maj 292016
 
Cesna 152

Cesna 152

Dzięki uprzejmości naszego przyjaciela strony Pana Janka Jarosza, który wykupił sobie lot samolotem i zrobił zdjęcia wiosek na prawym brzegu Odry, mamy okazję zaprezentować efekt jego fotograficznej eskapady.

Zdjęcia wykonane przez Jana Jarosza dnia 11.05.2016 (w godz. 14.58 do 15:18) z samolotu Cesna 152. Pilotem był Leonard Kossinski. Wysokość lotu 350 m nad poziomem ziemi. Prędkość lotu ok. 180-190 km/h. Zdjęcia wykonano aparatem fotograficznym KODAK AZ361.

Dziękujemy Janku za miłą niespodziankę.

 

Pomorsko

Brody

Bródki

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

Nietkowice

kwi 302016
 
Kościół w Pomorsku

Kościół w Pomorsku

Parafia Nietkowice – Kościół filialny Pomorsko pw. św. Wojciecha
W Pomorsku (dawniej Pommerzig) zachowały się relikty XVIII-wiecznej historii. Wśród nich zaadaptowany kompleks pałacowy, dawniej własność urzędującego tutaj rodu Schmettow. Całość została przebudowana na przełomie XIX i XX wieku. Eklektyczna sylwetka posiada narożną, cylindryczną wieżę. Elewacja jest skromnie dekorowana. Pałac okala dawny park dworski z zachowanym starodrzewiem. Pośród wiekowych świerków, buków i grabów można dostrzec m.in. dąb szypułkowy liczący około 400 lat.

Ważną dominantą miejscowości jest także kościół filialny parafii w Nietkowicach. Został on zbudowany w 1858 roku w stylu neogotyckim. Po zachodniej stronie tej jednonawowej świątyni wznosi się prostokątna wieża. Korpus od wschodu wieńczy absyda. Wnętrze nakryte jest płaskim – drewnianym stropem. Po lewej stronie umieszczono ołtarz Serca Jezusowego, zaś po prawej można dostrzec wizerunek Matki Bożej Miłosiernej – zwanej także Ostrobramską. Wzdłuż nawy przedstawiono wizerunki świętych z polskiego panteonu – obok św. Kazimierza, Stanisława Kostki czy Jadwigi odmalowano także św. Wojciecha. Na tylnej ścianie znajduje się chór muzyczny z organami. Obok kościoła znajduje się tablica nagrobna upamiętniająca tutejszego pastora Henke oraz grób rodziny Schmettow.

Źródło: „Kościoły Diecezji Zielonogórsko-Gorzowskiej: nasze dziedzictwo. T. 2, Dekanaty zielonogórskie i sulechowski” tekst Robert Kufel, Katarzyna Jarzembowska; tł. Barbara Słobodzian. – Bydgoszcz: Ikona, [2010]. – 135, [1] s., il. kolor., 33 cm.

kwi 102016
 
Jan Jarosz

Jan Jarosz

Przyszedł czas pójścia do Liceum Ogólnokształcącego. Autobus PKSu dowoził nas codziennie. Czas minął jak z bata strzelił. Danek pisał maturę w LO sportowym w Zielonej Górze, ja natomiast w Sulechowie też z sukcesem. Pisaliśmy w hali sportowej a ściągi spadały na nasze ławki z sufitu. Matematyka poszła na pełne 5 dzięki matematykowi Staszkowi Rymaszewskiemu. Nauczyciele jak coś widzieli, to i tak nie reagowali. Wspominam te czasy z dużą dozą radości.

Pani Teresa Kozubal uczyła języka rosyjskiego i przedmiotów z zakresu 1-4 klasy. Dlatego też nauczała przez śpiew. Podczas spotkania w Sulechowie 3 krotnie śpiewaliśmy „priaściaj lubimy gorad, uchodim zawtra w morie – iż rannej paroj mielkniot zakarmoj znakomyj płatok gałuboj …. Trzykrotnie zaczynaliśmy i zawsze w innej tonacji, stąd na tym zaprzestaliśmy… Pani Kozubalowa nadal muzycznie słyszy i ma nadal dobry słuch muzyczny. Ja słowa tej piosenki znam w oryginale i mogę je powtarzać – tak mi wpadła w ucho 50 lat temu…

Pani Sołtysowa uczyła polskiego i stąd zamiłowanie do lektur, częste wizyty w bibliotekach (szkolnej i wiejskiej), którą prowadziła Pani Kiernicka już w starej szkole. Pan Kozubal żył harcerstwem. Wraz z druhem Królakiem organizowali obozy wędrowne po wybrzeżu Morza Bałtyckiego, a także w Świeradowie nad miejscową rzeczką, która co drugie lato wylewała i trzeba było się ewakuować wyżej, ponad jej poziom. Pamiętam druha Rutkowskiego naszego opiekuna i organizatora programu obozowego. Na zbiórkach comiesięcznych druh Kozubal (kierownik szkoły) czytał nam trylogię Sienkiewicza. Ja się nudziłem, bo całego Sienkiewicza miałem w palcu już w trzeciej klasie, ale zbiórki i tak uczyły postaw patriotycznych, kreowały pozytywnego bohatera, uczyły historii ojczyzny. Będę do moich ostatnich dni pamiętał uroczystą zbiórkę na „Łysej Górze” połączoną z uroczystym ślubowaniem harcerskim. Działo się to przy ognisku około północy i mocno wryło się w moją świadomość. Atmosfera była bardzo psychodeliczna i emocjonująca. Wspominaliśmy to spotkanie po latach i zawsze z dużą dawką emocji i wzruszenia.

Bardzo dobrze wspominam wyjazdy do Sulechowa na koncerty Trubadurów i Czerwono-Czarnych z Kasią Sobczyk. Na koncercie rzeszowskiej grupy Breckaut byłem ze Staszkiem Ziobrowskim – nauczycielem muzyki w LO. Koncerty te były w starym zborze i kinie Orzeł.

Pamiętam jak pan Z. Kozubal posadził mnie za kierownicą „Syreny” i pod jego okiem dał się przejechać do Brzezia nową drogą asfaltową. Co to było za przeżycie – ja pierwszy, a za mną Danek. Na trzecim biegu osiągnąłem 70 km na godz. W ich garażu leżały części DKW – niemieckiego samochodu, którego pan Kozubal nigdy nie złożył i nie wyjechał nim z garażu. Dużo jeździłem traktorem, gdyż w pewnym okresie życia Franek Jarosz był traktorzystą. Miałem tak duży staż, że w pewnym okresie Franek leżał na trawie, a ja za niego orałem. Nieraz robiłem to razem z panem Edwardem Górkiewiczem, który miał do dyspozycji mocnego, czeskiego „Zetora”. Obydwaj mogliśmy zrobić tyle, co etatowi oracze razem wzięci z kółka rolniczego w Kijach.

Pan Adam Sołtys uczył muzyki. Prowadził też chór i kółko muzyczne. Ja pobierałem nauki na czeskim akordeonie „Rigoletto”, który kupiła mi matka jednakże moja nauka poszła na marne. Nauczyli się grać z nut bracia Moderowie oraz wszyscy Ziobrowscy Franek, Stachu i Heniek. Starszy Moder (chyba Janusz) gra w zastalowskiej orkiestrze, ale jeśli dobrze pamiętam to na trąbce. Potem nastąpiła era Heńka Ziobrowskiego, absolwenta Wyższej Szkoły Muzycznej w Poznaniu (ukończył ją razem z Eugeniuszem Banachowiczem kierownikiem muzycznej redakcji „Radia Zachód”). Heniek założył chór dorosłych – śpiewali polską klasykę, orkiestrę mandolinistów z sekcją muzyczną i rządził kilka lat na wszystkich przeglądach wojewódzkich w Zielonej Górze i innych miastach w województwie. Miał też zespół rodzinny, który grał na zabawach i innych uroczystościach. Pamiętam, że prowadziłem dyskoteki w świetlicach w Pomorsku i Brodach już jako licealista. Imprezy w Brodach zlecał mi Janek Olszewski i on mnie rozliczał. Przychodziły tłumy z Nietkowic Pomorska, Bródek i Brodów. Zawiązywały się przyjaźnie, ale też dochodziło do bójek nie tylko o dziewczyny. Centralaki na Ukraińców, Białorusini na „scyzoryków”. Były to jednak walki bezkrwawe i za kilka dni dawni wrogowie znowu rozmawiali, bo jechali do szkoły tym samym autobusem. Cywilizowaliśmy się. Jechaliśmy do Zielonej Góry na koncerty, Winobranie, imprezy w Przylepie na lotnisku, ale to było nieco później.

Jaką rolę odegrali Państwo Kozubalowie i Sołtysowie w wychowaniu i nauce młodzieży nie trzeba już wspominać. Nauki od nich powinni brać współcześni pedagodzy. Dlatego marzy mi się (i Andrzejowi) zjazd „jeszcze żyjących NAUCZYCIELI” w 70-tą rocznicę oświaty w gminie i dawnym powiecie Sulechów. Ale wydaje mi się to mrzonką, bo wojewoda i kurator likwidują Gimnazjum w Pomorski i nie będzie się gdzie już spotkać. Pani Teresa Kozubal wraz z Ireną Sołtysową chętnie by na taki zjazd przyjechały, ale póki co zaproszenia nie otrzymały i pewnie nie otrzymają. Pozostało nam się zżymać na taką sytuację współczesnego kapitalizmu.

P.S. Andrzej koniecznie chciał wiedzieć, o czym rozmawialiśmy u gościnnej Pani Kozubalowej. O wszystkim – a szczególnie jak żyjemy aktualnie, jak duże są dzieci, co robią, gdzie mieszkają. Pani Teresa zręcznie podała obiad swojemu wnukowi – czytaj oddała swojego schabowego, bo nie miała czasu przygotować obiadu wnukowi, rozmawiając z nami. Byłem ogromnie zaskoczony formą i urodą obu pań. Co za światły umysł, jaka ostra pamięć, poczucie humoru i lotny dowcip… Maciek Kozubal związany z fotografią i filmem podał trzykrotnie kawusię i dbał o to, aby jego mamy nie zmęczyć. Mieszka aktualnie wśród lasów koło Babimostu i mamę odwiedza codziennie. Wojtek Sołtys jest szefem Wydziału Oświaty w Urzędzie Gminy Sulechów. Ale też wraz z rodziną daje Pani Irenie Sołtysowej dużo zajęć szczególnie z młodą latoroślą. Pani Irena w ramach zamiany mieszkań żyje samotnie przy ul. Różanej. Jej córka Małgosia żyje gdzieś koło Piły, a mąż jej jest chyba wojskowym. Maciek zatrudnia w swoim zakładzie syna – również kibica Stelmetu Zielona Góra. Wszyscy są weseli, uśmiechnięci i wydaje mi się, że własnego pożytecznego życia nie zmarnowali. W moim przypadku państwo Kozubalowie i Sołtysowie mieli ogromny wpływ na moją naukę i wychowanie. Marysia Zubikowa to potwierdziła, bo ona też parę lat zajmowała się w Brodach i Pomorsku nauką dzieci i młodzieży, zostawiając tam kawałek swojego życia. Ja natomiast nie zapomnę słów Pani Teresy Kozubal, kiedy się zagalopowałem w opowiadaniu, Ona mówiła: „do brzegu kolego, do brzegu” co miało oznaczać wracaj do tematu i się skracaj. Spotkanie u Pani Kozubalowej będę wspominał do moich ostatnich dni. Dziękuję Andrzejowi za mobilizację i za powrót do wspomnień mojego radosnego dzieciństwa związanego z Pomorskiem.

Jan Franciszek Jarosz

kwi 032016
 
Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Rok 1961 komunia rocznika 1952 i okolic

Mamy przyjemność przedstawić relację ze spotkania byłych nauczycieli z Pomorska. Relacja ta jest przeplataną wspomnieniami z dzieciństwa i młodości zaprzyjaźnionego z naszą stroną Jana Jarosza urodzonego w Pomorsku.

Kolega Andrzej uparł się, że do Świąt Wielkanocnych musi odwiedzić panią Teresę Kozubal i Irenę Sołtys, byłe nauczycielki szkoły i mieszkanki Pomorska, obie obecnie zamieszkałe w Sulechowie. Wszystko nagraliśmy na sobotę 12 marca 2016 godz. 15, a tu na dzień przed Panie podały nowy czas spotkania – o 4 godziny wcześniej, czyli na 11. Zmuszeni, więc zostaliśmy do przyjazdu na 11 (bez kolegi Andrzeja) – ja i Marysia Żurawik (z domu Zubik), bo pojawiła się niespodziewanie w Zielonej Górze i chwilowo w Sulechowie, odwiedzając swe koleżanki nauczycielki.

Panie w podeszłym wieku – w jakiej formie będą, to wielka niewiadoma, a tutaj pani Kozubal z wielkim humorem podsuwa pod nos rogaliki z różanym dżemem. Kawusia robiona szybko w automacie przez Macieja – młodszego syna państwa Kozubalów.

Roczniki wojenne zjechały w 1951 roku w okolice Gubina. Tam zawarli małżeństwo i po wprowadzeniu w zawód nauczycielski rozpoczęli swoją … drogę życiową. Jako, że podlegali krośnieńskiemu wydziałowi oświaty i za kilka miesięcy ich losy związały się ze starą szkołą w Pomorsku, z perspektywą adaptacji szkoły w opuszczonym pałacu po niemieckim rodzie von Schmettau.

Do starej szkoły poszedłem w 1959 roku, uczyłem się doskonale. Nauczyłem się czytać mając 5 lat. To zasługa ciotki Tekli Jaroszowej, która uczyła mnie liter z gazety „Przyjaciółka”. Geografia to mój „konik”. Miałem kilka atlasów, w tym bardzo przydatny, niemiecki von Diercka. To było piękne dzieciństwo. Przygody Tomka Sowyera nad Odrą. Codziennie płynęło tu 4-5 zestawów statków parowych z przypiętymi na linach barkami. Pamiętam „Śląsk”. „Swarożyc”, „Odra” i kilka innych „okrętów”. 2 sygnały nadawała statkowa syrena wtedy, gdy taki rzeczny zestaw się mijał. 3 gwizdki, gdy doszło do zatrzymania. Pamiętam zwiedzałem te statki – były to „holendry” i „angliki”. Marynarze szli na podryw albo do baru do Rózi na piwo. Czasem sprzedawali węgiel pod osłoną nocy. Jakie to były przygody – statki stały pod parą, więc mogliśmy trąbić syreną i kręcić kołem sterowym. Pewnego razu omal nie odbiłem od brzegu – więc strach przeleciał mi po moich krótkich portkach. Wszystko skończyło się dobrze – trap przytrzymał olbrzymiego „Śląska” przy brzegu. Dwukominowiec stał przy ostrodze dzielnie i nic mu nie groziło a ja przestałem kręcić sterem. Spotkań na statkach i barkach przeżyłem ponad 25, ale beemka to nie to, co klasyczny parowiec. Beemki były małe nie posiadały parowej syreny koła napędowego bocznego jak w statkach na Missisipi.

Kolegą moim był Danek tj. Bogdan Kozubal. Od najmłodszych lat bawiliśmy się w wojsko (tj. harcerstwo) Mieliśmy wojskowe telefony, bazę nad garażem i wiele pomysłów na dobrą zabawę. Pewnego razu wydobyliśmy z Odry starą niemiecką łódkę. Pływaliśmy nią po Odrze i zatokach Starej Odry, czasami wypuszczaliśmy się na główny prąd, Danek parę razy ukradł mamie parę giewontów, które popalaliśmy w WC starej szkoły. Józka Taraskowa (koleżanka z klasy) doniosła – dostaliśmy pasem od kierownika Kozubala. Pewnego razu spaliliśmy po 4 cygaretki „Wisła”. Wymiotowaliśmy pół dnia – zatrucie nie puszczało. W pewnym momencie daliśmy spokój papierosom. W 2 klasie poszliśmy do Komunii Świętej i służyliśmy do mszy u księdza Strokosza. Łacińskiej ministrantury uczyli nas Jasiek Polak i Janusz Posłuszny. Ksiądz Strokosz pochodził ze Śląska i w parafialnych Nietkowicach miał niejakie problemy z proboszczem. Mimo to uważam, że był wspaniałym księdzem. Uczył mnie jeździć rowerem, ale też wprowadzał w nas zasady łacińskiej ministrantury, której nie rozumieliśmy, a niektóre wyrazy wywoływały salwy śmiechu (w tym na mszach świętych). Danek był ministrantem wiele lat i Maciek (jego brat) chyba też. Najciekawsze były Święta Wielkanocne i procesja oraz zapach kadzidła, które używaliśmy na mszy. Mieliśmy dużą satysfakcję, bo służba do mszy była dla nas wyróżnieniem.

Trzy razy do Pomorska przyjeżdżał Gomółka, Cyrankiewicz, Spychalski i pomniejsze władze na manewry wojskowe. To było święto. Saperzy budowali most pontonowy, jechały czołgi, transportery i samochody, leciały samoloty i skakali komandosi. Myśmy tam się kręcili. Dostaliśmy od wojska suchary i kawę w kostkach. Pamiętam jak wydarzył się wypadek czołgu, który zatrzymał się na tamie promowej. Zgasł silnik a obsługa czekała do końca manewrów…

Potem przyszli nafciarze i wynaleźli ropę naftową. Wybudowano na stacji kolejowej ogromne zbiorniki i pompy, którymi ściągano ropę z całej gminy. Potem ładowano na wagony – cysterny i wysyłano do Krosna nad Wisłokiem do przerobu. Naftociągi działały na moją wyobraźnię. W małym Pomorsku oczami wyobraźni widziałem mały Kuwejt. Ale to wszystko się skończyło. Nafciarze zaczopowali otwory w ziemi do dzisiaj jednak działają 2 kopalnie w Kijach i Pomorsku na stacji. To już 40 lat funkcjonowania wydobycia na prawej stronie Odry.

W międzyczasie wybudowaliśmy świetlicę, gdzie z pomocą nauczycieli graliśmy sztuki teatralne i marzyliśmy o wydobyciu się w przyszłości z tego podzielonogórskiego grajdołu. Naszą wyobraźnię poruszało kino objazdowe. Aktorki (szczególnie włoskie) pamiętam do dzisiaj (Lolobrigida, Sophia Loren)

Z Dankiem jeździliśmy zimą na łyżwach po zalanych łąkach aż do mostu kolejowego a czasami i dalej. Te długie trasy robiliśmy na wyczynowych panczenach,które nam dał wuefista już w liceum ogólnokształcącym w Sulechowie. Zimy wtedy były solidne do minus 20 stopni Celsjusza a Odra zamarzała w całości. Tuż po wojnie gospodarze jeździli saniami konnym do Zielonej Góry po lodzie. Kompletny brak wyobraźni.

Pamiętam walkę z powodzią w 1987 roku w zimie. Tony trotylu wyrzuciły helikoptery w okolicach mostu kolejowego Pomorsko. Kry łamały drzewa i wysuwały się na wał przeciwpowodziowy. Od zawsze na Odrze pływał prom zarówno w Pomorsku, jak i w Brodach. Były to katamarany wyremontowane po wojnie przez złote ręce młodszego i starszego pana Majdry. Różniły się tylko masztami trzymającymi na linie, w toni Odry. Poza pracownikami zielonogórskich fabryk promami pływało około 300 krów na pastwiska. Było ciekawie Mady uprawiano z należytą solidnością. Pole ciotki Kaśki Jaroszowej – tej z Kanady, dawało najlepsze plony pszenicy wśród wszystkich gospodarzy. Ja zawsze oczekiwałem na młockę u wuja Stacha Szczepuły. Nic nie robiłem, ale szynka od Wicka z Legnicy firmy „Krakus” w latach 60-tych robiła za cymes. Matka zawsze przynosiła kawałek do chleba. Kto dzisiaj pomaga sąsiadowi w pracach polowych? Sąsiad oddał pole za rentę i kupuje mleko UHT w sklepie i nie utrzymuje działki. To se nie wrati. Wybudowaliśmy pod dowództwem pana Zdzisława Kozubala basen pływacki obok pałacu. Formalnie dla kolonii z Żarowa – nieformalnie także dla dzieci ze wsi. Stanisław Urban był gospodarzem i ratownikiem zarazem. „Nie bojsia” z jego ust i sztuczki karciane to była specjalność i nasze codzienne beztroskie życie.

 

Jan Franciszek Jarosz

mar 132016
 
Powódź

Powódź

1980: Jak co roku otrzymałem listy od znajomych z ojczyzny ze skargami: „Odra znowu spowodowała powódź! Dzień i noc trzeba czuwać przy grobli.” Pomimo wszelkich postępów techniki i budownictwa niewiele się zmieniło od czasów naszych przodków i naszej młodości. To spowodowało, iż przeczytałem w kronikach miasta Krosno, co też jest w nich napisane na temat powodzi w przeszłości. Następnie pogrzebałem trochę we własnych wspomnieniach i porozumiałem się listownie z wieśniakami, którzy podczas II. Wojny Światowej pozostali w domach, aby nakreślić wilgotną i uciążliwą stronę życia w ojczystych wsiach w górę od Krosna.

Kronika Krośnieńska informuje o szczególnie silnych powodziach w latach 1862, 1876 i 1883. W roku 1862 panowała wielka klęska żywiołowa w Pomorsku i Brodach, która przerwała dwie groble, a spowodowana była przemieszczaniem się lodu. Woda stała częściowo aż po dachy, tak więc mieszkańcy znaleźli się w opresji i musieli się ewakuować. Znaleźli oni chwilowo schronienie w zamku hrabiego von Schmettau w Pomorsku. Mieszkańcy Krosna zbierali pieniądze, produkty spożywcze i paszę dla zwierząt dla poszkodowanych. Zebrano wtedy m.in. 237 talarów w gotówce.Na przełomie lutego i marca 1876 Krosno zostało nawiedzone przez powódź wraz ze spływem kry. Kronika nie wspomina o tym, jak bardzo dotknięte zostały wówczas miejscowości nad Odrą. W roku 1883 w porze letniej miały miejsce dwie powodzie, które zalały łąki i pola na Nizinie Odrzańskiej i zniszczyły sianokosy.

W roku 1903 nie było wprawdzie powodzi w zimie, ale 19. kwietnia zaczęła się niepogoda, która trwała z przerwami do 22. lipca. Odra i jej dopływy przybrały wówczas ponad miarę. Według kroniki powstały przez to na Śląsku i w prowincji Brandenburg olbrzymie straty na groblach, liniach kolejowych, polach, łąkach i budowlach. W sąsiedztwie Krosna miejscowości Rusdorf, Alt-Rehfeld i Güntersberg zostały szczególnie dotknięte przez powódź. Brody nie są wspomniane w tym miejscu w kronice, lecz o przerwaniu tamy i powodzi w tej mojej wsi ojczystej opowiedziała mi dokładnie moja matka. Fala powodziowa przetoczyła się nagle z niezmierzoną siłą przez wieś. Odegrały się dramatyczne sceny. Na odcinku o długości ok. 200 metrów została przerwana tama na Odrze. Kiedy matki i ojcowie opowiadali o przerwanej grobli i dziurze na śluzie, wyrażali później obawy, że coś podobnego może zdarzyć się ponownie. Ślady tejże katastrofy są jeszcze zauważalne dla znających miejscowość.

Nie tylko przerwania grobli prowadziły do powodzi we wsiach szyprów. Także rwąca woda powodowała często szkody i stwarzała ciężkie warunki życiowe. Tego rodzaju zdarzenie, które przeżyłem w młodości, zostało jeszcze w mej pamięci. Długo utrzymująca się powódź nie pozwalała na spływanie wody płynącej z górskich łąk za tamę. Woda wdarła się do Odry, która sięgała aż korony grobli i parła coraz dalej, aż po najdalsze części wsi, które stawały się coraz bardziej mokre. W końcu wszystkie piwnice, część wsi chłopskiej Brody, a także wszystkie uliczki i drogi od ulicy głównej aż po Odrę znalazły się pod wodą. Tylko jezdnia przebiegającej przez miejscowość szosy sulechowskiej i prowadzący do promu bruk wystawały kilka centymetrów ponad stan wody. My, dzieciaki uważaliśmy całą sytuację za niezmiernie interesującą, gdy mogliśmy wiosłować w korytach i cebrach do prania i obserwować zalany przez wodę, zmieniony ojczysty krajobraz. Ponieważ woda za tamą przybierała bardzo powoli, można było zapewnić bezpieczeństwo bydłu. Także ludzie, o ile dobrze pamiętam, nie narzekali.

Kiedy my, dziś o 60 lat starsi mieszkańcy okolic Krosna byliśmy w większości żołnierzami w Rosji, naszą małą ojczyznę, przede wszystkim Będów, nawiedził kataklizm powodzi. Aby dowiedzieć się czegoś więcej na ten temat napisałem do kilku rodaków, w tym dziesięciu mieszkańców Będowa. Niestety w niewielu przypadkach otrzymałem odpowiedź i tylko dwaj krajanie udzielili mi cennych informacji. Byli nimi pani Stephan z Pomorska, zamieszkała teraz 2440 Döhnsdorf przy Oldenburg/Holstein i pan Willi Kroschel z Będowa, zamieszkały teraz przy Allee 39 w 2435 Dahme. Pani Stephan datuje swoje wspomnienia na zimę 1943/44. Pan Kroschel pisze o roku 1942. Ponieważ w archiwach „Heimatgrüβe” znajduje się seria fotografii przedstawiająca będowską katastrofę, wykonana przez mieszkańca Krosna Kurta Regel i opatrzona datą 1942, istnieją dwie możliwości: albo pani Stephen popełniła błąd przy podaniu daty, co ja również zakładam, albo w roku 1942 i 1944 powódź spowodowała wielkie straty.

W Pomorsku, tak wynika z relacji pani Stephan, utworzył się lód przed mostem linii kolejowej Czrwieńsk – Sulechów. Pękł on podczas zrzutów bomb Luftwaffe. Woda musiała więc poszukać nowej drogi przez „Saator”, „Schwierke” i „Pijaske” i rwała grzmiąc i niszcząc wszystko. Zmyła m.in. 300 pni drewna, które zostały wcześniej ścięte i ułożone w stosy przez chłopów. Pnie drzew leżały później na łąkach w okolicy Nietkowic i Będowa, gdzie grobla dwukrotnie uległa zniszczeniu.

Także w Będowie utworzył się lód, jak informuje pan Kroschel. Kostrzyńscy saperzy wielokrotnie próbowali wysadzić lód. To im się jednak nie udało. Tama na Odrze nie wytrzymała jednak powstałego ciśnienia. Pękła w 1942r. dwukrotnie na tzw. „Faschinkenberg” w górnej części wsi i kawałek dalej w lesie nietkowickim. Woda zalała pola i wieś i 2 km od Będowa i wpadała znowu do Odry. Ludzie i zwierzęta uszli z życiem. Ciężkie straty poniosły budynki i lasy. Odcinek kolejowy Czerwieńsk – Rzepin został podmyty pod Nietkowicami, a most został tam zamknięty na dłuższy okres, gdyż groził zawaleniem. Transport kolejowy przejęły częściowo omnibusy. Transport daleki i ruch towarowy odbywały się przez Krosno – Gubin lub przez Zbąszynek. Mimo okresu wojennego szkody zostały względnie szybko usunięte dzięki staraniom mieszkańców dotkniętych powodzią wsi.

Prawie każdego roku obawiano się wody lub powodzi. Siła fal powodziowych jest jednak nieporównywalna do strachu z roku 1945, kiedy to woda zniszczyła wszystko, co ojcowie i pradziadowie stworzyli z wielką pieczołowitością i rozwagą. Kiedy tak się spogląda na całą sprawę, myśli się ileż trosk i starań powodowała każda fala powodziowa. To również jest częścią ojczyzny.

 

Artykuł udostępniony dzięki życzliwości zaprzyjaźnionej strony www.sycowice.net

Autor artykułu Kurt Kupsch
Wybór tekstów: Cezary Woch
Tłumaczenie: Aneta Sopoćko

sty 312016
 
Indyjski Maharadża

Indyjski Maharadża

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu autorstwa Herberta Boretiusa zamieszczonego w latach 90-tych XX wieku w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”, który napisał go na podstawie wspomnień hrabiny Waldraut Schmettow.
Mój ojciec, Hrabia Bernhard von Schmettow – dowiedziałem się, że musiało to być w połowie lat 20 – w hotelu Adlon w Berlinie poznał Mahardżę.. Zaprosił go i jego syna na polowanie na jelenie w Pommerzig. Indyjski książę przyjął zaproszenie. Zwrócił się do kierownictwo hotelu o odstawienie dwóch kucharzy i pracownika umysłowego. Miasto Berlin wysłało jako tłumacza Pana von Etzdorfa. Przewidziane zostało przesyłanie wiadomości z pozdrowieniami dla Maharadży ale technicznie radiofonia z Berlina do środkowej Odry była jeszcze w powijakach. W Pommerzig nie było radia, brak nadajnika powodował wielkie trudności w odbiorze. Dlatego gościom towarzyszyli technicy. Zbudowali na dachu zamku dużą antenę i poprowadzili stamtąd kable do sali zamkowej i holu. Ustawili także wielki odbiornik. Moja matka otrzymała informacje z Hotelu Adlon dokładnie co będzie potrzebne na wieczorny posiłek. O wizycie poinformowano właścicieli sąsiednich posesji i garnizon sulechowskiego wojska. Dowódca konnego regimentu, pułkownik Janssen, obiecał wysłać swoją orkiestrę. Telefon był gorący. Leśniczy i jego pomocnicy musieli się zgłosić w celu omówienia planu polowanie. W naszej „brandenburskiej puszce piasku” jelenia co prawda nie można było znaleźć. Dzika populacja nie istniała. Podeszli inaczej do polowania. Zatrudniono dużą liczbę naganiaczy. W tym przypadku nie sprawiło to żadnych trudności, ponieważ cała wieś chętnie chciała w tym uczestniczyć. Na wieży kościoła wartownik wyglądał kolumny gości. Miał za zadanie obwieszczać biciem w dzwon każde zobaczone auto. Kiedy zabrzmiały cztery bicia w dzwony, rodzina goszcząca zebrała się z krewnymi i przyjaciółmi na schodach. Ja już widziałem w myślach księcia w wspaniałych szatach i obwieszonego biżuterią . Największy samochód zatrzymał się tuż przed nami. Nasi służący w mundurach dla służby pospieszyli do drzwi i je otworzyli. Wysiadł uśmiechnięty, stosunkowo niski mężczyzna z rzadkimi włosami (łysiną), o szarej cerze, w szarej marynarce i spodniach za kolana, długie pończochy i zwyczajne półbuty. Następnie wysiadł wysoki młody mężczyzna o ciemnej skórze i podobnie ubrany. Zrobiłem ukłon w stronę ojca i syna, ale się rozczarowałem. Książę Bernhard von Lippe – nazwaliśmy go “Bernilo” – i jego brat Erwin pomyśleli jednak: “W jakim ubraniu miał przybyć Maharadża. Nie jesteśmy przecież w Indiach”. Tego wieczoru było przewidziane tylko małe przyjęcie. Trwało spotkanie gości i zebranych w holu. W dużym żyrandolu płonęły świece. W kominku migał ogień. Książę następnie zszedł z 1 piętra zakrzywionymi drewnianymi schodami. Miał na sobie długie ciemno niebieskie szaty, obcisłe białe spodnie i ciemne buty ze sprzączkami. Na głowie miał biały jedwabny turban. Na szyi zwisał do wysokości piersi ciężki szmaragdowy naszyjnik. W ten sam sposób ubrany był jego syn. Po ceremonii powitania nadszedł wielki moment transmisji radiowej. Technicy gorliwie się przygotowali. Radio ryknęło i gwizdnęło. Nagle przekazano pozdrowienia głosowe z Berlina. To był sukces! Oczywiście wszyscy klaskali. Mały Pommerzig połączył się z wielkim światem. Na następny dzień zgodnie z zapowiedziami było polowanie na jelenie. Samochody i powozy jechały przez las pod Briese obok długiego łańcucha naganiaczy z psami. Leśniczy powiedział Maharadży, jak wszystko powinno się odbyć i pozostał u jego boku. Ale jelenie przez ten zgiełk uciekły w nieznane. Może powinniśmy zapolować na dzika. W drodze powrotnej nadleśniczy wyszukał, dla tak wysokiego gościa borsuczą norę. Leśniczy chciał by książę go upolował. Mieliśmy to zaplanowane. Borsuk nie dal się nastraszyć jamnikowi i nie wychodził z nory, naganiacze natychmiast zaczęli kopać. Hałas wypędził borsuka z nory. Został ustrzelony przez Maharadżę. Z widocznym zadowoleniem wszyscy uczestnicy wrócili z powrotem do Pommerzig. Wieczorem odbyło się wielkie święto, był tam korpus oficerski 10-tego konnego regimentu, książę Lippe z żoną, sąsiedzi okolicznych dóbr von Sydow z Kalzig i von Zastrow z Palzig i z wielu innych części. W dużej jadalni świece oświetlały kryształowe żyrandole. Służący nosili mundury dla służby, dziewczyny czarne sukienki z białymi fartuchami i czepkami. Ze ścian z obrazów olejnych patrzyli w jasnych perukach nasi przodkowie. My, dzieci, siedzieliśmy przy tak zwanym kocim stole(dla dzieci). To było miłe dla nas, bo w ten sposób mogliśmy wszystko dobrze obserwować. Moja matka indyjskim książętom podawała do stołu. Rozmawiała po angielsku z nimi. W ferworze rozmowy zaczęła mówić w języku szwedzkim, ponieważ doskonale go znała. Maharadża nie przeszkadzał. Mówił jak dżentelmen dalej po angielsku. Kiedy moja matka zauważyła swój błąd, to był śmiech. Po posiłku towarzystwo rozdzieliło się do małej sali i pokoju dziennego. W małym pokoju dawniej wisiały ważne obrazy z Drezdeńskiego Zwinger. Zostały przeniesione do Pommerzig, ponieważ obawiano się, że alianci będą chcieli je skonfiskować. Sulechowska orkiestra grała marsze i muzykę popularną. Wielu mieszkańców postawiło drabiny pod oknami i spoglądało do środka, aby uczestniczyć w tej widowiskowej uroczystości. Wyjazd indyjskich książąt był zaplanowany na następny dzień. Zanim samochody podjechały, obecni zgrupowali się do zdjęcia na schodach. Tak więc pojawia się tu obraz, który ilustruje te wspomnienia. Potem silniki zawarczały. Goście wyszli w ubraniach, w których przybyli. Po wielkim machaniu rękami pojazdy obrały kurs na Berlin.

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

Rodzina hrabiego von Schmettow i ich goście podczas odjazdu Maharadży na tarasie zamku w Pommerzig. Indyjski książę w pumpach sam siedzi w środku. Jego syn ( również rozpoznawalny po pumpach) stoi za nim po lewej. Na głównym planie z jednej i z drugiej strony Maharadża siedzi para gospodarzy: po lewej hrabina Thomazine Schmettow (1874-1949), po prawej hrabia Bernharda Schmettow( 1875/50 ). Staruszka (druga od lewej z przodu) jest matką byłych panów domu, hrabina Leonie Schmettow (1853/29). Całkiem po prawej należący do gości książę Bernhard von Lippe, później książę był małżonkiem królowej Holandii. Obok niego są zgrupowane dzieci z rodziny ziemiańskich i przyjaciół.

Rodzina hrabiego von Schmettow i ich goście podczas odjazdu Maharadży na tarasie zamku w Pommerzig. Indyjski książę w pumpach sam siedzi w środku. Jego syn ( również rozpoznawalny po pumpach) stoi za nim po lewej. Na głównym planie z jednej i z drugiej strony Maharadża siedzi para gospodarzy: po lewej hrabina Thomazine Schmettow (1874-1949), po prawej hrabia Bernharda Schmettow( 1875/50 ). Staruszka (druga od lewej z przodu) jest matką byłych panów domu, hrabina Leonie Schmettow (1853/29). Całkiem po prawej należący do gości książę Bernhard von Lippe, później książę był małżonkiem królowej Holandii. Obok niego są zgrupowane dzieci z rodziny ziemiańskich i przyjaciół.

gru 192015
 
Pomorsko

Pomorsko

Pierwsi osadnicy, którzy zaczęli przybywać w te strony byli to ludzie z Centralnej Polski, przeważnie najemnicy rolni, służba folwarczna i tzw. wówczas biedota wiejska, która niczego nie mogła się dorobić w latach międzywojennych za rządów sanacji. W nieco późniejszym okresie zaczęli napływać osadnicy zza Bugu i Sanu, oraz osadnicy wojskowi. W związku z napływem osadników zaczęły się wyłaniać różne palące potrzeby gospodarczo-społeczne, oświaty i kultury. I tak – wieś Pomorsko rozbudowana na prawym brzegu Odry, a połowa ziemi uprawnej znajduje się po lewej stronie rzeki. Tubylcy korzystali z promu, którym to dojazd był do pól, a także do Zielonej Góry. Prom ten wycofujący się front wojsk niemieckich podminował i zatopił go przy prawym brzegu.

Po naszej interwencji w powiecie aby uruchomić prom otrzymaliśmy odpowiedź negatywną, ze względu na brak funduszy. Jak widać z powyższego – życie, a też czas zmuszają społeczeństwo do działania, jak mówi stare przysłowie: „Wilka nogi karmią”. W tej sytuacji postanowiłem porozmawiać z Ridlem, czy nie udałoby się sposobem gospodarczym uruchomić promu, lecz w możliwość tego sam nie wierzyłem, gdyż był to kolos, na którym mieściło się 12 wozów konnych. Na moją propozycję Ridel odpowiedział, że należy prom szczegółowo oglądnąć, by stwierdzić jakie są uszkodzenia i dopiero wówczas będzie można podjąć decyzję. W umówionym dniu, a było to wiosną 1947 roku, wybraliśmy się nad Odrę do promu, celem stwierdzenia uszkodzeń. Okazało się, że w lewej burcie, jednej z dwóch wielkich rozmiarów łodzi na których był umocowany pomost, znajduje się dziura wielkości ok. 80×80 cm, którą wyrwał materiał wybuchowy. Ridel nie mówiąc do mnie ani słowa, zaczął rozmyślać w jaki sposób da się tę robotę wykonać. A ja, gorliwy społecznik, w myślach prosiłem wszystkich świętych, ażeby on zechciał wziąć się za tą pracę. Zdawałem sobie sprawę, że nakazem nie da się nic zrobić. W końcu pytam go: No i co majster, powiedz swe zdanie. Jeśli uda ci się wykonać tą pracę, postaram się w miarę mej możliwości ciebie wynagrodzić.
Panie sołtysie,
mówi po namyśle Ridel, nie będzie wielkiego problemu z naprawą tego promu, ale to potrwa kilka tygodni, gdyż obowiązkowo trzeba będzie zrywać część pomostu, a tym samym zrobić dostęp do dalszych czynności – i tu zaczął opowiadać, w jaki sposób ma zamiar podnieść prom z dna rzeki. A mianowicie: przygotuję odpowiednią łatę na wyrwaną dziurę, naboruję potrzebną ilość dziur do uszczelnienia, dam odpowiednią uszczelkę, następnie skręcę śrubami i w ten sposób zlikwiduję otwór. Następnie wyczerpie się wodę z łodzi i w ten sposób wydostanie się prom na powierzchnię wody. Następnego dnia Ridel zebrał potrzebne mu narzędzia na wózek ręczny i pojechał nad Odrę do promu, gdzie czekała wielotygodniowa praca. Po kilku tygodniach żmudnej pracy w wodzie, mule i błocie, nie tylko Ridla, ale też i społeczeństwa, udało się uruchomić prom, a tym samym oddać zaodrzańskie mady osadnikom do zagospodarowania.

Jesienią 1947 roku przyszło zarządzenie z powiatu, że w najbliższych dniach nastąpi końcowe wysiedlanie ludności niemieckiej. Ceniąc Ridla po wykonanych pracach, nakłaniałem go, ażeby pozostał w Pomorsku, lecz on nie zgodził się, tłumacząc się przy tym, że my jesteśmy Niemcami i nigdy nie będziemy mile widziani w środowisku polskim, gdyż Polacy przez Niemców dużo krzywdy przeżyli w tej wojnie. Dwa dni po tym zebrano Niemców przy szosie sulechowskiej, pożegnałem się ostatni raz z Arturem Ridlem. Skierowano ich na stację kolejową. Gospodyni swej i jej rodzicom dałem furmankę na drogę do dworca.

Po paru dniach moja była gospodyni Elżbieta Fic wraca do mnie, pokazując mi pismo od odnośnych władz, że ona pozostała legalnie. W 1948 roku przyszła na świat córeczka, którą nazwaliśmy Marylka. A więc moja pomoc domowa awansowała na żonę. Żona okazała się nie tylko dobrą, wzorową gospodynią, tak w domu, jak i gospodarstwie, a także dobrą matką. Nie przesadzę, jeśli powiem, że jest to żona do tańca i do różańca. Zajmując się pracą społeczną, powodowało to, że odbijało się to ujemnie na moim 3 ha gospodarstwie ogrodniczym i siłą rzeczy musiałem ograniczyć się do prac społecznych. Żona wiele czasu poświęcała córeczce, a pracy przy warzywach co niemiara. Dodać należy, że w tych latach rynek zielonogórski zawalony był warzywami z Pomorska. W 1953 roku przyszła na świat druga nasza córeczka – Danusia, która bardzo ciężko chorowała na żołądek, a leczenie jej kosztowało wiele czasu i pieniędzy. Leczył ją okrzyczany wówczas lekarz chorób dziecięcych pan Kromek w Zielonej Górze.

W tych latach nie porzucała mnie myśl, jak również chęć do prac społecznych. Jak to mówi stare przysłowie „wilka ciągnie do lasu” i tak było właśnie ze mną. Organizuję więc we wsi Kółko Dramatyczne, wystawiamy sztuki: „Doskonała Kucharka”, „Panna Rekrutem”, „Kasa Chorych”, a w latach późniejszych tę piękną sztukę „Karpaccy Górale”, która grana była przez nas i w sąsiednich wsiach.

W latach tych okazało się, że istniejąca szkoła w Pomorsku jest za mała i nie zdaje już egzaminu, a tu obok w rozległym parku niszczeje niezagospodarowany pałac. W latach 20-tych rezydował tu, jak mi wiadomo, Graf von Schmettow, a z powodu hojnego życia bankrutuje, ziemie jego zajmuje bank we Wrocławiu. Zamek o którym mowa władze hitlerowskie przeznaczyły na dokształcającą się szkołę rolniczą. Na jednym z zebrań wiejskich pojawiła się myśl, ażeby szkołę przenieść do zamku. By tego dokonać, jak okazało się w dyskusji z ojcami powiatu i województwa, wieś musi pokryć część kosztów tej adaptacji. Powołano komitet przebudowy i dostosowania zamku do wymogów szkoły. Nie obyło się i tu beze mnie. Na ten cel wieś świadczyła w gotówce i w robociźnie ponad 500 tys. zł, a pozostałą część kosztów ogólnie wziętych wzięły na siebie władze odgórne. Po oddaniu szkoły do użytku, wyposażonej w centralne ogrzewanie, bieżącą wodę, łazienki, prysznice, ubikacje. W późniejszym terminie wybudowano tu piękny basen kąpielowy, co też nie obeszło się bez wkładu mych wielu dni prac społecznych.

W 1958 roku podjąłem agitację wśród mieszkańców naszej wsi w sprawie budowy Domu Ludowego. A przy tym wysondować, czy należy liczyć na dobrą wolę społeczeństwa – okazało się że jest wielu chętnych. W 1959 roku zawiązujemy Komitet Budowy Domu Ludowego, a zebrami powierzają mi przewodniczenie temu komitetowi. Zaczyna się wiele trudnych spraw do załatwienia m.in. załatwienie placu na którym miał powstać Dom Ludowy, a który to zajęty był przez GS bezprawnie. Po drugie gromadzenie materiałów niezbędnych do budowy, oraz środków płatniczych. Trwało to blisko dwa lata. W tym okresie trzeba było przenieść magazyny Gminnej Spółdzielni „Samopomoc Chłopska” na przeznaczoną na ten cel posesję, gdzie nie było nic przygotowane. Zamówiono dokumentację (kosztorys), którą wykonał architekt pan Nowicki z Sulechowa. Załatwianie formalności w Nadleśnictwie na wycięcie kilku dziesiątek metrów drewna na tarcicę – te prace były wykonywane ręcznie, wywózka drewna z lasu, dostarczenie do tartaku w Sulechowie. Wszystko to wykonywane było społecznie. Kiedy prace nie były jeszcze daleko zaawansowane, zwróciłem się z prośbą do wojewody zielonogórskiego pana Lębasa, celem wsparcia naszych zamierzeń. Wojewoda obiecał daleko idącą pomoc po znalezieniu wykonawcy, a był nim niejaki pan Chwalisz z Gronowa w województwie poznańskim. Wiosną 1961 roku podpisałem umowę na budowę i 1.06.1961 przystąpiono do budowy domu ludowego. Gdy pokonaliśmy wszelkie trudności organizacyjne i przystąpiono do pracy, poczęły się wyłaniać osoby, które w sposób brutalny dążyły do tego, ażeby urwać co się da na własną korzyść. Trudno było sobie z nimi poradzić i w końcu dopiero prokurator ze Świebodzina pouczył psu braci co wolno, a czego nie należy czynić. Takie postępowanie niektórych wyraźnie zniechęciło mnie do pracy społecznej w przyszłości. Jednakże, mimo wszelkich trudności, budowę Domu Ludowego w Pomorsku doprowadzono do końca. Dnia 4.11.1962 roku nastąpiło uroczyste otwarcie tejże pięknej placówki kulturalno-oświatowej, na którą zaproszono wielu gości poza miejscowych, na której bawiono się hucznie do późnych godzin nocnych. Na otwarciu tym była obecna też pani redaktor Zatrybówna. W „Gazecie Lubuskiej” obszernie opisywała przebieg tych uroczystości oraz wygląd wnętrza oświetlonego kinkietami. Miłe są to wspomnienia i dla mnie, i dla mieszkańców naszej miejscowości. Za całokształt mojej pracy z okazji Święta Odrodzenia Polski otrzymałem dnia 22 lipca 1962 roku podziękowanie z nagrodą pieniężną od Ministerstwa Kultury i Sztuki. Uroczystość ta miała miejsce w klubie „Skryba” przy WRN w Zielonej Górze. Nie wszystkie swoje prace społeczne tu opisałem, gdyż o wielu pracach zapomniałem.

Kiedyś pojawiła się na polach stonka ziemniaczana. Gmina Nietkowice do której należała wieś Pomorsko, znała mnie jako oddolnego społecznika, więc mianują mnie na przodownika ochrony roślin. W związku z tym dwa razy w tygodniu należało lustrować pola ziemniaczane. Tę funkcję pełniłem ok. 5 lat. Przez dłuższy czas pełniłem funkcję prezesa Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, oraz pracowałem kilka lat w komitecie Rodzicielskim. Kiedyś zwróciłem uwagę na to, że na wieży kościelnej jest nieczynny zegar, o którym opowiadano mi, że jak wybijał godziny, to cała wieś słyszała. Zapragnąłem, ażeby ten zegar został uruchomiony, co tez mi się udało. Żona cały czas mi mówiła, że głupi lubi pracę społeczną, a ona lubi jego. Społeczeństwo Pomorska składało się z ludzi zebranych ze wszystkich stron Polski, Białorusi i Ukrainy. Ażeby temu zbiorowisku unaocznić, że jesteśmy jedną rodziną, organizowałem wspólne zabawy połączone ze wspólną wieczerzą.
W 1962 roku udało mi się umieścić starszą córkę w liceum Pedagogicznym w Sulechowie. Po skończeniu nauki podjęła pracę jako pedagog, ucząc dzieci m.in. w szkole podstawowej w Brodach. Wkrótce potem wychodzi za mąż za chłopaka, który ukończył szkołę oficerską we Wrocławiu, a po latach dobił się stopnia podpułkownika, z czego jestem dumny. Młodsza nasza pociecha, Danusia, nie pozostała w tyle od siostry Marysi. Po ukończeniu Liceum Ogólnokształcącego poszła na studia do Zielonej Góry na filologię języka rosyjskiego. Po dwóch latach zachorowała, przeszła operację, oraz zamążpójście. Ukończyła dwuletnie studia bibliotekarskie i pracuje w w swoim zawodzie we wsi, gdzie przyszła na świat. Mąż jej, Stanisław Ziobrowski, jest magistrem muzyki i pracuje w tutejszej szkole. Żyjemy sobie w zgodzie, a ja z babcią (żoną) cieszymy się czwórką wnuków.

Starszej córki syn Artur uczy się obecnie w szkole średniej, młodszy Maciek kończy 7 klasę. Daniel młodszej córki Danusi chodzi do szkoły podstawowej, a najmłodsza wnuczka Anulka ma obecnie 3 latka – rzekła kiedyś do mnie ty dziadku jesteś głuchy jak pień.

Dziś są to wspomnienia, które mówią same za siebie. Dzisiaj nie spotyka się wielu ludzi oddanych tak pracy społecznej

Mikołaj Zubik

Pomorsko, wrzesień 1985

Bezlitośni

Nie błąkajcie po bezdrożach
z bezdroży i brat brata
zaprowadzi was w imieniu prawa
przed oblicze kata.

Litości biedni nie żądają
Bo wy jej nie macie.
Chleba, soli – też nie proszą,
Wiedzą, że nie dacie.

Oni żądają żebyście pokoju
Wy im nie burzyli.
Żyć w pokoju mają prawo
I w nim będą żyli.

Bez krwi sierot i wdów
Bez rozpaczy znoju
W szczęśliwym gronie rodzinnym
I w ojczystym zdroju.

Nie radzimy chodzić drogami
Z których to brat brata
Zaprowadzi do Norymbergii
Przed oblicze kata.

Mikołaj. Zubik
Pomorsko 3.12.1978

KONIEC

gru 122015
 
Pommerzig

Pommerzig

Na Ziemie Odzyskane przybyłem w pierwszych dniach lipca 1945 roku z Poznania. W szpitalu „Przemienienie Pańskie” leczyłem rany wojenne, a przetransportowano nas tu – grupę ok. 15 osób, niedobitków działań wojennych, ze stalagu XI aż z Altengrabow. Byli to jeńcy wojenni z 1939 roku, a także wielu z Powstania Warszawskiego oraz ja z dywizji im. T. Kościuszki – uczestnik bitwy pod Lenino. Tu w Poznaniu zapoznałem się z panem Czesławem Goleńczakiem, który wówczas był milicjantem w Brodach. On mi podsunął myśl, abym jechał na zachód – na Ziemie Odzyskane.

Po przybyciu do wsi Brody zaangażowano mnie do Milicji Obywatelskiej. Po kilku tygodniach zapoznałem się z okolicą i postanowiłem osiąść na stałe we wsi Pomorsko. Wieś Pomorsko – ładnie rozbudowana, niedaleko stacja kolejowa, a w prostej linii 12 km do Zielonej Góry i tyle samo do Sulechowa. Po przybyciu do wsi byłem drugim z kolei osadnikiem, po Maksymilianie Goleńczaku – ojcu Czesława. Tu zastałem ok. ¼ mieszkańców narodowości niemieckiej, którzy pracowali w gospodarstwie warzywno-ogrodniczym zorganizowanym przez Wojska Radzieckie. Celem było zaopatrywanie oddziałów wojskowych w warzywa (kapustę, cebulę, marchew, czerwone buraki, pietruszkę). Gospodarzem tego ogrodnictwa był lejtnant Michaił Hatkin. Do pomocy miał kilku żołnierzy radzieckich i około 10 kobiet będących na robotach w Niemczech, skierowanych po wyzwoleniu do pracy w tej miejscowości. Przy gospodarstwie tym była zorganizowana dobrze prosperująca kuchnia, z której wszyscy robotnicy otrzymywali całodzienne wyżywienie, jak również piekarnia. Po zapoznaniu się z Komendantem Hatkinem, dowiedziałem się w rozmowie z nim, że on również brał udział w walkach z Niemcami na polach bitewnych pod Lenino, gdzie i ja brałem udział. Powspominaliśmy obaj o tych gorzkich dniach i latach wojny, ponieważ od początku wojny tj. od 1941 do 1943 roku służyłem w Armii Czerwonej. Od tej pory komendant traktował mnie jak najbliższego przyjaciela. Pewnego razu u niego zamieniłem z jego kucharką Fridą Sztaborczak kilka słów po niemiecku. Słysząc to komendant zaproponował mi, żebym był jego tłumaczem, na co ja bez namysłu zgodziłem się, ponieważ miałem niewiele do roboty. Po wyrażeniu mej zgody Hatkin wezwał sierżanta Miszkę, który pełnił funkcję zarządcy, nakazując mu ażeby mnie zaprowiantował i uważał na mnie, dodając: smatri Mikołaju Petrowiczu toże zawitie sierżantam. Od tej pory rozpocząłem swe życie bez zmartwień o dzień jutrzejszy, gdyż komendantura mnie we wszystko zaopatrywała (ciepłe posiłki, chleb, cukier, tytoń i wódkę, którą przywożono z gorzelni beczkami).

W swoim czasie wybieram sobie dom, w którym mieszkam do dzisiejszego dnia. Po wprowadzeniu się tu dostałem z magazynu od Hatkina radio, urządziłem się nie najgorzej i żyło się dobrze. Pewnego razu poprosiłem komendanta, żeby mi wyznaczył jakąś kobietę celem pomycia podłogi, powycierania kurzy oraz do poprania bielizny i pościeli. Uzgodniliśmy, że dwa dni w tygodniu będę miał tę pomoc domową. W wyznaczonym dniu Miszka nakazał, oczywiście uzgadniając ze mną, że taka to jutro ma się stawić do pracy do mnie pod nr 60. I tak to się zaczęło. Następnego dnia dana mi pomoc domowa czekała pod drzwiami, zostawiłem jej klucz po wskazaniu, co należy wykonać, a po skończonej pracy może iść do domu. Kiedy wróciłem do domu widać było kobiecą rękę w każdym kącie. Wiosną 1946 r. pomoc domowa myśląc o życiu, bierze się samodzielnie ze swoją matką za pracę w ogrodzie – zasadziły kartofle, nieco warzyw, zaczynając gospodarzyć razem wzięte – była to woda na mój młyn.

Tymczasem władze powiatowe w Krośnie Odrzańskim nakazują mi pełnić funkcję Sołtysa, a w związku z tym wyłania się perspektywa wiele pracy społecznej, często niewdzięcznej. Zaczęli napływać osadnicy, których należało gdzieś osiedlić; tam grupami pojawiają się szabrownicy pod pretekstem osadnictwa; tu znów wołają na akcję milicyjną; a tam Niemcy wywożą co się da po Odrze. W miarę zwiększania się liczby osadników pojawił się problem nadziału ziemi, pastwisk itp. W tym też wprowadzanie osadników, przeprowadzanie, a tu kwestie narzędzi rolniczych. Czas i życie narzucało pracy co niemiara i to bez żadnego wynagrodzenia. Społecznicy nie narzekali na bezrobocie. Po wyjeździe Komendantury, gdzieś tam w okolice Cottbus, wyjechało z nimi też kilka rodzin niemieckich. Pomiędzy pozostałymi Niemcami bywali tez wszechstronnie utalentowani. Niejaki Artur Ridel posiadał na terenie Pomorska wielki warsztat kołodziejski, wyposażony w nowoczesne maszyny, a także lokomobilę parową, którą napędzał gater do cięcia drewna na deski. Z tego to tytułu był on szanowany wśród pozostałych Niemców, jak i Polaków przybywających tu z dnia na dzień więcej i więcej. Pewnego razu w rozmowie z nim, rozmowa zeszła na temat oświetlenia, skąd zdobyć naftę. Tu właśnie Ridel podsuwa myśl, że obok wioski Bródki (7 km od Pomorska) są wojskowe bunkry, a w nich gdzieś tam są zainstalowane dość dużej wydajności prądotwórcze dynama zespolone z motorami Diesla, które miały oświetlać bunkry. Zadałem mu pytanie: skąd zdobędziemy paliwo, a on wskazał palcem na maszynę parową, dodając, że ona będzie napędzać dynamo, a w niej można palić drzewem, którego pełno tu wszędzie. Po paru dniach zorganizowałem grupę chętnych obywateli z wozem oraz dwóch Niemców (w tym Ridla jako znawcę), którzy pojechali po tak cenne trofea. I tak któregoś tam dnia przywieziono nowe maszyny, gdyż nie były one używane. Ridel po kilku dniach pracy doprowadził do rozruchu naszą gotową elektrownię. Jakaż była radość mieszkańców, kiedy zapaliły się lampy w ich domostwach. Tu należy dodać, że wielu z nich pierwszy raz w swym życiu spotkało się z oświetleniem elektrycznym.

gru 062015
 
Konstanty Ildefons Gałczyński (źródło zdjęciaa: wikipedia.pl)

Konstanty Ildefons Gałczyński (źródło zdjęciaa: wikipedia.pl)

O świcie 13 października odzyskałem przytomność w niemieckim okopie. Leżałem na kawałku papy, czułem się bardzo zmęczony, w uszach mi dzwoniło, a w prawej nodze poniżej kolana, prowizorycznie przez kogoś obandażowanej, czułem dotkliwy ból. Niemcy nie zwracali na mnie uwagi, jedni obserwowali front, inni dyskutowali lub jedli spokojnie śniadanie. Usiadłszy zacząłem szukać w pamięci odpowiedzi na pytanie, jak się tu znalazłem. Szukając w kieszeniach papierosów, po nieładzie panującym w moich rzeczach poznałem, że byłem uprzednio dokładnie obszukany. Znalazłszy papierosa wziąłem go do ust i ssałem niezapalonego, ponieważ nie miałem zapałek. Jakiś Niemiec rzucił w moją stronę pudełko, podziękowałem skinieniem głowy.
Ciągle myślałem o jednym – co było przyczyną, że znalazłem się w niewoli? Doszedłem do wniosku, że albo rzucono w moją stronę granaty, albo wybuch miny pozbawił mnie przytomności. Po pewnym czasie jeden z „fryców” podszedł do mnie i po ruchach zrozumiałem, że mam iść za nim. Niemiec ruszył przodem, a ja kuśtykając, opierając się na kiju, za nim. Okopem dotarliśmy do rozległej, otoczonej pagórkami doliny. Znalazłem się wśród sporej grupy naszych rannych Kościuszkowców. W południe ruszyliśmy w kilkugodzinną drogę. Zatrzymano nas dopiero w jakiejś wsi, w której znajdował się w jednej z chałup niemiecki sztab. W chałupie widzieliśmy kilku oficerów, telefony oraz przewody. Zapisano nasze dane personalne. Niektórzy z oficerów posługiwali się czystą polszczyzną, a i język rosyjski był im nie obcy. Wyczekując na rejestrację w kartotekach, byliśmy świadkami tragicznej walki powietrznej. Zza wzgórza wyleciały dwa samoloty nieprzyjaciela, zaraz za nimi jeden radziecki jednomotorowy samolot, który serią z karabinu zapalił jedną maszynę wroga. Taki sam los spotkał wkrótce drugą. Wtem artyleria przeciwlotnicza wzięła w krzyżowy ogień „nasz” samolot. Lotnik zdążył wyskoczyć na spadochronie, a maszyna runęła na ziemię. Pilota Niemcy przywieźli w przyczepie motocyklowej, był ranny. Kiedy spisano dane, kilku żołnierzy zabrało nas i dalej w drogę. Na nocleg zamknęli nas do jakiejś stodoły, gdzie poprzednio stały konie.
Po kilkunastu dniach powędrowaliśmy do Orszy. Idąc ulicą usłyszeliśmy przypadkową rozmowę kilku mężczyzn, uprzedzali nas oni abyśmy nie wstępowali w szeregi Własowa. Nazwisko to było nam obce. Jak się okazało, uprzedzali nas radzieccy partyzanci. W Orszy rannych i chorych na malarię umieszczono w szpitalu. Noce były niespokojne, ciągle słychać było strzelaninę. Personel szpitala składający się z miejscowej ludności informował nas o sytuacji na froncie, a także o tym, że wielkie zgrupowania partyzantów radzieckich nocami napadają na wroga i stąd ta strzelanina.
Po kilku tygodniach przerzucono nas dalej na zachód w lasy. Tu w jednym z obozów trzymano nas jeszcze kilka tygodni. Tu również w nocy karabiny maszynowe nie dawały spać, to partyzanci radzieccy nękali wroga. W leśnym obozie byliśmy odcięci od świata, nie wiedzieliśmy co się dzieje na frontach, chociaż domyślaliśmy się, że Niemcy są nadal w odwrocie.
Po jakimś czasie załadowano nas do wagonów i wysłano do Rzeszy. Pociąg w obawie, aby nie odbili nas partyzanci, miał wzmocnioną straż. Przed wyjazdem wydano nam racje chleba i wody, a następnie zaplombowano wagony. Dojechaliśmy do miejscowości Altengrabow w województwie Magdeburg – „stalag XI a”. Tu skierowano nas do podobozu znajdującego się w polu poza miastem. W podobozie Groslibarsk, otoczonym ze wszystkich stron drutem kolczastym jeńcy przechodzili kwarantannę. Obóz urządzony był typowo: kilka baraków pilnowało w dzień i noc w swoich czterech „wyszkach” kilku Niemców. W jednym narożniku obozu w ogrodzonym baraku mieściła się komendantura, kuchnia i magazyn.
Jeńcy byli różnych narodowości: Polacy, Rosjanie, Holendrzy, Francuzi, Belgowie. Groslibarsk był postrachem jeńców i my także zapamiętaliśmy swój krótki pobyt w tym obozie. Tutaj przez trzy dni nie otrzymywaliśmy ani grama chleba, tu zginęło dwóch naszych towarzyszy, którzy wybrali się po ziemniaki do kopców, tu dosięgła ich kula gorliwego wachmana. Po trzech dniach przyjechali ci, którym führer obiecał folwarki na Ukrainie, jeden kapitan i dwóch poruczników. Żeby inspekcja wypadła „ładniej”, wachmani ganiali nas po placu od wschodu do zachodu słońca. Rolę tłumacza powierzono jednemu z naszych, nazwiskiem Klesza, który uczył nas co znaczy „achtung” to jest – baczność itd.
Ponieważ byłem chory skierowano mnie do szpitala w „stalagu XI a” Altengrabow. Dyrektorem szpitala był dr Włodzimierz Przybylski, jeniec z wojny w 1939 r. Cieszył się on wśród nas opinia bardzo dobrego chirurga i szanowanego oficera. Wśród chorych i rannych byli przedstawiciele różnych narodowości. Wkrótce po moim przybyciu do szpitala, zostałem poddany operacji, którą robił dr Przybylski.
Życie w szpitalu było bardzo monotonne. Jedynym urozmaiceniem były codzienne wiadomości z frontu, tłumaczone na kilka języków i zdobywane przez naszego rodaka, przy pomocy starannie ukrytej radiostacji. Każda dobra wiadomość lotem błyskawicy roznosiła się po obozie. Mimo solidarności Polacy często zarzucali Aliantom, że ci nie otwierają drugiego frontu. Na znak żałoby z tego powodu jeden z naszych towarzyszy, były leśniczy Kolęda, postanowił się nie golić do chwili rozwinięcia drugiego frontu na zachodzie Europy.

Doczekaliśmy się: wiosną 1944 roku Alianci organizowali naloty na Berlin, Hanower i inne miasta. Niemcy w obozie byli poważnie zaniepokojeni. Sam obóz nie był bombardowany. Amerykanie wiedzieli,, ze jest to obóz jeniecki, przypominały o tym również ogromne czerwone krzyże na dachach baraków szpitalnych.
W drugiej połowie 1944 r. rozmawiając z Andrzejem o gorliwości komendanta – zwanego szpiclem, Andrzej powiedział mi, że wkrótce zapłacimy mu za wszystko. Wszyscy, którzy przeszli przez szpital w Altengrabow, znali go.
W obozie zawarłem wiele znajomości, ze szczególnym sentymentem wspominam Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Był to wspaniały człowiek i kolega, skromny i spokojny. Interesowała go nasza Dywizja, życie, nastroje żołnierzy. Na pytanie, gdzie pójdzie po wojnie, Konstanty odpowiedział mi: Ojczyznę cenię ponad wszystko i bez względu na to, jaki ustrój będzie u nas po wojnie, ja wrócę do ukochanej Warszawy.

Czekaliśmy końca wojny, wiedzieliśmy że to już kwestia miesięcy. Aby czas szybciej mijał graliśmy z Francuzami w siatkówkę i piłkę nożną. Mieliśmy również teatr, w którym sami graliśmy. Wśród nas był znakomity francuski komik – Fernandel. Sam jego wygląd, spojrzenie, uśmiech rozśmieszał.
Oto jedna scena z przedstawienia granego w baraku-teatrze. Aktorami byli sami mężczyźni znakomicie ucharakteryzowani na kobiety. Podczas tego przedstawienia nie obeszło się bez pana Gałczyńskiego. Recytował on wtedy swój wiersz pt. „Dwie flagi”.
W pierwszych dniach sierpnia dotarła do obozu wiadomość o Powstaniu Warszawskim. Niemcy byli coraz bardziej zaniepokojeni. Oni również rozumieli, że koniec III Rzeszy jest już bliski. Jeńcy odnosili się z pogardą do tracących pewność siebie ciemięzców. Byli zdezorientowani, nie wiedzieli co się dzieje. Informacji starali się zaciągać u jeńców.
Na terenie szpitala spośród lekarzy wyróżniał się dentysta Andrzej, nazywany przez nas Andriuszą. Był on z pochodzenia Rosjaninem, należał do partii. Najbliższym jego przyjacielem był pewien Jugosłowianin. Dziwiło mnie to, że człowiek ten ilekroć pojawiał się u nas w szpitalu zmieniał „maskę” – raz był z brodą, raz bez, raz kulał raz nie itp.
Spytałem o to Andriuszę. Odpowiedział mi historię swego przyjaciela. Jak się okazało ów Jugosłowianin, inżynier, był partyzantem. Wpadł w ręce „fryców”, którzy skierowali go do obozu karnego, gdzie miał czekać na wyrok. Udało mu się stamtąd zbiec i znalazł u nas schronienie.

W pierwszej połowie października do szpitala przywieziono niewielką grupę rannych powstańców z powstania Warszawskiego. Przywieźli oni ze sobą wiele ciekawych wiadomości o wprost niewyobrażalnych wyczynach walczących powstańców. Szczególnie zainteresowała nas historia zamachu na kata Warszawy Kutscherę. Wiadomości te napawały nas – Polaków dumą. Niemców tymczasem nękały naloty Aliantów i akcje sabotażowe komunistów i partyzantów.
Pamiętam jedną wielką akcję. W pobliżu Altengrabowa znajdowały się ogromne składy broni i amunicji, które jeńcy radzieccy w 1945 r. wysadzili w powietrze. W wyniku eksplozji w wielu domach, w promieniu 5 kilometrów, wypadły okna. W styczniu 1945 r. zaistniała konieczność ponownej operacji mojej nogi. Był to skutek nieodpowiednich warunków życia w obozie. Operację metodą „Beka” (tak nazywali tę metodę leczenia lekarze) przeprowadził dr Przybylski i nieznany mi lekarz przywieziony z powstania. Znowu na dłuższy czas zostałem przykuty do łóżka.
Któregoś majowego dnia 1945 r. usłyszałem radosne okrzyki. Podniosłem się z łóżka i o laskach wyszedłem przed barak. Oto co zobaczyłem: tłumy jeńców biegły w stronę komendantury, inni już stamtąd wracali niosąc pełne kieszenie i czapki czekolad, papierosów mówiąc, że wojna skończona. Jak się potem okazało dwa amerykańskie dżipy podjechały do bram obozu i zrzuciły nam swój ładunek żywności i papierosów. Oficer amerykański, jak wynikało z relacji naocznych świadków, zapewniał że wojna wkrótce się skończy. W obozie zapanowało radosne podniecenie. Ale Niemcy w ciągu dwóch najbliższych dni nadal pełnili warty na wszystkich punktach. Na trzeci dzień od strony miasta, w godzinach przedpołudniowych, na drodze pojawiła się karawana piętnastu sanitarek amerykańskich i kilka innych samochodów. Na czele kolumny jechał starszy oficer. Kiedy samochody zbliżyły się do obozu, z jednego wysiadł oficer i czystą niemczyzną rozkazał strażnikowi otworzyć bramy. Strażnik wykonał rozkaz bez słowa. Kolumna ruszyła do baraków jeńców amerykańskich. Ciężko rannych i chorych załadowano na samochody, które odjechały w kierunku Łaby.
Czwartego dnia rano, z miasta gdzie znajdował się obóz jeńców radzieckich, dotarły do nas radosne okrzyki „Ura! Ura!” Dotarły tam czołgi radzieckie, łamiąc ogrodzenie wjechały na teren obozu. Obóz był wyzwolony. Radosne okrzyki długo nie milkły.
U nas mimo otwartej bramy Volksturm pełnił służbę normalnie, jak gdyby nic nie zaszło. Komendanta obozu – nazywanego przez nas Szpiclem – od kilku dni nie było widać. Dowiedzieliśmy się, że nawiał do domu, a mieszkał w odległości 18 km od obozu. Andrzej z Jugosłowianinem postanowili odwiedzić go. Andrzej przed podróżą powiedział do przyjaciela: no wiesz druhu, musimy złożyć kondolencje Szpiclowi jeszcze dzisiaj, żeby czasem gdzieś się nam nie zapodział. Powsiadali na rowery i pojechali.
W tych radosnych dniach przeżyłem jedno bardzo nieprzyjemne zdarzenie. Naprzeciw obozu, w pięknej willi mieszkała rodzina niemieckiego oficera, żona, zamężna córka i jej dwuletnie dziecko. Kiedy kobiety zrozumiały, że Niemcy wojnę przegrali, postanowiły odebrać sobie życie. Zażyły truciznę dostarczoną im przez lekarza, matka dała truciznę również dziecku. Maleństwo dostało widocznie za małą dawkę, bo na drugi dzień, kiedy jeńcy weszli do domu zobaczyli płaczące, głodne, zamroczone dziecko.
Tej nocy piechota radziecka dotarła do naszego obozu. Ogromna radość panowała w nim. Swoją szczególną wdzięczność okazywali Polacy, którzy szósty rok poniewierali się po obozach hitlerowskich. Następnego dnia sprowadzono nas do wyposażonego radzieckiego szpitala polowego. Rannych i chorych lekarze otoczyli troskliwą opieką. Poprawiło się wyżywienie. Brukiew, która przedtem dominowała w naszym jadłospisie, zniknęła zupełnie. 20 maja 1945 r. opuściliśmy Altengrabow. Samochodami, my chorzy i ranni pod opieką dr Przybylskiego szeroką autostradą wracaliśmy do Ojczyzny, do Polski!!!
Po drodze powtarzał się taki obrazek: ludzie rowerami, ręcznymi wózkami, pieszo, wszyscy z flagami narodowymi szli do domu, do Polski, Francji, Holandii itd. Szli w swoim kierunku. Po kilku dniach pobytu jeszcze w jednej, nieznanej mi, miejscowości wsiedliśmy do pociągów i jechaliśmy dalej w kierunku Słubic. W grupie rannych tylko ja byłem z 1 Dywizji, pozostali to jeńcy z 1939 r., powstańcy warszawscy: Stefan Wąsążniak, Henryk Konarzewski i inni.

Do Poznania dotarliśmy 30 maja 1945 roku. Dr Przybylski umieścił nas w szpitalu Przemienienia Pańskiego. Szpital o którym mowa, był uszkodzony przez działania wojenne. Cały szczyt budynku od strony południowej był rozbity. Kiedy słońce oświetlało przez tę ogromną dziurę korytarz szpitala, wiedzieliśmy, że to już pora obiadowa. Społeczeństwo Poznania rozumiejąc potrzeby szpitala w czynie społecznym uporządkowało jego teren i oddało do użytku. Siostra przełożona zaopatrywała szpital w warzywa przewożone codziennie z ogrodu za miastem, na małym osiołku będącym do jej dyspozycji.
Chyba w połowie czerwca St. Mikołajczyk wraz ze swymi zwolennikami zorganizował na Placu Wolności wiec. Ja również „miałem zaszczyt” uczestniczyć w tym wiecu. Między wierszami jego przemówienia „pachniało” sanacją. Za jego ideały już wtedy nie miałem zamiaru oddać swej poniewierki, walki, kalectwa. W szpitalu poznałem pana Goleńczaka. Ojciec jego wyjechał na Ziemie Odzyskane i osiedlił się w Pomorsku. Goleńczak zaproponował, abyśmy po opuszczeniu szpitala pojechali na Zachód. 15 lipca 1945 r. wypisano mnie ze szpitala i za aprobatą „Puru” wyjechaliśmy na Ziemie Odzyskane, nie szukając większego szczęścia – bo samo przeżycie straszliwej wojny już nim było.

lis 292015
 
Mikołaj Zubik

Mikołaj Zubik

Rozmawialiśmy po polsku, to przynosiło nam wielką radość, bo przypominało Ojczyznę. Każdego dnia było nas coraz więcej, rodacy przybywali z różnych stron w pojedynkę i grupami, ci którzy chcieli walczyć za Polskę. W polskiej armii!
W Riazaniu na stacji kolejowej Diwowo, gdzie zatrzymał się nasz pociąg, zobaczyliśmy ku ogromnej radości polskich żołnierzy w rogatywkach i nowych mundurach. Zrobiło się gwarno: powitania, radość, pytania o pochodzenie – „Chłopaki! Może ktoś z was jest z Białegostoku? Albo z Lublina?!” Były to bardzo radosne spotkania – po powitaniu.
Skierowano nas do obozu nowo formowanej dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Dotarliśmy tam na drugi dzień w południe. Po obiedzie rozlokowaliśmy się w namiotach „przejściowych”. Tu spośród nas oficerowie wybierali sobie żołnierzy do poszczególnych kompanii. Ja trafiłem do drugiego batalionu, drugiej kompanii fizylierów. Dostałem umundurowanie i „pepeszę”.
O zachodzie słońca ogłoszono alarm w pełni bojowej gotowości. W jednostce pancernej zaryczały silniki czołgowe, dodawały nam one odwagi, a w boju były naszą osłoną. Po wydaniu komendy, kompania za kompanią, ruszyliśmy na południe. Na skraju lasu powitała nas dziarskim marszem dywizyjna orkiestra. Maszerowaliśmy całą noc, a o świcie zatrzymały nas strzały artylerii i karabinów maszynowych, odpowiedzieliśmy na nie zdwojonym ogniem, po godzinnej strzelaninie nieprzyjaciel wycofał się. Strat w ludziach nie było, wroga goniliśmy aż do południa. Koło południa zarządzono przerwę na odpoczynek. Kuchnia polowa wydała obiad, a śniadanie kucharze mówili, że „spisali na straty”. Wkrótce opuściliśmy nasz obóz w Siedlcach nad Oką. Tym razem już na zawsze. Podróż na front odbywaliśmy pociągami i pieszo. Nocami pokonywaliśmy 30 do 40 km, a dniami odpoczywaliśmy w lasach. W międzyczasie rozchorowałem się i miałem wysoką temperaturę. Mój kolega Józef Sypko powiadomił o tym porucznika Aleksandra Trofimowicza. Ten zabrał mnie do szpitala polowego. Po zbadaniu przez lekarza i zaaplikowaniu leków umieszczono mnie na noszach w leśnym szpitalu. Od tej pory Aleksander został moim przyjacielem, aż do ostatniego dnia pamiętnej walki pod Lenino.
W drodze na front mój przyjaciel Aleksander Trofimowicz cierpiał na bóle reumatyczne, radziliśmy mu udać się do lekarza, ponieważ bóle były tak silne, że często musieliśmy go prowadzić pod obie ręce jak małe dziecko. Aleksander nie zgadzał się na pójście do lekarza tłumacząc, że musi zemścić się na wrogu za rodzinę głodującą w oblężonym Leningradzie. Pochodził on z Leningradu, należał do grupy oficerów polskiego pochodzenia przydzielonych nam z Armii Czerwonej. Polskiego pochodzenia był również dowódca kompanii por. Siminowicz. Po przybyciu do naszej dywizji oficerowie ci bardzo intensywnie uczyli się języka polskiego. Ja w tym czasie miałem już opanowany język rosyjski, którego nauczyłem się jeszcze na Uralu. W związku z tym byłem często tłumaczem i pośrednikiem, a często nauczycielem.
Zbliżaliśmy się do frontu. Coraz częściej spotykaliśmy się ze skutkami wojny: zgliszcza, świeże mogiły. Przy szosie Smoleńsk – Warszawa zobaczyłem po raz pierwszy zabitego niemieckiego oficera. Słychać było odległe strzały armatnie. W jednej z mijanych wsi widzieliśmy jeńców faszystowskich. Trzęśli się oni z zimna, a może i ze strachu. Rosjanie wskazując na nas mówili: Wot fricy, eto Polaki, oni wam toże datut za swojo.
Dotarliśmy do jakiejś wsi. Po krótkim odpoczynku o trzeciej nad ranem był alarm. Około godziny jedenastej 10 października 1943 r. nastąpił wymarsz na front. Czuliśmy, że jest on bardzo blisko, niemal „czuło się proch”, wystrzały były już bardzo wyraźne. Ale niepisane było nam pójść od razu w bój. Przenocowaliśmy jeszcze jedną noc pod osłoną chłopskich chałup we wsi Mojsiewo.
11 października o godz. 10-tej grupami ruszyliśmy przez płytki wąwóz na linie wyjściowe do natarcia. Po godzinnym, bardzo ostrożnym marszu zatrzymaliśmy się. Przed nami na niewielkim wzgórzu widniała wyludniona wieś Sysojewo, po której gdzieniegdzie wałęsały się wyjące ze strachu psy. Okopaliśmy się po dwóch, trzech w jednym okopie i czekaliśmy na rozkazy. Po południu gen. Berling i płk. Czerwieński wizytowali naszą kompanię. Szli spokojnie nie zwracając uwagi na pojedyncze wystrzały karabinowe. Wkrótce po tym jakaś zabłąkana kula trafiła i przeszyła hełm siedzącego tuż obok mnie kolegi. Była ona jakby ostrzeżeniem, że na froncie wszędzie czyha śmierć.
O zachodzie słońca dowódca kompanii wezwał dowódcę plutonu i kilku żołnierzy. Rozkazał im wykopać i zamaskować na pobliskim wzgórzu transzeje, które miały być punktem obserwacyjnym. Przed północą rozkaz był wykonany. Noc z 11 na 12 października 1943 r. była stosunkowo spokojną, tyle że nam żołnierzom wydawała się nieskończenie długa. Wiedzieliśmy, że o świcie 12 października czeka nas „chrzest bojowy” – tu na ziemiach Lenino.
Rankiem rozpętała się strzelanina, która po kilku godzinach przycichła, zrobiło się spokojnie. W gęstej zasłonie kurzu w czasie strzelaniny nie było widać nawet sąsiada w okopie. Pozostawała jednak świadomość, że wróg jest przed nami, na co wskazywały błyski wystrzałów skierowanych w naszą stronę.
Około godziny 10-tej tegoż samego dnia zawyły nasze katiusze. Ogniste pociski katiusz, ogłuszający, nieprzerwany huk artylerii i karabinów maszynowych, sprawiał wrażenie, że na ziemi rozpętało się piekło. Po huraganowym ogniu artylerii padł rozkaz: „Do ataku”. Rozsypaliśmy się w tyralierę, wbiegliśmy na wzgórze. Tutaj znaleźliśmy się jak na dłoni w stosunku do linii ognia nieprzyjaciela. Przed nami znajdowało się pochyłe zbocze wzgórza. Dalej w odległości 100 m bagnisty brzeg i ta cholerna Miereja, w której każdy z nas musiał się kąpać przed śmiercią. Za Miereją było drugie wzgórze, tam okopali się Niemcy i strzelali nie szczędząc nam ołowiu. Porucznik Trofimowicz ranny w nogę ze słowami na ustach „Naprzód! i Naprzód!” zwalił się na ziemię, a potem bezwładnie osunął się na dno głębokiego leja.
Sforsowaliśmy Miereję, dopadliśmy niemieckich okopów, wielu z nas zginęło w tym szturmie. Prawe skrzydło wroga osłabło, ale z lewego bili niemiłosiernie. Nasi wypatrywali gniazda nieprzyjaciela i likwidowali je. Na polu boju krzyki rannych z prośbami o pomoc. Czołgając się spytałem kolegów czy wszyscy żywi, okazało się że porucznik Siminowicz zabity, innego towarzysza broni pocisk przeszył wyrywając mu kawał szczęki.
Z prawej strony obok mnie podniósł się Józek Sypko, skierował się w moją stronę mówiąc: „Żebyśmy tu mieli chociaż jeden czołg”, gdy pociski lecące jak świetliki trafiły go. Zdążyłem tylko krzyknąć: „Padnij, biją do ciebie!!!” Józek upadł dwa metry ode mnie. Żył jeszcze, prosił o pomoc.
Wyczołgałem się z przekopanej bruzdy i ciągnąłem go, odpiąłem mu płaszcz i marynarkę, wtem nieopodal rozległ się wybuch pocisku artyleryjskiego. Poczułem szarpnięcie za plecak. Jak się potem okazało odłamek pociął mi tylko odzież w plecaku.
O zmroku opatrzyłem jeszcze jednego kolegę, który dostał z tyłu obok nerki. Kula wylatując wyrwała mu kawał ciała w brzuchu. Wieczorem posuwaliśmy się nadal do przodu, w okopach niemieckich leżało pełno trupów. Wskakując do głębokiej niemieckiej transzei pod stopami poczułem martwe ciało. Niemcy wycofali się. Wschodząca jasna tarcza księżyca pomagała nam dojrzeć wroga. Rozlegały się pojedyncze strzały i krótkie serie automatów. To nasi poganiali uciekających, klnąc półgłosem, ci z kolei powtarzali bez przerwy: Hitler kaput! Hitler kaput.
Nasi przeszukali okopy główne i ich odgałęzienia prowadzące diabli wiedzą dokąd. Znaleźli jeszcze jednego faszystę, który ukrywał się w jakiejś dziurze myśląc, że tam przeczeka krytyczne godziny. Uważał widać, że głowa jest droższa od honoru „wielkiego firera”. Walka ucichła, odpoczywaliśmy po ciężkim boju, tylko wiatr od wschodu przenosił jęki konających i wołania lżej rannych: Sanitariusz! Sanitariusz!. Wtedy nikt z nas nie myślał o tym, czy przyszłe pokolenia będą pamiętały o tym, co się rozegrało 12 października pod Lenino. Myślałem o piosence, którą śpiewaliśmy jeszcze nad Oką:

Taki los przypadł nam,

że dzisiaj tu, a jutro tam.

Taki los dał nam Bóg,

Że nie wiemy gdzie nasz grób”.

Klęcząc w okopie dzieliliśmy się jednym papierosem. Nadszedł czas, aby zastanowić się, co robić z jeńcami. Jedni radzili wypuścić ich, inni posłać na tamten świat strzałem z pepeszy, ktoś rozsądniejszy poradził odprowadzić ich do sztabu. Odprowadziliśmy jeńców, rozmawialiśmy cicho. Wtem kapral z pierwszego batalionu zaczął nas zwoływać do siebie, dając tajemnicze znaki. Zebrało się nas około dziesięciu. Powiedział nam: Chłopaki, należy ostrożnie przeszukać każdy zakamarek, wszystkie odgałęzienia transzei – one prowadzą do punktów obserwacyjnych i bunkrów, w których na pewno będą jeszcze fryce. Wybrał kilku z nas i wskazał, którędy mamy iść. Ja z kolegą poszedłem na lewo od miejsca naszego zebrania. Transzeja biegła w kierunku, gdzie księżyc chylił się ku zachodowi. Kolega szedł przodem, ja z tyłu. Uszliśmy kawał drogi, w pewnym momencie wyszedłem na róg załamującej się transzei i oto zobaczyłem: kilku Niemców szamotało się z moim kolegą. Podjąłem błyskawicznie decyzję – nad głowami tej grupy puściłem serię z pepeszy. Nagle ujrzałem błysk, usłyszałem wybuch i nic już więcej nie pamiętałem.

Translate »