paź 122014
 
Ernst Möbus

Ernst Möbus

Ernst Möbus urodził się 3 listopada 1898 roku w Wellmitz w powiecie Guben. Jego rodzice byli rolnikami i razem z sześciorgiem rodzeństwa spędził wesołe dzieciństwo na gospodarstwie ojca. Skończył 4-klasową szkołę podstawową i w 1913 roku dostał się do Szkoły Przygotowawaczej w Fürstenwalde. Ernst Möbus wybrał drogę w zawodzie nauczyciela. Nauka została przerwana przez służbę wojskową w 1916 roku. Na pierwszo-wojennym froncie został kilka razy ranny i doznał zatrucia gazem.

W 1919 roku wstąpił do seminarium nauczycielskiego i ukończył je przedwcześnie w 1920 roku z wyróżnieniem. Potem tak jak wielu jego kolegów w tym czasie zasilił szeregi bezrobotnych. W 1922 został trzecim nauczycielem – obok Paula Zogbauma i Roderich Rode w Groß-Blumberg (Brody). Po zdaniu drugiego egzaminu nauczycielskiego w 1925 roku ożenił się z córką swojego kierownika, Theą Zogbaum. Z tego małżeństwa urodziły się dwie córki.

W dużym stopniu brał udział w życiu publicznym marynarzy powiatu Crossen w latach 1922-43. Był aktywnym członkiem Stowarzyszenia Gimnastyczno- Sportowego Groß-Blumberg i lokalnego klubu rowerzystów. Gdy rozpoczęto elektryfikację wsi był w Zarządzie Rady Nadzorczej Spółdzielni Elektryfikacji.

Był nauczycielem ciała pedagogicznego w Groß-Blumberg i jego dyrektorem od 1930 roku.

Jako hobby objął po swoim teściu 30 roi pracowitych pszczół. Potrafił znaleźć też czas na intensywne badanie historii.

W 1927 roku rada szkoły w Metzdorf opublikowała Heimatbuch Kreis Crossen, w którym Ernst Möbus zaprezentował w nim artykuł o czasie pańszczyźnianym. Gdyby zebrać wszystkie jego artykuły i eseje dla Crossener Tageblatt, Züllichauer Nachrichten, Grünberger Wochenblatt i Frankfurter Oder-Zeitung to powstałaby na pewno gruba książka. Pisał również kronikę miejscowości Groß-Blumberg (Brody), w której zawarte były dokumenty od XVI wieku.
Tuż przed II wojną światową Ernst Möbus został dyrektorem szkoły w Deutsch-Nettkow (Nietkowice).

W kampanii polskiej brał udział jako sierżant w IR 123 i został ranny w Kutnie. Jednak od końca 1939 do 1943 roku pozwolono mu ponownie wykonywać swój zawód nauczyciela nad Odrą. W tym czasie zastępował swoich powołanych kolegów w Bindow(Będów). Potem znów stał się żołnierzem i zakończył wojnę ranny jako porucznik. Po wojnie przeniósł się do Peine, gdzie mieszkał do śmierci. Jego nauczanie po wojnie rozpoczęło się w małej wiejskiej szkole pod Ohof. W 1953 roku został dyrektorem w Groß-Bülten. W 1964 oficjalnie przeszedł na emeryturę ale aż do 75 roku życia w Peine i okolicy prowadził zajęcia na zastępstwach.

W 1972 roku emerytowany nauczyciel został wdowcem.

Został także uhonorowany dziesięć razy Goldenen Wanderschuh (Złoty But Turystyki).
Ernst Möbus zmarł 22 kwietnia 1985 w Peine w wieku 86 lat.
Na pogrzebie w Peine oprócz rodziny, przyjaciół, sąsiadów, graczy w skata i byłych uczniów z Peine była też delegacja urodzonych w latach 1919-1920 mieszkańców Groß-Blumberg (Brody), którzy uczęszczali do szkoły u Ernsta Möbusa.

Wzruszającą wypowiedź nad trumną wygłosił młody pastor Günther Kunke. Powiedział między innymi:
Przed nami spoczywa nasz były nauczyciel i ojcowski przyjaciel, nasz drogi Ernst Möbus. Od naszego pierwszego dnia w szkole towarzyszył nam przez wiele lat. Przekazywał nam swoją wiedzę. Potem przyszedł zły czas. Stracił nas z oczu. Wojna, niewola, wygnanie i trudny nowy początek były naszym wspólnym przeznaczeniem. Ale wielka była radość, gdy spotkaliśmy się ponownie na spotkaniu mieszkańców byłej ojczyzny w Hamburgu. Gdzie głównym punktem w jego jak i naszym życiu było świętowanie naszej złotej rocznicy bierzmowania byłych uczniów z Groß-Blumberg, w którym uczestniczył z córkami. Byliśmy dużą rodzinę a on naszym dobrym ojcem. Będziemy pamiętać go z miłością i szacunkiem.

Ernst Möbus pisał kronikę miejscowości Groß-Blumberg (Brody), która według powojennych wspomnień rodziny pozostała w styczniu 1945 roku w Brodach. Rodzina Ernsta Möbusa uciekając przed sowieckim frontem zostawiła kronikę w domu. Nie wiadomo co się z nią stało. Prawdopodobnie została zniszczona w czasie działań wojennych lub przez pierwszych polskich osadników. A może cudem ocalała i ktoś z mieszkańców jest jej posiadaczem?

(Serdeczne podziękowania dla Janusza Sitka za pomoc w tłumaczeniu materiałów potrzebnych do napisania tego artykułu)

Adam

wrz 082014
 
Wacława Dobroczyńska

Władysława Dobroczyńska

Z czasem stałam się „nadliczbowa” ponieważ nie karmiłam świń, a sytuacja na froncie wymagała rąk do pracy, dlatego też mój Bauer musiał mnie oddać do pracy przy kopaniu okopów. W dniu 24 listopada 1944 roku wywieziono mnie na pogranicze Austrii, Węgier i Czech. O ile pamiętam było stamtąd około 15 kilometrów do Bratysławy. Jest tam jakieś duże jezioro na którym obecnie rozgrywane są sportowe zawody.

Na początku pracowałam w kuchni. Było tam 9 kotłów w których gotowałyśmy posiłki dla kopiących okopy. Szefową była Węgierka czy Serbka, kucharką taka starsza pani i nas dziesięć dziewcząt do pomocy. Był też chłopak który nalewał wężem wodę do kotłów i palił pod nimi. Po ugotowaniu nakładałyśmy posiłek do termosów. Pięć wanienek skręconych na maszynce ziemniaków wchodziło do jednego kotła . Na obiad najczęściej była zupa kartoflanka, a na śniadanie i kolację czarna kawa i chleb z malutkim kawałeczkiem margaryny.

Później dali mnie na oddział zakaźny bo Niemka odmówiła tam pracy. Na tym oddziale mówiono , że był to świerzb, ale faktycznie były to wszy ponieważ ludzie żyli w skrajnie trudnych warunkach i o kąpieli nie mogło być mowy. Ja miałam pod swoim nadzorem dwa baraki gdzie donosiłam chorym wodę, jedzenie i leki. Lekarz przyjeżdżał z Wiednia.

Całe leczenie polegało na tym, że mężczyźni myli się, prali, suszyli odzienie i smarowali jakimś przypisywanym im olejem. Do pomocy miałam dwie Rosjanki które nosiły wiadra z jedzeniem, a chorzy dzielili się nim sami pomiędzy sobą.

W wielki czwartek przed Wielkanocą o piątej rano zaczął się wielki raban. Nadchodzili ruscy i trzeba było uciekać, nastąpiło gwałtowne pakowanie i pośpieszna ewakuacja do najbliższej stacji. Kiedy do niej dotarliśmy okazało się, że jest ona zbombardowana, a pociąg towarowy wywrócony. Ludzie zaczęli zabierać z tych wywróconych wagonów co się dało. Jedna Polka nabrała różnych ciuchów, a ja wzięłam parę paczek tytoniu dla swojego Bauera.

Przeszliśmy na piechotę do następnej stacji, tam podstawiono wagony towarowe i tak ruszyliśmy do Wiednia. Kiedy do niego dojeżdżaliśmy nawet nas tam nie wpuszczono bo akurat dworzec był bombardowany. Pouciekaliśmy z wagonów i schowaliśmy się pod betonowe kręgi które leżały w pobliżu. Widzieliśmy stamtąd wesołe miasteczko które było tuż koło dworca.

Po bombardowaniu podstawiono nowy pociąg i do Mauthausen przyjechałam o jedenastej w nocy. Do gospodarstwa Bauera dotarłam bardzo późno ale miałam szczęście bo wracałam ze znajomym który podprowadził mnie pod sam dom i niósł moją walizkę.

Któregoś dnia późno wieczorem, a było to po Wielkanocy usłyszałam jakieś pukanie. Wychodzę przed dom, a tu najstarszy syn Bauerów Frantz z plecakiem i karabinem stoi przed drzwiami…. . Dwa tygodnie przed zakończeniem wojny uciekł z frontu. Szybko przeszedł przez mieszkanie do swojego pokoiku i przez dwa tygodnie nikt oprócz rodziny nie wiedział, że się tam znajduje.

Amerykanie wkroczyli do nas 5 maja i w tych okolicznościach dla mnie wojna została zakończona. Wróciłam do Polski pierwszym transportem wiozącym więźniów z obozu w Mauthausen który wyjeżdżał w dniu 16 czerwca 1945 roku. Mogłam jechać do Ameryki bo miałam tam dziadka, ale bardzo tęskniłam za domem i moimi rodzicami. Najlepsze młode lata straciłam na tej zsyłce i tęskniłam za domem, dlatego chciałam jak najszybciej być wśród rodziny i swoich.

Kiedy jednak wróciłam do rodziców wszystko było zniszczone, ponieważ w czasie wojny trzykrotnie ich przesiedlano i faktycznie nie było gdzie się zatrzymać. Panował wtedy taki „bum” na wyjazdy „na zachód” w rejon Zielonej Góry. Wielu znajomych namawiało rodziców aby tak uczynili.

Koledzy mojego Ojca załatwili dla nas nawet mieszkanie w Zielonej Górze i nadszedł taki dzień w końcu października, że w trójkę to znaczy Ojciec, moja siostra i ja wyruszyliśmy do tej „ziemi obiecanej” czyli na „zachód”.

Nie dojechaliśmy jednak do Zielonej Góry ponieważ czasy były niepewne i chodziły pogłoski, że granica będzie na Odrze, dlatego też postanowiliśmy wysiąść w Pomorsku. W podjęciu tej decyzji pomogło stanowisko Matki która mówiła, że ma dość miasta, że w czasie wojny było w nim niezwykle ciężko przeżyć, a na wsi jest zawsze lżej. Weźmiemy gospodarkę i będziemy niezależni.

Ojcu nie bardzo to się uśmiechało, a to pewnie z tej przyczyny, że na gospodarowaniu nie bardzo się znał, w każdym bądź razie wysiedliśmy zupełnie „w ciemno” w Pomorsku i poszliśmy szukać szczęścia… .

W Brodach mieliśmy znajomego wójta który przyjął nas bardzo ciepło i serdecznie, poczęstował obiadem i zaproponował osiedlenie się w Małym Kwiatowcu czyli dzisiejszych Bródkach, ponieważ Brody które z kolei nazywały się Dużym Kwiatowcem przeznaczone były dla osadników wojskowych.

W czasie tego obiadu był obecny urzędnik z Krosna Odrzańskiego, którego po charakterystycznym „łagrowym” obcięciu włosów rozpoznałam jako więźnia któregoś z obozów koncentracyjnych. Podzieliłam się swoimi spostrzeżeniami które okazały się być bardzo trafne, co z kolei stworzyło jeszcze bardziej miłą i ciepłą atmosferę tej wizyty.

Urzędnik zaproponował abyśmy wybrali sobie dowolne gospodarstwo w Bródkach i zgłosili się do urzędu powiatowego w Krośnie Odrzańskim celem dopełnienia wszystkich formalności.

W ten sposób trafiliśmy do Małego Kwiatowca i wybraliśmy wysoki drugi dom po lewej stronie przy wjeździe od strony Brodów w którym przed wojną była restauracja. Na piętrze mieszkała tam jeszcze jakaś Niemka, a na dole kilku Polaków w tym milicjant z poznańskiego który dojeżdżał do posterunku w Brodach. Ojciec zostawił nas tam i wrócił po Mamę.

Jesień była ciepła ale bardzo deszczowa, wcześnie zapadał zmrok i było bardzo ciemno, nie świeciły się żadne światła bo nie było prądu. Wieczorami paliłyśmy jakieś poniemieckie znicze i miałyśmy z siostrą niezłego stracha, bo spałyśmy same w pokoju na dole.

Tuż przed Świętem Zmarłych ktoś przyszedł nas straszyć i zaczął szurać jakąś gałęzią po oknach. Wyskoczyłyśmy przerażone z łóżek i w samych tylko koszulach pędem przez korytarz do milicjanta Antka po ratunek. Ten złapał swój karabin i jak dał serię to do dzisiaj są ślady w szczycie sąsiedniego domu, takie to były początki… .

Wkrótce wrócił Ojciec z Mamą i zaczęliśmy gospodarowanie. Po pewnym czasie wyszłam za mąż i założyłam własną rodzinę. Wzięliśmy z mężem oddzielną gospodarkę i zaczęliśmy urządzać się „na swoim”, a siostra i brat również się usamodzielnili.

Po pewnym czasie wróciliśmy jednak do domu rodziców bo zaszła konieczność opiekowania się nimi na stare lata, w ten sposób musieliśmy obrabiać dwie gospodarki. Ziemia rodziców była bardzo dobra, a ta która dostał mąż raczej słaba. W każdym bądź razie jakoś to wszystko godziliśmy.

Mijały lata, wychowałam swoje dzieci, moi rodzice poumierali, a mąż zaczął chorować. Musieliśmy zdać gospodarkę razem z domem bo taka była ustawa i przeprowadziliśmy się do innej miejscowości.

Wspominam nieraz stare czasy i trudną młodość z której na całe życie pozostała mi nerwica i dziesięć euro miesięcznie austriackiego odszkodowania za pracę przymusową, z którego po odliczeniu wszystkich obowiązujących kosztów bankowych i potrąceń pozostaje mi do dyspozycji cztery euro na miesiąc…. .

Z pogodą ducha znoszę to wszystko ciesząc się, że nowe powojenne pokolenia nie musiały przeżywać koszmaru wojny i często tego nie doceniając, mogą cieszyć się pokojem i wolnością, czego ja niestety w swojej młodości nie doświadczyłam…

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

sie 312014
 
Wacława Dobroczyńska

Władysława Dobroczyńska

Punktualnie o godzinie 12 tej i o godzinie 19 tej wtedy kiedy schodziliśmy z pola, rozlegały się eksplozje w kamieniołomach. Niemcy wysadzali kolejne granitowe bloki które były następnie obrabiane przez więźniów. W każdym gospodarstwie widać było ślady ich katorżniczej pracy, były to między innymi krawężniki, baseny, zbiorniki na wodę.

Na terenie obozu funkcjonował też młyn mielący granitowe odpady z przeznaczeniem na materiały budowlane. Na dno kamieniołomu schodzono po 183 czy 186 stopniach schodów.

Obóz ze wszystkich stron był pilnie strzeżony i otoczony zasiekami z drutu kolczastego na którym widniały tabliczki z napisem „Halt”. Przekroczenie tych drutów z ostrzegającymi napisami było równoznaczne z zastrzeleniem. Wzdłuż całego ogrodzenia bardzo gęsto rozlokowano wieżyczki strażnicze pilnowane przez SS-manów z psami.

Może to być zaskakujące, ale przez środek obozu przechodziła droga która istniała już przed wojną i którą mieszkańcy naszej wsi mogli przechodzić skracając sobie znacznie podróż do Mauthausen. Teren tam górzysty i idąc naokoło i omijając obóz, należało nadłożyć co najmniej z pięć kilometrów, a przez obóz było bliziutko.

Wyglądało to tak, że przy wejściu do obozu była strażnica w której przebywali SS-mani z psami. Należało podejść w pobliże tej strażnicy i zatrzymać się, wychodził wtedy SS-man z karabinem i przeprowadzał zainteresowane osoby przez cały obóz. Z tego przejścia korzystali głównie miejscowi rolnicy.

Nie wolno było jednak odzywać się i przejawiać zbytniego zainteresowania tym co się tam dzieje. Przechodząc przez obóz widziałam pracujących więźniów ubranych w pasiaki i okrągłe czapki. Wielokrotnie słyszałam polską mowę, słyszałam też rozmowy Hiszpanów których było tu bardzo wielu.

Ja nie nosiłam żadnego oznakowania, zawsze byłam ładnie i czysto ubrana, włosy uczesane, a w razie czego po niemiecku też potrafiłam zagadać to wielokrotnie z tego przejścia korzystałam, bo kto by tam poznał, że jestem Polką? Natomiast Rosjanie czy Polacy ze wschodu byliby rozpoznani natychmiast… .

Z czasem obóz w Mauthausen powiększono o usytuowany w odległości 4,5 km podobóz Gusen zlokalizowany przy zakładach zbrojeniowych. Następnie założono podobóz Gusen II, a nawet Gusen III położony w Lungitz. Obozy te połączone były wspólną administracją i kierownictwem. Wtedy kiedy tam byłam nie miałam o tym żadnej wiedzy, bo wszystko było pilnie strzeżone.

Po wojnie dowiedziałam się, że z niewolniczej pracy więźniów korzystało wiele niemieckich i austriackich firm zbrojeniowych takich jak: Messerschmitt, Heinkel, Bayer, Steyr i inne. W końcówce wojny system obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen liczył 56 podobozów które były najcięższymi obozami III Rzeszy.

Od samego początku mojego pobytu, nad Mauthausen unosiły się dymy z dwóch krematoriów. W Gusen krematorium nie było, ale stamtąd dowożono ciała do spalenia. Bywało też tak, że wieziono żywych ludzi i po drodze gazowano ich samochodowymi spalinami, a po przybyciu na miejsce nikt już nie żył i byli „gotowi” do spalenia.

Kiedy weszli Amerykanie udałam się do obozu i widziałam cały bezmiar skrywanego tam okrucieństwa. Widziałam rozpalane do temperatury 1200 st. C piece krematoryjne, komorę do gazowania ludzi, stanowisko pseudo lekarzy którzy przed zagazowaniem sprawdzali czy więźniowie przeznaczeni do spalenia mają złote zęby.

Jeśli mieli, malowali im na piersiach czerwony krzyżyk po to, aby po zagazowaniu jak najszybciej ich odszukać i wyrwać zęby pokryte złotem. W komorach w których gazowano ludzi upychano ich tak ciasno, że umierali stojąc.

W piecach krematoryjnych palono po dwie osoby naraz jeśli były mocno wycieńczone, jeśli zdarzali się ludzie większych rozmiarów to pojedynczo. Po obozie oprowadzał mnie jakiś Bułgar który przeżył ten koszmar.

Zaprowadził mnie również do „biur” obozu gdzie „pracował” między innymi komendant i jego żona. W jednym z gabinetów leżało ogromne czarne psisko i stała lampa z wielkim abażurem zrobionym z ludzkiej skóry! Jezu, co oni tam z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali, niech Bóg broni… .!

Siostra mojej Bauerki miała pole pod samym obozem, a nawet część jej gruntu zabrano pod obóz. Od tej strony były miejsca do suszenia bielizny i kojce owczarków niemieckich których mieli tam całą armię. Zajmowali się nimi specjalnie wyszkoleni SS-mani.

Kiedyś siostra ta przyszła do nas i poprosiła żeby Władek przez cały tydzień popracował u niej i między innymi aby zaorał to pole położone na granicy obozu. Moja Bauerka oczywiście wyraziła zgodę i w najbliższą sobotę wysłała tam Władka.

Po tygodniu Władek wrócił i w tajemnicy zaproponował mi abyśmy przeszli się pod sam obóz w rejon pola które orał, bo dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy. Mówił, że co chwilę podjeżdżają tam ciężarowe samochody i przy okrzykach huu ruk, huuu ruk, coś jest z nich wyrzucane do jakichś dołów, później sypany jest tam biały proszek… .

Z perspektywy minionego czasu oceniam, że oboje wykazaliśmy się daleko idącą lekkomyślnością, bo wycieczka ta mogła się skończyć dla nas po prostu zastrzeleniem przez SS-mana który wraz ze swoim szatanem-psem dyżurował na wieżyczce strażniczej.

Kiedy podeszliśmy bliżej zauważyłam trzy potężne doły-mogiły w których pod plandekami w pięciu rzędach „schodami” układano ludzi. Jedna plandeka była nieco rozchylona i z przerażeniem zauważyłam rękę i głowę człowieka.

W jednym dole mieściło się podobno około dwóch tysięcy ciał. Pierwszy dół był wypełniony ludźmi całkowicie, drugi w połowie, a trzeci był zaczęty. Po powrocie do domu straszne krzyczałam z przerażenia i bezsilności, a bauer krzyczał znowu na Władka, że mnie tam zaprowadził i wszyscy za to możemy źle skończyć łącznie z nimi…!

Nie wszyscy Austriacy kochali Hitlera. W każdym domu obowiązkowo musiał jednak na widocznym miejscu wisieć jego portret. Kiedy 5 maja wkroczyli do nas Amerykanie portret zniknął… . Zapytałam Bauera co się stało z Hitlerem, a Bauer wskazał mi palcem, że leży tam pod piecem gdzie jest jego miejsce i zaraz kazał mi wywiesić białą flagę…

Pod koniec wojny zabrakło koksu do krematoriów i na placach wewnątrz obozu leżały stosy trupów. Po wejściu Amerykanów naliczono ich tam podobno 17 tysięcy, to możemy sobie wyobrazić ilu spalono tam ludzi i ile ludzkich istnień uśmiercono. Amerykanie na boisku sportowym gdzie SS-mani grali w piłkę, czołgami wyryli potężne doły i pochowali tam te trupy z placu apelowego.

Mój Bauer miał obowiązek dostarczania do obozu pięciu wozów pszennej słomy która pewnie służyła do wykładania prycz do spania. Oprócz tego musiał dostarczać mleko, jaja i inne spożywcze produkty. Ja co miesiąc robiłam takie rozliczenie do gminy z ilości dostarczonych do obozu produktów.

Pakując na wozy słomę zawsze wsypywaliśmy tam parę koszyków gruszek czy jabłek. Władek jadąc do obozu wieszał na kłonicy swoją kurtkę do której w kieszenie wtykaliśmy pajdy chleba, a więźniowie którzy szybko zorientowali się o co chodzi , w czasie rozładunku mieli okazję pojeść sobie chociaż trochę owoców i tego chleba.

Władek kiedy dojeżdżał do obozu, pozostawał na strażnicy, a SS-man brał konie i wwoził słomę do wewnątrz. Pewnego razu kiedy SS-man wrócił z pustym wozem zaczął okropnie bić Władka krzycząc, że w kurtce był chleb dla więźniów! Władek z kolei udawał głupiego, że Bauerka dała mu właśnie śniadanie i teraz będzie chodził głodny… . Jakoś mu to uszło na sucho, ale zapowiedział Bauerowi, że więcej do obozu nie pojedzie i od tego czasu wysyłali tam Serba.

Władek opowiadał mi, że w styczniu 1945 roku kiedy byłam na kopaniu okopów pod węgierską granicą, przywieziono do Mauthausen kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Na „powitanie” zrobiono im na placu apelowym zimną kąpiel, to znaczy polewano tych nieszczęśników zimną wodą która natychmiast na nich zamarzała.

Ludzie marli jak muchy i kiedy z kilku tysięcy pozostało około ośmiuset, zdesperowani żołnierze widząc, że nadeszła dla nich godzina ostatnia, rzucili się na druty ogrodzenia narzucając na niego swoje odzienie. Wielu uciekło, ale wielu zostało zastrzelonych lub wyłapanych przez SS-manow z których każdy miał bardzo dobrze wyszkolonego i agresywnego owczarka niemieckiego.

Po wojnie dowiedziałam się z gazety, że jednego Rosjanina przechował znany mi Edek który służył w sąsiedniej miejscowości. Znałam go bo nieraz bywał u nas, grał trochę na harmonii i był lekko garbaty. Rosjanin poszukiwał go po wojnie pisząc o tym w gazetach, ale nie wiem czy te poszukiwania zakończyły się szczęśliwie.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

sie 242014
 
Rodzina „moich” Bauerów

Rodzina „moich” Bauerów

Bauer był inwalidą ze sztywna nogą, a miał tą „pamiątkę” I Wojny Światowej. Do moich obowiązków należało zakładanie mu butów, bo sam nie mógł sobie z tym poradzić. Jak byłam na niego zła to jak najszybciej wychodziłam w pole aby mu tych butów nie zakładać. On z czasem zorientował się o co chodzi i odgrażał się „żebym uważała…”.

Oboje byli wyznania rzymsko-katolickiego i szczególnie Bauerka była bardzo religijna. Codziennie rano chodziła do kościoła, ale zawsze pamiętała o przygotowaniu dla służby śniadania. Pamiętam, że na Boże Ciało musiałam obrazami i kwiatami dekorować okna, bo ulicą miała iść procesja. Nam nie wolno było chodzić do kościoła, ale ja i tak chodziłam wślizgując się na chór… . Chodziłam również z moją koleżanką na nabożeństwa majowe na godzinę dziewiątą wieczorem…. .

Bauer nieraz mówił do żony aby została w domu ale ona odpowiadała, że musi się modlić aby jej obaj synowie wrócili z wojny, a robota w tym czasie nie jest najważniejsza. Ta jej wiara i żarliwe modlitwy musiały zostać wysłuchane, bo obaj synowie z wojny szczęśliwie powrócili.

Jeden z nich był z rocznika 1919 i przed wojną przez trzy lata studiował medycynę. W czasie wojny służył w stopniu kapitana, a po wojnie został profesorem i wykładał na uczelni w Linzu. Młodszy syn z mojego rocznika, po skończeniu 18 lat został powołany do wojska i był czołgistą.

Nie wszyscy jednak mieli tyle szczęścia. Syn brata Bauerki zginał w Warszawie, najstarszy brat mojego Bauera który miał bardzo duże gospodarstwo, przed wojną był wójtem i sołtysem. Jak Hitler zajął Austrię wsadzili go do więzienia, a po wyjściu z niego człowiek ten zmarł. Miał dwóch synów z których jeden uczył się na inżyniera, a drugi miał pozostać na gospodarce. Obaj zginęli w Rosji

Starszy syn Bauerów służył najpierw we Francji, później przerzucili go na front wschodni. Tam pod Orłem ruscy dali im takiego łupnia, że ratując życie całą pięcioosobową załogą uciekli z czołgu i schronili się u jakiejś Rosjanki.

Tam namierzyli ich sowieci ale kiedy zbliżali się do domu gdzie przebywali, Rosjanka ostrzegła ich o tym. Sama wyszła do szukających ich żołnierzy, a oni przedostali się w tym czasie na strych, wyjęli kawałek strzechy i z drugiej strony domu uciekli do lasu. W ten sposób dotarli do swoich.

W czasie tej dramatycznej ucieczki pozdejmowali mundury, ale poodmrażali ręce i nogi. Kiedy po różnych przygodach jako „cywile” dotarli do Warszawy syn moich Bauerów miał na jednej nodze walonka na drugiej gumowca, a zamiast spodni nosił tylko kalesony.

Mówił , że polskie kobiety śmiały się z nich nie wiedząc, że są Niemcami. Przez miesiąc leżał w niemieckim szpitalu w Warszawie, a później w Wiedniu. Po wyjściu ze szpitala dostał miesiąc urlopu i wtedy przebywał w domu, później dali go na Grecję.

Kiedy zabrakło młodszego syna Bauerów, przeniesiono mnie od pracy przy świniach do pomocy w kuchni i „na posyłki”, czyli do załatwiania różnych spraw. Być może dlatego, że dość szybko nauczyłam się po niemiecku i potrafiłam dość swobodnie rozmawiać.

Miałam już pewne „podstawy” ponieważ jak tylko w 1939 roku weszli Niemcy to moi bracia musieli chodzić do szkoły i uczyć się niemieckiego języka. Kiedy przychodzili do domu powtarzali słówka, a ja razem z nimi to teraz było mi już znacznie łatwiej.

Po tej zmianie miałam o wiele lepiej, bo nie musiałam już dźwigać tych ciężkich kubłów z karmą. Załatwiając poza gospodarstwem różne sprawy pomimo, że praca była od godziny piątej do dziewiętnastej, mogłam chociaż wtedy trochę odpocząć.

Wykonując różne polecenia moich gospodarzy swobodnie poruszałam się po okolicy, jeździłam rowerem, pociągiem, byłam w cyrku i w kinie. Rowerami nie wolno było jeździć Polakom, ale ja w razie czego tłumaczyłam, że Bauer kazał mi wziąć rower żeby szybko załatwić sprawę, bo robota czeka w polu… .

Kiedyś kiedy jechałam na rowerze złapał mnie w Mauthausen żandarm i zażądał 5 marek grzywny. Odpowiedziałam mu, że nie mam żadnych pieniędzy i muszę szybko wracać do domu bo Bauer będzie na mnie krzyczał, że się gdzieś włóczę zamiast pracować… . Wtedy żandarm powiedział : no to jedź sobie… .

Gospodarze płacili mi 19 marek na miesiąc, służąca Niemka dostawała 40 marek, a Władek pracujący przy koniach 22 marki. On był z 26 rocznika czyli dwa lata młodszy ode mnie ale ja pisałam mu listy do domu, pamiętam jak dziś: nazywał się Władysław Graca wieś Kosowa, poczta Brzeźnica. Wieś ta leżała niedaleko Wadowic, a jego ojciec przed wojną był wojskowym.

W okolicy Mauthausen obowiązywał ciekawy zwyczaj gotowania takich samych potraw w tym samym dniu. Na przykład w poniedziałek we wszystkich domach gotowano knedle, we wtorek było danie mięsne, we środę zupa, w czwartek i w niedzielę znowu dania mięsne. Czyli trzy razy w tygodniu dania mięsne, a w pozostałe dni jakieś zupy czy knedle i we wszystkich domach to samo…. .

W gospodarstwie było bardzo dużo sadów z których owoce przerabiano na przechowywany w beczkach moszcz będący bardzo dobrym i zdrowym napojem. Nie było zwyczaju picia zwykłej surowej wody, a nawet było to nie do pomyślenia.

Na śniadanie była zupa mleczna, czarna kawa, „szpek” i dowolna ilość chleba, kolacja o dwudziestej. Co jak co, ale głodu to ja tam nie zaznałam. Brakowało mi tylko ubiorów, bo sukienki darły się szybko, a buty miałam tylko jedne. Jak przemokły jednego dnia wieczorem to na drugi dzień takie mokre trzeba było założyć.

Były ogromne kłopoty z zaopatrzeniem się w ubrania. Sukienki i pończochy darły się szybko, a obowiązujący przydział na materiały był bardzo skromny. Moja Matka przysyłała mi paczki i ratowała jak mogła i to mi bardzo pomagało. Miedzy innymi przysłała mi bardzo dobre skórzane buty z cholewkami które były dla mnie bezcenne.

Jedna zaprzyjaźniona Niemka, żona rymarza który dostawał przydział wełny do wypełniania chomąt „załatwiła” mi kilogram tej wełny z której na drutach zrobiłam sobie ciepłe skarpety. Austriacy byli w podobnej sytuacji i co z tego, że mieli marki kiedy nie było co gdzie kupić.

Moja Bauerka miała kawał płótna własnej roboty, to farbowała go na czarno, a ja jej szyłam bluzki i spódnice. W pokojach nie było ogrzewania i zawsze tam marzłam, ale taki był sposób budowania tamtejszych domów.

Jak już wspomniałam gospodarstwo leżało w pobliżu Mauthausen. Z biegiem czasu coraz więcej informacji docierało do nas z obozu koncentracyjnego położonego na jego skraju.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

 

sie 102014
 
Wacława Dobroczyńska

Władysława Dobroczyńska

Niech Pan nie wierzy w „braterstwo” z Niemcami, oni zawsze byli dla nas katami, od wieków nas gnębili i wykorzystywali… . Co oni z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali… Widział Pan abażur z ludzkiej skóry…? Boże zmiłuj się, to nie jest nawet do pomyślenia… Połowa sierpnia 2011 roku. Nietkowice.

Nazywam się Władysława Dobroczyńska i urodziłam się 14 kwietnia 1924 roku we wsi Pilich w gminie Skulsk w powiecie konińskim. Miejscowość ta obecnie położona jest na terenie województwa poznańskiego, trzy kilometry od Gopła i 20 kilometrów od Kruszwicy, a do Konina około 33 km.

Mój Ojciec urodził się pod zaborem rosyjskim koło Łodzi. Dziadowie posiadający majątek ziemski w zaborze pruskim uciekli z niego w 1863 roku ponieważ przechowywali powstańców i prusacy odkryli magazyn broni zgromadzony w ich studni.

Mając 14 lat ukończyłam siedmioklasową szkołę podstawową im. Henryka Dąbrowskiego w Skulsku. Ojciec pracował przez pewien czas w gminie, nawet nazywali Go „pisarkiem”, później zajął się handlem, a uzyskiwane przez Niego dochody w zupełności wystarczały nam na przyzwoite życie. Miałam troje rodzeństwa, starszą siostrę rocznik dwudziesty i dwóch młodszych braci: Marcelego rocznik 1927 i Lucjana rocznik 1929.

Kiedy w roku 1939 weszli Niemcy zaczęły się nowe porządki. Zaczęli wysiedlać Polaków i na to miejsce wprowadzać Niemców. Młodzież masowo wywozili na roboty do Rzeszy, najpierw jednak zrobili „porządek” z Żydami którzy stanowili co najmniej połowę mieszkańców miasteczka.

Skulsk był starą miejscowością pamiętającą jeszcze czasy Chrobrego co zapisane zostało w starych kronikach. Jego losy były różne, ponieważ raz posiadał prawa miejskie raz je tracił, w każdym bądź razie był miasteczkiem trochę przypominającym Czerwieńsk, ale lepiej zorganizowanym.

Był tam urząd gminy, lekarz, apteka, szkoła, poczta, trzech listonoszy, posterunek policji którym kierował przodownik, był nawet areszt., cztery rzeźnie, pięć sklepów, pięć piekarni, restauracja, remiza strażacka, duży kościół i cmentarz.

Mnie wywieźli w sierpniu 1940 roku na roboty do Austrii. Wielu znajomych zapytuje jak do tego doszło? Otóż w bardzo prosty sposób, Niemcy po prostu chodzili od domu do domu, od mieszkania do mieszkania i zabierali ludzi według własnego uznania.

Oni stanowili wtedy siłę i „prawo”, a wszelki opór zastraszonych cywilów byłby bezskuteczny. Moją siostrę wywieźli już w październiku czy listopadzie 1939 roku gdzie pracowała w zakładach zbrojeniowych.

Dostarczali ludzi furmankami do Konina, a tam umieszczano ich w wojskowych koszarach. Kiedy skompletowano transport, ładowano do pociągu i rozpoczynała się podróż na zachód. Jechaliśmy przez Poznań, Sulechów, Gubin. W Gubinie jest identyczna stacja kolejowa jak w Czerwieńsku, nawet posiada taki sam „wodociąg” z którego nabieraliśmy wodę.

Bardzo dobrze pamiętam, że byliśmy tam o wpół do dziesiątej wieczorem, a o siódmej rano już w Wiedniu. Tam przed „komisją” złożoną z samych SS-manów zrobiono nam upokarzającą „selekcję” która polegała na tym, że kazano nam rozebrać się do naga i ubranie oddać do dezynfekcji.

Bardzo się wstydziłam, bo szokującym dla mnie był widok tylu nagich starszych i młodych kobiet, a nawet prawie dzieci. Następnie SS-mani oglądali każdą z nas obracając szpicrutą w dowolna stronę. Zwracali uwagę na włosy, wygląd, stan zdrowia i według sobie tylko znanych „kryteriów” przydzielali do różnych grup.

Nasze rzeczy to znaczy ubrania i walizki były w tym czasie „dezynfekowane”. Zabieg ten był z pewnością wykonywany przy zastosowaniu jakichś środków chemicznych w wysokiej temperaturze, bo kiedy każdej z nas oddano nasze własne ubrania, były bardzo gorące i niesamowicie śmierdziały chemikaliami które nas wprost dusiły.

Następnie uformowano nas w kolumny i porozsyłano w różne miejsca. W ten sposób trafiłam do gospodarstwa rolnego położonego tuż pod Mauthausen, malowniczo położonego nad Dunajem.

Wtedy nie wiedziałam jeszcze jaką straszną tajemnicę skrywa to miasto, a właściwie największe w Austrii kamieniołomy granitu położone u jego podnóża. Nie wiedziałam wówczas, że utworzony tam obóz koncentracyjny był miejscem kaźni polskiej inteligencji.

Miałam wtedy siedemnaście lat i powierzono mi w gospodarstwie obowiązek karmienia świń i prace w polu. Przede mną świnie obrządzał młodszy syn Bauerów Willy którego powołano do wojska. Praca była ciężka, ale dawałam sobie radę, a właściwie musiałam sobie dawać radę, bo z takimi którzy byli niepotrzebni mogły się dziać różne rzeczy.

Prace w polu wypełniały cały dzień chyba, że padał deszcz. Niedziela była chwilą wytchnienia od tych codziennych czynności, ale wtedy trzeba było coś sobie uprać, posprzątać, zacerować, zrobić zakupy czy napisać list. Najważniejszym zakupem był papier listowy, koperty i atrament.

Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy poszłam do sklepiku który prowadziły dwie starsze przyjemne kobiety, nie wiedziałam jak tu powiedzieć, że potrzebna jest mi stalówka, papier czy koperty. W końcu jakoś sobie poradziłam, ale zupełnie nie wiedziałam jak nazywa się atrament. Kobieciny starały się jak mogły żeby mi pomóc, ale nic z tego nie wychodziło, wreszcie wpadłam na pomysł, że atrament to „szwarce wesser” i to rozwiązało sprawę… .

Gospodarstwo liczyło 60 hektarów, dziesięć sztuk krów mlecznych, buhaja i trochę cieląt, razem 15-16 sztuk bydła, 30-35 sztuk świń. Trzy świnie były schowane i karmione ekstra z przeznaczeniem na ubój poza obowiązującym limitem.

Wtedy kiedy ubijano te „nielegalne” świnie, Bauer zawsze wysyłał pracującą w gospodarstwie Niemkę w pole, aby czasem gdzieś o tym nie doniosła… . Niemka od czterdziestu lat pracowała u Bauerów i oprócz prac w polu zajmowała się głównie krowami.

Jako siłę pociągową gospodarstwo posiadało dwa konie i traktor. Końmi zajmował się Władek który trafił tu już kilka miesięcy przede mną. Oprócz nich służyła jeszcze bardzo wredna Ukrainka która cały czas mówiła, że Polaków to trzeba tylko rezać i rezać… . Miałam z nią wiele kłopotu bo nagminnie kradła mi wszystko co tylko się dało, a szczególnie odzież.

Bauerka była dla mnie bardzo dobra prawie jak matka, natomiast Bauer niekoniecznie. Potrafił być złośliwy i niesprawiedliwy, często wtedy z opresji ratowała mnie właśnie jego żona. Serbowie których we wsi było osiemdziesięciu dostawali paczki z Czerwonego Krzyża, co miesiąc 5 kilogramów w których była czekolada, masło w puszkach, papierosy, kasza, oliwa, mydło itp. Ja z kolei miałam siostrę której chciałam pomóc ponieważ narzekała na bardzo trudne warunki życia i po prostu głód.

Dla Serbów wykonywałam drobne usługi takie jak szycie, obszywanie koszul czy cerowanie długich wełnianych skarpet bo to byli Czarnogórcy, a w zamian za to dostawałam od nich to co ono otrzymywali w paczkach. Pamiętam amerykańskie mydło „zielony łabędź” które bardzo ładnie pachniało.

W ten sposób skompletowałam pierwszą paczkę którą wysłałam siostrze. Paczka ku wielkiemu jej zadowoleniu doszła i postanowiłam wysłać jej drugą. Kiedy miałam już ją prawie skompletowaną, udało mi się dostać w miejscowym sklepie kilogram kaszki poza obowiązującym przydziałem kartkowym.

Kiedy wstałam rano zauważyłam, że paczka jest rozpakowana, a mój Bauer wrzeszczy, że ukradłam kaszkę i wyśle mnie za to do łagru… . W mojej obronie stanęła Bauerka która powiedziała mężowi, że jest zwykłą świnią skoro posądza mnie o kradzież, ponieważ ja tą kaszkę kupiłam i nie ma powodów aby mi nie wierzyć.

Ja z kolei rozpłakałam się i powiedziałam, że już nic nie chcę z tej paczki i mu ją zostawiam. Ile ja się musiałam napracować, ile skarpet nacerować aby tą paczkę skompletować. Szkoda mi było bardzo i produktów i mojej głodującej siostry, ale mówi się trudno… .

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

sie 042014
 
Wacława Dobroczyńska

Wacława Dobroczyńska

Obóz ze wszystkich stron był pilnie strzeżony i otoczony zasiekami z drutu kolczastego na którym widniały tabliczki z napisem „Halt”. Przekroczenie tych drutów z ostrzegającymi napisami było równoznaczne z zastrzeleniem. Wzdłuż całego ogrodzenia bardzo gęsto rozlokowano wieżyczki strażnicze pilnowane przez SS-manów z psami.

Może to być zaskakujące, ale przez środek obozu przechodziła droga która istniała już przed wojną i którą mieszkańcy naszej wsi mogli przechodzić skracając sobie znacznie podróż do Mauthausen. Teren tam górzysty i idąc naokoło i omijając obóz, należało nadłożyć co najmniej z pięć kilometrów, a przez obóz było bliziutko.

Wyglądało to tak, że przy wejściu do obozu była strażnica w której przebywali SS-mani z psami. Należało podejść w pobliże tej strażnicy i zatrzymać się, wychodził wtedy SS-man z karabinem i przeprowadzał zainteresowane osoby przez cały obóz. Z tego przejścia korzystali głównie miejscowi rolnicy.

Nie wolno było jednak odzywać się i przejawiać zbytniego zainteresowania tym co się tam dzieje. Przechodząc przez obóz widziałam pracujących więźniów ubranych w pasiaki i okrągłe czapki. Wielokrotnie słyszałam polską mowę, słyszałam też rozmowy Hiszpanów których było tu bardzo wielu.

Ja nie nosiłam żadnego oznakowania, zawsze byłam ładnie i czysto ubrana, włosy uczesane, a w razie czego po niemiecku też potrafiłam zagadać to wielokrotnie z tego przejścia korzystałam, bo kto by tam poznał, że jestem Polką? Natomiast Rosjanie czy Polacy ze wschodu byliby rozpoznani natychmiast… .

Z czasem obóz w Mauthausen powiększono o usytuowany w odległości 4,5 km podobóz Gusen zlokalizowany przy zakładach zbrojeniowych. Następnie założono podobóz Gusen II, a nawet Gusen III położony w Lungitz. Obozy te połączone były wspólną administracją i kierownictwem. Wtedy kiedy tam byłam nie miałam o tym żadnej wiedzy, bo wszystko było pilnie strzeżone.

Po wojnie dowiedziałam się, że z niewolniczej pracy więźniów korzystało wiele niemieckich i austriackich firm zbrojeniowych takich jak: Messerschmitt, Heinkel, Bayer, Steyr i inne. W końcówce wojny system obozów koncentracyjnych Mauthausen-Gusen liczył 56 podobozów które były najcięższymi obozami III Rzeszy.

Od samego początku mojego pobytu, nad Mauthausen unosiły się dymy z dwóch krematoriów. W Gusen krematorium nie było, ale stamtąd dowożono ciała do spalenia. Bywało też tak, że wieziono żywych ludzi i po drodze gazowano ich samochodowymi spalinami, a po przybyciu na miejsce nikt już nie żył i byli „gotowi” do spalenia.

Kiedy weszli Amerykanie udałam się do obozu i widziałam cały bezmiar skrywanego tam okrucieństwa. Widziałam rozpalane do temperatury 1200 st. C piece krematoryjne, komorę do gazowania ludzi, stanowisko pseudo lekarzy którzy przed zagazowaniem sprawdzali czy więźniowie przeznaczeni do spalenia mają złote zęby.

Jeśli mieli, malowali im na piersiach czerwony krzyżyk po to, aby po zagazowaniu jak najszybciej ich odszukać i wyrwać zęby pokryte złotem. W komorach w których gazowano ludzi upychano ich tak ciasno, że umierali stojąc.

W piecach krematoryjnych palono po dwie osoby naraz jeśli były mocno wycieńczone, jeśli zdarzali się ludzie większych rozmiarów to pojedynczo. Po obozie oprowadzał mnie jakiś Bułgar który przeżył ten koszmar.

Zaprowadził mnie również do „biur” obozu gdzie „pracował” między innymi komendant i jego żona. W jednym z gabinetów leżało ogromne czarne psisko i stała lampa z wielkim abażurem zrobionym z ludzkiej skóry! Jezu, co oni tam z ludźmi wyprawiali, co oni wyprawiali, niech Bóg broni… .!

Siostra mojej Bauerki miała pole pod samym obozem, a nawet część jej gruntu zabrano pod obóz. Od tej strony były miejsca do suszenia bielizny i kojce owczarków niemieckich których mieli tam całą armię. Zajmowali się nimi specjalnie wyszkoleni SS-mani.

Kiedyś siostra ta przyszła do nas i poprosiła żeby Władek przez cały tydzień popracował u niej i między innymi aby zaorał to pole położone na granicy obozu. Moja Bauerka oczywiście wyraziła zgodę i w najbliższą sobotę wysłała tam Władka.

Po tygodniu Władek wrócił i w tajemnicy zaproponował mi abyśmy przeszli się pod sam obóz w rejon pola które orał, bo dzieją się tam jakieś dziwne rzeczy. Mówił, że co chwilę podjeżdżają tam ciężarowe samochody i przy okrzykach huu ruk, huuu ruk, coś jest z nich wyrzucane do jakichś dołów, później sypany jest tam biały proszek… .

Z perspektywy minionego czasu oceniam, że oboje wykazaliśmy się daleko idącą lekkomyślnością, bo wycieczka ta mogła się skończyć dla nas po prostu zastrzeleniem przez SS-mana który wraz ze swoim szatanem-psem dyżurował na wieżyczce strażniczej.

Kiedy podeszliśmy bliżej zauważyłam trzy potężne doły-mogiły w których pod plandekami w pięciu rzędach „schodami” układano ludzi. Jedna plandeka była nieco rozchylona i z przerażeniem zauważyłam rękę i głowę człowieka.

W jednym dole mieściło się podobno około dwóch tysięcy ciał. Pierwszy dół był wypełniony ludźmi całkowicie, drugi w połowie, a trzeci był zaczęty. Po powrocie do domu straszne krzyczałam z przerażenia i bezsilności, a bauer krzyczał znowu na Władka, że mnie tam zaprowadził i wszyscy za to możemy źle skończyć łącznie z nimi…!

Nie wszyscy Austriacy kochali Hitlera. W każdym domu obowiązkowo musiał jednak na widocznym miejscu wisieć jego portret. Kiedy 5 czerwca wkroczyli do nas Amerykanie portret zniknął… . Zapytałam Bauera co się stało z Hitlerem, a Bauer wskazał mi palcem, że leży tam pod piecem gdzie jest jego miejsce i zaraz kazał mi wywiesić białą flagę…

Pod koniec wojny zabrakło koksu do krematoriów i na placach wewnątrz obozu leżały stosy trupów. Po wejściu Amerykanów naliczono ich tam podobno 17 tysięcy, to możemy sobie wyobrazić ilu spalono tam ludzi i ile ludzkich istnień uśmiercono. Amerykanie na boisku sportowym gdzie SS-mani grali w piłkę, czołgami wyryli potężne doły i pochowali tam te trupy z placu apelowego.

Mój Bauer miał obowiązek dostarczania do obozu pięciu wozów pszennej słomy która pewnie służyła do wykładania prycz do spania. Oprócz tego musiał dostarczać mleko, jaja i inne spożywcze produkty. Ja co miesiąc robiłam takie rozliczenie do gminy z ilości dostarczonych do obozu produktów.

Pakując na wozy słomę zawsze wsypywaliśmy tam parę koszyków gruszek czy jabłek. Władek jadąc do obozu wieszał na kłonicy swoją kurtkę do której w kieszenie wtykaliśmy pajdy chleba, a więźniowie którzy szybko zorientowali się o co chodzi , w czasie rozładunku mieli okazję pojeść sobie chociaż trochę owoców i tego chleba.

Władek kiedy dojeżdżał do obozu, pozostawał na strażnicy, a SS-man brał konie i wwoził słomę do wewnątrz. Pewnego razu kiedy SS-man wrócił z pustym wozem zaczął okropnie bić Władka krzycząc, że w kurtce był chleb dla więźniów! Władek z kolei udawał głupiego, że Bauerka dała mu właśnie śniadanie i teraz będzie chodził głodny… . Jakoś mu to uszło na sucho, ale zapowiedział Bauerowi, że więcej do obozu nie pojedzie i od tego czasu wysyłali tam Serba.

Władek opowiadał mi, że w styczniu 1945 roku kiedy byłam na kopaniu okopów pod węgierską granicą, przywieziono do Mauthausen kilka tysięcy rosyjskich jeńców wojennych. Na „powitanie” zrobiono im na placu apelowym zimną kąpiel, to znaczy polewano tych nieszczęśników zimną wodą która natychmiast na nich zamarzała.

Ludzie marli jak muchy i kiedy z kilku tysięcy pozostało około ośmiuset, zdesperowani żołnierze widząc, że nadeszła dla nich godzina ostatnia, rzucili się na druty ogrodzenia narzucając na niego swoje odzienie. Wielu uciekło, ale wielu zostało zastrzelonych lub wyłapanych przez SS-manow z których każdy miał bardzo dobrze wyszkolonego i agresywnego owczarka niemieckiego.

Po wojnie dowiedziałam się z gazety, że jednego Rosjanina przechował znany mi Edek który służył w sąsiedniej miejscowości. Znałam go bo nieraz bywał u nas, grał trochę na harmonii i był lekko garbaty. Rosjanin poszukiwał go po wojnie pisząc o tym w gazetach, ale nie wiem czy te poszukiwania zakończyły się szczęśliwie.

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

lip 212014
 
Halina Paszkowska

Halina Paszkowska

Chociaż było to również zakazane, lekcje odbywały się w języku ojczystym. Było tam 150 dzieci podzielonych na grupy młodszych starszych i średnich szkolników, mnie zaliczono do średniaków. Dzieci pracowały w pobliskim kołchozie przy zbiorze bawełny. Kiedy maszerowaliśmy czwórkami na plantację, pilnie wypatrywaliśmy czy nie leżą gdzieś ogryzki po zjedzonych jabłkach.

Kiedy Kazach rzucał ogryzek, dzieci na wyścigi padały na kolana wyrywając go sobie jedno drugiemu. Nikt nie jest w stanie wyobrazić sobie ile ja tych ogryzków zjadłam. Z głodu jedliśmy również ziarnka bawełny, chociaż były niesamowicie gorzkie.

Oficjalnego” jedzenia dostawaliśmy tyle aby tylko nie umrzeć. Na śniadanie pół placka kukurydzianego, na obiad zupa-woda i kilka pływających w niej buraczków podane w glinianej miseczce, oraz dwie łyżki stołowe kaszy kukurydzianej zalanej jakimś olejem. Było tego bardzo mało jak na jedenasto- czy dwunastoletnie dzieci, ale było… .

Po powrocie do Polski bywało, że w czasie obiadu do zupy wpadła mi mucha, a ja z obrzydzeniem mówiłam Mamie, że tej zupy już jeść nie będę…. . Mama natomiast kiwając głową pomrukiwała pod nosem: „Kazachstanu Ci trzeba…”.

Jesienią wyrywaliśmy łodygi bawełny które z braku wody ukorzenione były bardzo głęboko. Była to ciężka i wyczerpująca praca zupełnie nie odpowiednia dla tak małych dzieci, nikt z nas nie miał butów, a nogi były wiecznie pokaleczone.

Wyrwane łodygi przeznaczone były na opał do kuchni bo w pomieszczeniach gdzie spaliśmy ogrzewania nie było. W zimie dostaliśmy kalosze, pończochy i sweterki i było to nasze całe wyposażenie.

Surowe warunki życia powodowały, że nawet małe dzieci uczyły się zapobiegliwości. Staraliśmy się zebrać chociaż trochę resztek bawełny, na patyczkach przędłyśmy nić, a później robiłyśmy jakieś skarpetki, rękawice itp. po to aby wymienić to u Kazaszki na garść prażonej kukurydzy lub cokolwiek do zjedzenia.

Pamiętam, że kiedyś przed stołówkę podjechał wóz zaprzężony w parę wołów cały załadowany kapustą. Cała sala to jest razem czternaście dziewcząt wybiegło do tego wozu i każda z nas porwała główkę kapusty. Obgryzałyśmy te główki jak króliki…. . W tej ochronce przebywałam ponad rok.

Dyrektor ochronki miał swoje biuro w Czymkiencie który był oddalony o około12 kilometrów i leży w południowej części Kazachstanu od zachodu sąsiadując z Uzbekistanem, a od wschodu z Kirgistanem. Kiedy pewnego dnia dyrektor przyjechał, uderzeniami w metalową szynę wezwano nas na plac i uroczyście ogłoszono „koniec wojny” !

Cieszyliśmy się wszyscy, niektórzy płakali ze szczęścia, a chłopcy rzucali czapkami w górę, zapanowała atmosfera nadziei na powrót do Polski. W tym czasie moja Matka udała się na spotkanie ze mną pokonując pieszo w ciągu ponad dwóch tygodni 150 kilometrów. Spała samotnie w stepie i niosła mi trzy „lepioszki”, takie małe kazachskie chlebki wypiekane na patelni.

Kiedy mnie zobaczyła myślała, że mam suchoty, sama skóra i kości…. . Wyciągnęła wtedy „lepioszki” które w między czasie zdążyły spleśnieć, ale zjadłam je łapczywie i bardzo mi smakowały… . Byłam szczęśliwa, że Mama jest już ze mną, a Jej udało się doraźnie dostać pracę stróża nocnego przy stołówce z której korzystali powracający z frontu ranni rosyjscy żołnierze.

Z niecierpliwością czekałyśmy na dalszy bieg wydarzeń, ale dopiero w marcu 1946 roku Rosjanie powiedzieli nam, że możemy wyjechać do Polski i dopiero wtedy Mama zabrała mnie z ochronki. Życzliwi nam ludzie zachęcali do pozostania, bo teraz przecież głodu nie będzie, a po co jechać w nieznane? Krążyły plotki, że na Ukrainie tory są zaminowane i będą wysadzane transporty z powracającymi Polakami.

Chęć powrotu była jednak silniejsza niż niepewność i strach. Przywieźli nas do Mankietu gdzie miał na nas czekać transport. Było jednak odwrotnie, bo to my śpiąc na podłodze w poczekalni dworcowej, czekaliśmy na niego ponad dwa tygodnie.

W tym czasie dowożono naszych rodaków z innych okolic południowego Kazachstanu. Dziękowałyśmy Bogu, że będąc na Syberii nie zmieniłyśmy obywatelstwa i posiadałyśmy polskie paszporty, co było niezbędne dla udowodnienia radzieckim władzom naszego polskiego pochodzenia.

Nadszedł w końcu radosny dzień, że transport ruszył. Jechaliśmy w bydlęcych wagonach w wielkiej ciasnocie, ale nikt nie narzekał. Kto miał wywieszał biało-czerwoną flagę, śpiewaliśmy piosenki i opowiadaliśmy swoje przeżycia. Przy przejeżdżaniu przez Ukrainę komendant pociągu wydał polecenie zakazujące jakichkolwiek rozmów po polsku, oraz odmykania drzwi i okien. Bałyśmy się, że udzielane nam wcześniej przestrogi mogły okazać się prawdziwe.

Na szczęście nic złego się nie stało i do Polski wróciłyśmy 1 maja 1946 roku jadąc transportem składającym się z 64 wagonów przez Przemyśl, Kraków, aż do Poznania. Byłyśmy zmęczone, wygłodzone, brudne ale szczęśliwe. W Poznaniu czekaliśmy na bocznicy 3 dni po których odłączono 10 wagonów które skierowano do Krosna Odrzańskiego. Tam zakwaterowano nas w PUR-rze gdzie otrzymaliśmy żywność i ubrania. Po dwóch tygodniach przewieziono nas do Nietkowic gdzie mieszkam do dnia dzisiejszego.

Nie miałam możliwości nauki w normalnym trybie, ponieważ do szkoły chodziłam tylko w zimie, a w lecie pasłam krowy. Gdy miałam 17 lat musiałam rozpocząć pracę zarobkową ponieważ Matka ciężko zachorowała.

Moje życie i to, co w tak młodym wieku przeszłam, bardzo różniło się od życia rówieśników. Lekarz stomatolog jako ciekawostkę medyczną pokazywał innym lekarzom moje uzębienie, ponieważ w wieku 18 lat miałam jeszcze zęby mleczne!

Nie było to normalne, ale czy normalna i „ludzka” była zsyłka na Syberię? Czy normalnym było , że dziecko w okresie swojego dorastania nie widziało na oczy „normalnego” chleba czy mleka, o mięsie nie mówiąc? W moim sercu i podświadomości na zawsze pozostał obraz tej niewyobrażalnej nędzy i głodu, a również lęk aby tam nie wrócić… . Często zadaję sobie pytanie: „za co i dlaczego?”

Mnie, mojej Matce i niewielu innym cudem udało się przeżyć i do Polski wrócić. Ile jednak ludzkich istnień wyczerpanych katorżniczą pracą i głodem, cichutko i bez rozgłosu na zawsze odeszło? Ile polskiej krwi nasz wróg odwieczny rozlał na rosyjskiej ziemi, a ile ciał użyźniło tą okrutną ziemię? Nie zliczysz krzyży którymi jest step usłany, nie obejmiesz krzywdy, żalu i cierpienia i nie zliczysz łez wylanych….

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

lip 142014
 
Pierwszy po lewej stronie Julian Szatiłło, Ojciec Pani Haliny Paszkowskiej

Pierwszy po lewej stronie Julian Szatiłło, Ojciec Pani Haliny Paszkowskiej

Tatuś pracował w kołchozie kosząc zboże kombajnem. Tam deszcz nie padał, a pola nawadniane były specjalnymi rowami melioracyjnymi. W kołchozie tym nie było wody po którą należało chodzić po kilka kilometrów.Początkowo otrzymywaliśmy pomoc z UNRY która była amerykańską organizacją pomagającą ofiarom wojen. Dostawaliśmy ubrania i jedzenie, jednak wkrótce ta pomoc z nieznanych nam powodów całkowicie ustała i zaczął się przerażający GŁÓD! Bywało tak, że przez trzy dni nie mieliśmy nic do jedzenia!

Miejscowi Kazachowie początkowo byli bardzo dla nas życzliwi, częstowali jedzeniem, ale później przestali. Zaproponowali Mamie pracę przy ręcznym mieleniu pszenicy. Do naszej lepianki przynieśli żarna na których Mama mieliła ziarno.

Zawsze zostawiała garść zmielonej mąki i robiła dla mnie proste jedzenie, ot woda „zaklepana” mąką, ale jak mi to wtedy smakowało…. . Kazachowie wkrótce odkryli ten „proceder”, zabrali żarna i kazali przychodzić do pracy do ich domostw.

W odległości około 150 kilometrów od nas generał Anders formował jednostki Wojska Polskiego. Tatuś postanowił dostać się do tego wojska. Uszedł jednak jedynie 100 kilometrów, był osłabiony głodem, nogi miał opuchnięte i pokaleczone i zamiast do wojska trafił do szpitala.

Dowiedzieliśmy się, że w przydrożnym rowie niedaleko naszego kołchozu zdycha koń. Mama poszła tam razem z innymi i z tego konia powycinała co tylko się dało. Po powrocie do domu ugotowała to mięso bez soli i zaniosła Ojcu do szpitala!

Aby dostać cokolwiek do jedzenia nosiłam Kazaszce wodę, pomagałam w sprzątaniu, a czasami żebrałam… . Zbierałam z ziemi wszystko co się nadawało do jedzenia. Brakowało ubrań, butów, pościeli. Mój cały ubiór to było to co miałam na sobie… . Kiedy Matka prała mi to odzienie siedziałam nago czekając, aż wyschnie…. .

Miałam wtedy 10 lat i w końcu zachorowałam na tyfus. Kiedy gorączkowałam, w marzeniach wracałam do naszego domu w Polsce, głaskałam Mamę po policzkach i mówiłam: „ Mamusiu, żeby tak do Polski wrócić, chleba się najeść i umrzeć… „.

Ojciec wrócił ze szpitala, ale był bardzo osłabiony i z czasem zaczął puchnąć z głodu. Był wtedy marzec i na stepie zaczęły pojawiać się grzyby podobnie do naszych pieczarek. Tatuś wziął jakiś koszyk i poszedł w step aby nazbierać tych grzybów. Nie było go długo, bo cały dzień.

Pod wieczór zaniepokojona Mama poszła do lokalnego przedstawiciela sowieckiej władzy i zameldowała, że mąż nie wrócił ze stepu. Ten odpowiedział: „Co się martwisz? Nazbiera grzybów, sprzeda i wróci, będziesz miała pieniądze!”.

Na drugi dzień Tatuś również nie wrócił. Moja Mama wraz z sąsiadką rozpoczęły poszukiwania i przez dziewięć dni przeszukiwały bezkresny step. Modliły się i zaklinały rzeczywistość: „Dobra duszo, zła duszo, daj jakiś znak”, ale znaku żadnego nie było… . Z odrobiny mąki kukurydzianej którą dostała od sąsiadki Mama ugotowała tzw. bałangę czyli wodę „zaklepaną” mąką. Obie zjadłyśmy po troszeczku pozostawiając resztę dla Ojca który mógł się pojawić w każdej chwili.

Kiedy obie wyszłyśmy z domu w którym nie było drzwi, pies kołchozowego urzędnika wdarł się do naszego domu i zjadł porcję przeznaczoną dla Ojca. Kiedy dowiedziałam się o tym zaczęłam strasznie rozpaczać z żalu, że Ojciec nie będzie miał nic do jedzenia. Dziesiątego dnia Mama już nie wyruszyła na poszukiwania.

Po piętnastu dniach Kazach pasący owce znalazł Ojca. Leżał na lewym boku, nie miał już nosa, oczu i uszu co było dziełem drapieżnych ptaków i stepowych zwierząt, a obok leżały wyschnięte grzyby…. .

Ciała nie dało się już ruszyć i Kazachowie aby oszczędzić Matce tego strasznego widoku, obsypali głowę Ojca ziemią. Następnie tak jak leżał usypano mogiłę i obłożono czym tylko się dało. Myśmy z Matką aby uniemożliwić jej zniszczenie przez pasące się bydło i owce, wykopałyśmy rów i na mogile postawiłyśmy krzyż.

Po tym smutnym pogrzebie wróciłyśmy do domu, a każdy następny dzień był walką z głodem i walką o przeżycie. Kiedy było już po żniwach, chociaż nie wolno było tego robić, poszłyśmy na ściernisko nazbierać kłosów zboża. Dlaczego nie wolno? Bo nie i tyle! Niech zgnije, ale wziąć nie można…. .

Śpieszyłyśmy się bardzo, żeby nas nikt nie widział i kiedy nazbierałyśmy woreczek ziarenek ruszyłyśmy do domu. Na nasze nieszczęście nadjechał na koniu Kazach i zaraz zorientował się o co chodzi. Ku mojemu przerażeniu zaczął napierać koniem na Mamę i kazał oddać woreczek ze zbożem. Zabrał go i z satysfakcją wysypał na drogę.

Upadłyśmy na kolana i błagałyśmy go, aby pozwolił nam zebrać połyskujące ziarnka pszenicy, lecz Kazach z upodobaniem końskimi kopytami tratował ziarno wbijając je głęboko w ziemię. Resztkami sił dotarłyśmy do domu kolejny dzień pozostając bez żadnej strawy. Zrozpaczona Matka mówiła do mnie: niedaleko grób Ojca, a my wracamy głodne do domu… .

Po tym wydarzeniu Matka powiedziała mi, że w sytuacji kiedy nie mamy co jeść i w co się ubrać, odda mnie do „ochronki” prowadzonej przez Polaków w Sajramie w odległości około 150 kilometrów od naszego kołchozu. Ochronka była sierocińcem gromadzącym polskie sieroty i półsieroty z nadzieją na „przechowanie” i uratowanie tych dzieci.

Kiedy tam trafiłam obcięto mi warkocze które sięgały do pasa, a czas pobytu wypełniony był ciężką jak na nasz wiek pracą ale również i nauką. Polscy nauczyciele robili co mogli abyśmy jak najwięcej dowiedzieli się o Polsce.

Uczyliśmy się pisać, czytać i liczyć, ale również były lekcje historii i patriotyczne piosenki oraz wiersze których Rosjanie zakazali nam śpiewać i recytować. Jedna z takich „zakazanych piosenek” miała następujące słowa które doskonale pamiętam:

Gdy po trzech latach z wojny powracałem
i o swej Polsce śmiało rozmyślałem.
Zawsze smutny, zawsze zadumany,
aż raz stanąłem miedzy grobowcami.
Wtem usłyszałem jakiś głos spod ziemi,
Co ty tu robisz między umarłemi?
Co ty tu robisz, czego się przechadzasz
I nam umarłym w spoczynku przeszkadzasz?

Oddal się oddal od naszych Rodaków
Bo tu jest spoczynek rycerzy Polaków!
Oddal się oddal, możeś cudzoziemiec?
Albo też Moskal albo też i Niemiec?

Więc ja ruszyłem , odchodzić już miałem,
POLAKIEM jestem, śmiało zawołałem.
Wtem wyszedł rycerz zbrojny okryty ranami
Wróć się, ach wróć się, proszę cię ze łzami.

Co słychać z Naszą Polską ukochaną
Czy jest już wolną czy jeszcze poddaną?
Bo kiedy ja żyłem w smutnym stanie była
Garstka jej wiernych rycerzy broniła.

Albo smutny wierszyk o Panu Kapitanie i jego bułanym koniku, a także drugi o młodym żołnierzu.

Miły wietrzyk powiewuje, skąd to wojsko maszeruje?
Pan Kapitan naprzód jedzie, konik jego smutno idzie.
Mój konisiu, mój bułany, czemu żeś tak zatroskany?
Turbuję się o swe życie, bo mnie więcej nie ujrzycie.
Ujrzycie mnie leżącego, w szczerym polu zabitego… .

W dalekim polu jest cichy grób
Barwią się kwiaty u jego stóp
A w grobie krwawiąc świętymi rany
Leży nasz polski żołnierz kochany

Młody żołnierzu spokojnie spij
Plon najcudniejszy wyrósł z Twej krwi
I na wiek wieków Ojczyzna cała
Dała Ci serce i pamięć dała

Młody żołnierzu, spokojnie śpij
Bo jak do boju stanąłeś Ty
Tak cały naród stanie w potrzebie
Za kraj, za wolność, za grób Twój i Ciebie.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

lip 072014
 
Halina Paszkowska

Halina Paszkowska

Sybiracka opowieść część 1
Kazach wysypał z woreczka na ziemię z trudem zebrane przez nas na ściernisku połamane kłosy i na naszych oczach końskimi kopytami wbijał je w ziemię. Upadłyśmy na kolana błagając go aby pozwolił zebrać nam ziarno, a on kazał wynosić się precz…!
Maj 2012 roku. Nietkowice.

Nazywam się Halina Paszkowska i urodziłam się jako jedynaczka 1 sierpnia 1933 roku w Warszawie. W 1937 roku wyjechaliśmy na wschód na Polesie, do miejscowości Smolarnia w powiecie Mikoszewicze w województwie Łuniniec. Smolarnia była niewielką osadą składającą się z 5 domów. Ojciec Julian Szatiłło ukończył kurs dla gajowych i rozpoczął pracę w tym zawodzie.

Kiedy w 1939 roku wybuchła wojna i na Polesie wkroczyła Armia Czerwona, Matka przeczuwając nadciągające nieszczęścia zaproponowała abyśmy wyjechali do siostry Ojca do Skarżyska. Ojciec jednak który był człowiekiem spokojnym i dla wszystkich niezwykle życzliwym odpowiedział, że nikt nam nic nie zrobi ponieważ nikomu nie szkodzi, zajmuje się tylko lasem, to jakoś przeżyjemy.

W czasie jakiegoś służbowego szkolenia skradziono mu ubranie cywilne i do domu wracał w mundurze gajowego. Sowieci wzięli go za uciekiniera z wojska i osadzili w areszcie. Sytuacja była groźna, ponieważ taki areszt mógł się zakończyć wyrokiem śmierci.

Ojciec był dobrym człowiekiem którego wszyscy lubili i szanowali. W pobliskiej miejscowości liczącej 300 domów mieszkańcy składali podpisy pod petycją do sowieckich władz o Jego uwolnienie. Po dwóch tygodniach zwolniono Ojca, ale wolnością nie cieszył się zbyt długo, bo zaledwie 3 dni.

Czwartego dnia o świcie, 10 lutego 1940 roku do naszego domu weszli sowieci i nakazali natychmiastowe opuszczenie mieszkania. Ojca posadzili na krześle, a obok Niego stało dwóch uzbrojonych sołdatów. Matka obudziła mnie i powiedziała, że musimy się pakować bo „wyjeżdżamy do cioci”.

Byłam mała, ale bardzo mnie to wszystko dziwiło. Kiedy Matka musiała wyjść na dwór, sołdaci nie opuszczali Jej ani na chwilę. Kilku z nich przeszukiwało dom być może w poszukiwaniu broni którą Matka wiedziona przeczuciem oddała wcześniej do nadleśnictwa.

Zapakowali nas do sań i ruszyliśmy w mroźną noc do najbliższej stacji kolejowej. Było do niej ze 3 kilometry, ale kluczyliśmy po innych wsiach zabierając kolejne rodziny. Za saniami pobiegł nasz podwórzowy pies ale kiedy zorientował się, że odjechaliśmy zbyt daleko, usiadł na śniegu i rozpaczliwie i żałośnie zawył. Pewnie przeczuwał, że więcej już się nie zobaczymy.

Nie pamiętam jak nazywała się ta stacja, ale po dotarciu do niej zapakowali nas do bydlęcych wagonów, zamknęli drzwi od zewnątrz i transport ruszył. Ludzie płakali bo nie wiedzieli gdzie nas wiozą, panowało przerażenie i wielka niepewność co z nami będzie.

Transport zatrzymywał się raz dziennie, otwierano drzwi, podawano wodę, a jak jej nie było to śnieg. Wypuszczano na zewnątrz tylko kilka osób i cały czas nadzorowano ich pod bronią. W tym czasie ludzie ci starali się zdobyć trochę drewna do żelaznego piecyka który stał na środku wagonu. Jednak nie zawsze w miejscu gdzie stawał transport było drewno.

Sowieci z obawy czy nie została powiększona i czy nikt nie uciekł, sprawdzali każdorazowo wielkość wyrąbanej w podłodze dziury która służyła do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Powoli mijały dni i tygodnie, a my jechaliśmy lasami których końca nie było widać.

Kiedy byliśmy już u kresu podróży transport kolejowy zatrzymał się i przesadzono nas na sanie. Nie było dróg, a kolumna sań jedne za drugimi, przemieszczała się zamarzniętymi korytami rzek. Straszna to była podróż, pod płozami sań trzaskał pękający lód i myśleliśmy, że to nasze ostatnie godziny. Dotarliśmy jednak do miejsca przeznaczenia którym były drewniane baraki stojące na skraju lasu.

Od następnego dnia zaczęła się mordercza praca przy wyrębie drzew. Tatuś przy temperaturze sięgającej -50 st. C codziennie chodził po kilka kilometrów do miejsca ścinki. Obowiązywały normy. Jak ktoś je wykonał dostawał 400 gram kiepskiej jakości chleba, jak ktoś ich nie wykonał, tylko 200 gram. Mama ze względu na problemy z sercem nie pracowała i zajmowała się tylko mną, a więc nie dostawała żadnego przydziału chleba.

Tatuś nie był nawykły do ciężkiej fizycznej pracy i normy na ogół nie wyrabiał. Póki mieliśmy jeszcze resztki żywności z Polski głodu nie było, z chwilą jednak kiedy żywność ta skończyła się, zaczęliśmy głodowanie.

W pobliżu był kołchoz, ale aby się do niego dostać trzeba było mieć specjalne pozwolenie którego i tak nikt nie wydawał. Ludzie chodzili tam nocą wymieniając na żywność wszyto co mieli: kołdry, swetry, ubrania, pościel itp. Jeśli „przemytnicy” zostali złapani, zabierano im wszystko co mieli ze sobą.

Ludzie zaczęli umierać z głodu, z wyczerpania, z zimna, często „zasypiali” pod drzewami w czasie wykonywania katorżniczej pracy. Sowieccy nadzorcy z lekceważeniem i pogardą wyrażali się o Polakach. Jeden z nich mawiał: „ja to bym wszystkich Polaków wystrzelał jak sobaki”.

W 1941 roku sowieci zrobili zebranie i powiedzieli zesłańcom, że mają starać się o rosyjskie obywatelstwo i otrzymają rosyjskie paszporty . Po powrocie do baraków rozległ się straszny płacz i zapanowało niesamowite przygnębienie. Czyżbyśmy Polski, ukochanej Ojczyzny nie mieli nigdy już oglądać?

Chwyciłam za grzebień i ojcowską bibułkę do papierosów i na tym „instrumencie” odegrałam „Jeszcze Polska nie zginęła…”…. , po czym strasznie się rozpłakałam wołając do Rodziców: „ ja chcę do Polski, ja chcę do Polski…”. Rodzice przytulali mnie i powtarzali, że teraz pojechać tam nie możemy…. .

Pomimo tej beznadziejnie ciężkiej sytuacji mój Tatuś nie zapominał o tym aby mnie uczyć. Nauczył mnie pisania i czytania, a również liczenia. Jednym z najważniejszych „przedmiotów’ była jednak historia Polski. Kiedy trafiłam później do ochronki, dano mnie od razu do drugiej klasy, chociaż nigdy wcześniej do szkoły nie chodziłam.

W między czasie w związku z napaścią Niemiec na Związek Radziecki zmieniła się sytuacja polityczna i Sowieci zaczęli mieć inne problemy. Wszyscy zesłańcy zostali zwołani ponownie i ku ich zaskoczeniu zakomunikowano im, że wybuchła wojna z Niemcami i że: „Jesteście wolne grażdaniny, ujeżdżajcie kuda chatitie”.

Nie ukrywam, że byliśmy tym faktem bardzo uradowani ponieważ sądziliśmy, że wrócimy do Polski. Nie wiedzieliśmy wtedy jak bardzo się myliliśmy. Część z naszych została, ale nas załadowano do pociągu i tydzień po tygodniu wieziono przez lasy, góry Uralu i stepy, do południowo wschodniej Azji, do Kazachstanu.

Na jednej ze stacji której nazwy nie pamiętam nakazano opuszczenie pociągu przez wszystkich mężczyzn którym polecono pobranie wiader i udanie się po prowiant. Kiedy mężczyźni oddalili się, pociąg ruszył i z zawrotną prędkością zaczął oddalać się od stacji.

Nie wiem jaki był tego cel takiego postępowania, czy wykolejenie pociągu i zmasakrowanie kobiet i dzieci, a samotnych mężczyzn zabranie do katorżniczej pracy, czy nastraszenie nas, trudno mi cokolwiek powiedzieć.

Ja z Mamusią siedziałam na jednej desce trzymając się żelaznego okna, ludzie płacząc powychodzili spod prycz i zgromadzili się na środku wagonu, piec się przewrócił i tak pędziliśmy przez pół dnia.

W końcu pociąg zatrzymał się na dość dużej stacji. Pewien staruszek którego nie zabrano po prowiant chodził po wagonach w poszukiwaniu biało czerwonej flagi którą jak twierdził należy wywiesić po to aby pokazać, że tu są Polacy.

Po wywieszeniu flagi wokół pociągu pojawiło się mnóstwo rodaków którzy pytali „skąd i dokąd jedziecie?”, ale my niestety nic nie mogliśmy odpowiedzieć, bo sami nie wiedzieliśmy co z nami będzie dalej.

Polacy mówili, że stoją na tej stacji już trzy dni i postąpiono z nimi dokładnie w taki sam sposób jak z nami z tym, że w końcu mężczyźni do nich dołączyli. Oni również zastanawiali się jaki był cel rozdzielenia rodzin. Przeważała opinia, że chcieli nas wywieźć na „białe niedźwiedzie” czyli po drodze uśmiercić i pozbyć się „kłopotu”. Dlaczego do tego nie doszło, nikt z nas nigdy się nie dowiedział.

W między czasie nasi mężczyźni kiedy wrócili na stację zaczęli dopytywać się co się stało z ich rodzinami, zaczęli chodzić po lokalnych komendanturach z tym jednoznacznym pytaniem. Na nasze szczęście z niezrozumiałych dla nas powodów zawrócono transport i po trzech dniach podróży byliśmy znowu razem. Chciałabym zwrócić uwagę na to, że trasę którą przebyliśmy w ciągu pół dnia, pokonaliśmy z powrotem w ciągu trzech dni… .

Ruszyliśmy w dalszą drogę, a kiedy zatrzymywał się pociąg podchodzili nieznani nam ludzie i dawali co mogli: trochę chleba, zbożową kawę, czy wrzącą wodę którą nazywali „kipitok”. Nasza podróż do Kazachstanu przerywana postojami w różnych nieraz przypadkowych miejscach trwała 9 tygodni . Część drogi przebyliśmy statkami czyli „parachodami”, a na końcu naszej niewolniczej podróży dotarliśmy do kołchozu „Turmus” w rejonie Czajan do których było około 8 kilometrów. Razem z Mamusią i Tatusiem zamieszkałam tam z dwoma polskimi i jedną żydowską rodziną.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

cze 232014
 

 

Nietkowice

Nietkowice

Z chwilą wybuchu wojny na gospodarstwie pozostała jedynie Matka. Ja miałam 15 lat a brat i siostra byli znacznie młodsi i niewiele mogliśmy pomóc w ciężkich pracach polowych. Oprócz tego, że musieliśmy sami się wyżywić, na każde gospodarstwo nałożony był obowiązek dostarczenia określonych produktów żywnościowych w postaci mleka, jaj i mięsa na potrzeby niemieckiego państwa a praktycznie na potrzeby wojennych frontów.

Był to dotkliwy obowiązek szczególnie w sytuacji, w której nie bardzo kto miał pracować. We wsi zaczęli pojawiać się robotnicy przymusowi z podbitych krajów. Byli to głównie Francuzi i Polacy. Do naszego gospodarstwa przydzielono Francuza z którego nie było wielkiej pociechy, ponieważ z zawodu był masarzem i pracy w gospodarstwie musiał się dopiero uczyć, ale pracował na tyle na ile potrafił.
Po zakończeniu wojny sytuacja która powstała była zaskoczeniem zarówno dla Niemców, jak i dla Polaków. Do Nietkowic zaczęli napływać repatrianci ze wschodu, osadnicy wojskowi a także przesiedleńcy z głębi Polski. Niemcy systematycznie byli wysiedlani, a ich gospodarstwa przejmowali Polacy. Teraz role się odwróciły i do czasu wysiedlenia Niemcy przydzielani byli do pracy polskim gospodarzom.

Panowała specyficzna atmosfera polegająca na tym, że Niemcy opuszczając swoje gospodarstwa byli przekonani, że wkrótce tu powrócą, a Polacy byli początkowo przekonani, że długo tu miejsca nie zagrzeją.

Mnie przydzielono do pracy w gospodarstwie osadnika wojskowego Władysława Sobiecha który pochodził z okolic Garwolina koło Warszawy. Nie miał tam po co wracać, bo jego rodzina była dość liczna, a gospodarstwo mieli niewielkie.

Do czasu jego sprowadzenia się, przydzielonego mu domu i gospodarstwa w Nietkowicach pilnował jego brat Józef, wraz ze swoją matką, która opiekowała się trójką małych dzieci innego jeszcze syna, rozstrzelanego w czasie wojny przez Niemców. W ten sposób poznałam swojego przyszłego męża.

Józef, kilka lat ode mnie starszy, był przystojnym mężczyzną i przez pewien czas pracował w Berlinie, co umożliwiło mu poznanie trochę języka niemieckiego. Ta znajomość języka umożliwiła nawiązanie pomiędzy nami pewnej sympatii i uczucia z którego na początku nie zdawałam sobie sprawy. Ja w tym czasie zupełnie nie znałam języka polskiego.

24 listopada 1945 roku miało miejsce ostatnie wysiedlenie Niemców z Nietkowic. Na stację w Radnicy ciągnął smutny orszak ludzi z dobytkiem w tobołkach i ręcznie ciągniętych wózkach. Następny etap to Krosno Odrzańskie.

W tej ostatniej grupie wysiedleńczej znajdowałam się również ja, wraz z moimi Rodzicami i rodzeństwem. To co wszyscy wtedy przeżywaliśmy opuszczając swoje rodzinne strony, swoje gospodarstwo i dorobek całego życia, można sobie jedynie wyobrazić.

Kiedy byliśmy już w Krośnie, zamieszkując tymczasowo w zdewastowanych wojskowych barakach w okolicy szpitala, przypędził tam z Nietkowic bryczką zaprzężoną w parę ładnych gniadych koni mój Józef i wykrzyczał „ ERNA, WRACAJ !”.

Pomimo upływu tylu lat, nie jestem w stanie nawet dzisiaj powiedzieć, co spowodowało, że bez wahania opuściłam Rodziców i rodzeństwo i przesiadłam się do Józefowej bryczki. Czy to była miłość, czy chęć pilnowania opuszczonej gospodarki i zgromadzonego materiału na budowę domu, czy jedno i drugie, ale chyba to pierwsze… . No cóż, niezbadane są tajemnice kobiecego serca… .

Wróciliśmy do Nietkowic i początkowo zamieszkaliśmy w domu Władysława, brata Józefa. W tym czasie mój rodzinny dom był już zajęty, ale trwało to dość krótko, bo ludzie mieszkający tam wyjechali wkrótce do poznańskiego. Józef postarał się o przydział tego domu i zabudowań, ale ziemi moich Rodziców już nie udało się odzyskać. Dostaliśmy około 12 hektarów w innym miejscu, za co musieliśmy spłacać w ratach w przeliczeniu na zboże, bo Józef nie był ani repatriantem, ani osadnikiem wojskowym.

Po pewnym czasie wzięliśmy ślub cywilny i zmieniłam swoje rodowe nazwisko na polskie nazwisko mojego męża. Ślub kościelny wzięliśmy gdzieś po sześciu latach z uwagi na to, że ja byłam wyznania ewangelickiego i musiałam przejść na wiarę katolicką, co związane było z obowiązującą w tych sprawach procedurą. W tym czasie zupełnie dobrze nauczyłam się języka polskiego i wzięło się to niejako „samo z siebie”.

Rodzice i rodzeństwo którzy byli przeciwni mojemu pozostaniu w Polsce, dotarli w rejon Cotbus gdzie na początek wynajęli pokój z kuchnią. Ojciec pracował w kopalni węgla brunatnego a siostra chodziła do szkoły.

Brat został elektrykiem i rozpoczął pracę w swoim zawodzie. Mama prowadziła dom i pracowała trochę u gospodarzy w pobliskich wsiach, bo znała się na tej robocie i zawsze coś ze wsi do domu przywiozła. Z czasem stać ich było na kupienie własnego domku z ładnym ogródkiem.

Zaraz po wojnie w Nietkowicach brakowało wszystkiego, ale ludzie szybko zagospodarowali się i żyło nam się nie najgorzej. Gdzieś po trzech latach wprowadzono tzw. obowiązkowe dostawy które nakazywały sprzedaż „do państwa” produktów rolnych poniżej kosztów ich produkcji, np.: rolnik „pełno rolny” posiadający około 12 ha, musiał odstawić między innymi 200 kg żywca.

Praktycznie były to dwa 100 kg tuczniki. Cena tucznika kontraktowanego wynosiła 28 zł/kg, a cena odstawianego w ramach dostaw obowiązkowych tylko 8 zł/kg. Żyto kosztowało 60 zł/q, a na obowiązkowe dostawy 16 zł/q, mleko 1,05-1,10 zł/litr i odpowiednio 0,51 gr.
Sprowadzało się to do tego, że praktycznie rolnik musiał jeszcze do tych świń, żyta i mleka dopłacić, ponieważ uzyskiwana cena nie pokrywała kosztów produkcji. Jeśli ktoś świń nie hodował to musiał je kupić i odstawić jako swoje. Po pewnym czasie zlikwidowano obowiązkowe dostawy mleka.

Konieczność ratalnego spłacania gruntów wprowadzała dodatkowe obciążenia a uzyskiwane plony na nietkowickich ziemiach nie były wysokie. Sytuacja taka powodowała, że rolnik pomimo codziennej harówki, nie bardzo mógł się dorobić.

W każdym bądź razie całe moje życie upłynęło na ciężkiej pracy która była niewspółmierna do osiąganych efektów. Nieraz zastanawiałam się nad tym jak by ono wyglądało gdybym nie pozostała w Polsce? Z pewnością lepszy byłby mój status materialny, ale czy tylko o to chodzi?

Człowiek podejmuje w życiu różne decyzje i zobowiązania, a miarą jego człowieczeństwa jest to, czy potrafi się z nich wywiązać i czy jest im wierny. Są to wartości które nadają życiu sens i które dla mnie zawsze były i są najważniejsze… .

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

Erna Sobiech (druga z lewej) z mężem Józefem (pierwszy z prawej) i odwiedzający ich Niemcy (zdjęcie ze zbiorów Władysława Sobiecha)

Erna Sobiech (druga z lewej) z mężem Józefem (pierwszy z prawej) i odwiedzający ich Niemcy (zdjęcie ze zbiorów Władysława Sobiecha)

Translate »