gru 062015
 
Konstanty Ildefons Gałczyński (źródło zdjęciaa: wikipedia.pl)

Konstanty Ildefons Gałczyński (źródło zdjęciaa: wikipedia.pl)

O świcie 13 października odzyskałem przytomność w niemieckim okopie. Leżałem na kawałku papy, czułem się bardzo zmęczony, w uszach mi dzwoniło, a w prawej nodze poniżej kolana, prowizorycznie przez kogoś obandażowanej, czułem dotkliwy ból. Niemcy nie zwracali na mnie uwagi, jedni obserwowali front, inni dyskutowali lub jedli spokojnie śniadanie. Usiadłszy zacząłem szukać w pamięci odpowiedzi na pytanie, jak się tu znalazłem. Szukając w kieszeniach papierosów, po nieładzie panującym w moich rzeczach poznałem, że byłem uprzednio dokładnie obszukany. Znalazłszy papierosa wziąłem go do ust i ssałem niezapalonego, ponieważ nie miałem zapałek. Jakiś Niemiec rzucił w moją stronę pudełko, podziękowałem skinieniem głowy.
Ciągle myślałem o jednym – co było przyczyną, że znalazłem się w niewoli? Doszedłem do wniosku, że albo rzucono w moją stronę granaty, albo wybuch miny pozbawił mnie przytomności. Po pewnym czasie jeden z „fryców” podszedł do mnie i po ruchach zrozumiałem, że mam iść za nim. Niemiec ruszył przodem, a ja kuśtykając, opierając się na kiju, za nim. Okopem dotarliśmy do rozległej, otoczonej pagórkami doliny. Znalazłem się wśród sporej grupy naszych rannych Kościuszkowców. W południe ruszyliśmy w kilkugodzinną drogę. Zatrzymano nas dopiero w jakiejś wsi, w której znajdował się w jednej z chałup niemiecki sztab. W chałupie widzieliśmy kilku oficerów, telefony oraz przewody. Zapisano nasze dane personalne. Niektórzy z oficerów posługiwali się czystą polszczyzną, a i język rosyjski był im nie obcy. Wyczekując na rejestrację w kartotekach, byliśmy świadkami tragicznej walki powietrznej. Zza wzgórza wyleciały dwa samoloty nieprzyjaciela, zaraz za nimi jeden radziecki jednomotorowy samolot, który serią z karabinu zapalił jedną maszynę wroga. Taki sam los spotkał wkrótce drugą. Wtem artyleria przeciwlotnicza wzięła w krzyżowy ogień „nasz” samolot. Lotnik zdążył wyskoczyć na spadochronie, a maszyna runęła na ziemię. Pilota Niemcy przywieźli w przyczepie motocyklowej, był ranny. Kiedy spisano dane, kilku żołnierzy zabrało nas i dalej w drogę. Na nocleg zamknęli nas do jakiejś stodoły, gdzie poprzednio stały konie.
Po kilkunastu dniach powędrowaliśmy do Orszy. Idąc ulicą usłyszeliśmy przypadkową rozmowę kilku mężczyzn, uprzedzali nas oni abyśmy nie wstępowali w szeregi Własowa. Nazwisko to było nam obce. Jak się okazało, uprzedzali nas radzieccy partyzanci. W Orszy rannych i chorych na malarię umieszczono w szpitalu. Noce były niespokojne, ciągle słychać było strzelaninę. Personel szpitala składający się z miejscowej ludności informował nas o sytuacji na froncie, a także o tym, że wielkie zgrupowania partyzantów radzieckich nocami napadają na wroga i stąd ta strzelanina.
Po kilku tygodniach przerzucono nas dalej na zachód w lasy. Tu w jednym z obozów trzymano nas jeszcze kilka tygodni. Tu również w nocy karabiny maszynowe nie dawały spać, to partyzanci radzieccy nękali wroga. W leśnym obozie byliśmy odcięci od świata, nie wiedzieliśmy co się dzieje na frontach, chociaż domyślaliśmy się, że Niemcy są nadal w odwrocie.
Po jakimś czasie załadowano nas do wagonów i wysłano do Rzeszy. Pociąg w obawie, aby nie odbili nas partyzanci, miał wzmocnioną straż. Przed wyjazdem wydano nam racje chleba i wody, a następnie zaplombowano wagony. Dojechaliśmy do miejscowości Altengrabow w województwie Magdeburg – „stalag XI a”. Tu skierowano nas do podobozu znajdującego się w polu poza miastem. W podobozie Groslibarsk, otoczonym ze wszystkich stron drutem kolczastym jeńcy przechodzili kwarantannę. Obóz urządzony był typowo: kilka baraków pilnowało w dzień i noc w swoich czterech „wyszkach” kilku Niemców. W jednym narożniku obozu w ogrodzonym baraku mieściła się komendantura, kuchnia i magazyn.
Jeńcy byli różnych narodowości: Polacy, Rosjanie, Holendrzy, Francuzi, Belgowie. Groslibarsk był postrachem jeńców i my także zapamiętaliśmy swój krótki pobyt w tym obozie. Tutaj przez trzy dni nie otrzymywaliśmy ani grama chleba, tu zginęło dwóch naszych towarzyszy, którzy wybrali się po ziemniaki do kopców, tu dosięgła ich kula gorliwego wachmana. Po trzech dniach przyjechali ci, którym führer obiecał folwarki na Ukrainie, jeden kapitan i dwóch poruczników. Żeby inspekcja wypadła „ładniej”, wachmani ganiali nas po placu od wschodu do zachodu słońca. Rolę tłumacza powierzono jednemu z naszych, nazwiskiem Klesza, który uczył nas co znaczy „achtung” to jest – baczność itd.
Ponieważ byłem chory skierowano mnie do szpitala w „stalagu XI a” Altengrabow. Dyrektorem szpitala był dr Włodzimierz Przybylski, jeniec z wojny w 1939 r. Cieszył się on wśród nas opinia bardzo dobrego chirurga i szanowanego oficera. Wśród chorych i rannych byli przedstawiciele różnych narodowości. Wkrótce po moim przybyciu do szpitala, zostałem poddany operacji, którą robił dr Przybylski.
Życie w szpitalu było bardzo monotonne. Jedynym urozmaiceniem były codzienne wiadomości z frontu, tłumaczone na kilka języków i zdobywane przez naszego rodaka, przy pomocy starannie ukrytej radiostacji. Każda dobra wiadomość lotem błyskawicy roznosiła się po obozie. Mimo solidarności Polacy często zarzucali Aliantom, że ci nie otwierają drugiego frontu. Na znak żałoby z tego powodu jeden z naszych towarzyszy, były leśniczy Kolęda, postanowił się nie golić do chwili rozwinięcia drugiego frontu na zachodzie Europy.

Doczekaliśmy się: wiosną 1944 roku Alianci organizowali naloty na Berlin, Hanower i inne miasta. Niemcy w obozie byli poważnie zaniepokojeni. Sam obóz nie był bombardowany. Amerykanie wiedzieli,, ze jest to obóz jeniecki, przypominały o tym również ogromne czerwone krzyże na dachach baraków szpitalnych.
W drugiej połowie 1944 r. rozmawiając z Andrzejem o gorliwości komendanta – zwanego szpiclem, Andrzej powiedział mi, że wkrótce zapłacimy mu za wszystko. Wszyscy, którzy przeszli przez szpital w Altengrabow, znali go.
W obozie zawarłem wiele znajomości, ze szczególnym sentymentem wspominam Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Był to wspaniały człowiek i kolega, skromny i spokojny. Interesowała go nasza Dywizja, życie, nastroje żołnierzy. Na pytanie, gdzie pójdzie po wojnie, Konstanty odpowiedział mi: Ojczyznę cenię ponad wszystko i bez względu na to, jaki ustrój będzie u nas po wojnie, ja wrócę do ukochanej Warszawy.

Czekaliśmy końca wojny, wiedzieliśmy że to już kwestia miesięcy. Aby czas szybciej mijał graliśmy z Francuzami w siatkówkę i piłkę nożną. Mieliśmy również teatr, w którym sami graliśmy. Wśród nas był znakomity francuski komik – Fernandel. Sam jego wygląd, spojrzenie, uśmiech rozśmieszał.
Oto jedna scena z przedstawienia granego w baraku-teatrze. Aktorami byli sami mężczyźni znakomicie ucharakteryzowani na kobiety. Podczas tego przedstawienia nie obeszło się bez pana Gałczyńskiego. Recytował on wtedy swój wiersz pt. „Dwie flagi”.
W pierwszych dniach sierpnia dotarła do obozu wiadomość o Powstaniu Warszawskim. Niemcy byli coraz bardziej zaniepokojeni. Oni również rozumieli, że koniec III Rzeszy jest już bliski. Jeńcy odnosili się z pogardą do tracących pewność siebie ciemięzców. Byli zdezorientowani, nie wiedzieli co się dzieje. Informacji starali się zaciągać u jeńców.
Na terenie szpitala spośród lekarzy wyróżniał się dentysta Andrzej, nazywany przez nas Andriuszą. Był on z pochodzenia Rosjaninem, należał do partii. Najbliższym jego przyjacielem był pewien Jugosłowianin. Dziwiło mnie to, że człowiek ten ilekroć pojawiał się u nas w szpitalu zmieniał „maskę” – raz był z brodą, raz bez, raz kulał raz nie itp.
Spytałem o to Andriuszę. Odpowiedział mi historię swego przyjaciela. Jak się okazało ów Jugosłowianin, inżynier, był partyzantem. Wpadł w ręce „fryców”, którzy skierowali go do obozu karnego, gdzie miał czekać na wyrok. Udało mu się stamtąd zbiec i znalazł u nas schronienie.

W pierwszej połowie października do szpitala przywieziono niewielką grupę rannych powstańców z powstania Warszawskiego. Przywieźli oni ze sobą wiele ciekawych wiadomości o wprost niewyobrażalnych wyczynach walczących powstańców. Szczególnie zainteresowała nas historia zamachu na kata Warszawy Kutscherę. Wiadomości te napawały nas – Polaków dumą. Niemców tymczasem nękały naloty Aliantów i akcje sabotażowe komunistów i partyzantów.
Pamiętam jedną wielką akcję. W pobliżu Altengrabowa znajdowały się ogromne składy broni i amunicji, które jeńcy radzieccy w 1945 r. wysadzili w powietrze. W wyniku eksplozji w wielu domach, w promieniu 5 kilometrów, wypadły okna. W styczniu 1945 r. zaistniała konieczność ponownej operacji mojej nogi. Był to skutek nieodpowiednich warunków życia w obozie. Operację metodą „Beka” (tak nazywali tę metodę leczenia lekarze) przeprowadził dr Przybylski i nieznany mi lekarz przywieziony z powstania. Znowu na dłuższy czas zostałem przykuty do łóżka.
Któregoś majowego dnia 1945 r. usłyszałem radosne okrzyki. Podniosłem się z łóżka i o laskach wyszedłem przed barak. Oto co zobaczyłem: tłumy jeńców biegły w stronę komendantury, inni już stamtąd wracali niosąc pełne kieszenie i czapki czekolad, papierosów mówiąc, że wojna skończona. Jak się potem okazało dwa amerykańskie dżipy podjechały do bram obozu i zrzuciły nam swój ładunek żywności i papierosów. Oficer amerykański, jak wynikało z relacji naocznych świadków, zapewniał że wojna wkrótce się skończy. W obozie zapanowało radosne podniecenie. Ale Niemcy w ciągu dwóch najbliższych dni nadal pełnili warty na wszystkich punktach. Na trzeci dzień od strony miasta, w godzinach przedpołudniowych, na drodze pojawiła się karawana piętnastu sanitarek amerykańskich i kilka innych samochodów. Na czele kolumny jechał starszy oficer. Kiedy samochody zbliżyły się do obozu, z jednego wysiadł oficer i czystą niemczyzną rozkazał strażnikowi otworzyć bramy. Strażnik wykonał rozkaz bez słowa. Kolumna ruszyła do baraków jeńców amerykańskich. Ciężko rannych i chorych załadowano na samochody, które odjechały w kierunku Łaby.
Czwartego dnia rano, z miasta gdzie znajdował się obóz jeńców radzieckich, dotarły do nas radosne okrzyki „Ura! Ura!” Dotarły tam czołgi radzieckie, łamiąc ogrodzenie wjechały na teren obozu. Obóz był wyzwolony. Radosne okrzyki długo nie milkły.
U nas mimo otwartej bramy Volksturm pełnił służbę normalnie, jak gdyby nic nie zaszło. Komendanta obozu – nazywanego przez nas Szpiclem – od kilku dni nie było widać. Dowiedzieliśmy się, że nawiał do domu, a mieszkał w odległości 18 km od obozu. Andrzej z Jugosłowianinem postanowili odwiedzić go. Andrzej przed podróżą powiedział do przyjaciela: no wiesz druhu, musimy złożyć kondolencje Szpiclowi jeszcze dzisiaj, żeby czasem gdzieś się nam nie zapodział. Powsiadali na rowery i pojechali.
W tych radosnych dniach przeżyłem jedno bardzo nieprzyjemne zdarzenie. Naprzeciw obozu, w pięknej willi mieszkała rodzina niemieckiego oficera, żona, zamężna córka i jej dwuletnie dziecko. Kiedy kobiety zrozumiały, że Niemcy wojnę przegrali, postanowiły odebrać sobie życie. Zażyły truciznę dostarczoną im przez lekarza, matka dała truciznę również dziecku. Maleństwo dostało widocznie za małą dawkę, bo na drugi dzień, kiedy jeńcy weszli do domu zobaczyli płaczące, głodne, zamroczone dziecko.
Tej nocy piechota radziecka dotarła do naszego obozu. Ogromna radość panowała w nim. Swoją szczególną wdzięczność okazywali Polacy, którzy szósty rok poniewierali się po obozach hitlerowskich. Następnego dnia sprowadzono nas do wyposażonego radzieckiego szpitala polowego. Rannych i chorych lekarze otoczyli troskliwą opieką. Poprawiło się wyżywienie. Brukiew, która przedtem dominowała w naszym jadłospisie, zniknęła zupełnie. 20 maja 1945 r. opuściliśmy Altengrabow. Samochodami, my chorzy i ranni pod opieką dr Przybylskiego szeroką autostradą wracaliśmy do Ojczyzny, do Polski!!!
Po drodze powtarzał się taki obrazek: ludzie rowerami, ręcznymi wózkami, pieszo, wszyscy z flagami narodowymi szli do domu, do Polski, Francji, Holandii itd. Szli w swoim kierunku. Po kilku dniach pobytu jeszcze w jednej, nieznanej mi, miejscowości wsiedliśmy do pociągów i jechaliśmy dalej w kierunku Słubic. W grupie rannych tylko ja byłem z 1 Dywizji, pozostali to jeńcy z 1939 r., powstańcy warszawscy: Stefan Wąsążniak, Henryk Konarzewski i inni.

Do Poznania dotarliśmy 30 maja 1945 roku. Dr Przybylski umieścił nas w szpitalu Przemienienia Pańskiego. Szpital o którym mowa, był uszkodzony przez działania wojenne. Cały szczyt budynku od strony południowej był rozbity. Kiedy słońce oświetlało przez tę ogromną dziurę korytarz szpitala, wiedzieliśmy, że to już pora obiadowa. Społeczeństwo Poznania rozumiejąc potrzeby szpitala w czynie społecznym uporządkowało jego teren i oddało do użytku. Siostra przełożona zaopatrywała szpital w warzywa przewożone codziennie z ogrodu za miastem, na małym osiołku będącym do jej dyspozycji.
Chyba w połowie czerwca St. Mikołajczyk wraz ze swymi zwolennikami zorganizował na Placu Wolności wiec. Ja również „miałem zaszczyt” uczestniczyć w tym wiecu. Między wierszami jego przemówienia „pachniało” sanacją. Za jego ideały już wtedy nie miałem zamiaru oddać swej poniewierki, walki, kalectwa. W szpitalu poznałem pana Goleńczaka. Ojciec jego wyjechał na Ziemie Odzyskane i osiedlił się w Pomorsku. Goleńczak zaproponował, abyśmy po opuszczeniu szpitala pojechali na Zachód. 15 lipca 1945 r. wypisano mnie ze szpitala i za aprobatą „Puru” wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane, nie szukając większego szczęścia – bo samo przeżycie straszliwej wojny już nim było.

Dodaj komentarz...

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »