mężczyznami chodził pilnować domu, żeby się nie spalił, lecz do domu nie wchodził. Czasami jednak musiałam iść po jedzenie do miasta a nad głowami latały pociski. Pewnego razu jakiś żołnierz woła kładi. Ale ja już poznałam pociski. Jak leciał nad głową i wył to nie rozerwał się nade mną tylko leciał dalej i tam wybuchał. Można zażartować i powiedzieć, że takie były moje doświadczenia na froncie.
Po tych 3 dniach front się przesunął i wróciliśmy do domu. Wchodzę do mieszkania, a tam leży rosyjski żołnierz z bronią. Kopnęłam go to się obudził i nie wiedział gdzie jest i co tu robi. Taki był zmęczony i głodny. Miał może z 18 lat. Daliśmy mu jeść i poszedł szukać swojego oddziału. Na odchodne powiedziałam mu front już odszedł daleko i za dezercję mogą Cię rozstrzelać.

Późniejsze oddziały Armii Czerwonej nie prezentowały się lepiej. Żołnierze często przychodzili do nas i mówili, że od tygodnia nic nie jedli. Ojciec na to przynosił z piwnicy mleka, chleba oraz mięsa i ich dokarmialiśmy.
Po przejściu frontu Rosjanie rozpoczęli swoje rządy na odbitych terenach. Mnie zatrudniono a w zasadzie przymuszono abym była tłumaczem między sowiecką władzą a Polakami. Po krótkim czasie jednak zaczęłam pracę na poczcie.
Ojca natomiast zabrali aby pędził niemieckie krowy do Rosji. To były mleczne krowy i nikt ich przez ten czas nie doił. Wiele krów przez to padło. Gonił je aż pod Mińsk. Tam puścili je na pastwisko a okoliczne kobiety przyszły je wydoić.
Z kolei mojego brata od razu Rosjanie zabrali do wojska. Brat był 1926 rocznik. Miał 18 lat wtedy. Od razu trafił na front, gdzie był tłumaczem. Potem wywieźli go aż za Moskwę. Tam wraz z innymi Polakami został przeszkolony i przed samym wyjazdem na front kazano im przysięgać jak rosyjskim żołnierzom. Sprzeciwili się temu, bo czuli się Polakami i przez to zaczęto ich dręczyć. Dawali tylko po szklance owsa do jedzenia dziennie. Brat wymieniał rzeczy osobiste za jedzenie ale np. za zegarek dostał tylko lepioszkę. Tak samo za koszulę. Wtedy doradził im pewien polski lekarz, żeby przyjęli przysięgę, bo tworzy się polskie wojsko i zaraz ich przejmie polskie dowództwo. Brat przyjął przysięgę i to go uratowało, ponieważ było paru chłopaków, którzy nie chcieli przyjąć i ich Ruscy rozstrzelali. Brat widząc jak rozstrzelali jego kolegów, którzy nie chcieli przyjąć przysięgi załamał się nerwowo, upadł na ziemie, krzyczał, jęczał i trafił na kilka dni do szpitala. Później ubrali ich w ruskie mundury oraz czapki i pociągiem zawieźli do Białegostoku. Nie wiedzieli gdzie jadą. W Białymstoku ich odżywili, bo po tej głodówce to były tylko skóra i kości. Byli tam 3 miesiące. Zrzucili rosyjskie mundury i dostali polskie. To było Wojsko Polskie ale dowódcami byli Rosjanie. Wyruszyli na front.
Brat opowiadał jak jego oddział przygotowywał się do natarcia na Nysę. Jego dowódca – Rusek – powiedział mu Ty jesteś młody to idź do szkoły oficerskiej na szkolenie, bo my tu i tak wszyscy w tym natarciu zginiemy. I tak też się stało. Zginął cały oddział z dowódcą. Brat długo potem powtarzał dzięki Bogu za takiego komandira.
W szkole oficerskiej był krótko na szkoleniu i znowu go wysłali na front, gdzie doszedł do Berlina.
Po wojnie został w wojsku. Dalej się uczył w różnych szkołach wojskowych i tak został zawodowym żołnierzem. Do Brodów przyjeżdżał tylko na przepustki i w odwiedziny do rodziny.
Został pułkownikiem chociaż miał wtedy duże szanse zostać generałem ale musiałby wyjechać na dłuższe szkolenie do Moskwy. Nie chciał tam jechać, ponieważ miał dosyć Rosjan i powiedział mi stopień pułkownika starczy.

Gdy skończyła się wojna to jak już wspomniałam pracowałam u Rosjan na poczcie. Na poczcie było około 40 pracowników a ja byłam najmłodsza i zawsze rano musiałam naszemu sekretarzowi partii przynosić świeżą gazetę. Naczelnik poczty był zadowolony z mojej prac,y bo co mi powiedział to to wykonywałam.
Natomiast moja rodzina chciała wyjechać po wojnie na tereny Polski a nie zostać na Białorusi. Naczelnik poczty nie chciał mnie puścić. Powiedział niech rodzina jedzie a ja dam Ci tutaj mieszkanie i pieniądze. Nie chciałam zostać, bo co ja tu będę robić sama dziewczyna 15 lat. Naczelnik nie chciał mnie zwolnić a transport już się zaczął tworzyć do wyjazdu. W końcu jednak po interwencji mojej mamy dostałam pozwolenie.

Nie jest prawdą, że Rosjanie wyganiali Polaków z Kresów. Przyszli i powiedzieli, że kto chce niech wyjeżdża, bo tutaj nie będzie Polski. Kto zostanie będzie Rosjaninem.

Podróż na zachód to była ciężka dola. Z naszego miasta było 6 km do stacji kolejowej. Na stacji przydzielili nam wagony towarowe. Takie długie pulmany. Ludzie najmowali u sąsiadów wozy i zwozili na stację cały swój dobytek. Konie, krowy, świnie, owce i drób. Do tego zboże, kartofle, siano i słomę.
Nasz ojciec miał dwa konie, dwie krowy, owce i świnie. Część zboża zamieniliśmy na mąkę i wieźliśmy na zachód nawet swoją mąkę. Obsługa pociągu powstawiała do wagonów małe piecyki ale opał trzeba było sobie samemu załatwić. Dwa tygodnie jechaliśmy. Często zatrzymywaliśmy się na bocznicy i ludzie szli szukać wody, żeby było co pić i na czym gotować. Zaczęły już też działać PURy. W Kutnie taki PUR dał nam jedzenie. Czasami takie PURy dawały jakąś zupę, chleb albo śledzia. Cały czas nie wiedzieliśmy też dokładnie, gdzie jedziemy.
Po drodze ludzie mówili, żeby nie jechać na zachód, bo będziemy mieszkać w ziemiankach. Niemcy wrócą nas pobić i zostaniemy ich niewolnikami. Ludzi zaczęło dosięgać zwątpienie i myśleli o powrocie. Rodzice jednak nie chcieli wracać na Białoruś. Ojciec bał się, że jak zamkną granicę to już nigdy nie będzie można wyjechać do Polski. Brat już wcześniej zapowiedział, że na Białoruś nie wróci.
Pociąg dojechał na stację do Pomorska. Było to na wiosnę 1946 roku. Dokładnie kwiecień bo za tydzień była Wielkanoc. Parowóz odczepił wagony i tak nas zostawili w nocy samym sobie. Las szumiał dookoła. Żadnej chaty czy domu nie widać. Kobiety zaczęły płakać, żeby wracać do domów. Chłopy rano poszli szukać do Pomorska i Brodów miejsca, gdzie można by się było osiedlić. W w Pomorsku w pałacu mieszkała już rodzina Zieleniewskich i powiedzieli nam przewieźcie rzeczy do nas do pałacu, co będziecie siedzieć w wagonie. Jak dobrze pamiętam to było nas około 7 rodzin, które przyjechały z jednej miejscowości. Z nami przyjechały rodziny Trojanowskich, Lisowskich, Kuncewiczów, Mackiewiczów, Giedrojć, Szpak, Zieleniewscy.
Przez tydzień mieszkaliśmy w pałacu w Pomorsku i dopiero później poszliśmy szukać sobie domu. Pałac był pusty i rozszabrowany. Poszliśmy mieszkać do Brodów. Najpierw zajęliśmy sobie dom gdzie Kaczorowski mieszka. W międzyczasie przyjechał z wojska w odwiedziny brat i powiedział taki mały domek sobie zajęliście, większy sobie wybierzcie.
Wybraliśmy sobie większy dom, gdzie rodzice mieszkali do śmierci. Jednak odbyło się to nie bez problemów. Przed nami mieszkała tam jakaś kobieta z Centrali i ojcu powiedziała, żeby zapłacił jej za dom a ojciec na to a Ty kupiła ten dom? Za to powyrywała klosze i lampy. Ojciec jej powiedział bierz te klosze i się wynoś. Potem zarządzono, że nie można tak łatwo zamieniać sobie domów. Nam jako rodzinie osadnika wojskowego przysługiwał dom i 10-hektrowe gospodarstwo ale ojciec nie chciał aż tyle ziemi i wzięliśmy tylko 3 hektary.
Jeszcze gdzieniegdzie w domach mieszkali Niemcy. Na przykład mieszkała jeszcze Niemka z dwoma prawie dorosłymi synami, którzy nie bali się i potrafili wpław przepłynąć Odrę.
Była też jedna stara Niemka, miała z 75 lat, która pasła Polakom krowy. Kiedyś jak wypędzałam nasze krowy to chwilę z nią porozmawiałam. Strasznie płakała. Mówiła, że jej rodzina wyjechała a ją tu zostawili. Narzekała też, że Brody to nie za dobra wieś, bo jest za nisko położona i przez to jest tu dużo wilgoci. Dzieci umierają a starzy chorują. Może chciała nas przestraszyć, żeby się tu nie osiedlać. Do dzisiaj tego nie wiem.
Należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam też nas zarejestrowano.
Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było jeszcze polskie wojsko. Żołnierze często organizowali zabawy a my jako młode dziewczyny tańczyłyśmy z nimi. Śpiewali żołnierskie piosenki.
Na jesień 1946 roku dla starszej młodzieży były organizowane kursy wieczorowe. Prowadził je nauczyciel Wacek Pluto. Parę razy poszłam na taki kurs ale jak zobaczyłam czego tam uczą to stwierdziłam, że ja to już dawno to umiem i przestałam chodzić.

Ślub brałam w 1949 roku. Mąż z rodziną pochodził ze Śląska. Przyszedł z wojny i jako osadnik wojskowy zajął sobie ostatni dom przy Odrze, gdzie mieszka Zieliński. Po ślubie zajęliśmy dom na ulicy Narodowej nr 147. Żyliśmy z 3-hektarowego gospodarstwa. Mąż nadużywał alkoholu i przez to zmarł przedwcześnie w 1975 roku mając zaledwie 50 lat, a ja po 30 latach mieszkania w Brodach przeprowadziłam się i mieszkam do teraz w Sulechowie.
Miałam czworo dzieci. Leon rocznik 1950, który już nie żyje, Władysław rocznik 1951 – żyje i
mieszka w Darnawie za Skąpem, Czesław urodzony w 1954 roku – nie żyje i córka Janina urodzona w 1959 roku, która mieszka na stałe w Niemczech.
Moi dwaj synowie też już nie żyją. Młodszy mieszkał i jest pochowany w Sulechowie a starszy w Czerwieńsku. Synowa od młodszego też już nie żyje. Córka mieszka na stałe w Niemczech i tylko raz w roku mnie odwiedza.
Moi rodzice już dawno nie żyją. Mama zmarła w 1970 roku mając 83 lata w tata w 1980 mając 92 lata. Mój brat mieszka w Poznaniu ale już jest chory. Natomiast siostra mieszka w Darnawie za Skąpem, lecz też jest chora. Miała dwa zawały i dwa udary. Jak już się jest po 80-tce to każdy jest chory.

Mieszkam sama w Sulechowie. Na razie jestem nadal bardzo sprawna. Dużo czytam. Poświęcam się także mimo moich 85 lat pracy w Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych.

Adam

maj 142016
 
 Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Od lewej Jadwiga Orzeszko, Zofia Tatarynowicz, Tomasz Siegień z Leonem Orzeszko na kolanach i Jan Orzeszko

Okupację niemiecką nie wspominam źle. Mieliśmy swoje małe gospodarstwo, to mleko i mąkę mieliśmy swoją. Była norma nałożona przez Niemców, że mogliśmy miesięcznie tylko 50 kg mąki zmielić. Świń też nie wolno było bić. Do tego każdy w ogrodzie musiał mieć wykopany okop(schron), gdzie jedną stroną się wchodziło a drugą wychodziło. Niemcy przychodzili i sprawdzali czy ludzie mają wykopane okopy. Ojciec do okopu zaniósł nawet poduszki i kołdry. Nigdy jednak nikt z tego schronu nie skorzystał.
Mimo zakazu mój ojciec z bratem postanowili jednak zabić naszą świnię. Nie było to takie proste, bo po ulicach chodziła non stop żandarmeria i szybko by usłyszał zabijaną świnię. Dlatego pod wieczór mnie wysłali na ulicę, żebym stała na czatach. Żandarmów było z daleka słychać, bo mieli metalowymi gwoździami podkute buty. Natomiast ojciec z bratem poszli do chlewa zabić świniaka. Nie wiedzieli jednak jak to zrobić, żeby świnia nie piszczała. Nabrali trochę do worka mąki i naciągnęli świni na głowę tak, że zaczęła się dusić tą mąką a oni dźgali ją nożem. I tak ją zabili. Potem był problem jak tą świnię sparzyć. Gotowali w kuchni wodę i po trochę ją parzyli i kroili na kawałki. To było dla nas dziwne, bo my zawsze opalaliśmy świnie. A ja przez prawie całą noc stałam na czatach na ulicy.
Za drugim razem jak zabili świnię to wzięli ją na wóz i zawieźli do lasu, i tam opalili ją w lesie. Wtedy to była już po naszemu przyrządzona świnia. Opalona i oskrobana. Niestety wtedy wynikły inne problemy, bo klacz miała źrebaka i sama wróciła z lasu do stajni, żeby nakarmić go mlekiem. Myśleliśmy z matką, że Niemcy ich złapali i zabili.

Polaków też Niemcy zabijali. Pamiętam, była taka pani Jadczakowa, żona sierżanta, której męża zabrali Ruscy w 1939 roku. Natomiast jej córka była u Niemców tłumaczką. Niemcy zrobili takie niby getto w Baranowiczach i tam zabrali panią Jadczakową i rozstrzelali. Nie pomogło nawet wstawiennictwo córki. Rosjanie wywozili wyższe sfery na Sybir a Niemcy rozstrzeliwali.
Partyzantka w naszej okolicy była bardzo aktywna. Nas osobiście to zbytnio nie dotyczyło, bo partyzanci do miasta rzadko się zapuszczali ale ludzie na wsiach to przez partyzantów się nacierpieli.
W mieście była też szubienica, gdzie wieszano publicznie ludzi. Pamiętam pewnego razu jak po mieście chodzili Niemcy i wołali, że wszyscy mają wyjść z domów, bo będzie publiczna egzekucja. Myśmy byli pełni strachu, że chcą nas zabić. Okazało się, że Niemcy na wsi złapali dwóch chłopów za pomoc partyzantom i zaprowadzili ich na szubienicę. Stał tam Niemiec w białym ubraniu, który ich powiesił. Przed egzekucją pozwolił im jeszcze powiedzieć ostatnie słowo. Jeden powiedział jestem niewinny a wszedłem do lasu, żeby zrobić miotłę z brzozowych gałązek. Drugi też mówił, że jest niewinny. Wisieli tak na szubienicy 3 dni, aż się zrobili sini. Ludzie zaczęli mówić, że wybuchnie zaraza. Wtedy Niemcy zagonili kilku chłopów, żeby ich za miastem pochowali.
Pamiętam też taką sytuację, gdy szłam na pole a Niemcy z trupimi czaszkami na czapkach, czyli SS, śmieją się, wygłupiają i leżą po rowach, żeby schronić się przed słońcem. A za mną szedł taki ułomny mężczyzna. Miał może z 40 lat. Sam do siebie mówił. Bałam się go trochę i zatrzymałam się z boku aż mnie wyprzedzi i pierwszy wyjdzie na drogę. Wyprzedził mnie i jak na szosie mijał SS-manów to wziął kamienie i zaczął w nich rzucać. Wszyscy Niemcy powstawali, szybko go złapali i ręce mu wykręcili do tyłu. Zaraz też podjechało niemieckie auto, wsadzili go do niego, zawieźli do lasu i tam zastrzelili. Po co on rzucał w nich tymi kamieniami? Ja przeszłam spokojnie zaraz po nim i mi Niemcy nic nie zrobili.
Najgorzej mieli na wsi ludzie, którzy mieszkali blisko torów. Raz partyzanci podłożyli bomby pod tory i wysadzili pociąg. Niemcy w odwecie zgonili ludzi mieszkających przy torach do stodoły, oblali benzyną i żywcem spalili. Zginęli wtedy niewinni ludzie.
Była też wyznaczona godzina policyjna. Często były też nocne kontrole. Wchodzili do domu, a jak ktoś długo nie otwierał to wywarzali drzwi. Robili rewizję i liczyli domowników.

W najgorszej sytuacji pod okupacją hitlerowską byli Żydzi.

Pamiętam, że mieliśmy takiego sąsiada Żyda co się nazywał Pupko, który uczył nas niemieckiego w szkole ale później go zabito. Do naszego miasta przybyło też wielu Żydów z Łodzi i Warszawy, którzy uciekli w 1939 roku. Ich Niemcy w Lachowiczach też zabili, a myśmy po nich bardzo płakali, bo byli to wykształceni ludzie, nierzadko profesorowie. W mieście było pięć Bożnic żydowskich i wszystkie napełniły się tymi żydowskimi uchodźcami. Pewnego razu naszą ulicą szedł tłum Żydów, którzy szli na łąki i pola za miejscowością, gdzie mieli nadzieję się schronić. Jednak po pewnym czasie patrzymy a Ci Żydzi wracają z powrotem. Jeszcze byli nie ograbieni, mieli złoto i kosztowności przy sobie, ładnie poubierani. Przeczuwali, że Niemcy chcą się z nimi rozprawić, bo do napotkanych ludzi mówili weź moje dziecko. Niektórzy myśleli, że ich Niemcy gdzieś na roboty wywiozą.

W Lachowiczach przed wojną było około 9 tysięcy Żydów. Założono getto dla Żydów. Getto było to kilka domów ogrodzone drutem kolczastym ale nie pod napięciem. Tam umieszczano wszystkich Żydów z miasta. Żydów z getta goniono do pracy przy budowie drogi. Była budka strażnicza przy wyjściu z getta. Żydzi tam strasznie głodowali i gdy szli do roboty to wymieniali się z polską ludnością mosiężnymi łyżkami czy prześcieradłami na jedzenie. W tej budce strażnicy obmacywali Żydów, robili im rewizje i zabierali rzeczy, które chcieli wymienić na jedzenie. Do tego budka służyła jako miejsce, gdzie Żydów bito za to, że chcieli się wymieniać.

W sumie były trzy pogromy Żydów. Gdy pierwszy raz bili Żydów to Niemcy okrążyli miasto a nam Polakom powiedziano, żebyśmy w tym dniu nie szli do szkoły, bo będą bili Żydów. Natomiast za miastem były okopy i pogonili tam kilkudziesięciu Polaków, żeby je wyczyścili i pogłębili. Mój starszy brat bardzo nie chciał iść kopać to schował się przed Niemcami pod łóżkiem. Zgonili Żydów do parku, w którym Rosjanie, gdy weszli do Polski w 1939 roku postawili duży pomnik Lenina. Jednak Niemcy później łańcuchami owinęli ten pomnik, zapięli czołg i przewrócili Lenina. Podczas tego pogromu okazało się, że nie mordowali ich Niemcy. Zapytałam się pewnego Niemca czy to oni strzelają – Deutsche Soldaten? a on odpowiedział Nein – Litwini. Niemcy byli w szarych mundurach a Litwini mieli zielone. Później ustawiali Żydów w czwórki, kazali chwycić się pod ręce i tak szli pod strażą litewskich żołnierzy nad te okopy za miastem. Wtedy wszyscy zrozumieli co się szykuje. Żydzi też wtedy się zorientowali co ich czeka. Próbowali przekupić Niemców pieniędzmi. Niektórzy ze strachu wpadali w obłęd i rwali włosy. Masakry dokonano karabinami maszynowymi. Zabito około 3 tysięcy Żydów. Zginął między innymi Rabin z pięciorgiem dzieci, lekarz Zimmermana, nauczyciele i wielu innych znanych nam osobistości.

Ciała wrzucono do tych pogłębionych okopów i przysypano niewielką warstwą ziemi. Na wiosnę gdy mrozy puściły te doły aż się ruszały od rozkładających się ciał. Ziemia falowała jak morze. Niemcy znowu zgonili Polaków, żeby nasypać więcej ziemi na mogiły, bo bali się epidemii. (pierwszy pogrom Żydów był 28 października 1941 roku).

Następny pogrom był w lecie 1942 roku. Gdy zbliżała się druga masakra to Żydzi sami podpalili domy w getcie i zaczęli powstanie. Wiał mocny wiatr i padał deszcz. Płonące duże kawałki domów z getta leciały na okoliczne domy w tym nasz. Wieczorem jak się ściemniło Żydzi przecięli druty i może nawet z 1000 Żydów uciekło do lasu. Reszta, która nie uciekła została zabita. Wielu też spłonęło w domach.

Któregoś dnia po drugim pogromie Żydów patrzymy idą lekarze – Żyd i Żydówka – niosą całą torbę biżuterii i złota. Nagle przy naszym domu, pod naszymi oknami zatrzymał ich Niemiec. Żydzi dali mu torbę złota za to, żeby ich nie zabijał. Nie wiem co się z nimi stało ale wątpię, żeby przeżyli wojnę.

Był też żydowski kowal, który miał piękny nieduży domek i zawsze był uczynny dla wszystkich. To konia podkuł, to obręcze do kół od woza zrobił. Podczas pierwszego pogromu Żydów kowal zdołał się ukryć. Niestety jego żonę i córkę zabili podczas masakry. Potem jednak Niemcy szukali ukrywających się Żydów i kowala także złapali. To był straszny widok jak go prowadzili. Trzymał się płota i nie chciał iść z nimi. Bili go przy tym a on krzyczał i piszczał matka moja matka, matka moja matka a Niemcy okładali go kolbami po plecach.

Do nas przychodził taki złodziej-Żyd i płakał, że mu całą rodzinę już zabili. Chciał, żeby go też już zabili. Czasami matka mu jeść dawała. Później Żyd dostał się do getta i mama nosiła mu trochę mąki wieczorami. Podawała mu ją pod drutami. Ostatni trzeci pogrom był w 1943 i w tym czasie też zlikwidowano getto.

Adam

maj 072016
 
Jadwiga Orzeszko

Jadwiga Orzeszko

Jak to w zwyczaju bywa podczas przeprawy promem ludzie rozmawiają z promistami. Tak też robi Andrzej kiedy rano jeździ promem do pracy. Uciął sobie pogawędkę z ówczesnym sołtysem i promistą Panem Piotrkiem Olejnikiem. Promista wiedząc o historycznym hobby Andrzeja powiedział rozmawiasz ze starszymi ludźmi o historii a w Sulechowie mieszka taka babcia, która żyła 30 lat w Brodach, pamięć ma świetną a do tego gaduła jakich mało. Andrzej nie zwlekając znalazł szybko nazwisko w książce telefonicznej, zadzwonił i umówił nas na termin spotkania. Już pierwsza rozmowa przez telefon potwierdziła ponadprzeciętną rozmowność starszej Pani, bo trwała kilkadziesiąt minut.
Razem z Andrzejem stawiliśmy się punktualnie o wyznaczonej porze 27 lutego 2015 roku w godzinach wieczornych w mieszkaniu Pani Jadwigi w samym centrum Sulechowa.
Pani Jadwiga poczęstowała nas smażoną rybą i długo nie trzeba było czekać jak sama zaczęła opowiadać historię swojego życia.

Nazywam się Jadwiga Orzeszko z domu Siegień. Urodziłam się 1 września 1930 roku w miejscowości Lachowicze w ówczesnym powiecie baranowickim na terenie dzisiejszej Białorusi. Mój ojciec Tomasz Siegień urodzony w 1888 roku i mama Anna urodzona w 1887 roku mieli jeszcze dwoje dzieci. Najstarszego syna urodzonego w 1926 roku i młodszą córkę Zofię rocznik 1932. Moja mama bardzo słabo czytała i pisała, bo nie miała możliwości, żeby chodzić do szkoły. Przez to też moi rodzice bardzo dbali, żebyśmy uczęszczali do szkoły i zdobyli chociażby podstawowe wykształcenie. Lachowicze były niewielkim miasteczkiem w pobliżu granicy ze Związkiem Radzieckim. Mimo, że mieszkaliśmy w mieście to rodzice utrzymywali się z gospodarstwa, które miało areał 3 hektarów. Ojciec do tego najmował się na powłoki u Tatarów. Warto wspomnieć, że Lachowicze to miejscowość, gdzie przed wojną mieszkała ludność wyznająca aż cztery religie i wszyscy mieli swoje świątynie. Najwięcej było Muzułmanów ze swoim Meczetem i Żydów ze swoimi Bożnicami. Nas Katolików ze swoim Kościołem i Prawosławnych z Cerkwią było mniej. Jednak wszyscy żyli ze sobą w zgodzie i nie pamiętam aby były jakieś spory na tle religijnym. Mój rodzinny dom stoi do tej pory i teraz mieszkają w nim Rosjanie.

Okres przedwojenny pamiętam jako spokojny i nam dzieciom nic go nie zakłócało. Chodziliśmy do szkoły. Przed wojną skończyłam 2 klasy w polskiej szkole. Pamiętam, że przed wojną byliśmy ze szkoły na wycieczce w miejscowości Hruszówka, która była dwa kilometry za naszym miastem, gdzie w swoim dworku żył kiedyś Tadeusz Rejtan. Ugościła nas tam potomkini Reytanów (Alina z Hartinghów Reytanowa). Była drobnej postury i zawsze nosiła mały kapelusik. Podczas wycieczki cały czas grała nam orkiestra. Upiekliśmy chleb i nadoiliśmy mleka, bo było to duże gospodarstwo. Pani Reytan miała też swoją papugę, która siedziała jej na ramieniu i wołała moja Pani, moja Pani. Pamiętam też, że Pani Reytan jeździła przez Lachowicze bryczką i zawsze towarzyszyły jej dzieci, chociaż swoich nie miała. Jak się później dowiedziałam brała sieroty, karmiła je, uczyła i później wysyłała na studia.
Mąż Pani Reytanowej w 1910 roku, gdy popełnij samobójstwo, to ostatnim jego życzeniem było, żeby go pochować nie z bogatymi a z biednymi. Pochowano go na jego polu, gdzie później wybudowano kaplicę. Ksiądz podczas naszej wycieczki odprawił w kaplicy mszę i powiedział dziatki tutaj leży w grobowcu Pan Reytan.
Gdy w 1939 roku przyszli Sowieci to Panią Reytan wywieźli na Sybir a cały majątek rozkradli i roztrwonili. Nie wiem czy przeżyła zsyłkę na Sybir.

W 1939 roku zaczęła się nerwowa atmosfera. Ludzie zaczęli przeczuwać zbliżającą się wojnę. W czerwcu ojca powołano do wojska. Przez 3 miesiące stacjonował w Rabce Zdrój, lecz nie wiem czemu przed samym wybuchem wojny zdemobilizowali go i wrócił do domu.
W lipcu i sierpniu 1939 roku kilka rodzin z naszego miasteczka przeczuwając zbliżającą się wojnę wyjechało za granicę. Tak było na przykład z naszym sąsiadem adwokatem, który wyjechał do Szwajcarii.
17 września 1939 roku do naszego miasteczka weszły oddziały Armii Czerwonej. Walk nie było ale Rosjanie od razu wprowadzili swoje rządy. Pozamykali szkoły i sklepy. Przejęli także całą dokumentację z urzędów. Polacy byli tak zaskoczeni atakiem ze wschodu, że nie zdążyli ani schować ani zniszczyć dokumentów. Stąd Rosjanie mieli „polskich wrogów ludu” podanych na tacy. W zimie rozpoczęły się pierwsze aresztowania i wywózki na Syberię. Na jesień 1940 roku Sowieci otworzyli szkoły i rozpoczęłam naukę w rosyjskiej szkole, gdzie uczyłam się języka rosyjskiego i białoruskiego.

W czerwcu 1941 roku Niemcy niespodziewanie zaatakowały Związek Radziecki. Do Lachowicz weszła niemiecka żandarmeria i rozpoczęła swoje nowe rządy. Otworzono zamknięte przez Rosjan sklepy. Otwarto także niemieckie szkoły, do której także uczęszczałam. Obowiązkowymi językami w szkole były niemiecki i białoruski.
Ojciec i brat pracowali dla Niemców, żeby utrzymać rodzinę. Kto miał większe mieszkanie to wyrzucali go do mniejszego. Wywozili ludzi na roboty przymusowe. Oficerowie niemieccy zajmowali mieszkania. Młode dziewczyny musiały przychodzić do tych mieszkań sprzątać i czyścić buty. Jak źle wyczyścili to taki oficer potrafił dać w mordę dziewczynie.
U nas natomiast na podwórku Niemcy rozstawili swój tabor. Czyścili, poili i karmili swoje konie. Przychodzili także do naszego domu i rozmawiali ale zachowywali się dobrze. Ojciec znał trochę niemieckiego to z nimi rozmawiał. Niemiecki Wehrmacht to było prawdziwe wojsko. Żołnierze jak malowani. Jak szli na Stalingrad to śpiewali żołnierskie piosenki a nam dzieciom dawali cukierki. Jednak z czasem w 1943 i 1944 roku kiedy Niemcom brakowało mężczyzn do wojska to szli już gorzej wyglądający, a nawet niektórzy to kalecy.

Adam

kwi 102016
 
Jan Jarosz

Jan Jarosz

Przyszedł czas pójścia do Liceum Ogólnokształcącego. Autobus PKSu dowoził nas codziennie. Czas minął jak z bata strzelił. Danek pisał maturę w LO sportowym w Zielonej Górze, ja natomiast w Sulechowie też z sukcesem. Pisaliśmy w hali sportowej a ściągi spadały na nasze ławki z sufitu. Matematyka poszła na pełne 5 dzięki matematykowi Staszkowi Rymaszewskiemu. Nauczyciele jak coś widzieli, to i tak nie reagowali. Wspominam te czasy z dużą dozą radości.

Pani Teresa Kozubal uczyła języka rosyjskiego i przedmiotów z zakresu 1-4 klasy. Dlatego też nauczała przez śpiew. Podczas spotkania w Sulechowie 3 krotnie śpiewaliśmy „priaściaj lubimy gorad, uchodim zawtra w morie – iż rannej paroj mielkniot zakarmoj znakomyj płatok gałuboj …. Trzykrotnie zaczynaliśmy i zawsze w innej tonacji, stąd na tym zaprzestaliśmy… Pani Kozubalowa nadal muzycznie słyszy i ma nadal dobry słuch muzyczny. Ja słowa tej piosenki znam w oryginale i mogę je powtarzać – tak mi wpadła w ucho 50 lat temu…

Pani Sołtysowa uczyła polskiego i stąd zamiłowanie do lektur, częste wizyty w bibliotekach (szkolnej i wiejskiej), którą prowadziła Pani Kiernicka już w starej szkole. Pan Kozubal żył harcerstwem. Wraz z druhem Królakiem organizowali obozy wędrowne po wybrzeżu Morza Bałtyckiego, a także w Świeradowie nad miejscową rzeczką, która co drugie lato wylewała i trzeba było się ewakuować wyżej, ponad jej poziom. Pamiętam druha Rutkowskiego naszego opiekuna i organizatora programu obozowego. Na zbiórkach comiesięcznych druh Kozubal (kierownik szkoły) czytał nam trylogię Sienkiewicza. Ja się nudziłem, bo całego Sienkiewicza miałem w palcu już w trzeciej klasie, ale zbiórki i tak uczyły postaw patriotycznych, kreowały pozytywnego bohatera, uczyły historii ojczyzny. Będę do moich ostatnich dni pamiętał uroczystą zbiórkę na „Łysej Górze” połączoną z uroczystym ślubowaniem harcerskim. Działo się to przy ognisku około północy i mocno wryło się w moją świadomość. Atmosfera była bardzo psychodeliczna i emocjonująca. Wspominaliśmy to spotkanie po latach i zawsze z dużą dawką emocji i wzruszenia.

Bardzo dobrze wspominam wyjazdy do Sulechowa na koncerty Trubadurów i Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk. Na koncercie rzeszowskiej grupy Breckaut byłem ze Staszkiem Ziobrowskim – nauczycielem muzyki w LO. Koncerty te były w starym zborze i kinie Orzeł.

Pamiętam jak pan Z. Kozubal posadził mnie za kierownicą „Syreny” i pod jego okiem dał się przejechać do Brzezia nową drogą asfaltową. Co to było za przeżycie – ja pierwszy, a za mną Danek. Na trzecim biegu osiągnąłem 70 km na godz. W ich garażu leżały części DKW – niemieckiego samochodu, którego pan Kozubal nigdy nie złożył i nie wyjechał nim z garażu. Dużo jeździłem traktorem, gdyż w pewnym okresie życia Franek Jarosz był traktorzystą. Miałem tak duży staż, że w pewnym okresie Franek leżał na trawie, a ja za niego orałem. Nieraz robiłem to razem z panem Edwardem Górkiewiczem, który miał do dyspozycji mocnego, czeskiego „Zetora”. Obydwaj mogliśmy zrobić tyle, co etatowi oracze razem wzięci z kółka rolniczego w Kijach.

Pan Adam Sołtys uczył muzyki. Prowadził też chór i kółko muzyczne. Ja pobierałem nauki na czeskim akordeonie „Rigoletto”, który kupiła mi matka jednakże moja nauka poszła na marne. Nauczyli się grać z nut bracia Moderowie oraz wszyscy Ziobrowscy Franek, Stachu i Heniek. Starszy Moder (chyba Janusz) gra w zastalowskiej orkiestrze, ale jeśli dobrze pamiętam to na trąbce. Potem nastąpiła era Heńka Ziobrowskiego, absolwenta Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu (ukończył ją razem z Eugeniuszem Banachowiczem kierownikiem muzycznej redakcji „Radia Zachód”). Heniek założył chór dorosłych – śpiewali polską klasykę, orkiestrę mandolinistów z sekcją muzyczną i rządził kilka lat na wszystkich przeglądach wojewódzkich w Zielonej Górze i innych miastach w województwie. Miał też zespół rodzinny, który grał na zabawach i innych uroczystościach. Pamiętam, że prowadziłem dyskoteki w świetlicach w Pomorsku i Brodach już jako licealista. Imprezy w Brodach zlecał mi Janek Olszewski i on mnie rozliczał. Przychodziły tłumy z Nietkowic Pomorska, Bródek i Brodów. Zawiązywały się przyjaźnie, ale też dochodziło do bójek nie tylko o dziewczyny. Centralaki na Ukraińców, Białorusini na „scyzoryków”. Były to jednak walki bezkrwawe i za kilka dni dawni wrogowie znowu rozmawiali, bo jechali do szkoły tym samym autobusem. Cywilizowaliśmy się. Jechaliśmy do Zielonej Góry na koncerty, Winobranie, imprezy w Przylepie na lotnisku, ale to było nieco później.

Jaką rolę odegrali Państwo Kozubalowie i Sołtysowie w wychowaniu i nauce młodzieży nie trzeba już wspominać. Nauki od nich powinni brać współcześni pedagodzy. Dlatego marzy mi się (i Andrzejowi) zjazd „jeszcze żyjących NAUCZYCIELI” w 70-tą rocznicę oświaty w gminie i dawnym powiecie Sulechów. Ale wydaje mi się to mrzonką, bo wojewoda i kurator likwidują Gimnazjum w Pomorski i nie będzie się gdzie już spotkać. Pani Teresa Kozubal wraz z Ireną Sołtysową chętnie by na taki zjazd przyjechały, ale póki co zaproszenia nie otrzymały i pewnie nie otrzymają. Pozostało nam się zżymać na taką sytuację współczesnego kapitalizmu.

P.S. Andrzej koniecznie chciał wiedzieć, o czym rozmawialiśmy u gościnnej Pani Kozubalowej. O wszystkim – a szczególnie jak żyjemy aktualnie, jak duże są dzieci, co robią, gdzie mieszkają. Pani Teresa zręcznie podała obiad swojemu wnukowi – czytaj oddała swojego schabowego, bo nie miała czasu przygotować obiadu wnukowi, rozmawiając z nami. Byłem ogromnie zaskoczony formą i urodą obu pań. Co za światły umysł, jaka ostra pamięć, poczucie humoru i lotny dowcip… Maciek Kozubal związany z fotografią i filmem podał trzykrotnie kawusię i dbał o to, aby jego mamy nie zmęczyć. Mieszka aktualnie wśród lasów koło Babimostu i mamę odwiedza codziennie. Wojtek Sołtys jest szefem Wydziału Oświaty w Urzędzie Gminy Sulechów. Ale też wraz z rodziną daje Pani Irenie Sołtysowej dużo zajęć szczególnie z młodą latoroślą. Pani Irena w ramach zamiany mieszkań żyje samotnie przy ul. Różanej. Jej córka Małgosia żyje gdzieś koło Piły, a mąż jej jest chyba wojskowym. Maciek zatrudnia w swoim zakładzie syna – również kibica Stelmetu Zielona Góra. Wszyscy są weseli, uśmiechnięci i wydaje mi się, że własnego pożytecznego życia nie zmarnowali. W moim przypadku państwo Kozubalowie i Sołtysowie mieli ogromny wpływ na moją naukę i wychowanie. Marysia Zubikowa to potwierdziła, bo ona też parę lat zajmowała się w Brodach i Pomorsku nauką dzieci i młodzieży, zostawiając tam kawałek swojego życia. Ja natomiast nie zapomnę słów Pani Teresy Kozubal, kiedy się zagalopowałem w opowiadaniu, Ona mówiła: „do brzegu kolego, do brzegu” co miało oznaczać wracaj do tematu i się skracaj. Spotkanie u Pani Kozubalowej będę wspominał do moich ostatnich dni. Dziękuję Andrzejowi za mobilizację i za powrót do wspomnień mojego radosnego dzieciństwa związanego z Pomorskiem.

Jan Franciszek Jarosz

kwi 032016
 
Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Mamy przyjemność przedstawić relację ze spotkania byłych nauczycieli z Pomorska. Relacja ta jest przeplataną wspomnieniami z dzieciństwa i młodości zaprzyjaźnionego z naszą stroną Jana Jarosza urodzonego w Pomorsku.

Kolega Andrzej uparł się, że do Świąt Wielkanocnych musi odwiedzić panią Teresę Kozubal i Irenę Sołtys, byłe nauczycielki szkoły i mieszkanki Pomorska, obie obecnie zamieszkałe w Sulechowie. Wszystko nagraliśmy na sobotę 12 marca 2016 godz. 15, a tu na dzień przed Panie podały nowy czas spotkania – o 4 godziny wcześniej, czyli na 11. Zmuszeni, więc zostaliśmy do przyjazdu na 11 (bez kolegi Andrzeja) – ja i Marysia Żurawik (z domu Zubik), bo pojawiła się niespodziewanie w Zielonej Górze i chwilowo w Sulechowie, odwiedzając swe koleżanki nauczycielki.

Panie w podeszłym wieku – w jakiej formie będą, to wielka niewiadoma, a tutaj pani Kozubal z wielkim humorem podsuwa pod nos rogaliki z różanym dżemem. Kawusia robiona szybko w automacie przez Macieja – młodszego syna państwa Kozubalów.

Roczniki wojenne zjechały w 1951 roku w okolice Gubina. Tam zawarli małżeństwo i po wprowadzeniu w zawód nauczycielski rozpoczęli swoją … drogę życiową. Jako, że podlegali krośnieńskiemu wydziałowi oświaty i za kilka miesięcy ich losy związały się ze starą szkołą w Pomorsku, z perspektywą adaptacji szkoły w opuszczonym pałacu po niemieckim rodzie von Schmettau.

Do starej szkoły poszedłem w 1959 roku, uczyłem się doskonale. Nauczyłem się czytać mając 5 lat. To zasługa ciotki Tekli Jaroszowej, która uczyła mnie liter z gazety „Przyjaciółka”. Geografia to mój „konik”. Miałem kilka atlasów, w tym bardzo przydatny, niemiecki von Diercka. To było piękne dzieciństwo. Przygody Tomka Sowyera nad Odrą. Codziennie płynęło tu 4-5 zestawów statków parowych z przypiętymi na linach barkami. Pamiętam „Śląsk”. „Swarożyc”, „Odra” i kilka innych „okrętów”. 2 sygnały nadawała statkowa syrena wtedy, gdy taki rzeczny zestaw się mijał. 3 gwizdki, gdy doszło do zatrzymania. Pamiętam zwiedzałem te statki – były to „holendry” i „angliki”. Marynarze szli na podryw albo do baru do Rózi na piwo. Czasem sprzedawali węgiel pod osłoną nocy. Jakie to były przygody – statki stały pod parą, więc mogliśmy trąbić syreną i kręcić kołem sterowym. Pewnego razu omal nie odbiłem od brzegu – więc strach przeleciał mi po moich krótkich portkach. Wszystko skończyło się dobrze – trap przytrzymał olbrzymiego „Śląska” przy brzegu. Dwukominowiec stał przy ostrodze dzielnie i nic mu nie groziło a ja przestałem kręcić sterem. Spotkań na statkach i barkach przeżyłem ponad 25, ale beemka to nie to, co klasyczny parowiec. Beemki były małe nie posiadały parowej syreny koła napędowego bocznego jak w statkach na Missisipi.

Kolegą moim był Danek tj. Bogdan Kozubal. Od najmłodszych lat bawiliśmy się w wojsko (tj. harcerstwo) Mieliśmy wojskowe telefony, bazę nad garażem i wiele pomysłów na dobrą zabawę. Pewnego razu wydobyliśmy z Odry starą niemiecką łódkę. Pływaliśmy nią po Odrze i zatokach Starej Odry, czasami wypuszczaliśmy się na główny prąd, Danek parę razy ukradł mamie parę giewontów, które popalaliśmy w WC starej szkoły. Józka Taraskowa (koleżanka z klasy) doniosła – dostaliśmy pasem od kierownika Kozubala. Pewnego razu spaliliśmy po 4 cygaretki „Wisła”. Wymiotowaliśmy pół dnia – zatrucie nie puszczało. W pewnym momencie daliśmy spokój papierosom. W 2 klasie poszliśmy do Komunii Świętej i służyliśmy do mszy u księdza Strokosza. Łacińskiej ministrantury uczyli nas Jasiek Polak i Janusz Posłuszny. Ksiądz Strokosz pochodził ze Śląska i w parafialnych Nietkowicach miał niejakie problemy z proboszczem. Mimo to uważam, że był wspaniałym księdzem. Uczył mnie jeździć rowerem, ale też wprowadzał w nas zasady łacińskiej ministrantury, której nie rozumieliśmy, a niektóre wyrazy wywoływały salwy śmiechu (w tym na mszach świętych). Danek był ministrantem wiele lat i Maciek (jego brat) chyba też. Najciekawsze były Święta Wielkanocne i procesja oraz zapach kadzidła, które używaliśmy na mszy. Mieliśmy dużą satysfakcję, bo służba do mszy była dla nas wyróżnieniem.

Trzy razy do Pomorska przyjeżdżał Gomółka, Cyrankiewicz, Spychalski i pomniejsze władze na manewry wojskowe. To było święto. Saperzy budowali most pontonowy, jechały czołgi, transportery i samochody, leciały samoloty i skakali komandosi. Myśmy tam się kręcili. Dostaliśmy od wojska suchary i kawę w kostkach. Pamiętam jak wydarzył się wypadek czołgu, który zatrzymał się na tamie promowej. Zgasł silnik a obsługa czekała do końca manewrów…

Potem przyszli nafciarze i wynaleźli ropę naftową. Wybudowano na stacji kolejowej ogromne zbiorniki i pompy, którymi ściągano ropę z całej gminy. Potem ładowano na wagony – cysterny i wysyłano do Krosna nad Wisłokiem do przerobu. Naftociągi działały na moją wyobraźnię. W małym Pomorsku oczami wyobraźni widziałem mały Kuwejt. Ale to wszystko się skończyło. Nafciarze zaczopowali otwory w ziemi do dzisiaj jednak działają 2 kopalnie w Kijach i Pomorsku na stacji. To już 40 lat funkcjonowania wydobycia na prawej stronie Odry.

W międzyczasie wybudowaliśmy świetlicę, gdzie z pomocą nauczycieli graliśmy sztuki teatralne i marzyliśmy o wydobyciu się w przyszłości z tego podzielonogórskiego grajdołu. Naszą wyobraźnię poruszało kino objazdowe. Aktorki (szczególnie włoskie) pamiętam do dzisiaj (Lolobrigida, Sophia Loren)

Z Dankiem jeździliśmy zimą na łyżwach po zalanych łąkach aż do mostu kolejowego a czasami i dalej. Te długie trasy robiliśmy na wyczynowych panczenach,które nam dał wuefista już w liceum ogólnokształcącym w Sulechowie. Zimy wtedy były solidne do minus 20 stopni Celsjusza a Odra zamarzała w całości. Tuż po wojnie gospodarze jeździli saniami konnym do Zielonej Góry po lodzie. Kompletny brak wyobraźni.

Pamiętam walkę z powodzią w 1987 roku w zimie. Tony trotylu wyrzuciły helikoptery w okolicach mostu kolejowego Pomorsko. Kry łamały drzewa i wysuwały się na wał przeciwpowodziowy. Od zawsze na Odrze pływał prom zarówno w Pomorsku, jak i w Brodach. Były to katamarany wyremontowane po wojnie przez złote ręce młodszego i starszego pana Majdry. Różniły się tylko masztami trzymającymi na linie, w toni Odry. Poza pracownikami zielonogórskich fabryk promami pływało około 300 krów na pastwiska. Było ciekawie Mady uprawiano z należytą solidnością. Pole ciotki Kaśki Jaroszowej – tej z Kanady, dawało najlepsze plony pszenicy wśród wszystkich gospodarzy. Ja zawsze oczekiwałem na młockę u wuja Stacha Szczepuły. Nic nie robiłem, ale szynka od Wicka z Legnicy firmy „Krakus” w latach 60-tych robiła za cymes. Matka zawsze przynosiła kawałek do chleba. Kto dzisiaj pomaga sąsiadowi w pracach polowych? Sąsiad oddał pole za rentę i kupuje mleko UHT w sklepie i nie utrzymuje działki. To se nie wrati. Wybudowaliśmy pod dowództwem pana Zdzisława Kozubala basen pływacki obok pałacu. Formalnie dla kolonii z Żarowa – nieformalnie także dla dzieci ze wsi. Stanisław Urban był gospodarzem i ratownikiem zarazem. „Nie bojsia” z jego ust i sztuczki karciane to była specjalność i nasze codzienne beztroskie życie.

 

Jan Franciszek Jarosz

gru 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Pierwsi osadnicy, którzy zaczęli przybywać w te strony byli to ludzie z Centralnej Polski, przeważnie najemnicy rolni, służba folwarczna i tzw. wówczas biedota wiejska, która niczego nie mogła się dorobić w latach międzywojennych za rządów sanacji. W nieco późniejszym okresie zaczęli napływać osadnicy zza Bugu i Sanu, oraz osadnicy wojskowi. W związku z napływem osadników zaczęły się wyłaniać różne palące potrzeby gospodarczo-społeczne, oświaty i kultury. I tak – wieś Pomorsko rozbudowana na prawym brzegu Odry, a połowa ziemi uprawnej znajduje się po lewej stronie rzeki. Tubylcy korzystali z promu, którym to dojazd był do pól, a także do Zielonej Góry. Prom ten wycofujący się front wojsk niemieckich podminował i zatopił go przy prawym brzegu.

Po naszej interwencji w powiecie aby uruchomić prom otrzymaliśmy odpowiedź negatywną, ze względu na brak funduszy. Jak widać z powyższego – życie, a też czas zmuszają społeczeństwo do działania, jak mówi stare przysłowie: „Wilka nogi karmią”. W tej sytuacji postanowiłem porozmawiać z Ridlem, czy nie udałoby się sposobem gospodarczym uruchomić promu, lecz w możliwość tego sam nie wierzyłem, gdyż był to kolos, na którym mieściło się 12 wozów konnych. Na moją propozycję Ridel odpowiedział, że należy prom szczegółowo oglądnąć, by stwierdzić jakie są uszkodzenia i dopiero wówczas będzie można podjąć decyzję. W umówionym dniu, a było to wiosną 1947 roku, wybraliśmy się nad Odrę do promu, celem stwierdzenia uszkodzeń. Okazało się, że w lewej burcie, jednej z dwóch wielkich rozmiarów łodzi na których był umocowany pomost, znajduje się dziura wielkości ok. 80×80 cm, którą wyrwał materiał wybuchowy. Ridel nie mówiąc do mnie ani słowa, zaczął rozmyślać w jaki sposób da się tę robotę wykonać. A ja, gorliwy społecznik, w myślach prosiłem wszystkich świętych, ażeby on zechciał wziąć się za tą pracę. Zdawałem sobie sprawę, że nakazem nie da się nic zrobić. W końcu pytam go: No i co majster, powiedz swe zdanie. Jeśli uda ci się wykonać tą pracę, postaram się w miarę mej możliwości ciebie wynagrodzić.
Panie sołtysie,
mówi po namyśle Ridel, nie będzie wielkiego problemu z naprawą tego promu, ale to potrwa kilka tygodni, gdyż obowiązkowo trzeba będzie zrywać część pomostu, a tym samym zrobić dostęp do dalszych czynności – i tu zaczął opowiadać, w jaki sposób ma zamiar podnieść prom z dna rzeki. A mianowicie: przygotuję odpowiednią łatę na wyrwaną dziurę, naboruję potrzebną ilość dziur do uszczelnienia, dam odpowiednią uszczelkę, następnie skręcę śrubami i w ten sposób zlikwiduję otwór. Następnie wyczerpie się wodę z łodzi i w ten sposób wydostanie się prom na powierzchnię wody. Następnego dnia Ridel zebrał potrzebne mu narzędzia na wózek ręczny i pojechał nad Odrę do promu, gdzie czekała wielotygodniowa praca. Po kilku tygodniach żmudnej pracy w wodzie, mule i błocie, nie tylko Ridla, ale też i społeczeństwa, udało się uruchomić prom, a tym samym oddać zaodrzańskie mady osadnikom do zagospodarowania.

Jesienią 1947 roku przyszło zarządzenie z powiatu, że w najbliższych dniach nastąpi końcowe wysiedlanie ludności niemieckiej. Ceniąc Ridla po wykonanych pracach, nakłaniałem go, ażeby pozostał w Pomorsku, lecz on nie zgodził się, tłumacząc się przy tym, że my jesteśmy Niemcami i nigdy nie będziemy mile widziani w środowisku polskim, gdyż Polacy przez Niemców dużo krzywdy przeżyli w tej wojnie. Dwa dni po tym zebrano Niemców przy szosie sulechowskiej, pożegnałem się ostatni raz z Arturem Ridlem. Skierowano ich na stację kolejową. Gospodyni swej i jej rodzicom dałem furmankę na drogę do dworca.

Po paru dniach moja była gospodyni Elżbieta Fic wraca do mnie, pokazując mi pismo od odnośnych władz, że ona pozostała legalnie. W 1948 roku przyszła na świat córeczka, którą nazwaliśmy Marylka. A więc moja pomoc domowa awansowała na żonę. Żona okazała się nie tylko dobrą, wzorową gospodynią, tak w domu, jak i gospodarstwie, a także dobrą matką. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to żona do tańca i do różańca. Zajmując się pracą społeczną, powodowało to, że odbijało się to ujemnie na moim 3 ha gospodarstwie ogrodniczym i siłą rzeczy musiałem ograniczyć się do prac społecznych. Żona wiele czasu poświęcała córeczce, a pracy przy warzywach co niemiara. Dodać należy, że w tych latach rynek zielonogórski zawalony był warzywami z Pomorska. W 1953 roku przyszła na świat druga nasza córeczka – Danusia, która bardzo ciężko chorowała na żołądek, a leczenie jej kosztowało wiele czasu i pieniędzy. Leczył ją okrzyczany wówczas lekarz chorób dziecięcych pan Kromek w Zielonej Górze.

W tych latach nie porzucała mnie myśl, jak również chęć do prac społecznych. Jak to mówi stare przysłowie „wilka ciągnie do lasu” i tak było właśnie ze mną. Organizuję więc we wsi Kółko Dramatyczne, wystawiamy sztuki: „Doskonała Kucharka”, „Panna Rekrutem”, „Kasa Chorych”, a w latach późniejszych tę piękną sztukę „Karpaccy Górale”, która grana była przez nas i w sąsiednich wsiach.

W latach tych okazało się, że istniejąca szkoła w Pomorsku jest za mała i nie zdaje już egzaminu, a tu obok w rozległym parku niszczeje niezagospodarowany pałac. W latach 20-tych rezydował tu, jak mi wiadomo, Graf von Schmettow, a z powodu hojnego życia bankrutuje, ziemie jego zajmuje bank we Wrocławiu. Zamek o którym mowa władze hitlerowskie przeznaczyły na dokształcającą się szkołę rolniczą. Na jednym z zebrań wiejskich pojawiła się myśl, ażeby szkołę przenieść do zamku. By tego dokonać, jak okazało się w dyskusji z ojcami powiatu i województwa, wieś musi pokryć część kosztów tej adaptacji. Powołano komitet przebudowy i dostosowania zamku do wymogów szkoły. Nie obyło się i tu beze mnie. Na ten cel wieś świadczyła w gotówce i w robociźnie ponad 500 tys. zł, a pozostałą część kosztów ogólnie wziętych wzięły na siebie władze odgórne. Po oddaniu szkoły do użytku, wyposażonej w centralne ogrzewanie, bieżącą wodę, łazienki, prysznice, ubikacje. W późniejszym terminie wybudowano tu piękny basen kąpielowy, co też nie obeszło się bez wkładu mych wielu dni prac społecznych.

W 1958 roku podjąłem agitację wśród mieszkańców naszej wsi w sprawie budowy Domu Ludowego. A przy tym wysondować, czy należy liczyć na dobrą wolę społeczeństwa – okazało się że jest wielu chętnych. W 1959 roku zawiązujemy Komitet Budowy Domu Ludowego, a zebrami powierzają mi przewodniczenie temu komitetowi. Zaczyna się wiele trudnych spraw do załatwienia m.in. załatwienie placu na którym miał powstać Dom Ludowy, a który to zajęty był przez GS bezprawnie. Po drugie gromadzenie materiałów niezbędnych do budowy, oraz środków płatniczych. Trwało to blisko dwa lata. W tym okresie trzeba było przenieść magazyny Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” na przeznaczoną na ten cel posesję, gdzie nie było nic przygotowane. Zamówiono dokumentację (kosztorys), którą wykonał architekt pan Nowicki z Sulechowa. Załatwianie formalności w Nadleśnictwie na wycięcie kilku dziesiątek metrów drewna na tarcicę – te prace były wykonywane ręcznie, wywózka drewna z lasu, dostarczenie do tartaku w Sulechowie. Wszystko to wykonywane było społecznie. Kiedy prace nie były jeszcze daleko zaawansowane, zwróciłem się z prośbą do wojewody zielonogórskiego pana Lębasa, celem wsparcia naszych zamierzeń. Wojewoda obiecał daleko idącą pomoc po znalezieniu wykonawcy, a był nim niejaki pan Chwalisz z Gronowa w województwie poznańskim. Wiosną 1961 roku podpisałem umowę na budowę i 1.06.1961 przystąpiono do budowy domu ludowego. Gdy pokonaliśmy wszelkie trudności organizacyjne i przystąpiono do pracy, poczęły się wyłaniać osoby, które w sposób brutalny dążyły do tego, ażeby urwać co się da na własną korzyść. Trudno było sobie z nimi poradzić i w końcu dopiero prokurator ze Świebodzina pouczył psu braci co wolno, a czego nie należy czynić. Takie postępowanie niektórych wyraźnie zniechęciło mnie do pracy społecznej w przyszłości. Jednakże, mimo wszelkich trudności, budowę Domu Ludowego w Pomorsku doprowadzono do końca. Dnia 4.11.1962 roku nastąpiło uroczyste otwarcie tejże pięknej placówki kulturalno-oświatowej, na którą zaproszono wielu gości poza miejscowych, na której bawiono się hucznie do późnych godzin nocnych. Na otwarciu tym była obecna też pani redaktor Zatrybówna. W „Gazecie Lubuskiej” obszernie opisywała przebieg tych uroczystości oraz wygląd wnętrza oświetlonego kinkietami. Miłe są to wspomnienia i dla mnie, i dla mieszkańców naszej miejscowości. Za całokształt mojej pracy z okazji Święta Odrodzenia Polski otrzymałem dnia 22 lipca 1962 roku podziękowanie z nagrodą pieniężną od Ministerstwa Kultury i Sztuki. Uroczystość ta miała miejsce w klubie „Skryba” przy WRN w Zielonej Górze. Nie wszystkie swoje prace społeczne tu opisałem, gdyż o wielu pracach zapomniałem.

Kiedyś pojawiła się na polach stonka ziemniaczana. Gmina Nietkowice do której należała wieś Pomorsko, znała mnie jako oddolnego społecznika, więc mianują mnie na przodownika ochrony roślin. W związku z tym dwa razy w tygodniu należało lustrować pola ziemniaczane. Tę funkcję pełniłem ok. 5 lat. Przez dłuższy czas pełniłem funkcję prezesa Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, oraz pracowałem kilka lat w komitecie Rodzicielskim. Kiedyś zwróciłem uwagę na to, że na wieży kościelnej jest nieczynny zegar, o którym opowiadano mi, że jak wybijał godziny, to cała wieś słyszała. Zapragnąłem, ażeby ten zegar został uruchomiony, co tez mi się udało. Żona cały czas mi mówiła, że głupi lubi pracę społeczną, a ona lubi jego. Społeczeństwo Pomorska składało się z ludzi zebranych ze wszystkich stron Polski, Białorusi i Ukrainy. Ażeby temu zbiorowisku unaocznić, że jesteśmy jedną rodziną, organizowałem wspólne zabawy połączone ze wspólną wieczerzą.
W 1962 roku udało mi się umieścić starszą córkę w liceum Pedagogicznym w Sulechowie. Po skończeniu nauki podjęła pracę jako pedagog, ucząc dzieci m.in. w szkole podstawowej w Brodach. Wkrótce potem wychodzi za mąż za chłopaka, który ukończył szkołę oficerską we Wrocławiu, a po latach dobił się stopnia podpułkownika, z czego jestem dumny. Młodsza nasza pociecha, Danusia, nie pozostała w tyle od siostry Marysi. Po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego poszła na studia do Zielonej Góry na filologię języka rosyjskiego. Po dwóch latach zachorowała, przeszła operację, oraz zamążpójście. Ukończyła dwuletnie studia bibliotekarskie i pracuje w w swoim zawodzie we wsi, gdzie przyszła na świat. Mąż jej, Stanisław Ziobrowski, jest magistrem muzyki i pracuje w tutejszej szkole. Żyjemy sobie w zgodzie, a ja z babcią (żoną) cieszymy się czwórką wnuków.

Starszej córki syn Artur uczy się obecnie w szkole średniej, młodszy Maciek kończy 7 klasę. Daniel młodszej córki Danusi chodzi do szkoły podstawowej, a najmłodsza wnuczka Anulka ma obecnie 3 latka – rzekła kiedyś do mnie ty dziadku jesteś głuchy jak pień.

Dziś są to wspomnienia, które mówią same za siebie. Dzisiaj nie spotyka się wielu ludzi oddanych tak pracy społecznej

Mikołaj Zubik

Pomorsko, wrzesień 1985

Bezlitośni

Nie błąkajcie po bezdrożach
z bezdroży i brat brata
zaprowadzi was w imieniu prawa
przed oblicze kata.

Litości biedni nie żądają
Bo wy jej nie macie.
Chleba, soli – też nie proszą,
Wiedzą, że nie dacie.

Oni żądają żebyście pokoju
Wy im nie burzyli.
Żyć w pokoju mają prawo
I w nim będą żyli.

Bez krwi sierot i wdów
Bez rozpaczy znoju
W szczęśliwym gronie rodzinnym
I w ojczystym zdroju.

Nie radzimy chodzić drogami
Z których to brat brata
Zaprowadzi do Norymbergii
Przed oblicze kata.

Mikołaj. Zubik
Pomorsko 3.12.1978

KONIEC

Translate »