paź 252015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Starsi mieszkańcy Pomorska pamiętają Mikołaja Zubika – wieloletniego społecznika, który zmarł w 1990 roku. W tym roku, 25 lat po śmierci, jego córka Maryla Żurawik udostępniła zapiski i zdjęcia swojego ojca, który będąc na emeryturze od końca lat 70-tych ubiegłego wieku spisywał swoje wspomnienia. Mikołaj Zubik brał także udział w konkursach literackich, część jego wspomnień ukazała się w książce Mój dom nad Odrą i w artykułach gazet.

Pani Maryla Żurawik przekazując zapiski powiedziała: Ojciec na pewno nie miałby nic przeciwko, żeby opublikować jego wspomnienia a nawet byłby zadowolony, że jego wspomnienia ktoś chce czytać.

Jestem wnukiem chłopa pańszczyźnianego, synem małorolnego wieśniaka galicyjskiego. To nic w tym dziwnego, że ojciec mój był człowiekiem niepiśmiennym. Urodziłem się 13.01.1911 roku we wsi Bedrykowce, powiat Zaleszczyki, województwo Tarnopolskie w wielodzietnej rodzinie, byłem piątym dzieckiem, ale nie ostatnim, gdyż po mym przyjściu na świat urodziło się jeszcze trzech członków rodzeństwa. Tak licznej rodzinie wyżywić się z 4-ro morgowego gospodarstwa było nie łatwo w tym czasie. Jak wiadomo kryzys gospodarczy dawał o sobie znać już w pierwszych latach dwudziestego wieku. Świadczy o tym wyjazd setek tysięcy emigrantów z całej Europy w szeroki świat, zwłaszcza do Kanady na poszukiwanie chleba i pracy, tak z zaboru austriackiego, jak i rosyjskiego, również z Bałkanów. Miało to miejsce 1904 – 1913 r. Dopiero wybuch I Wojny Światowej nieco ograniczył wyjazd za chlebem, wstrzymując emigrację, ale wojna pogłębiała niedolę gospodarczą. Głód i niedostatek panoszył się wszędzie jeszcze przez wiele lat po zakończeniu działań wojennych. Wspominam te czasy, gdyż tym samym chcę przekazać potomnym bytowanie i życie mego pokolenia. Po wybuchu I Wojny Światowej władze austriackie otwierają front, którego linia przebiegała przez moją wieś. W tej sytuacji moi rodzice zostali wysiedleni z własnego, skromnego gospodarstwa. Działania wojenne uniemożliwiły uprawę ziemi wieśniakom, a tym samym okolice te skazane były na głód. Dodać należy, że boje tu trwały przez 9 miesięcy. Działo się to w latach mojego dzieciństwa, ale i lata młodzieńcze były trudne, gdyż głód i niedostatek na każdym kroku dawał o sobie znać. Wojska austriackie, które tu stacjonowały ogałacały te miejscowości ze wszystkiego, mężczyzn powoływano do wojska, kobiety ganiane były co dzień do pracy przy budowie okopów i umocnień wojskowych. Starców wyganiano z końmi i wozami na różne prace związane z potrzebami wojska, a wielu z nich nigdy nie powróciło do swych rodzin. Ponad 50% bydła zarekwirowano, a także i drób (kury, kaczki, gęsi). W 1915 r. pod naporem wojsk Mikołaja II Austriacy wycofują się w Karpaty, tu zajmują wygodne pozycje. Ustąpienie frontu niewiele zmieniło na lepsze. Po wyjściu z tych terenów wojsk Franciszka Józefa, ich miejsce zajmują Moskale. Czas mija, a dziatwa galicyjska rośnie bez łyżki mleka – a ja wraz z nimi. Dalsze lata te okolice odwiedzają Petlurowcy, Halerczyki, Bolszewicy, a co gorsze nikt niczego nie daje, tylko wszyscy chcą brać. Na jakiś dłuższy okres czasu utrzymała się władza, jak wówczas mówiono, Bolszewicka. Powołano do życia wówczas władzę – była to władza Rewkomy tzw. wiejskie Rejkom, powiatowe Obłkomy itd. Władze te upoważniły chłopów do zajmowania ziemi folwarcznej, co było dla wieśniaków najważniejsze – wypas bydła na tych gruntach. Lecz niedługo orał chłop ziemię folwarczną, gdyż zaczęła się wojna polsko-bolszewicka, którą się dzisiaj określa jako niepotrzebną. Po jakimś tam czasie granica powstaje między Polską Sanacyjną a Krajem Rad na Zbruczu. Powstają władze Rzeczypospolitej (szlacheckiej). W 1919-1920 r. otwarto we wsi czteroklasową szkołę, w dwóch izbach lekcyjnych. Tu uczęszczałem do szkoły i ukończyłem 4 klasę szkoły podstawowej. W tym czasie powracają dziedzice do swych dóbr, na podstawie jakiegoś tam prawa nakazują chłopom, którzy uprawiają ich ziemię połowę zbiorów z tych pól oddać prawowitemu właścicielowi – dziedzicowi. Po dwóch lub trzech latach pozwolono uprawiać zajęte przez nich wcześniej ziemie, ale zażądano od nich 2/3 plonu. Po dalszych kilku latach dziedzice zdobywali się na inwentarz i przestali dzierżawić ziemię komukolwiek. Płacili fornalom 12 kwintali zboża rocznie, parę kupek chrustu oraz 0,20 ha ziemi pod ziemniaki. Natomiast dorosła panna zarabiała we dworze dziennie 80 groszy, przy cenach: 1 zł kosztował 1 kg cukru. Mężczyzna zarabiał od 1 do 1,20 zł. Ja podrostek mając 15 lat zarabiałem 50 groszy dziennie. W tak niepomyślnych latach w 1927 r. rodzice oddają mnie do warsztatu rzemieślniczego, gdzie miałem zdobyć zawód szewca. Terminowałem u zacnego człowieka i dobrego rzemieślnika, który zatrudniał 5-6 osób. Był nim niejaki Władysław Ryś mieszkający w Zaleszczykach na ulicy Wodnej. Tu terminowałem 3 lata i 10 miesięcy, za co rodzice musieli płacić trzy kwintale zboża rocznie. Termin jest to zdobywanie zawodu. Wyrwany zostałem z domu rodzinnego, koleżeństwa i wolności chłopieńcej we wsi. Teraz znalazłem się w jakby żelaznych kleszczach pod każdym względem – obowiązek, dyscyplina, posłuszeństwo wobec majstra i czeladników, których było aż trzech. Wykonywanie wszelkich poleceń nie tylko majstra, ale i majstrowej oraz czeladników. Już w pierwszym roku budzony byłem o godzinie piątej i wysyłany za miasto po lebiodę dla świń. Myłem podłogi na kolanach ze szczotką w ręku, a nawet smarowałem gliną piec chlebowy, jak również posyłany byłem po zakupy. Wszystkie te czynności trzeba było wykonywać codziennie w oznaczonym czasie i bez szemrania. Uczono nas nie tylko rzemiosła, ale i życia oraz współżycia z ludźmi. Była to szkoła twarda, której się nie zapomina.

paź 182015
 
Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

Są to mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1923-30 z nauczycielem Hansem Walterem. Zdjęcie otrzymał współpracownik Heimatgrüße Kurt Kupsch na spotkaniu w Hamburgu w 1981 roku od Ursuli Menzel, z domu Lange ( Ruttkes ), mieszkającej teraz na Ringeltaubenweg 9 w 2000 Hamburg 53. Zdjęcie wykonane zostało w 1936 roku, a rok zdjęcia został oszacowany wg. mundurków które nosiły dzieci. Na zdjęciu są od lewej do prawej (w nawiasach podano przezwiska): W tylnym rzędzie Gerhard Schmidt ( Pankowski ), Heinz Jähne, Manfred Lange, Horst Jähne, Martin Nippe (Exlers), Kurt Handke, Erich Lange i Alfred Witzlau. W 2. rzędzie od tyłu nauczyciel Walter oraz Gerhard Lange, Horst Karg, Willi Schmidt (mały Schmitte), Artur Lange, Kurt Schlauß (Pfeiffers), Helmuth Rössel, Walter Marschall (Schillers), Herbert Schmidt (Hindemiths), Herbert Nippe i Gerhard Stellmacher. Drugi rząd od przodu obejmuje tylko dziewczynki Ursula Lange (Ruttkes), Gertrud Büttner, Walli Lange, Charlotte Schlauß (Pfeiffers), Irmgard Nippe (Dampfer-Nippes), Else König, Gerda Klauke, Frieda Schmidt (Hindemiths), Elli Schmidt (Nippes), Walli Pfeiffer, Hilda Schmidt (Nippes), Ilse Nippe i Helga Lange (Ruttkes). Z przodu siedzą Erika König (Arnolds), Frieda Nippe (Hoffmanns), Gertrud Dittmann, Elisabeth Schulz, Gisela Kulisch, Edith Pfeiffer, Leonie König, Hans Walters (Lehrers Hänschen), Rudi Büttner, Heinz Lange (Appels), Günter Dittmann, Horst Pankowski (Feilkes), Horst Klauke (Pächnatz) und Alfred Stobernack (Jäkels).

Tłumaczenie Adam i Janusz

Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

Klein-Blumberg roczniki 1923-1930

wrz 182015
 
Brody

Brody

10 maj 2014 roku. Piękne słoneczne popołudnie. Furtkę otwiera wnuczka Ewelina i prowadzi do pokoju gdzie czeka już pani Jankowska. W międzyczasie mówi, że babcia jest trochę zestresowana tym spotkaniem. Siadamy we trójkę za stołem. Babcia Jankowska poprawia jeszcze aparat słuchowy i nawet nie zdążyłem zadać żadnego pytania kiedy sama zaczyna opowiadać o wydarzeniach sprzed 70-ciu lat.

Nazywam się Władysława Jankowska (z domu Zadrapa), urodziłam się 13 czerwca 1928 roku w Dolginowie (Dołhinów), powiecie wilejskim i województwie wileńskim. Przed wojną miejscowość znajdowała się 7 km od granicy ze Związkiem Radzieckim. Teraz znajduje się na terenie Białorusi w obwodzie mińskim, w rejonie wilejskim. Obecnie Dolginowo nazywa się Dołhinów. Bardzo bym chciała odwiedzić moje miejsce urodzenia ale niestety sytuacja na Białorusi temu nie sprzyja. Jestem jednym z trójki dzieci moich rodziców Elżbiety Zadrapy urodzonej 12 października 1898 roku i Władysława Zadrapy urodzonego 20 lipca 1901 roku. Oprócz tego moi rodzice mieli jeszcze starszą córkę urodzoną w 1924 roku i młodszego syna z 1931 roku. Tak więc ja byłam pośrodku mojego rodzeństwa. Obecnie siostra i brat już nie żyją a rodzice poumierali już dosyć dawno temu.

Ojciec pochodził spod Częstochowy a moja rodzina w Dolginowie znalazła się, gdyż ojciec, który brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku z zamian za wzorową służbę i walkę w tej wojnie dostał właśnie osadnictwo w tej miejscowości. Po wygranej wojnie z bolszewikami ojciec nie chciał gospodarki, bo za bardzo się nie znał na uprawianiu ziemi i w Dolginowie pracował jako strażnik w areszcie i sanitariusz u znanego wtedy lekarza Sadowskiego. Ojciec chciał dostać tylko mieszkanie i mały ogródek dla własnych potrzeb. I tak się stało. Najpierw dostaliśmy małe mieszkanie poza miejscowością a później już bliżej centrum ale dalej na obrzeżach, blisko aresztu, gdzie pracował.

Dolginowo było to miasteczko gdzie większa część mieszkańców to Żydzi. A takich osadników jak mój ojciec była tutaj spora grupa.

Pamiętam, że dzieciństwo w Dolginowie do wybuchu wojny było bardzo sielskie. Życie toczyło się swoim własnym rytmem w tym małym przygranicznym miasteczku. W Dolginowie były piękne duże koszary wojskowe, w których stacjonowali żołnierze chroniący naszą granicę. I pamiętam, że jeździliśmy na wycieczki ze szkoły do żołnierzy na oddaloną o 7 km granicę.

W niedzielę zawsze przed ranną mszą szliśmy do szkoły, gdzie nauczyciele w swoich klasach sprawdzali obecność i razem z nauczycielami szliśmy do kościoła, gdzie chłopcy siadali po jednej stronie ławek a dziewczynki po drugiej stronie. Na środek kościoła wkraczało wojsko z koszar i była to msza dla nas dzieci i żołnierzy. Nikt z dorosłych nie miał prawa podczas tej mszy siedzieć w ławkach. Stali w z tyłu kościoła.

Jako dziecko przed wojną chorowałam na serce i leczył mnie już wcześniej wspomniany lekarz Sadowski. Był to bardzo miły i dobry lekarz, którego znali wszyscy w okolicy. Pamiętam, że przed wojną zaczął budować w Rabce sanatorium dla dzieci jednak wybuch wojny wszystko przerwał. Lekarz wysłał do Rabki swojego studiującego na wyższej uczelni syna, który miał dopilnować budowy ale w 1939 roku Niemcy go zabili. A lekarz Sadowski w 1940 roku został przez Rosjan wywieziony na Syberię, gdzie prawdopodobnie zmarł, bo już nie powrócił z zesłania.

We wrześniu 1939 roku kiedy wkroczyli Rosjanie miałam iść do drugiej klasy ale Sowieci cofnęli wszystkich o klasę niżej i poszłam znowu do pierwszej klasy. Za Rosjan była straszna biedy i ciągły strach przed wywózką na Syberię. Naszą rodzinę też chcieli wywieźć ale jakimś cudem Rosjanie się z tym ociągali i zostaliśmy w Dolginowie. Chyba Bóg nas zachował, bo we wtorek mieli nas wywieźć a w poniedziałek Niemcy wkroczyli. Za Niemców było troszkę lepiej, bo przynajmniej Syberia nie czekała ale za to z byle powodu można było zostać rozstrzelanym.

Po wkroczeniu Niemców przestaliśmy chodzić do szkoły i nie było takiego obowiązku. Szkoły po prostu nie było.

Obok naszego domu budował się także wujek lecz po zajęciu Dolginowa przez Niemców kazali przerwać budowę, całą rodzinę wujka wypędzili a to co już było wybudowane Niemcy zaadaptowali na magazyn pobliskiego lagru. Dla wujka to nie był koniec tragedii ze strony Niemców – po krótkim czasie rozstrzelali go. A historia ta ma swój początek jeszcze w 1939 roku, zaraz po wkroczeniu Rosjan, kiedy to toczył się proces przeciwko bimbrownikowi. Wujek został wyznaczony jako jeden z ponad 30-tu świadków i zeznawał przeciwko temu bimbrownikowi. NKWD zasądziło dla niego zesłanie do łagru na Sybir. A po wkroczeniu Niemców w 1941 roku ktoś w odwecie doniósł na wujka, że zeznawał jako świadek. Niemcy uznali wujka za komunistę i którejś nocy przyjechali, zabrali go z domu i wywieźli 3 km za Dolginów i tam rozstrzelali wraz z jakimś małżeństwem i trzema Żydami. Następnej nocy wykradli zwłoki wujka i pochowali na cmentarzu. Za wykradanie zwłok także groziła kara śmierci. W 1944 roku jak Ruscy znowu weszli to wujenka spotkała żonę tego bimbrownika i ona prosiła żeby jej darowała a wujenka tylko powiedziała twój mąż wróci z Syberii a mojego już nie ma.

Adam

wrz 112015
 
Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

To jest grupowe zdjęcie mieszkańców Klein-Blumberg urodzonych w latach 1920 do 1923. Pochodzi od Herberta Nippe. To zdjęcie zrobiono w 1934 roku, a może nawet trochę wcześniej. Widać na nim od lewej: z tyłu stoi Hertha Nippe, Dora Pfeiffer, Hertha Lange, Elli Kupsch, Anna Höhne, Edith Frahn, Gerda Klauke, Esta Lange, Else Pfeiffer, Ella Witzlau, Else König, Vera Janthur, Irmgard Nippe, Frieda Schmidt (Hindemiths), Elli Schmidt i Walli Lange. W środku klęczy Willi Eisemann, Karl Müller, Alfred Lange, Helmuth Stein, Gerhard Handke, Walter Lange, Willi Schmidt, Günther Lange, Helmuth Rössel, Walter Marschal i Kurt Schlauß (Pfeiffer). Z przodu siedzi Herbert Nippe, Willi Schmidt (der Kleine), Arthur Lange, Alfred Pfeiffer i Hans Walter (nauczyciela Hänschena).

Adam

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

Mieszkańcy Klein-Blumberg urodzeni w latach 1920-23

sie 162015
 
Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Na tym zdjęciu stoją mieszkańcy Deutsch-Nettkow (Nietkowice) urodzeni w latach 1925/26. Zdjęcie wykonano w 1933 roku kiedy mieli po około 7 lat i byli prawdopodobnie w drugiej klasie. 13 dziewczyn to Loni Wallschitzky, Annemarie Hill, Inge Kosinsky, Elli Bock, Liselotte Petzke, Inge Pfennig, Edith Schmidt, Christel Nikolaus, Irmgard Joppke, Hildegars Giese, Frieda Just, Gerda Egler i Ingeborg Freund. Również 13 chłopców, którzy nazywają się Helmut Geißler, Arthur Zerbe, Addi Schottky,Kurt Nitschack, Gerhard Deul, Kurt Fundke, Gerhard Wandke, Hans Schreck, Werner Klugmann, Warsenke, Eberhard Schmollke, König i Lothar Busch. Czasopismo „Heimatgrüße” otrzymało to zdjęcie od pani Liselotte von Stryk, z domu Petzke.

Adam

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

Mieszkańcy Deutsch-Nettkow urodzeni w latach 1925-26

cze 202015
 
Zdzisław Kociemba ze swoimi uczniami

Zdzisław Kociemba ze swoimi uczniami

Ojciec był kierownikiem gorzelni do czasu kiedy ona funkcjonowała, później otrzymał 16 ha ziemi i zajmował się przez pewien czas rolnictwem. Oprócz pracy w gorzelni przez kilka lat pełnił również funkcję wójta w gminie w Nietkowicach, a także zastępcy kierownika tartaku w Bytnicy. Następnie znowu powrócił na gospodarstwo które prowadził do roku 1968 kiedy to zupełnie niespodziewanie zmarła na raka moja Matka która nigdy nie chorowała i była po prostu okazem zdrowia.

Pierwszą siedzibą gminy były Brody, a wójt nazywał się Piotr Sas. Następnie siedzibę przeniesiono do Nietkowic gdzie wójtem był mój Ojciec Franciszek Kociemba. Do gminy należały: Pomorsko, Brzezie, Brody, Bródki, Nietkowice, Będów, Radnica i Sycowice.
W chwili mojego przyjazdu do Sycowic nie było tam żadnej szkoły, dopiero z czasem w roku 1946 rozpoczęto nauczanie. Pamiętam, że pierwszym nauczycielem był Pawlukiewicz, zięć Pietrusewiczowej który ożenił się z jej najstarszą córką.
W czerwcu 1946 roku po raz pierwszy po wojnie mieszkańcy Sycowic poszli do urn wyborczych. Krajowa Rada Narodowa jako Rząd Tymczasowy zarządziła referendum ludowe które przeszło do historii pod nazwą 3 x TAK. Hasło referendum brzmiało następująco: „3 x TAK to Polski Twój znak. Jesteś Polakiem powiedz TAK”.
Referendum dotyczyło trzech pozornie ogólnych kwestii i miało być sprawdzianem popularności rządzących krajem komunistów i ich sojuszników.

  1. Czy jesteś za zniesieniem Senatu?
  2. Czy chcesz utrwalenia w przyszłej Konstytucji ustroju gospodarczego, zaprowadzonego przez reformę rolną i unarodowienie podstawowych gałęzi gospodarki krajowej, z zachowaniem uprawnień inicjatywy prywatnej?
  3. Czy chcesz utrwalenia zachodnich granic Państwa Polskiego na Bałtyku, Odrze i Nysie Łużyckiej?

Całe referendum w skali kraju było ordynarnie sfałszowane, a jego przebieg i manipulacje nadzorowała specjalnie oddelegowana do Polski ekipa funkcjonariuszy radzieckich służb specjalnych.
Pamiętam dokładnie, że referendum to w Sycowicach odbyło się w atmosferze ubeckiego terroru. Na wzór sowiecki zostali powołani tzw. dziesiętnicy, którzy wspierali działającego sołtysa. Dziesiętnicy mieli rozpowszechniać wyborczą propagandę i namawiać ludzi do głosowania zgodnie z wytycznymi władzy.
Władzy tej z kolei przeciwstawiali się działacze mikołajczykowskiego Polskiego Stronnictwa Ludowego nie zgadzający się na zniesienie Senatu. Trwała nierówna wojna propagandowa bowiem ubecy skutecznie blokowali stronników ludowców nie pozwalając im na kontakty z ludnością.
Wieś zalana była wizualną propagandą, a na murach i płotach brakowało miejsca na kolejne plakaty. Ubecy pilnowali aby wszystko to co było rozwieszane wisiało w stanie nienaruszonym. Ulotki i plakaty PSL znikały jak przysłowiowa kamfora. Nieprawomyślni i oporni, dni poprzedzające głosowanie i sam dzień głosowania, spędzali w ubeckim „żłobku” w Krośnie Odrzańskim
Podobny scenariusz, a nawet represyjnie gorszy, obowiązywał również podczas pierwszych lutowych wyborów do Sejmu w roku 1947 w czasie których na prezydenta PRL wybrano Bolesława Bieruta. W niecałe dwa lata później, to jest 15 grudnia 1948 roku nastąpiło jak to wtedy określano: zjednoczenie ruchu robotniczego w czasie to którego nastąpiło połączenie Polskiej Partii Robotniczej /Gomółka/ i Polskiej Partii Socjalistycznej /Cyrankiewicz/.
Powstała wtedy Polska Zjednoczona Partia Robotnicza „miłościwie” nam panująca do czasu kiedy Mieczysław Rakowski, ówczesny przywódca Partii wypowiedział znamienne słowa: „ Sztandar PZPR wyprowadzić…”.
W roku 1946 rozpocząłem naukę w liceum w Krośnie Odrzańskim, gdzie uczęszczałem, aż do roku 1948. W między czasie miała miejsce reforma szkolnictwa i chcąc kontynuować naukę według starego programu musiałem przenieść się do Nowej Soli, gdzie zdałem maturę w roku 1951. Zdobyłem tam również uprawnienia pedagogiczne zdając dodatkowo tzw. maturę pedagogiczną.
Ponieważ w tych czasach obowiązywały nakazy pracy, otrzymałem skierowanie do Krosna Odrzańskiego gdzie zaproponowano mi pracę w Toporowie. Byłem tam krótko bo tylko dwa i pół miesiąca, po czym przeniesiono mnie do Brodów.
Po roku czasu zostałem kierownikiem szkoły, ale wtedy wybuchła właśnie awantura koreańska i wszystkich młodych mężczyzn „capnięto” do wojska, a w szkolnictwie pozostały prawie same kobiety. Zebrano nas w dużej sali „Polskiej Wełny” gdzie czekaliśmy na wojskowych „kupców”. Kiedy jednak zobaczyliśmy niebieskie otoki krew odpłynęła nam z twarzy, bo byli to lotnicy gdzie służba trwała 3 lata. Rozpocząłem ją w Oficerskiej Szkole Lotniczej Nr 5 w Radomiu.
Komendantem szkoły był Rosjanin pułkownik Bystrow, a zastępcą Polak podpułkownik Szwarc, szefem sztabu zaś kapitan Beżkowski. Kiedy Rosjanie odeszli dowództwo objęli Polacy, a Komendantem został podpułkownik Szwarc. W roku 1955 otwarto nowe lotnisko w Nowym Mieście nad Pilicą i nasza jednostka została przebazowana do tego właśnie miasta.
Uczciwie rzecz ujmując w wojsku miałem bardzo dobrze, bo byłem kierownikiem tajnej kancelarii do której niewielu miało wstęp i dostęp. Była to jednak duża odpowiedzialność, bo każdy papierek nie miał prawa nigdzie zaginąć. Do dzisiaj pamiętam coroczne kontrole które skrupulatnie sprawdzały dokumenty, papierek po papierku.
Pełniłem też funkcję chronometrażysty prowadząc ewidencję lotów, a także czas ich trwania i rodzaj wykonywanych przez pilotów zadań w powietrzu. Następnie dokonywałem wpisów w książce lotów dla poszczególnych pilotów.
Kiedy nadszedł upragniony przez każdego żołnierza dzień odejścia do cywila, a był to październik roku 1956, pojechałem do domu oczywiście po cywilne ubranie. Okazało się jednak, że w związku z sytuacją w kraju Minister Obrony Narodowej Konstanty Rokossowski, nakazał przedłużenie służby wojskowej do czasu wyjaśnienia sytuacji politycznej co przedłużyło moją służbę o jeden miesiąc, a tym samym trwała ona 37 miesięcy.
No cóż, rozkaz nie gazeta wyjścia żadnego nie było. Obowiązywała pełna gotowość bojowa, spaliśmy w butach i nikt nigdzie nie mógł się ruszyć. Po miesiącu tej nerwówki rozkaz o przedłużeniu służby został odwołany i szczęśliwie wróciłem do domu. W taki oto sposób w wojsku służyłem do roku 1956, a kończąc służbę wojskową załatwiłem sobie przeniesienie do szkoły w Sycowicach. Moi wojskowi przełożeni bardzo życzliwie podeszli do mojej prośby i załatwili wszystko co potrzeba.
Kiedy trafiłem do Sycowic zastałem tam jedynie dwie nauczycielki Panie: Stanisławę Brus i Czesławę Szulgę. Szkoła była siedmioklasowa i nauczałem tam do roku 1962 kiedy to dostałem propozycję objęcia placówki w Będowie, gdzie z kolei pracowałem przez najbliższe 10 lat.
Następnie otrzymałem propozycję zostania dyrektorem szkoły w Nietkowicach gdzie pracowałem do 1977 roku kiedy to z kolei zostałem Zastępcą Dyrektora Szkoły w Czerwieńsku, a następnie Zastępcą Gminnego Dyrektora Szkół w Czerwieńsku i na tym stanowisku pracowałem do czasu likwidacji szkół gminnych.
W 1985 roku przeszedłem na emeryturę i przez 7 lat pracowałem w niepełnym wymiarze czasu pracy w Szkole Podstawowej w Płotach, by definitywnie rozstać się w 1992 roku z nauczycielską pracą. W ten sposób całe moje nauczycielskie życie przebiegało na terenie Gminy i Miasta Czerwieńsk.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

maj 082015
 
Nietkowice

Nietkowice

Pan Kazimierz Pluto w klasie VI i VII uczył historii. Młody nauczyciel, pracę w szkole podjął po zakończeniu służby wojskowej. Wysoki, postawny mężczyzna z blond czupryną, bardzo lubiany przez młodzież. Zawsze pogodny, wesoły, zawsze uśmiechnięty, potrafił szybko nawiązać świetne relacje z młodzieżą, przy zachowaniu – z ich strony – pełnego szacunku i podziwu dla Jego osoby. Bardzo życzliwy, służył pomocą w każdej sytuacji. Mieszkał w Brodach. Do szkoły w Nietkowicach dojeżdżał rowerem, podśpiewywał sobie wówczas lub gwizdał wesoło. Bywało, że jadąc widział mnie idącą w drodze do szkoły i proponował podwiezienie
Tragiczna śmierć tego nauczyciela była ogromnym szokiem i wstrząsem dla całej szkoły i okolicy. Oddał swoje życie ratując tonącego ucznia naszej szkoły. Sam jednak nie zdołał się uratować. Tragedia miała miejsce 1 czerwca 1959 roku – w Dniu Dziecka. Dzień ten był dniem wolnym od zajęć. Zorganizowano różne gry i zabawy. Część uczniów z klasy VI i VII wybrała się na wycieczkę do lasu i nad kanał przy tzw. “starym, spalonym młynie”. Opiekunem tej grupy był Pan Kazimierz Pluto. Na miejscu okazało się, że na taką samą wycieczkę wybrała się grupa uczniów młodszych klas, której opiekunką była inna nauczycielka – Pani Maria Urbańska. W pewnej chwili jeden z uczniów tej grupy /Lebel/, poślizgnął się i wpadł do wody. Miało to miejsce tuż przy wodospadzie. Na ratunek pośpieszył mu Nasz Pan. Uratował go, niestety – sam utonął. Miał 23 lata. Szok i wielka rozpacz. Straciliśmy na zawsze najbardziej lubianego nauczyciela. Zawsze pozostanie w mojej pamięci, jako człowiek wielkiego serca, oddany do końca sprawie wychowania młodzieży, którą lubił i ona Jego z wielką wzajemnością.
Na zdjęciu poniżej stoi przy grupie przedszkolaków, którzy odwiedzili naszą szkołę z własnym programem artystycznym, bo od nowego roku szkolnego mieli rozpocząć naukę w tej szkole. Natomiast na drugim zdjęciu – stoi w środku, obok p. Biernackiego.

1a

W scence przedstawionej na zdjęciu, chłopiec z tornistrem na plecach – to mój brat Eugeniusz (kandydat na ucznia „pierwszaka”). Wśród „widzów” jest też siostra Alicja (stoi w drugim rzędzie z białą wyróżniającą się kokardą ), a obok w pobliżu stoi p. Ostrycharczyk.

W scence przedstawionej na zdjęciu, chłopiec z tornistrem na plecach – to mój brat Eugeniusz
(kandydat na ucznia „pierwszaka”). Wśród „widzów” jest też siostra Alicja (stoi w drugim rzędzie
z białą wyróżniającą się kokardą ), a obok w pobliżu stoi p. Ostrycharczyk.

Mieliśmy także w szkole lekcje religii. Raz w tygodniu do szkoły przychodził proboszcz miejscowej parafii ks. Stefan Hura. Na początku i na końcu lekcji zawsze odmawialiśmy modlitwę “Ojcze Nasz”.
W tamtych czasach wyposażenie klas stanowiły dość wygodne, choć bardzo twarde dwuosobowe ławki, połączone na stałe z miejscami do siedzenia. Ławki miały skośnie ustawione pulpity, często pomalowane na zielono. Niektóre nawet miały te pulpity podnoszone Pod nimi było miejsce na zeszyty, książki i inne drobiazgi. Po środku pulpitu w górnej jego krawędzi, był otwór na kałamarz z atramentem. Wówczas nie było jeszcze długopisów, ani wiecznych piór. Pisaliśmy piórami tzw. “zwykłymi piórami”. maczanymi w atramencie. Takie pióro składało się z drewnianej obsadki i metalowej stalówki. Początkowo były to stalówki tzw. rondówki albo redisówki. Dość szerokie, na środku miały wycięcie w kształcie krzyżyka, pisały grubo i robiły kleksy. Z czasem pojawiały się ulepszone, lepiej piszące, ale nadal wymagały atramentu. Konieczność korzystania z atramentu była bardzo niewygodna. Kałamarze nosiliśmy codziennie w teczkach. Zdarzało się, że atrament wylał się, zalewając i brudząc zawartość teczki czy tornistra. Dopiero pojawienie się tzw. “wiecznych piór”, które posiadały gumkę lub tłoczek umożliwiający napełnienie ich atramentem spowodowało, że noszenie kałamarzy stało się praktycznie zbędne. Także wówczas pojawiły się „automatyczne ołówki” – takie, do których wkładany był rysik. Na tamte czasy posiadanie takiego ołówka to był dopiero „szpan” ! Pamiętam doskonale, że po raz pierwszy otrzymałam go od Mikołaja, jako prezent gwiazdkowy. Bardzo ważnym sprzętem w klasie była tablica. Zazwyczaj stała w rogu klasy. Była to duża czarna deska ustawiona na stojaku, przypominającym dziś sztalugi malarza. Na jednej stronie miała namalowane linie, na drugiej kratki, co ułatwiało pisanie. Z czasem te oznaczenia wymazały się .Tablica i stojak służyły również do zawieszania map na lekcjach historii i geografii. Pomieszczenia klasowe były ogrzewane piecami i zdarzało się, że nie były dostatecznie dogrzane. Musieliśmy wówczas siedzieć w kurtkach i płaszczach. W tamtych czasach zimy były ostre i mroźne. Te “niedogodności” rekompensował nam za to czas wolny po lekcjach, kiedy mimo mrozu, zabawom na śniegu nie było końca. Zimą, powrót ze szkoły zawsze wiązał się z “zaliczeniem” wszystkich górek i ślizgawek, jakie po drodze były. Skutek był taki, że w przemoczonych butach i odzieży zmarzniętej na “kość” wracało się do domu, często z płaczem “na wyrost”, żeby nie oberwać jeszcze bury i lania za taki stan. Dziś z rozrzewnieniem wspominam okres szkoły podstawowej, czas beztroskich, dziecięcych młodych lat, pełen przygód radosnych, dobrych i pewne tych mniej dobrych, które także były. Niedoskonała i ulotna pamięć zatarła je i usunęła ze wspomnień. Może to i dobrze, że tak jest, bo w życiu winny liczyć się tylko miłe i bliskie sercu wspomnienia, zwłaszcza te z lat młodości, kiedy zaczęło się dopiero zdobywać wiedzę, kształtować charakter i poznawać “uroki” życia, które były jeszcze przed nami i czekały nas w przyszłości, w dorosłym już życiu. Te wspomnienia to nie tylko nostalgia za bezpowrotnie mienionymi dzieciństwem i młodością, to też nostalgia za jakością. Myślę i mam taką nadzieję, że dziś owa jakość nie jest bezpowrotnie utracona. To moja historia, moje życie. Myślę, że takie spojrzenie „ w lustro” każdy z nas, choć kilka razy w życiu, powinien wykonać, aby przypomnieć sobie swoje źródło życia…. taką ławeczkę z kałamarzem, bo to ona miała ogromną moc poznawczą Szkoły są ważne, ale chyba zawsze najcenniejszy jest pierwszy nauczyciel, nauczycielka. Bo to oni potrafili zaszczepić w młodym człowieku prawdziwą żądzę wiedzy, nie tylko tej z podręczników. Jakże adekwatne do tego są poniżej cytowane myśli:

….. Szkoła powinna dążyć do tego, by młody człowiek opuszczał ją jako harmonijna osobowość, umiejąca żyć z ludźmi i światem…”

oraz

… Nauka w szkołach powinna być prowadzona w taki sposób, aby uczniowie uważali ją za cenny dar, a nie za ciężki obowiązek…”

/Albert Einstein/

Rok szkolny 1958/59 był zakończeniem mojej nauki w szkole podstawowej, tej starej szkole. Nowa szkoła była już w budowie i następny rok najprawdopodobniej rozpoczynał się już w murach nowej szkoły. W tamtych latach obowiązywała 7-klasowa szkoła podstawowa. Na zakończenie szkoły odbyło się uroczyste pożegnanie.
A oto poniżej fotografie z zakończenia pierwszego etapu edukacji.

Grupa dziewcząt VII klasy. Od prawej w I rzędzie stoją: Czesława Andrzejewska /z warkoczem/, Teresa Żyża, Maria Darul, Janina Soroka, Helena Herc, w II – Regina Wojewoda, Wanda Woźniakowska, Halina Szczurówna /to ja !/ i Alicja Kulicka

Grupa dziewcząt VII klasy. Od prawej w I rzędzie stoją: Czesława Andrzejewska /z warkoczem/, Teresa Żyża,
Maria Darul, Janina Soroka, Helena Herc, w II – Regina Wojewoda, Wanda Woźniakowska, Halina Szczurówna /to ja
!/ i Alicja Kulicka

Grupa chłopców, poczynając od prawej, od „małego” - to Franek Kolasiński, Zbigniew Bykowski, Bronisław Mulawa, Stefan Słonecki. W drugim rzędzie za „małym” stoi Jan Bajtus, Eugeniusz Soszyński, Aleksander Żyża i Mieczysław Harwat.

Grupa chłopców, poczynając od prawej, od „małego” – to Franek Kolasiński, Zbigniew Bykowski, Bronisław Mulawa, Stefan
Słonecki. W drugim rzędzie za „małym” stoi Jan Bajtus, Eugeniusz Soszyński, Aleksander Żyża i Mieczysław Harwat.

Klasa VII z nauczycielami: Alicja Sammler,Janina Sawlewicz,Antoni Biernacki i Gabriela Ostrycharczyk A to szkoła w budowie. Tutaj na zdjęciu są siódmioklasiści, nauczyciele i komitet rodzicielski.

Klasa VII z nauczycielami: Alicja Sammler, Janina Sawlewicz, Antoni Biernacki i Gabriela Ostrycharczyk
A to szkoła w budowie. Tutaj na zdjęciu są siódmoklasiści, nauczyciele i komitet rodzicielski.

Pierwsza od lewej to ja, obok p. Halina Stanek, p. Sawlewicz, p. Sammler , pomijam panienkę w środku bo to nie klasa, dalej p Ostryczarczyk i moja Mama – Helena Szczur , obok grupa dziewcząt VII klasy. W drugim rzędzie w środku p. Biernacki oraz p. Wacław Borkowski z komitetu rodzicielskiego.

Pierwsza od lewej to ja, obok p. Halina Stanek, p. Sawlewicz, p. Sammler , pomijam panienkę w środku
bo to nie klasa, dalej p. Ostryczarczyk i moja Mama – Helena Szczur , obok grupa dziewcząt VII klasy.
W drugim rzędzie w środku p. Biernacki oraz p. Wacław Borkowski z komitetu rodzicielskiego.

Nietkowice

Nietkowice

Po zakończeniu pierwszego etapu edukacji w Szkole w Nietkowicach, kontynuacja nauki odbywała się przez kolejne 4 lata w Liceum Ogólnokształcącym Nr 2 w Zielonej Górze. Zakończyła się w egzaminem dojrzałości w maju 1963 roku. Kolejny etap – to studia na Uniwersytecie Wrocławskim we Wrocławiu, na Wydziale Prawa i Administracji, podjęte w dojrzałym już wieku – bo w 1977 roku, ukończone w 1982 roku dyplomem z wynikiem „bardzo dobry” i uzyskaniem tytułu magistra. A oto życiowe motta:

Nie płacz, że to się skończyło, tylko ciesz się , że mogłaś to przeżyć”

Żadne studia nie pomogą Ci poznać prawdę. Pomogą jedynie zrozumieć, dlaczego jej nie poznasz ”

Wykształcenie to dobro, którego nic nie jest w stanie nas pozbawić ”

Halina Węgrzyn

maj 022015
 
Nietkowice

Nietkowice

Drugi szkolny budynek znajdował się niedaleko. Piętrowy obiekt o pałacowym charakterze z pięknymi szerokimi schodami. Obok pomieszczeń zajętych przez szkołę, była tam również siedziba Nadleśnictwa i mieszkanie nadleśniczego – Pana Mariana Majorka. Pałac, albo też dwór, jak nazywano ten obiekt, był położony centralnie w stosunku do pozostałych bardzo obszernych zabudowań gospodarczych, takich jak magazyny, stajnie i kuźnia, zlokalizowanych na rozległym terenie na planie czworoboku. Stanowił siedzibę i część składową majątku ziemskiego przedwojennego właściciela. Wokół było dużo zieleni, drzew i wolnej przestrzeni, na której odbywały się różne zabawy i uroczystości szkolne. Otoczenie tego budynku było wspaniałe, choć mocno zaniedbane. Cała posiadłość i otaczający ją park w okresie swojej świetności była ogrodzona. Prowadziły do niej trzy bramy wjazdowe, wykute z prętów o pięknych ornamentowych wzorach. Główna brama wjazdowa i brama wejściowa, tak jak i pozostałe bramy były osadzone pomiędzy solidnymi słupami murowanymi, wykończonymi czworobocznymi stożkami, na szczycie których znajdowały się betonowe kule. Od bramy głównej, aż pod wejście do pałacu, prowadził dość długi podjazd, wysadzany starymi kasztanowcami. Po wojnie, widoczny na zdjęciu budynek parterowy był zrujnowany, pozostały tylko szkielety murów. W latach następnych teren został uporządkowany. Cegły, podobnie jak z innych zrujnowanych i zburzonych budynków z terenu Nietkowic, były wywożone koleją na odbudowę zniszczonej Warszawy – zgodnie z hasłem: CAŁY NARÓD BUDUJE SWOJĄ STOLICĘ” Jako ciekawostkę dodam to, że i w przypadku tej szkoły, w jej pobliżu znajdował się również drugi cmentarz niemiecki, niemalże przylegający do bramu wyjazdowej z parku od strony zachodniej. Dziś teren ten obejmuje istniejący aktualnie cmentarz, jednak brak na nim śladów z przeszłości, teren został uporządkowany. Za „moich czasów” były tam groby i grobowce zachowane w dobrym stanie. Na wprost głównego wejścia z szerokimi kamiennymi schodami rosło potężne drzewo, wokół którego były ławeczki. Miło było spędzać wolny czas w cieniu tego drzewa. Najbliższa okolica umożliwiała wszelkiego typu gry i zabawy, także szkolne zawody sportowe. Sąsiedztwo sosnowych lasów dodawało szczególnych uroków i zapachów. Właśnie tam odbywały się często zajęcia z wychowania fizycznego, poznawania topografii terenu czy zabaw w tzw. “podchody”, prowadzonych przez Pana Antoniego Biernackiego. Do naszych ulubionych zabaw z piłką należała gra “w dwa ognie”, ” w „siatkówkę” i w „palanta”. Poza tym – nie tylko w szkole – graliśmy w tzw. “kiczkę” /albo inaczej “klipę”/, “wojnę” i “chłopa”. Do tych gier piłka była zbędna, wystarczył kawałek patyka lub kamyka. Ulubioną grą chłopców był “cymbergaj”. W budynku, który teraz wspominam odbywały się lekcje dla klas starszych. Przez krótki okres wykorzystywane było również jego piętro, jednak ze względu na stan techniczny, zwłaszcza stropów, zaprzestano prowadzenia tam lekcji. Pomieszczenia klasowe były przestronne i widne. Tylko w jednym, w którym okna były po stronie zachodniej, było zbyt ponuro. Słońce pojawiało się tam po południu tj. wtedy kiedy w zasadzie lekcje już się skończyły. To pomieszczenie w roku szkolnym 1958/59 zajmowała VII klasa, stąd dobrze pamiętam tamtą atmosferę. Nam to jednak nie przeszkadzało, ponieważ nasze gorące i żywiołowe temperamenty radziły sobie ze wszystkim. Dwa mniejsze pomieszczenia przy wejściu, po prawej stronie, zajmowało kierownictwo szkoły i nauczyciele /pokoje nauczycielskie/. Zlokalizowanie klas w dwóch budynkach stanowiło duże utrudnienie zarówno dla nauczycieli jak i uczniów, zwłaszcza w zimie. W trakcie przerw międzylekcyjnych musieliśmy się przemieszczać z budynku do budynku, przy czym znaczna część drogi prowadziła wąską ścieżką przez wspomniany już cmentarz, wydeptaną wśród krzaków i zarośli. W roku, w którym rozpoczęłam “legalną” naukę, nauczycielką młodszych klas i opiekunem mojej klasy była `Pani Natalia Kisiel. Kierowniczką szkoły była wówczas Pani Michalina Jurewicz. W kolejnych latach niektórzy nauczyciele odchodzili inni przychodzili. Ale byli też tacy, którzy przez cały 7-letni okres “mojej” szkoły pracowali z nami zawsze, to nasi wychowawcy. Byli to mądrzy, życzliwi ludzie, powołani do wychowywania zarówno tych zdolnych , jak i tych ociężałych. Ci najlepsi, a było ich wielu, nauczyli mnie jednego: możesz nie wiedzieć, ale musisz wiedzieć, jak się dowiedzieć. To ciągle jest we mnie. Wspominam ich z wielkim sentymentem, serdecznie i bardzo ciepło. Byli to:

– Pani Janina Sawlewicz – Pani od języka polskiego, przez jakiś czas była też kierowniczką szkoły. Pamiętam doskonale jej niewysoką, drobną sylwetkę. Wspaniała osoba, spokojna, życzliwa, cierpliwa i wyrozumiała. W znakomity sposób starała się skierować nasze zainteresowania na piękno polskiej literatury w różnych jej formach, proza, poezja, dramat. Mickiewicz i Wilno, skąd pochodziła, to były bliskie jej sercu tematy. Prowadziła z nami szkolny teatrzyk, w którym mogliśmy próbować swoich sił “aktorskich”. Pamiętam, że graliśmy “Balladynę” Słowackiego, w której grałam rolę Aliny oraz “Świteziankę” Mickiewicza. Naszymi występami były urozmaicane szkolne akademie, a także święta państwowe oraz inne lokalne uroczystości. Z przedstawieniami wyjeżdżaliśmy też do okolicznych szkół.
Pod wpływem i pieczą Pani Sawlewicz jeden z uczniów mojej klasy – Franek Kolasiński, kilkakrotnie brał udział w różnych konkursach recytatorskich, zdobywając liczne nagrody.
Poniżej zamieszczam zdjęcie „aktorów” naszej szkoły, wykonane w czasie jakiejś uroczystości szkolnej

 

Foto z przedstawienia „Książę i żebrak” Królem jest moja siostra Krysia, królewną Urszula Lebel, obok Hela Kisiel i Cecylia Andrzejewska , po drugiej stronie Janka Szyluk, Krysia Majewska i Ludka Kmita

Foto z przedstawienia „Książę i żebrak” Królem jest moja siostra Krysia, królewną Urszula Lebel, obok Hela
Kisiel i Cecylia Andrzejewska , po drugiej stronie Janka Szyluk, Krysia Majewska i Ludka Kmita

– Pani Alicja Sammler /panieńskie nazwisko Szrefel/, uczyła nas języka rosyjskiego. Wysoka, z pozoru wyniosła, zachowująca się zawsze z wielką godnością i elegancją. Budziła w nas respekt i posłuszeństwo. Lekcje z Nią przebiegały w skupieniu i uwadze. Poza nauką rosyjskiego, objętego programem, uczyła nas też śpiewania rosyjskich piosenek, grając na mandolinie i bałałajce. Było wówczas radośnie i wesoło. Mieliśmy do Niej wielki szacunek i uznanie. We wczesnej młodości, wraz z rodziną, była przez kilka lat na Syberii. Bywało, że czasem opowiadała nam, jakie mieli tam ciężkie życie.

– Pan Antoni Biernacki – Pan od matematyki, fizyki, chemii, śpiewu, w-fu. i często prac ręcznych. Przez jakiś okres był kierownikiem szkoły. Młody, stanowczy, wymagający, ale z charakteru łagodny. Najczęściej widać Go było z dziennikiem w ręku, dużą drewnianą ekierką i takim też kątomierzem. Bardzo dbał i starał się o to żeby lekcje w-fu były urozmaicone różnymi grami, zabawami na boisku i w tzw, “terenie”. Lubiliśmy to bardzo, było wesoło i fajnie. Przygotowywał nas na różne zawody sportowe, ale też i artystyczne występy okolicznościowe i akademie. Uczył nas śpiewu piosenek patriotycznych, partyzanckich i ludowych. Był naszym dyrygentem i dyrygował zawsze “na trzy”. Sztandarową piosenką była „Hej żeglujże żeglarzu”.

– Pani Gabriela Ostrycharczyk – była wychowawczynią przez 2 lata tj. 1954/55 i 1955/56, uczyła nas biologii i geografii. Była jedną z młodszych nauczycielek również sympatyczna i miła.

Halina Węgrzyn

kwi 262015
 
Nietkowice
Nietkowice

Pod koniec marca napisała do nas wiadomość Pani Halina Węgrzyn (z domu Szczur), która urodziła się oraz spędziła dzieciństwo i wczesną młodość w Nietkowicach. Pani Halina będąc już na zasłużonej emeryturze często udaje się w sentymentalne podróże w przeszłość. Ma znakomitą pamięć do nazwisk, faktów i dat. Jedną z takich podróży do swoich szkolnych lat postanowiła się z nami podzielić.

Moja “przygoda” ze Szkołą Podstawową w Nietkowicach zaczęła się, gdy miałam zaledwie 5 lat. Urodziłam się w marcu 1946 roku, jako jedno z pierwszych dzieci urodzonych w Nietkowicach, od czasu zakończenia wojny.Naukę w szkole podstawowej próbowałam rozpocząć już w 1951 roku, kiedy to “wędrowałam” śladami starszej o 2 lata siostry Krysi, rozpoczynającej właśnie naukę w tej szkole. Nieodparta chęć zdobywania wiedzy była we mnie tak silna, że po wyjściu Krysi z domu, wymykałam się ukradkiem i szłam za Nią, chowając się za drzewami, żeby mnie nie dostrzegła i nie zawróciła do domu. Takim sposobem docierałam do szkoły już po rozpoczęciu lekcji. Z trudem mogłam otworzyć sobie drzwi, ponieważ klamka znajdowała się zbyt wysoko. Jak już tego dokonałam “wsuwałam się ” po cichu do klasy, siadałam w ostatniej ławce, wyciągałam zeszyt, jakieś ołówki i czułam się bardzo poważna.
Często jednak moje “wejście” było zauważone i niestety ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu byłam wypraszana z klasy, a siostrę zobowiązywano do odprowadzenia mnie do domu. Ona nie była z tego zadowolona również, bo przeze mnie musiała opuszczać lekcje. Trwało to przez jakiś czas i podobne sytuacje się powtarzały. W końcu otrzymałam stanowczy zakaz przychodzenia na lekcje, argumentowany tym, że przeszkadzam nauczycielowi w prowadzeniu zajęć.
Wówczas nauczycielem był Pan Wacław Jankowiak, który nauczał w młodszych klasach. Nie przypominam sobie, aby moje zachowanie było naganne i mogło sprawiać kłopoty, wprost przeciwnie starałam się siedzieć cicho i uważnie. Tylko raz jeden i chyba ten fakt zaważył o moim losie, zdarzyło się, że wykonywałam jakieś rysunki w zeszycie i do korekty tej “twórczości” użyłam gumki. Była taka zielona, nazywana ”kartoflanką” i bardzo się kruszyła (“myszki” wówczas nie było). Następnie chciałam z kartki usunąć jej resztki, wówczas stało się coś przeze mnie niezamierzonego, dmuchając wydałam dźwięk podobny do …. gwizdania! Pan Jankowiak bardzo się na mnie zdenerwował, zwymyślał od “smarkaczy” i “maluchów” gwiżdżących na lekcjach. Przeprowadził rozmowę z rodzicami i zobowiązał ich do bezwzględnego przestrzegania zakazu przebywania mnie w szkole. Tak mocno to przeżyłam, że do dziś pamiętam i zawsze będę o tym pamiętać. Czy zakaz był przestrzegany – chyba jednak nie, moja przebiegłość w wymyślaniu sposobów dotarcia do szkoły nie miała końca. Dążenie do zdobywania wiedzy było nie do pokonania. W tej sytuacji w następnym roku szkolnym 1952/53, już za zgodą grona pedagogicznego, jako 6-latka, rozpoczęłam “legalną” naukę, która zakończyła się ukończeniem VII-ej klasy w roku szkolnym 1958/59.
W tamtym czasie szkoła mieściła się w dwóch budynkach. Jednym z nich był stary budynek znajdujący się w pobliżu obecnej szkoły, w której niestety nie miałam sposobności uczenia się, ponieważ wówczas dopiero ją budowano . W tym budynku stawiałam pierwsze kroki, bo tu odbywały się lekcje dla młodszych klas. Teren wokół nie był przystosowany do szkolnych potrzeb, nie było żadnego boiska ani placu. Zabawy w czasie przerw odbywały się po prostu na drodze obok szkoły. Po drugiej stronie drogi znajdował się poniemiecki cmentarz. Były tam murowane grobowce i groby z żelaznymi krzyżami, przeważnie ogrodzone metalowymi płotkami. Wiosną kwitły tu białe konwalie i niebieskie przylaszczki. Była tam też budowla nazywana przez nas, o zgrozo – “trupiarnia” ! Od niej właśnie zaczynała się spora górka, bardzo przydatna – zwłaszcza w zimie. Zjazd z niej na sankach i wszystkich innych możliwych sprzętach był znakomity, ale też niebezpieczny. Na dole bowiem znajdowała się zbudowana z desek wysoka, stojąca na betonowym fundamencie wieża, służąca do rozciągania i suszenia węży strażackich. Często zjazd z górki kończył się boleśnie na ścianie tej wieży. Niewielkie podwórko należące do budynku było zaniedbane, z ruinami zabudowań gospodarczych, porośnięte krzakami i chwastami. Była to tzw. “stara szkoła”, dziś jest tam stołówka szkolna.
Wielką atrakcją było wówczas i to, że w dość bliskim sąsiedztwie szkoły mieszkała rodzina Pana Michała Akułowicza. We własnym domu, przez jakiś okres, prowadził on wiejską gospodę. Tam też można było kupić różne słodycze. Największym powodzeniem wśród dzieci cieszyły się lizaki tzw. koguciki. Czerwone, przeźroczyste, kosztowały 0,60 zł i smakowały wybornie. Były też cukierki “Raczki”, których smak do dziś pamiętam. Biegaliśmy po nie w czasie przerw między lekcjami.

Halina Węgrzyn

lut 062015
 
Stanisław Krupa

Stanisław Krupa

Tuż przed Świętami Bożego Narodzenia napisał do nas e-meila interesujący gość. Nawiązaliśmy kontakt e-meilowy i telefoniczny. W Nowym Roku zostaliśmy mile zaskoczeni. Efektem tego kontaktu są bardzo ciekawe wspomnienia Pana Stanisława Krupy, który urodził się, spędził dzieciństwo i wczesną młodość w Brzeziu. Szczególną uwagę zwraca styl wspomnień. Są to krótkie, najczęściej jednowyrazowe zdania. Często bez czasowników.
Czuć w nich tęsknotę autora za czasami beztroskiego dzieciństwa i miejscem urodzenia.

Zdjęcia. Szkoła Podstawowa. Brody. Rocznik 1948. Dyrektor Marciniec. Pierwsza Pani Kościukiewicz. Miła. Potem Pan Wiącek Franciszek. Później Winek, Żyża Wincenty, osobowość, ogromny wpływ na nas. Imponował nam. Wychowawcy. Nasze otoczenie jak zwyczajna rzeczywistość. Normalka. My u siebie, to nasz świat, tu się urodziliśmy. Z czasem zaczniemy identyfikować, że to gdzie jesteśmy to skutek dramatycznych wydarzeń. Co dopiero co, a wielu jeszcze liże rany. Straszą niewypały, jeszcze wiatr zawiewa zapachem prochu. W szkole religia. Najpierw w szkole, potem w kościele a potem wcale. Ruchy polityczne i ideologiczne docierały w tej postaci i do nas. Nie mieliśmy pojęcia o co, i czy w tym o coś w ogóle chodzi. To było obok. Odpadła religia, kłopot z głowy. Na przerwach grało się w pieniądze. Były rozmaite. Monety. Poniemieckie, przedwojenne polskie a także niewiadomego pochodzenia. Uderzało się krawędzią monety w cegłę, moneta odbijała i lądowała na ziemi. Sztuką było trafić w monetę przeciwnika lub ulokować się co najmniej jak najbliżej. Z Brzezia do szkoły mieliśmy jakieś 3-4 kilometry na piechotę. Przez las, przez pola. Wydeptały się ścieżki. Jesień. Nadchodziły długie wieczory. Kiedyś było wielkie wydarzenie. Na wieś, wieczorem przyjechał na motorze kino. Kino to ten co wyświetlał. Przyjeżdżał na Zundappie z koszem. Skórzana kurtka, pilotka. No ktoś. Pokazał „Los Człowieka”. Propaganda w głuszy Puszczy Rzepińskiej dopadła i wzburzała wyobraźnię. W drodze ze szkoły figle. Psoty, pośpiech i głód. Na polach brukiew, buraki, kalarepa, słoneczniki i warzywa, jak to w polu. Szliśmy w szkodę. Głód. Zjadło by się wszystko.

Zima. Kiedyś rodzice urządzili dzieciom dowożenie, bo zima i śnieg po pachy dorosłym. Szkoda, poradzilibyśmy sobie i bez tego. Popsuli nam zabawę. Dzieci bawią się wszystkim i zawsze. Zabawa to istota dzieciństwa. Traci z czasem na rzecz rygorów, obowiązków i ciężarów. Nadciągał czas, gdy dobrze to poznałem i zatęskniłem za beztroską szczenięcych lat. Mieliśmy frajdę przebijać się przez metrowy śnieg. Ryć w śniegu korytarze. Tłuc i kotłować się w zaspach. Zimy były jakby mocniejsze. Żaby zamarzały wyciągnięte jak długie niczym w skoku w krystalicznej wodzie. Łuskaliśmy je z lodu. Dla ciekawości. Dłużyło się doczekać aż śnieg zejdzie. Raził bielą, nim spod śniegu znowu wyłoniła się ciemna ściółka lasu i ociepliło się.

W klasie jak to w grupie. Zawsze wyłania się jakiś porządek. Są ważniejsi i gorsi. Alfą była Pikulina. Pikuła. Regina, nomen omen. Mieliśmy zresztą dwie Reginy. Pikulina i nasza Renia, Weryszko. Chyba najładniejsza, lecz nieśmiała. Na zdjęciach wszystkie dzieci ładne i z przyszłością. Wtedy wszystko kręciło się wokół Pikuliny. Pierwsza ławka, zawsze pierwsza. Najlepsze stopnie. No, niedościgła. Potem, z latami, stawka zaczęła gęstnieć. Dołączali chłopcy. Stankiewicz, Kuczynski, chyba i ja. Pozostawaliśmy w cieniu Pikuliny. Nikt nie zastanawiał się nad przyszłością. A przynajmniej tego nie zauważyłem. Pani, gdy już umieliśmy pisać, dała nam za zadanie byśmy napisali co byśmy chcieli robić, czy kim być gdy dorośniemy. Szok. Napisaliśmy. Niepewni i nieśmiali. Nie pamiętam jak wypadło to u innych. Jak im się sprawdziło? Byłoby ciekawie zweryfikować tamto wypracowanie. Napisałem, wyznałem, że chciałbym budować wielkie okręty. Wtedy nawet nie widziałem Odry. Słyszałem, że są wały i między nimi płynie rzeką woda. Wylewa od czasu do czasu. Podnosi się niepokój lub trwoga. Wiatry miotały mną zdrowo i porywała niejedna fala. Skończyło się to tym, że kończąc edukację, w czasach skierowań do pracy, poprosiliśmy pełnomocnika na uczelni o skierowanie in blanco. Dostaliśmy. Tym sposobem wylądowałem w środku budowy socjalizmu na budowach kopalń i hut zagłębia miedziowego. Z czasem zmieniłem profil budownictwa przemysłowego na energetyczne. Tak już zostało. Budowałem kopalnie, huty i elektrownie. Prawie okręty. Dziecięce majaki prawie się ziściły.

Wyrastaliśmy nieświadomi otoczenia. Po latach tułaczki rodzice, osadnicy, pozajmowali poniemieckie domostwa, głodni i spragnieni wolności, pokoju i swojego. Być na swoim. Z zapałem poświęcali się uprawom i hodowli. Dzieci się mnożyły, rosły i psociły. To my. Pojawił się pierwszy rower „Diamant”. Ho, ho, co to był za rower. Z ramą i jazda pod ramę. Nie jakieś tam „Pafaro” czy „Ukraina”. Potem przyszła kolej na zegarki na rękę. „Pobieda”. Kolektywizacja do Brzezia nie dotarła. Nie dało się. Osadnicy to albo przesiedleńcy zza Bugu albo osadnicy wojskowi. Ojciec był osadnikiem wojskowym. Pojęcia o gospodarzeniu i technice jaką zastali było rozpaczliwie mało. Że nikomu nie oberwało ręki, nogi czy głowy, to aż dziw. Pojawiło się radio. Do Brzezia nie dotarła kołchozowa radiotechnika. Głośniki. Głośnik w każdym domu, dla wszystkich jedna muzyka, jedna propaganda, szlaban i mrok. No, klęska! Że będzie telewizja nawet sobie nikt nie wyobrażał. Takiego pomysłu ani śmiałka nie było. Czasem, po pracy, gdy już obowiązków ubywało, w zapusty lub przy podobnej okazji, zapraszali skrzypka. Przyjeżdżał z Pomorska. Utykający na jedną nogę Juretko, co tak ciął na swych skrzypkach, że aż dymiło mu ze smyczka. A oni tańcowali. Hej i ho! Z przytupami, z okrzykami, z gwizdami. Kiecki fruwały, aż bielizna odsłaniała, aż powała trzeszczała i sypało próchnem a deski podłogi stękały. My z gałami jak dynie i gębami na roścież po kątach, pod ławami a obraz wyciskał się w pamięci. Dzieciństwo jak sielanka, naiwne. Był pomysł na nazwanie jednej uliczki imieniem Lumumby. Piętrzyła się propaganda komunizmu i straszenie odwetowcami z Zachodu. Było radio, a wieczorami „Bum, bum bum, Tu mówi Londyn” albo „I si Lille, I si Lille” i Głęboka studzienka. Taki ówczesny dżingiel. Z Francji. A także łapane z trudem, zagłuszane, że jakby czołgi już, już, nadjeżdżają. Radio Wolna Europa. Starzy gospodarze pochyleni do radia, z uszami przyklejonymi do głośnika, spluwali na podłogę, ćmili Sporty, komentarza było mało i nie dla dzieci. Kobiety osobno. My pod stołem. Albo w szafie. Na gwoździu wisiał naszelnik. To dla dyscypliny. Jak się przeskrobało, to szedł w ruch. W nocy były koszmary. Niektóre miewam do dziś. A my, jak przychodziło Wszystkich Świętych, odnawialiśmy mogiły pod lasem. Podobno, gdy było wysiedlanie Niemców, byli tacy którym było trudno pogodzić się z losem. Rosjanie sprawę załatwili od ręki. Kulka w łeb i do piachu. Ledwie nabrałem pojęcia o miejscu i sytuacji, a już trzeba było dorastać i ruszać w poszukiwaniu własnego losu. Tak to leciało. W drogę i byłe do przodu. Zawsze się dokądś dojdzie. Potem poznałem środowiska, gdzie ludzie z dziada pradziada byli na swoim. Poznałem, jak się dba o swoje. Jak gromadzi się bogactwo i doświadczenie. My, latami na walizkach, ponieśliśmy straty, których się za nic nie da nadrobić. Dbałość o zastane, poniemieckie dobro, często sprowadzała się ledwie do podparcia kołkiem, gdy się waliło lub zatkania dziury po wybitej szybie szmatą. I niektóre z tych pamięci właściwe bolą do dziś.

I to jest z grubsza, ale jakby wystarczająco, o tym jak było. Oczami rocznika ‘48. Bogactwo dokumentacji fotograficznej powinien mieć Zagrodny i Kozubal z Pomorska. Na zdjęciach podpisałem twarze, te które pamiętam z nazwiska.
No i wdzięczny jestem za poruszenie, jakim skończył się powrót do wspomnień.

Pozdrawiam.
Stanisław Krupa
Lubin, dnia 08.01.2015r.

 

Translate »