paź 042015
 
Władysława Jankowska

Władysława Jankowska

Na dzień zaduszny 1945 roku zebrało się kilka osób, głównie kobiety, żeby iść do Sulechowa na mszę. Ja z moim narzeczonym też postanowiliśmy iść i przy okazji dać na zapowiedzi.
Gdy doszliśmy pod kościół w Sulechowie to msza była już dawno odprawiona.

Z mężem braliśmy ślub w grudniu 1945 roku. Ja miałam wtedy 17 lat a on 20. Poznaliśmy się pod Siedlcami skąd on pochodzi. Przyjechał razem ze mną do Brodów. Mój ojciec poznał go dopiero tutaj w Brodach i był trochę przeciwny temu małżeństwu ale zakochaliśmy się i wzięliśmy ślub. Do tego mojemu tacie nie podobało się, że na karcie wyjazdowej z Siedlec wpisano go już jako zięcia a on przecież nawet narzeczonym nie był. Ale w końcu tata zaakceptował nasze małżeństwo.
Z tym naszym ślubem też było trochę kłopotów. Pojechaliśmy z drużbami do Sulechowa wziąć ślub.
Weszliśmy z mężem do zakrystii, gdzie ksiądz Kaczmarek powiedział, że nam go nie udzieli, bo nie mamy zaświadczenia o ślubie cywilnym. Nie chcę mieć problemów, że już udzielam trzeci ślub z Dużego Kwiatowca a nie mam żadnego zaświadczenia o ślubach cywilnych.

Ja z mężem byliśmy trzecią polską parą z Dużego Kwiatowca, która brała ślub. Pierwszy ślub brał porucznik Szlapiński a drugi komendant policji. Ja na to do księdza Kaczmarczyka: co mamy teraz zrobić jak wesele przygotowane i goście zaproszeni a ksiądz na to idźcie i powiedzcie, że udzieliłem wam już ślubu a przyjedziecie w tygodniu po rannej mszy z zaświadczeniem o cywilnym ślubie to udzielę wam ślubu kościelnego. I tak też zrobiliśmy. Wyszliśmy z zakrystii a druhny się pytają już po ślubie? A ja odpowiedziałam ksiądz nam w zakrystii udzielił. O tej tajemnicy wiedzieliśmy tylko ja, mąż i ksiądz Kaczmarek. W tygodniu z mężem pojechaliśmy do Krosna Odrzańskiego, bo należeliśmy administracyjnie do powiatu krośnieńskiego i tam wzięliśmy ślub cywilny a na drugi dzień pojechaliśmy znowu do Sulechowa, gdzie ślubowaliśmy przed Bogiem.
Wesele odbyło się planowo. Na nasze wesele z getta przyszła też Niemka, której zajęliśmy dom ale po chwili moja mama powiedziała jej, żeby wracała do getta, bo mężczyźni, którzy są na weselu zaczynają się nią interesować. Wtedy w Dużym Kwiatowcu było więcej mężczyzn niż kobiet. Mężczyźni wracali z wojska i wybierali sobie domy a dopiero później ściągali rodziny, nieraz aż z Syberii.

Zaraz po wojnie w Dużym Kwiatowcu było bardzo wesoło a zarazem panował strach. W każdą niedzielę były organizowane potańcówki. Ludzie się bawili a gdy chłopy już trochę wypili to każdy wyciągał jakiś pistolet. Niby się kłócili między sobą a później zaczynali strzelać. Strzelali w powietrze ale my kobiety się bałyśmy i zaraz uciekałyśmy. Nikt nie ginął na takich zabawach ani nawet nie był ranny. Chociaż broń leżała na każdym kroku.
To były fajne wesołe czasy. Każdy się cieszył, że przeżył wojnę.
Po ślubie założyliśmy rodzinę. Urodziłam 6-ro dzieci. Krystyna, Bogdan, Władysław, Andrzej, Tadeusz, Roman. Niestety Bogdan i Roman nie żyją.

Mój tata zmarł szybko bo już w 1959 roku, a mama w 1976, rodzice męża też poumierali w latach 70-tych. Starsza siostra wróciła z przymusowych robót w Rzeszy ale też już nie żyje. Młodszy brat poszedł na początku lat 50-tych do wojska i został zawodowym żołnierzem. Stacjonował w Raciborzu na granicy, a później przerzucili go do jednostki w Krośnie Odrzańskim ale też już nie żyje. Rodzina Hapanowiczów wyjechała do Kanady.

Z mężem, mimo że zdrowie już bardzo słabe cieszymy się z tylu lat wspólnego małżeństwa. Codziennie odwiedzają mnie moje kochane wnuczki i tak życie płynie dalej do przodu.

Ze swojej strony kieruje serdeczne podziękowania dla wnuczek Eweliny i Ani za udział w rozmowie z Panią Jankowską oraz uzupełnienie dat i faktów.

Adam

wrz 262015
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

W Dolginowie napatrzyłam się na tragedię, zwłaszcza, że niedaleko naszego domu Niemcy założyli lager, w którym zamordowali około 3 tys Żydów z samego Dolginowa.
Dolginowo to było żydowskie miasteczko. Żydzi byli bogaci. Mieli dużo złota. Pamiętam jak kiedyś w Dolginowie uciekała jedna Żydówka. Niemcy jej od razu nie zastrzelili tylko złapali, a później widziałam jak podawała im złoto ze swojego domu przez okno, następnie chyba trafiła do lagru.

Oprócz tego więzili bardzo dużo Rosjan, którzy dali się nabrać na obietnicę „dobrej niewoli”. W 1941 roku Niemcy zrzucali z samolotu ulotki, w których nawoływali Rosjan do poddania się, i że w niewoli będą traktowani po ludzku. Ci głupi Rosjanie poddawali się a w lagrze czekała ich śmierć. Dużo Rosjan próbowało uciec z lagru ale Niemcy mieli poustawiane karabiny maszynowe i większość ginęła w trakcie ucieczki. A ci co nie uciekali to ich dobijali i chowali na żydowskim cmentarzu. Dół wykopali i tak te ciała rzucali.

Kiedyś przyszła do mnie Rosjanka z chlebem za pazuchą i mówi mi dziecina Ty tu wszystkich znasz, bo blisko lagru mieszkasz to weź ten chleb i rzuć go przez płot dla mojego męża.
Strasznie się bałam ale wzięłam ten chleb i rzuciłam tak niefortunnie, że odbił się od drutu i spadł za daleko, żeby więźniowie mogli go dosięgnąć. Podbiegłam i chciałam rzucić jeszcze raz ten chleb a tu już nade mną stoi Niemiec z takim wielkim kijem. Ja taka chudzinka, bo chorowałam na serce gdy byłam mała, patrzę na niego i myślę jak mnie zdzieli tym kijem to już po mnie będzie. Ale tylko nawywijał mi tym kijem nad głową i powiedział weź ten chleb i rzuć. To sobie już pomału ten chleb wzięłam, bliżej drutu podeszłam i przerzuciłam.

Na przełomie 1942/43 roku ojciec ciężko zachorował i przez 1,5 roku nie wstawał z łóżka. Na szczęście mieliśmy znajomego rosyjskiego inżyniera maszyn parowych, który pracował dla Niemców jako elektryk. On z kolei miał znajomą aptekarkę, która też była Rosjanką i po kryjomu wynosili leki dla ojca. Tak jakoś ojca podleczyli. Tak go podleczyli, że wstał i na wojnę go zabrali, bo w międzyczasie znowu weszli Sowieci. W lipcu 1944 roku w Dolginowie Rosjanie ogłosili, że wszyscy mężczyźni z danych roczników mają się zgłosić do wojska na rynku. Ksiądz też należał do rocznika poborowego i musiał iść z innymi mężczyznami. Ale jakiś rosyjski oficer na niego popatrzył i zapytał wierny, a on odpowiedział że wierny i odsunął go na bok a resztę chłopów zabrali do wojska. Ojciec nie był jeszcze do końca zdrowy a i tak go wzięli na wojnę. Na komisji poborowej chcieli, żeby podpisał się jako Białorusin. Ojciec nie chciał się podpisać. Powiedział w Polsce się urodziłem i jest Polakiem. To ojca i innych straszyli, że zamiast do wojska to na Syberię wywiozą. Do września 1944 roku pracowali w kołchozie a dopiero we wrześniu dali im polskie umundurowanie i wysłali na front.

15 lipca 1944 zabrali ojca do wojska a nas już we wrześniu wieźli na tereny Polski. Jechaliśmy zaraz za frontem. Zatrzymywaliśmy się na krótkie kilkudniowe postoje w różnych miejscowościach, aż w lutym 1945 roku na dłużej zatrzymaliśmy się w Siedlcach. Tam zostaliśmy do września. Tam też poznałam mojego przyszłego męża.

Razem z nami do Siedlec przywieziono wiele rodzin w tym zaprzyjaźnioną rodzinę Hapanowiczów, których syn Felek był w wojsku i zajął sobie gospodarstwo w Dużym Kwiatowcu (Brody). 8 września 1945 roku Felek Hapanowicz przyjechał do Siedlec po swoich rodziców, żeby zabrać ich do Dużego Kwiatowca. Moja rodzina postanowiła jechać razem z rodziną Hapanowiczów. Razem ze mną pojechał wtedy także mój przyszły mąż. I tak 15 września byliśmy już w Dużym Kwiatowcu. A naszego tatę wypuścili akurat z wojska i nie wiedział, że my jedziemy do Dużego Kwiatowca i przyjechał do Siedlec. Dopiero stamtąd przyjechał 25 września do Brodów. Ojciec miał dostać osadnictwo tam gdzie skończył front czyli Kraków-Częstochowa. Ale jak tu przyjechał to na drugi dzień pojechał do Krosna Odrzańskiego i tam załatwił, żeby dostać osadnictwo w Brodach.

Mój przyszły mąż także ściągnął swoją rodzinę i tak od września 1945 roku mieszkamy w Brodach.
Na szczęście mojego narzeczonego nie wzięli do wojska w Siedlcach, bo opiekował się swoimi starymi rodzicami, gdzie jego ojciec był bez nogi. Następnie przyjechaliśmy do Brodów, gdzie wstąpił do policji a następnie ORMO i później już go nie chcieli brać do wojska.

W Brodach zaraz po naszym przybyciu opiekował się nami Felek Hapanowicz, który służył jako żołnierz w polskiej komendanturze w Dużym Kwiatowcu.
W Dużym Kwiatowcu były dwie komendantury polska i rosyjska, lecz krótko po naszym przyjeździe Rosjanie wyjechali i zostali tylko polscy żołnierze pod dowództwem porucznika Edwarda Szlapińskiego. W Dużym Kwiatowcu byli jeszcze także Niemcy, których zgromadzono w ogrodzonym getcie w okolicach dzisiejszej ulicy Wojskowej.

Gdy przyjechaliśmy to w Brodach było zaledwie 9 i to niepełnych polskich rodzin, głównie tak jak my z okolic Wilna.
Zaraz na początku udaliśmy się do wójta, który kazał nam iść nakopać sobie ziemniaków. Tylko, że albo zrobił sobie z nas żart albo miał w tym jakiś interes, bo wskazał nam pole, na którym Rosjanie mieli swoje kartofle.

Nakopaliśmy chyba już ze 4 worki a tu pijani Rosjanie jadą do Pomorska i nas zobaczyli na swoim polu. Pogonili nas a my szybko uciekliśmy zostawiając te 4 worki. Felek Hapanowicz powiedział później, że mieliśmy dużo szczęścia bo Ruscy się nie patyczkują i w najlepszym razie by nas pobili a mogli nawet i zastrzelić.
Na drugi dzień Felek wziął kilku Niemców z getta i pojechał nakopać ziemniaków dla nas. Przywiózł cały wóz kartofli, więc jedzenie na zimę mieliśmy zapewnione.

Pamiętam, że porucznik Szlapiński kazał przygotować kościół do wyświęcenia i jego żołnierze usunęli boczne chóry, przesunęli troszkę do tyłu ołtarz i usunęli ambonę, po której została dziura. Ja z sąsiadką także pomagałam żołnierzom przy strojeniu kościoła. Mieliśmy wielki problem co zrobić z tą dziurą. Padł pomysł, żeby zasłonić ją obrazem ale skąd zaraz po wojnie wziąć duży obraz. Jak ktoś miał to taki malutki obrazek a nie wielki obraz. Ale my wyjeżdżając z Dolginowa, żeby ograniczyć zbędny bagaż powyciągaliśmy płótna z ram, żeby zajmowały mniej miejsca. I mieliśmy takie całkiem duże płótno przedstawiające Matkę Boską. Wzięliśmy gwoździami przybiliśmy prześcieradło, żeby zasłonić dziurę a do prześcieradła przyszyliśmy płótno z Matką Boską. Wokół płótna wyszyłyśmy nićmi ozdobny wianuszek i wyglądało to bardzo ładnie. Porucznik Szlapiński ofiarował do kościoła piękny, bardzo duży dywan, który krótko po wyświęceniu kościoła ktoś ukradł. Klucze do kościoła miało dwóch kościelnych a dywan znikł i nie było żadnych śladów włamania. Zaczęli zrzucać winę jeden na drugiego ale winnego nigdy nie znaleziono.
W ogóle całe wyświęcenie odbyło się przy sali nad Odrą. Tam przyjechał ksiądz z Czerwieńska odprawił mszę a później odbyła się huczna impreza. Do kościoła ksiądz nawet nie przyszedł. A my tak pięknie przystroiłyśmy kościół i wojsko też się dużo napracowało. Pamiętam, że przyszedł później ktoś z tej imprezy nad Odrą i mówi ten przyszyty obraz tu nie pasuje. Ja mu na to odpowiedziałam idź lepiej sprzątać pod salą i go wygoniłam z kościoła.

Adam

wrz 182015
 
Brody

Brody

10 maj 2014 roku. Piękne słoneczne popołudnie. Furtkę otwiera wnuczka Ewelina i prowadzi do pokoju gdzie czeka już pani Jankowska. W międzyczasie mówi, że babcia jest trochę zestresowana tym spotkaniem. Siadamy we trójkę za stołem. Babcia Jankowska poprawia jeszcze aparat słuchowy i nawet nie zdążyłem zadać żadnego pytania kiedy sama zaczyna opowiadać o wydarzeniach sprzed 70-ciu lat.

Nazywam się Władysława Jankowska (z domu Zadrapa), urodziłam się 13 czerwca 1928 roku w Dolginowie (Dołhinów), powiecie wilejskim i województwie wileńskim. Przed wojną miejscowość znajdowała się 7 km od granicy ze Związkiem Radzieckim. Teraz znajduje się na terenie Białorusi w obwodzie mińskim, w rejonie wilejskim. Obecnie Dolginowo nazywa się Dołhinów. Bardzo bym chciała odwiedzić moje miejsce urodzenia ale niestety sytuacja na Białorusi temu nie sprzyja. Jestem jednym z trójki dzieci moich rodziców Elżbiety Zadrapy urodzonej 12 października 1898 roku i Władysława Zadrapy urodzonego 20 lipca 1901 roku. Oprócz tego moi rodzice mieli jeszcze starszą córkę urodzoną w 1924 roku i młodszego syna z 1931 roku. Tak więc ja byłam pośrodku mojego rodzeństwa. Obecnie siostra i brat już nie żyją a rodzice poumierali już dosyć dawno temu.

Ojciec pochodził spod Częstochowy a moja rodzina w Dolginowie znalazła się, gdyż ojciec, który brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku z zamian za wzorową służbę i walkę w tej wojnie dostał właśnie osadnictwo w tej miejscowości. Po wygranej wojnie z bolszewikami ojciec nie chciał gospodarki, bo za bardzo się nie znał na uprawianiu ziemi i w Dolginowie pracował jako strażnik w areszcie i sanitariusz u znanego wtedy lekarza Sadowskiego. Ojciec chciał dostać tylko mieszkanie i mały ogródek dla własnych potrzeb. I tak się stało. Najpierw dostaliśmy małe mieszkanie poza miejscowością a później już bliżej centrum ale dalej na obrzeżach, blisko aresztu, gdzie pracował.

Dolginowo było to miasteczko gdzie większa część mieszkańców to Żydzi. A takich osadników jak mój ojciec była tutaj spora grupa.

Pamiętam, że dzieciństwo w Dolginowie do wybuchu wojny było bardzo sielskie. Życie toczyło się swoim własnym rytmem w tym małym przygranicznym miasteczku. W Dolginowie były piękne duże koszary wojskowe, w których stacjonowali żołnierze chroniący naszą granicę. I pamiętam, że jeździliśmy na wycieczki ze szkoły do żołnierzy na oddaloną o 7 km granicę.

W niedzielę zawsze przed ranną mszą szliśmy do szkoły, gdzie nauczyciele w swoich klasach sprawdzali obecność i razem z nauczycielami szliśmy do kościoła, gdzie chłopcy siadali po jednej stronie ławek a dziewczynki po drugiej stronie. Na środek kościoła wkraczało wojsko z koszar i była to msza dla nas dzieci i żołnierzy. Nikt z dorosłych nie miał prawa podczas tej mszy siedzieć w ławkach. Stali w z tyłu kościoła.

Jako dziecko przed wojną chorowałam na serce i leczył mnie już wcześniej wspomniany lekarz Sadowski. Był to bardzo miły i dobry lekarz, którego znali wszyscy w okolicy. Pamiętam, że przed wojną zaczął budować w Rabce sanatorium dla dzieci jednak wybuch wojny wszystko przerwał. Lekarz wysłał do Rabki swojego studiującego na wyższej uczelni syna, który miał dopilnować budowy ale w 1939 roku Niemcy go zabili. A lekarz Sadowski w 1940 roku został przez Rosjan wywieziony na Syberię, gdzie prawdopodobnie zmarł, bo już nie powrócił z zesłania.

We wrześniu 1939 roku kiedy wkroczyli Rosjanie miałam iść do drugiej klasy ale Sowieci cofnęli wszystkich o klasę niżej i poszłam znowu do pierwszej klasy. Za Rosjan była straszna biedy i ciągły strach przed wywózką na Syberię. Naszą rodzinę też chcieli wywieźć ale jakimś cudem Rosjanie się z tym ociągali i zostaliśmy w Dolginowie. Chyba Bóg nas zachował, bo we wtorek mieli nas wywieźć a w poniedziałek Niemcy wkroczyli. Za Niemców było troszkę lepiej, bo przynajmniej Syberia nie czekała ale za to z byle powodu można było zostać rozstrzelanym.

Po wkroczeniu Niemców przestaliśmy chodzić do szkoły i nie było takiego obowiązku. Szkoły po prostu nie było.

Obok naszego domu budował się także wujek lecz po zajęciu Dolginowa przez Niemców kazali przerwać budowę, całą rodzinę wujka wypędzili a to co już było wybudowane Niemcy zaadaptowali na magazyn pobliskiego lagru. Dla wujka to nie był koniec tragedii ze strony Niemców – po krótkim czasie rozstrzelali go. A historia ta ma swój początek jeszcze w 1939 roku, zaraz po wkroczeniu Rosjan, kiedy to toczył się proces przeciwko bimbrownikowi. Wujek został wyznaczony jako jeden z ponad 30-tu świadków i zeznawał przeciwko temu bimbrownikowi. NKWD zasądziło dla niego zesłanie do łagru na Sybir. A po wkroczeniu Niemców w 1941 roku ktoś w odwecie doniósł na wujka, że zeznawał jako świadek. Niemcy uznali wujka za komunistę i którejś nocy przyjechali, zabrali go z domu i wywieźli 3 km za Dolginów i tam rozstrzelali wraz z jakimś małżeństwem i trzema Żydami. Następnej nocy wykradli zwłoki wujka i pochowali na cmentarzu. Za wykradanie zwłok także groziła kara śmierci. W 1944 roku jak Ruscy znowu weszli to wujenka spotkała żonę tego bimbrownika i ona prosiła żeby jej darowała a wujenka tylko powiedziała twój mąż wróci z Syberii a mojego już nie ma.

Adam

wrz 072015
 
Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Henryk Bytniewski (po prawej) z Bronisławem Żygadło

Po pobycie w szpitalu nie wróciłem do swojego oddziału tylko wysłali mnie do miejscowości Wapienniki niedaleko Kielc, gdzie trafiłem do oddziału wartowniczo-ochronnego. Był to oddział dla żołnierzy, którzy po wyjściu ze szpitala nie byli jeszcze w pełni zdrowi aby pełnić służbę w swoich macierzystych jednostkach. Bardzo kulałem jeszcze po mojej ranie i dlatego mnie tam też skierowano. Chodziłem o laskach ale wojsko to wojsko. W tej jednostce był taki mini-szpital, gdzie ciągle leczyli żołnierzy, którzy byli jeszcze nie całkiem zdrowi ale mogli już pełnić wartę.
Nasze koszary były to dwa budynki wybudowane jeszcze za czasów carskich. A trzeci budynek wybudowali w 1938 roku. Mnie zakwaterowali w nowych koszarach. Pełniliśmy ochronę 5-ciu dużych magazynów. Było 6 kompanii ochronnych. Do wart byli specjalnie szkoleni żołnierze. Nie mogli mnie na wartę wysłać, bo nie mogłem chodzić – to dali mi funkcję dowódcy warty. Wolałbym być zwykłym wartownikiem i bym się jakoś przeczołgał z tą moją nogą po terenie wyznaczonego posterunku. A tak jako dowódca była to bardzo duża odpowiedzialność. Miało się dwóch rozprowadzających żołnierzy, którzy rozprowadzali wartę na posterunki a ja od czasu do czasu ich kontrolowałem. Tam można było dobrze kontrolować, bo przed każdym z magazynów stały słupy i światło padało na ziemię, tak że było widać pilnującego żołnierza. Warty były tak rozstawione, że jeden wartownik musiał widzieć drugiego i się nawzajem ubezpieczać. Nie mógł się oddalić spod światła. Było to niebezpiecznie zadanie, bo co rusz, któregoś z wartowników zabili. Dlatego każdy pilnował swojego posterunku i nigdzie się nie oddalał.
Z Kielc kiedy już wyleczyli moją nogę wróciłem do jednostki do Leszna, a stamtąd trafiłem do Brodów.
Do Brodów przyjechaliśmy 10 lipca 1945 roku. Jechaliśmy przez Międzyrzecz Wielkopolski. Wtedy rosyjskie komendy dawały rozdział nad Odrą naszemu Polskiemu Wojsku. Rosyjska komendantura była w Pomorsku, Będowie i z początku także Brodach. Najwięcej rosyjskich żołnierzy było w Pomorsku ale to była inna jednostka wojskowa i stacjonowała w pałacu, gdzie teraz jest szkoła.

W Brodach było sporo niepoczciwych ludzi tzn. Ukraińców, ponieważ gdy hitlerowskie wojsko maszerowało na Rosję to wcielało też do Wehrmachtu Ukraińców. Oni później uciekali z Niemcami aż do Berlina. Po przegranej wojnie wracali z powrotem na Ukrainę a wtedy ich Sowieci wyłapywali i przydzielali do pracy na roli na Ziemiach Zachodnich.

Brody jakie zastałem w lipcu 1945 roku były mocno zniszczone. Około 1/3 domów była spalona.

Niemcy, którzy jeszcze mieszkali w Brodach byli ogólnie nastawieni dobrze do Wojska Polskiego. Chociaż było bardzo niebezpiecznie. Zagrożenie było ze strony wszystkich czy to Polaków, Ruskich, Ukraińców czy Niemców. Większość była przyjaźnie nastawionych, a niektórzy tylko czekali, żeby człowiek się odwrócił i strzelić mu w plecy.

Razem ze mną w oddziale, który przyjechał 10 lipca 1945 roku do Brodów było około 10 żołnierzy. Był wśród nich na pewno Jan Łukasik, plutonowy Skiba, niestety imienia nie pamiętam i komendant porucznik Edward Szlapiński. Pozostałych nazwisk niestety nie pamiętam. Żołnierze często się zmieniali. Kto podpadł albo zapił to go za karę odsyłano do Leszna.

Z tych około 10 żołnierzy co ze mną przyszli to prawie wszyscy się wymienili.
W drugiej racie do Brodów przyszli: Grudzień, Pyrka, Pluto Wacek, Lisik, Radziuszko, Kozik i Tadzio Lada.
W trzeciej racie był Hapanowicz, który później wyjechał do Kanady.

W Brodach pozwolono żołnierzom zająć sobie domy, żeby po zwolnieniu do cywila mogli się tu osiedlić. Ja także zająłem sobie dom i sprowadziłem tu swojego ojca z Woli Mysłowskiej, żeby pilnował mojego domu.

W lipcu 1945 roku w Brodach spotkałem mojego znajomego Jana Kamolę z Woli Mysłowskiej, o którym wszyscy myśleli, że nie żyje. Kamola był przez całą wojnę, od 1939 w niewoli u Niemca, który był piekarzem. Tam pracował w piekarni i nauczył się zawodu piekarza. Gdy wracał w 1945 roku do domu to spotkał swojego brata, który był w wojsku i znajomych z rodzinnej wioski, przez co został w Brodach. Na początku obaj bracia byli w Brodach i piekli chleb, a później sam prowadził piekarnię naprzeciwko sklepu.

W Brodach byłem do początku września. Później z powrotem trafiłem do jednostki w Kielcach skąd wozili nas do zwalczania Banderowców. Ładowali nas na samochody i wozili do ochrony ludności polskiej.

Starzy żołnierze, którzy byli tam od początku wojny opowiadali o bohaterskiej kompani minerów którzy rozminowywali ładunki pozakładane przez Ukraińców. Na początku było ich 800 żołnierzy a zostało na końcu 18. Część wybili Ukraińcy a reszta zginęła na minach. Oficerowie polscy i rosyjscy bardzo szanowali tych 18 żołnierzy lepiej jak innych oficerów. Następnie przyszedł rok 1947 i zwolnili mnie do cywila.

W wojsku byłem 2 lata i 9 miesięcy z czego prawie dwa lata walczyłem przeciwko bandom UPA.

Z wojska wróciłem do swojej rodzinnej Woli Mysłowskiej, gdzie wziąłem ślub z Marianną. Na początku 1948 roku razem z młodą żoną wyjechaliśmy do Brodów, gdzie miałem już wcześniej zajęty dom i gospodarstwo. Zaczęliśmy wspólne życie. Utrzymywaliśmy się z rolnictwa.
Oboje z żoną w dużej mierze w okresie PRL-u działaliśmy społecznie w życiu wsi. Żona udzielała się w Kole Gospodyń Wiejskich a ja w Kółku Rolniczym (Samopomoc Chłopska). Do tego zostałem wybrany jako radny do rady powiatu. Byłem także w ZSL-u.
Urodziło nam się troje dzieci. Córka Alina została nauczycielką. Straszy syn Andrzej nauczycielem akademickim we Wrocławiu a młodszy Albert bankowcem w Zielonej Górze.
W latach 90-tych przeszliśmy z żoną na emerytury rolnicze przez co musieliśmy zdać ziemię. Pomimo braku swojej ziemi to jeszcze przez parę lat na emeryturze zajmowałem się rolnictwem. Wydzierżawiłem kawałek łąki i pola albo wypasałem krowy na nieużytkach.

W 2006 roku, gdy byliśmy z żoną już schorowani to postanowiliśmy za namową dzieci sprzedać dom w Brodach i kupić mieszkanie w Zielonej Górze, żeby było bliżej do lekarzy a dzieci mogły nas w każdej chwili odwiedzić i pomóc. Mimo, że nie mieszkam w Brodach już kilka lat to pozostały piękne wspomnienia z tych prawie 60-ciu lat, które tam przeżyłem.

Henryk Bytniewski zmarł 25 sierpnia 2013 roku w wieku 90-ciu lat. Był osobą, którą w Brodach każdy zna i szanował. Serdeczne podziękowania dla żony Marianny za uzupełnienie niektórych faktów i dat.

Adam

sie 302015
 
Henryk Bytniewski

Henryk Bytniewski

Zawieźli nasz oddział do Łodzi. Wjechaliśmy do tego włókienniczego miasta 22 stycznia od strony Warszawy. Rozlokowali nas koło więzienia w dzielnicy Garbarnia (Radogoszcz). W głównym budynku więzienia z czerwonej cegły, gdzie była mordownia więźniów prawdopodobnie przed wybuchem wojny mieściła się farbiarnia sukna. Obok więzienia był cmentarz. Nas postawili na drodze między tym cmentarzem a więzieniem. Wzdłuż cmentarza było getto żydowskie. Zresztą część cmentarza była w granicach getta. Łodzianie nazywali getto „fabryką”. Gdy Żydzi podczas okupacji hitlerowskiej chcieli rozmawiać to stali do siebie tyłem, bo Niemcy obserwowali ich przez lornetki i jak zobaczyli, że ktoś normalnie rozmawia to zaraz brali go do tego więzienia a tam wykańczali wszystkich.
Historia więzienia na Radogoszczu jest bardzo tragiczna.
Dzień przed wyzwoleniem przez Armię Czerwoną Niemcy zabili blisko 1500 więźniów. W nocy z 17 na 18 stycznia 1945 r., po północy Niemcy wtargnęli do cel na parterze i rozpoczęli rzeź przy użyciu bagnetów i strzałów z pistoletów. Po wymordowaniu wszystkich na parterze przenieśli się na III piętro. Tu zarządzili zbiórkę więźniów, którym kazano zbiegać w dół na dziedziniec. Na schodach ustawiono gotowy do strzału karabin maszynowy, który rozpoczął ogień, gdy ukazali się pierwsi więźniowie. Więźniowie widząc zbliżających się oprawców rzucili się do kontrataku. Wobec oporu więźniów Niemcy postanowili dokończyć masakry poprzez spalenie budynku. Prawdopodobnie ocalało tylko 30 więźniów. Stos trupów była aż do pierwszego piętra a na samym spodzie mimo tęgich mrozów to po paru dnach sączyła się jeszcze krew. Były wtedy straszne mrozy. Temperatura spadała nawet do -32 stopni mrozu nad ranem, dlatego nikt nie chował tych ciał. Dopiero w lutym zaczęli je grzebać.
Po paru dniach wykopaliśmy ziemianki przy tym cmentarzu i co parę dni Rosjanie przypędzali esesmanów, którzy ukrywali się po lasach. Byli to esesmani specjalnie szkoleni do mordowania. Mnie, ponieważ nie paliłem papierosów wyznaczyli do pilnowania terenu więzienia. Słabo wykonywałem swoje obowiązki, bo litowałem się nad mieszkańcami Łodzi, którzy przychodzili szukać szczątek swoich bliskich. To był straszny widok. Wojna to straszna rzecz. Niektórzy żołnierze dostawali szału jak widzieli tyle trupów i trzeba było ich siłą do szpitala zaprowadzić. Ja się na takie widoki uodporniłem, może przez to że często tam bywałem.
Codziennie przywozili do więzienia komisje międzynarodowe, żeby oglądali jak Niemcy „zlikwidowali więzienie”. Ostatnia komisja była żydowska i przyjechała w lutym. W międzyczasie zaczęli grzebać pomordowanych więźniów. Napędzili głównie Niemki, bo młodzi chłopcy, nawet 12 letni byli angażowani w wojnę i szli z frontem w Hitlerjugend, które kopały groby.
Łodzianie bardzo źle wspominali czasy okupacji a esesmanów nazywali „sukinsynami”. Po południowej stronie więzienia Niemcy wybudowali kościół, ale go nie dokończyli. Esesmani urządzali sobie w tym niedokończonym kościele co sobotę bal. Spędzali tam Polki, które jeszcze nie uciekły i kazali im tańczyć.
Podczas okupacji niemieckiej w Łodzi trzeba było wywiesić na drzwiach wejściowych kartkę, kto mieszka w domu, jaki ma zawód i jaki rocznik. A jak ktoś wtedy uciekł i nie zgadzał się stan osobowy z kartki to mordowali w odwecie całą pozostałą rodzinę. To były straszne opowieści Łodzian. Wtedy myślałem, że tam gdzie mieszkałem było źle (Wola Mysłowska) ale to co Łodzianie opowiadali, co oni przeżyli podczas okupacji, to była katorga.

22 albo 23 lutego 1945 roku wyjechaliśmy z Łodzi. Moją baterię wysłali pod Wałcz. Tam nas przetrzymali tydzień i ruszyliśmy do Kołobrzegu. Widocznie taki był cel dowództwa. Stamtąd 19 marca przenieśli nas do Krosna Odrzańskiego, ponieważ była tam przeprawa przez Odrę. Następnie przetransportowano naszą jednostkę pod Wrocław, gdzie mieliśmy zapobiec ewentualnym próbom przedarcia się sił niemieckich z Wrocławia w kierunku Poznania. Później przeszliśmy w dorzecze rzeki Bóbr (niem. Bober). Tam znowu nas przetrzymali przez tydzień ale już nie w ziemiankach tylko wojsko sowieckie użyczyło nam namiotów.

2 maja nasz dowódca wysłał nas pięciu żołnierzy na zwiad, żeby porwać jakiegoś Niemca na „język”. Pech chciał, że mieliśmy w oddziale tzw. „granatowego policjanta”, który szpiegował dla Niemców. Ten „granatowy policjant” poszedł z nami na zwiad. Nieświadomi zagrożenia ruszyliśmy wykonać rozkaz dowódcy. „Granatowy policjant” tak nas poprowadził, że znaleźliśmy się w samym środku niemieckiej zasadzki. Gdy zorientowaliśmy się, że zostaliśmy zdradzeni Niemcy zasypali nas gradem pocisków fosforowych. „Granatowy policjant” uciekł. Ja zostałem ranny w prawą nogę. Drugi kolega był również ciężko ranny. Henryka Miłosza spod Ryk zabiło na miejscu. Utkwiło mi to nazwisko, bo miałem brata ciotecznego, który nazywał się Miłosz. Tylko jeden kolega wyszedł z zasadzki bez szwanku. Rany po pocisku fosforowym powodują straszny ból i bardzo źle się goją. W wojsku była taka zasada, że podczas zwiadu nie można było zostawić zabitego tam gdzie poległ tylko trzeba było go zanieść do jednostki. Na zmianę pokaleczeni nieśliśmy ciało Henryka Miłosza. Co innego gdy szło natarcie, wtedy trupów było więcej i jednostki tyłowe się nimi zajmowały.
Po przybyciu do swojej jednostki przewieziono mnie do szpitala okręgowego w Łodzi. W mojej szpitalnej sali było 14 rosyjskich żołnierzy i 4 Polaków. Wszyscy byliśmy ranni po pociskach fosforowych. W szpitalu w Łodzi byłem 17 dni i tam też zastał mnie koniec wojny. Leczono mnie specjalną radziecką maścią. Była to naprawdę dobra maść. Miała złoty kolor. Sowieci nie mieli za dobrej opieki medycznej w czasie wojny ale za tą maść to należy ich pochwalić.
Z kolei drugi ranny kolega aż 6 tygodni leżał w szpitalu i tak na końcu zmarł, bo miał za dużo ran i cały był zatruty fosforem.
W czasie pobytu w szpitalu moją jednostkę z dorzecza Bobru przeniesiono do Leszna.

 

Adam

sie 212015
 
3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej

Te wspomnienia powinny być już dawno opublikowane a niestety ponad 2,5 roku przeleżały na dnie szuflady. Chyba teraz nadszedł czas aby je upublicznić. W nadchodzącym tygodniu będzie przypadać druga rocznica śmierci bohatera tych wspomnień, który był przedostatnim żyjącym osadnikiem wojskowym z Brodów.

Zimny ale słoneczny piątek 2 listopada 2012 roku. Przytulne mieszkanie w jednym z bloków w Zielonej Górze.

Wojna to straszna rzecz i najlepiej, żeby nigdy więcej się już nie wydarzyła.

Nazywam się Henryk Bytniewski i urodziłem się 10 czerwca1923 roku w Woli Mysłowskiej. Wola Mysłowska zarówno przed wojną jak i teraz należy do powiatu łukowskiego w województwie lubelskim. Moi rodzice Józef i Stefania mieli oprócz mnie jeszcze córki Reginę (1918) i Krystynę (1921) oraz synów Roberta (1925), Zenona (1928), Jana (1933) i Bogdana (1940).

Nasza rodzina przed wojną utrzymywała się z około 10-cio hektarowego gospodarstwa.

12 września 1939 roku wycofujące się polskie wojsko dostało się w niemiecką zasadzką niedaleko Woli Mysłowskiej i przez całą noc próbowało się wydostać w kierunku Warszawy. Z odgłosów wybuchów i strzałów, które wtedy słyszałem można wnioskować, że była to bardzo duża bitwa.

Od 12 września Wola Mysłowska znalazła się pod okupacją hitlerowską. Były to ciężkie czasy dla Polaków. Panował ciągły terror i strach. Trzeba było oddawać dużą część plonów i mięsa Niemcom. Kto się nie dostosował albo nie chciał oddać to go Niemcy publicznie wieszali albo rozstrzeliwali. Żydów w większości wywieźli do Oświęcimia albo Majdanka. Każdy powód dla Niemców był dobry aby zabić Polaka. Pamiętam taką sytuację z rodziną Kamolów. Zresztą Jan Kamola po wojnie był piekarzem w Brodach.

Niemcy przyjechali i zrobili obławę wokół domu rodziny Kamolów, bo dostali donos, że posiadają broń. Wypędzili całą rodzinę przed dom i rozstrzelali ojca oraz jednego z braci.

Od 1940 roku zaczęły się wywózki na roboty przymusowe do III Rzeszy. Ja miałem już 17 lat i byłem za stary żeby chodzić do szkoły ale za to w sam raz, żeby mnie wywieźć na roboty.

W związku z tym zatrudniłem się w byłym majątkowym gospodarstwie, które przejęli Niemcy. Pracowałem tam w mleczarni. Z tego majątku Niemcy tak samo zabierali zboże i mięso.

W czasie okupacji Niemcy sezonowo zatrudniali mnie także do wyrębu lasu. Ścinaliśmy takie drzewa, które miały po 3 metry obwodu w pniu. Takich grubych drzew nie ścinało się piłami tylko leśniczy przywiózł specjalne kliny zrobione z osi wozów, bo to była dobra twarda stal. Do tych klinów były też specjalne kleszcze i jeden trzymał kleszczami klin a drugi bił młotem. Tymi klinami wyrąbywało się w pniu 30 centymetrową wyrwę, aż drzewo się przewróciło. Takim sposobem z okolicy zniknęły najpiękniejsze stare drzewa.

22 lipca 1944 roku do Woli Mysłowskiej weszła Armia Czerwona. Walk żadnych nie było, bo Niemcy zawczasu się wycofali. Rosyjscy żołnierze zachowywali się przyzwoicie. Nie słyszałem o gwałtach, kradzieżach czy morderstwach. Po oswobodzeniu nas z okupacji niemieckiej zaczęto powoływać do wojska młodych mężczyzn z roczników 1921-25.

8 sierpnia 1944 roku utworzono 2 Armię Wojska Polskiego jako związek operacyjny Ludowego Wojska Polskiego. Jednak właściwe formowanie armii zaczęło się 20 sierpnia 1944 roku. Mnie do Wojska Polskiego powołano na początku września 1944 roku.
Służyłem w 3 Dywizja Artylerii Przeciwlotniczej. Były tam dwa pułki lekkiej artylerii i jeden pułk ciężkiej. Ja trafiłem do artylerii ciężkiej. Zgromadzono nas w Głusku pod Lublinem skąd późniejszy mieszkaniec Brodów porucznik Franciszek Łukowski odprowadził nas rekrutów do majątku w Nałęczowie. Tam nas przeszkolono. Jednym z oficerów szkolących był wcześniej wspomniany porucznik Łukowski.

Tam w trybie przyspieszonym skończyłem szkołę podoficerską. W okresie wojny było wszystko przyspieszone. Nas szkolili 6 tygodni a po wojnie w Toruniu szkoła podoficerska trwała 3 miesiące. Następnie chcieli mnie wysłać do Rosji do szkoły oficerskiej ale się nie zgodziłem na to. Krążyły plotki, że kto pojedzie to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. W Armii Polskiej bardzo brakowało kadry oficerskiej i podoficerskiej stąd też naciski na szybkie szkolenie rekrutów. 15 października 1944 roku złożyliśmy uroczystą przysięgę.

Po szkoleniu wyruszyliśmy na front. Była to połowa stycznia 1945 roku.

 

Adam

sie 062015
 
Florentyna Juretko

Florentyna Juretko

Zaraz po wojnie Rosjanie ogłosili, że można przyjmować obywatelstwo radzieckie, a kto nie chce zostać może zapisywać się na wyjazd do Polski. Moi rodzice poszli i zapisali się na wyjazd. Dostaliśmy karty ewakuacyjne. Wpisaliśmy jakie osoby wyjeżdżają i jaki majątek zabieramy. Zapakowali nas do wagonu bydlęcego i ruszyliśmy w podróż. Był to listopad 1945 roku. Skład miał chyba z 600-800 metrów długości. Pamiętam, że jechaliśmy przez Warszawę, gdzie staliśmy kilka dni na stacji towarowej ale zniszczonego centrum miasta nie widzieliśmy. Chyba były to Szczęśliwice.
Następnie jechaliśmy przez Poznań i Krosno Odrzańskie aż do Gubina. W Krośnie naszego sąsiada Babinowskiego z Pomorska, który wiózł ze wschodu takiego ładnego wilczura spotkała przykrość. Żołnierze zabrali mu psa. Poszedł na komendanturę i o dziwo odzyskał tego psa.

Większość ludzi z naszego transportu nie chciała zostać w Gubinie, ponieważ było to za blisko granicy z Niemcami i się bali. Później z Gubina dojechaliśmy do Świebodzina i stamtąd przyciągnęli nasz tabor do Pomorska na stację w lesie. Było to w nocy. Powiedzieli nam, że to koniec drogi. Rano jak się rozwidniło to myśleliśmy, że zobaczymy podwórka i domostwa a tu sam las. Niebawem przyjechało parę osób z Pomorska, które były już zakwaterowane we wsi. Najczęściej byli to szabrownicy z centralnej Polski.
Pozabierali ze stacji takich jak my – bez konia, a kto miał swojego konia i wóz to ściągali je z wagonów, składali wozy i jechali do Pomorska. Rodzice nie szukali w innych miejscowościach domów tylko zajęli w Pomorsku dom i tak tu zostaliśmy. Rodzice wzięli w Pomorsku dom, gdzie było do niego przypisane 2 hektary ziemi. Trzymaliśmy konia i krowę a z czasem drugą krowę. Później dokupili także łąkę przy drodze jak się na prom jedzie.
Musieliśmy dom w Pomorsku wykupić, mimo że pozostali repatrianci zza Buga nie płacili, bo mieli udokumentowane, że tam zostawili swoje domy i pola. My natomiast mieliśmy cegielnię wybudowaną na wydzierżawionym gruncie i nie zaliczyli nam tego jako majątku.
Nasz transport był pierwszym ze wschodu.

Powojenne czasy były niebezpieczne. Zdarzały się kradzieże a nawet morderstwa. Pamiętam, że na weselu u mojej siostry Reginy było dwóch jakichś komendantów i jeden zabił drugiego. Do tego ten, który strzelił wiózł rannego do szpitala do Sulechowa, że go niby ratuje. Ja się wtedy tak przeraziłam że tatę wypchnęłam przez okno i ja za nim też wyskoczyłam. Wesele się dalej bawiło. Pewnego razu w Odrze wypłynęły zwłoki zamordowanego mężczyzny. Nie utonął tylko go ktoś zabił i wrzucił do Odry. Padły podejrzenia na osoby z Pomorska, które były z nim powiązane i winne jakieś pieniądze.

W Pomorsku po wojnie zniszczyło się dużo pięknych budynków, które niebawem rozebrano. Restauracja przy Odrze, leśniczówka oraz część pałacu. Pamiętam, że w pałacu była ogromna kuchnia z piecem o długości około 20 metrów. Na dole 3 duże sale o wymiarach 10 na 10 metrów. Na górze pokoje. Wszystkie okna i drzwi były w całości. Zawsze wychodziliśmy na balkon i śpiewaliśmy. Później wszystko poniszczyli.
Kościół był nie zniszczony. Zniszczyli tylko marmurowy krzyż, bo to niby niemiecki krzyż. Przecież krzyż jest ten sam, bez różnicy czy niemiecki, czy polski, czy rosyjski.

Pierwszy zmarłym pochowanym na cmentarzu w Pomorsku był Wincenty Romanowicz. Później zmarł mój przyszły teść Józef Juretko. Do kościoła przyjeżdżał ksiądz z Czerwieńska i od czasu do czasu odprawiał mszę. Dopiero w 1948 roku przyjechał ksiądz Hura i został tu na stałe. Na śluby do 1948 roku ludzie jeździli do Sulechowa, gdzie ksiądz Michał Kaczmarek udzielał sakramentu małżeństwa.

Moją pasją było od zawsze śpiewanie w chórze. Całe życie śpiewałam w chórze w kościele w Pomorsku. Ksiądz Hura krzyczał po nas w kościele jak się uczyliśmy śpiewać nie umiecie drugiej zwrotki zaśpiewać?. Później był ksiądz Gąsior (był muzykiem) i on strasznie nienawidził Niemców. Raz w Boże Narodzenie chcieliśmy zaśpiewać „Cichą Noc” na trzy głosy a on wrzeszczał dosyć tej niemieckiej kolędy. Myśmy się obraziły i nie poszłyśmy na chór śpiewać. Najgorzej było jeszcze w latach 50-tych, gdy śpiewaliśmy po łacinie, bo nikt nie wiedział co śpiewa. Jak brakło nam słów do melodii to się zaśpiewało byle jakie słowo po łacinie a jak słów było za dużo to się niektóre omijało. Tak widocznie musiało być. Głupi nie zrozumiał a mądry powiedział, że tak musiało być. Było nas kilka kobiet, które na stałe śpiewały w chórze. Teraz jeszcze ze Stefką Ziobrowską można zaśpiewać.
Raz też była taka śmieszna sytuacja, gdy byłam już mężatką. Przyszły po mnie koleżanki, żeby iść do kościoła śpiewać. A tu w domu pełno roboty. To krowy, to świnie, to dziećmi się trzeba było zająć. Musiałam się bardzo szybko ubrać. Rajstopy, bluzkę, płaszcz. W kościele tak stoję i coś czuję, że czegoś nie mam na sobie. Zapomniałam z tego wszystkiego spódnicy ubrać. Mieliśmy też taką koleżankę, co miała problemy w rodzinie i prawie cały czas płakała. A jak ona płacze to nie może śpiewać. Przychodziła do kościoła już cała zapłakana. Mówię jej:
-Stało się coś strasznego.
-Co?
Rozchylam płaszcz a ona w śmiech. W ten dzień tak dobrze nam się śpiewało, bo koleżanka przestała płakać. Przychodzę do domu rozbieram płaszcz, a mój mąż mówi.
-Gdzie spódnica?
-W domu.
-Zwariowała baba! Bez spódnicy do kościoła.

Po wojnie w Pomorsku moja młodość była bardzo fajna. Była nas gromadka chłopców i dziewcząt, która razem się trzymała ale jak to między młodymi – robiło się psikusy. Jak puszczałyśmy wianki to chłopcy nam dokuczali. Nie dawali się nam spokojnie wykąpać latem nad wodą. Jednak my dziewczyny nie byłyśmy im dłużne. Pamiętam taki żart, który sama zrobiłam takiemu Frankowi. To był kawał chłopa jak na swój rocznik i on często robił nam psikusy. Powiedziałam koleżankom, żeby zabawiały go w wodzie jak się będzie kąpał a ja zajmę się jego ubraniami. I tak zrobiłam. Franek się kąpał a ja mu do nogawek i rękawów mokrego piasku z brzegu nawciskałam. Ułożyłam koszulę z powrotem tak jak była i uciekłam do piwnicy restauracji przy Odrze. Po chwili słyszę już znad wody wrzask. Patrzę pozostałe dziewczyny biegną a za nimi goni ich Franek na rowerze w tych opiaszczonych ciuchach. Wesoło było. Za moje żarty Franek się zemścił. Złapał mnie, przerzucił przez ramię i biegał ze mną wkoło podrzucając. Wołał będziesz jeszcze tak robić? Tak długo ze mną biegał aż musiałam mu przyrzec że już więcej nie będę. Śmiechu było co niemiara.
Do tego bawiliśmy się w różne zabawy jak ciuciubabka albo graliśmy np. w siatkówkę. Brała udział w tym nie tylko młodzież. Przychodzili starsi jak państwo Różeccy, Zielińscy, Zaremby, Krzyżyńscy czy Mućkowie.
Duże zabawy taneczne były organizowane w pałacu, bo te duże sale były do tego idealne. Mniejsze potańcówki to w starej remizie u Maligrandowej. Tam też kino było.

Druga taka zabawna historia to jak poszłam kiedyś na zabawę z tym samym Frankiem. Wtedy nie było jakiejś wymyślnej bielizny tylko bawełniane majtki na gumce. Do tego było lato więc spódnica i bez rajstop. Tańczę z nim i naglę czuję coś dziwnego. Mówię do Franka.
-Zatrzymaj!
-Co się stało?
-Majtki lecą
.
Gumka strzeliła w majtkach. On szybko się skapował o co chodzi i złapał mnie za biodro żeby mi nie spadły. Wycofaliśmy się tyłem pod ścianę do kąta, żeby je zdjąć. On mnie zasłonił, żeby nikt nie widział a ja je ściągnęłam. Nie miałam gdzie ich schować. Franek mówi daj, ja do kieszeni schowam. Tańczyliśmy dalej przez resztę wieczora. Po zabawie Franek odprowadził mnie do domu i wracał z kolegami w kierunku swojego domu. Wtedy się zorientowałam że on ma w kieszeni moje majtki. Wołam za nim.
-Franek.
-Co?
-Majtki.
Aaa zapomniałem.
Wyciąga przy tych kolegach i prezentując wszystkim mi je oddaje. Żaden z tych kolegów nie zapytał się jakim sposobem moje majtki znalazły się u niego w kieszeni. Nikt się nawet z tego potem nie śmiał.

W 1953 roku wzięłam ślub z moim mężem Józefem. Urodziłam pięć córek: Stefanię (1954), Annę (1955),  Janinę (1958), Barbarę ( 1962) i Małgorzatę (1967). Pracowałam jako instruktorka teatralna w Pomorsku i strażniczka w Brzeziu na kopalni wapna. Mąż przez długi czas był listonoszem w Pomorsku. Mama zmarła w 1958 roku a ojciec w 1961. Mąż zmarł w 2003 roku. Mam już 40-letniego wnuka i 14-letnia prawnuczkę. Życie szybko przeleciało. Czuję się jakbym w ogóle nie żyła. Gdyby można cofnąć albo chociaż go zatrzymać. Stara Juretkowa – moja teściowa mówiła Przyszedł Piotr opadł jeden listek, przyszedł Eliasz spadły dwa , jesień mówi przyszłam ja.

Na starość napisałam nawet wiersz.

Powiadają starość jest okresem złotym,
Kiedy spać się kładę zawsze myślę o tym,
Uszy mam w pudełku, zęby w szklance studzę,
Oczy na stoliku zanim się obudzę,
Jeszcze przed zaśnięciem ta myśl mnie nurtuje,
Czy to wszystkie części, które się wyjmuje?

Adam

Florentyna Juretko w młodości

Florentyna Juretko w młodości

sie 012015
 
Florentyna Juretko

Florentyna Juretko

Po Rosjanach przyszli w czerwcu 1941 roku Niemcy. Dla nas nastały jeszcze gorsze czasy. Zaczęła się prawdziwa masakra dla zwykłej ludności. Wkroczenie w 1941 roku Niemców pamiętam bardzo okropnie. W pierwszy dzień, gdy wjechali do naszej wioski to wypędzili wszystkich mężczyzn na ulicę. Starych i młodych. Wybrali dwunastu mężczyzn, zawieźli ich na łąki za wieś i tam ich rozstrzelali. Wśród tych mężczyzn znalazł się mój przyszły szwagier Boguszewicz, lecz jakiś stary dziadek dał mu baranią czapkę i to go uratowało. Następnie zapędzili ojców tych mężczyzn, żeby zakopali swoich synów. Niemcy byli bezwzględni i brutalni. Przed żołnierzem rosyjskim człowiek się jeszcze mógł jakoś wytłumaczyć. A Niemcy nie słuchali żadnych tłumaczeń, tylko od razu zastrzelili. Ja jak widziałam Niemca z daleka to mi w ustach wysychało ze strachu.

Rosjanie uciekali w popłochu i za naszą wioską Niemcy zbombardowali ogromny sowiecki tabor broni i żołnierzy. Po prostu zmietli ich z powierzchni ziemi. Na polach leżało mnóstw padniętych koni, ludzkich zwłok i porozrzucanej broni. Był wtedy przełom czerwca i lipca, dlatego Niemcy zgonili ludzi, żeby uprzątnąć to pobojowisko aby nie wybuchła jakaś epidemia. Później ludzie i tak chorowali. W zimie na tyfus, a latem na krwawą dyzenterię. Z pól pozbierano wszystko ale w lesie można było znaleźć jeszcze martwych żołnierzy.
Pamiętam też taką historię, że zaraz po wkroczeniu Niemców partyzanci albo zabłąkani sowieccy żołnierze z tego rozbitego taboru postrzelili Niemca. Ktoś doniósł, że w naszej wiosce albo w sąsiedniej Litówce ukrywają się partyzanci. Niemcy przyjechali i zaczęli szukać. Przy okazji też komuś z rodziny państwa Zieleniewskich (także przyjechali po wojnie do Pomorska) zabrano z pastwiska klacz, która karmiła małego źrebaka. Mieli także konia ale wzięli pierwsze lepsze zwierzę z łąki. Wtedy z rodziny Zieleniewskich, niejaki Kiełbasa, który znał język niemiecki poszedł do Niemców poprosić ich, żeby oddali klacz a wzięli konia. Gdy dochodził już do Niemców, Ci zaczęli coś do niego krzyczeć żeby się zatrzymał, a on się wystraszył i zaczął uciekać do wsi. Niemcy wtedy zaczęli za nim gonić. Myśleli, że to jeden z partyzantów. Postrzelili go ale zdołał uciec w żyto. Było to 7 lipca w prawosławnego Jana. Za to Niemcy wybrali 7 Janów spośród mieszkańców i ich rozstrzelali. Na szczęście nie wzięli mojego ojca, który miał też na imię Jan.
Kolejnym bestialstwem ze strony Niemców było rozstrzelanie mojego jedynego brata. Brat zapisał się do niemieckiej policji, żeby dostawać kartki na żywność i papierosy. Kto pracował dla Niemców ten dostawał kartki. Tata i mama oboje palili papierosy to kartki się im przydały. Brat jednocześnie współpracował z partyzantami i zbierał dla nich po kryjomu broń z tego rozbitego taboru. Szukał w lesie zwłok i zabierał broń dla partyzantów. Któregoś dnia Niemcy złapali go na gorącym uczynku. Miał oficjalny sąd (może przez to, że miał niemiecko brzmiące nazwisko). Mógł uciec, bo miał kolegów w policji i oni by pomogli w ucieczce ale nie chciał. Nie wiadomo czy Niemcy nie zemściliby się na reszcie rodziny.

W naszej wiosce społeczność składała się z 4 wyznań. Rodzin katolickich było tylko cztery. Dużo było Żydów, Prawosławnych i Tatarów. Z kolei w Niedźwiedzicach, gdzie była nasza parafia było tylko parę żydowskich rodzin ale za to w Lachowiczach praktycznie było tak: piekarnia – prowadzi ją Żyd, kowal – Tatar, sklep – Żyd, krawcowa – Tatar itp. W tej miejscowości były aż cztery świątynie: kościół, cerkiew, meczet i synagoga. Jakoś ludzie się tolerowali ze swoimi religiami. Niemcy szczególnie krwawo rozprawili się z Żydami. Najgorsze, że moja siostra Regina była bardzo podobna do Żydówki. Miała czarne włosy, śniadą cerę, czarne oczy i lekko zgarbiony nos. Faktycznie można ją było wziąć za Żydówkę. Pewnego razu w Lachowiczach ledwo się wywinęła z obławy na Żydów. Niemcy wywozili Żydów do niedalekiego obozu koncentracyjnego w Kołdyczewie. Ja byłam blondynką i to tak jasną że mówili nawet to są tlenione włosy. Teraz jestem bardzo zadowolona z mojego koloru włosów. Siwy do wszystkiego pasuje i nie widać odrostów.
W obozie w Kołdyczewie zginął także nasz sołtys. Na początku Niemcy założyli gminę u nas we wsi, lecz ją wkrótce przenieśli do Lachowicz. Jako sekretarza zatrudnili rosyjskiego lejtnanta, który był u nich w niewoli. Znał dobrze język rosyjski i polski. Gdzie coś usłyszał to zaraz donosił Niemcom. Sołtys jeździł często na gminę i załatwiał młodzieży odpowiednie dokumenty, żeby uniknęli wywózki na roboty przymusowe. Do tego współpracował z partyzantami. Prawdopodobnie sekretarz usłyszał „nielegalną” rozmowę sołtysa i go wydał.

Jak już wspomniałam Niemcy wywozili także młodzież na roboty do Rzeszy. Przyjeżdżali znienacka na wioskę i robili łapankę. Było też dwóch chłopaków, którzy sami się zgłosili na wyjazd. Przeżyli wojnę i wrócili do domów. Moja siostra Regina była tylko 3 lata starsza ode mnie ale urodziwa i przez to chowała się przed Niemcami, żeby jej nie wywieźli do Rzeszy.
Udrękom ze strony Niemców nie było końca. Chodzili i zabierali ludziom świnie, jajka itp. Chociaż byli też tacy co przychodzili i kupowali od Polaków płody rolne. Najbardziej im smakowała słonina, którą nazywali „szlonina”.

Po tym jak Polska w 1939 roku zniknęła z mapy Europy skonfiskowano nam cegielnię, a żyć z czegoś trzeba było. Mama w czasie wojny, żeby utrzymać rodzinę to chodziła w okolice lotniska w Baranowiczach handlować bimbrem. Chodziła tam z moją starszą siostrą. Pierwszy raz jak przyszły w okolice lotniska to wyszedł do nich Czech, który był strażnikiem i się pyta mojej siostry: co to panienko niesiesz? a mama odpowiedział to jagody!. Czech na to jakieś dziwne te jagody, bo robią plum plum plum? Mama dała mu butelkę bimbru i później jak je tylko zobaczył to zaraz biegł kupić bimber.
Jedyną dobrą rzeczą, która mnie spotkała w czasie niemieckiej okupacji było przyjęcie Pierwszej Komunii. Pamiętam to jak dziś. Był to piątek.

Ponieważ mieszkaliśmy na kolonii oddalonej około 1,5 km od centrum wsi to czasami nawiedzali nas też partyzanci. Nas nie nagabywali do wstąpienia w ich szeregi, bo z naszej rodziny nie miał kto. Ojciec za stary a brat nie żył. Wystarczyło, że im się pomogło. Jedzenia dało, wyprało itp.
Pamiętam też, że zrzucono kiedyś 7 partyzantów na spadochronach. Chodzili często przez nasze podwórko na skróty w stronę torów kolejowych. Pewnego razu zrobiono na nich zasadzkę i jednego zraniono. Tata wtedy im powiedział, że mają nie chodzić przez nasze podwórko, bo to zbyt niebezpieczne dla naszej rodziny. Posłuchali, dlatego uważam że to byli poczciwi partyzanci. Niekiedy było też tak, że pod przykrywką partyzantów działali bandyci. Takich bandytów prawdziwi partyzanci tępili. Dwa tygodnie przed ponownym przyjściem Rosjan ktoś wydał tych siedmiu partyzantów z desantu i Niemcy ich zabili. Partyzanci najczęściej wysadzali w powietrze pociągi. Najbardziej zależało im na pociągach z bronią i żywnością.
W 1944 roku, gdy Niemcy byli już w odwrocie to Rosjanie podjechali nad rzekę Szczarę i tam stali przez kilka dni a nas wygonili, żebyśmy się gdzieś ukryli, ponieważ może dojść do krwawej bitwy. Samoloty latały, strzelały czołgi i armaty ale jakiejś znacznej potyczki nie było. Niemcy uciekli.

Adam

lip 252015
 
Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wojewoda Jan Krahelski (źródło zdjęcia Wikipedia)

Wchodzimy do kuchni. Za stołem siedzi Pani Florentyna. Od razu widać po twarzy starszej Pani, że rozmowa będzie ciekawa. Pani Florentyna to osoba bardzo sympatycznie nastawiona do życia. Jednak to co urzeka słuchacza to ogromne poczucie humoru – wprost niespotykane.
Pomorsko. Upalny 4 lipiec 2015 roku. Wielkie podziękowania dla Jana Jarosza – wieloletniego mieszkańca Pomorska, który towarzyszył przy rozmowie.

Nazywam się Florentyna Juretko z domu Szotmiller. Moje nazwisko panieńskie Szotmiller jest niemiecko brzmiące, bo moi pradziadkowie i prapradziadkowie ze strony ojca pochodzili z Bawarii. Pamiętam jeszcze moją prababcie, która świetnie znała niemiecki ale gorzej język polski. Gdy starała się mówić po polsku to ją dzieci przedrzeźniały, np.. zamiast chłopiec to klopiec. Ojciec jednak niechętnie wspominał pochodzenie jego rodziny, ponieważ był bardzo cięty zarówno na Niemców jak i na Rosjan. Wszystkich Rosjan zresztą nazywał kacapami. Gdy był zdenerwowany na kogoś to nazywał go kacapem. Była to największa obelga z jego ust. Nawet po wojnie. Szotmiller jest to zlepek dwóch nazwisk. Szot i Miller. Dlaczego dwa razem połączone nazwiska? Skąd się wzięło to bardziej niemieckie niż polskie na nazwisko na dalekich kresach przedwojennej Polski? Tego nie wiem.

Urodziłam się na Białorusi w 1929 roku. W ówczesnym województwie nowogródzkim, w powiecie baranowickim, gminie Niedźwiedzica na kolonii wsi Olchowce. Nasza wieś Olchowce była usytuowana tak samo jak Pomorsko. Tyle samo było do lasu jak w Pomorsku. Taki sam odcinek jak do Brzezia przez las było do małej wioseczki Litówka.

Było nas 11-ścioro rodzeństwa w czym było 10 panienek i jeden chłopak. Ja byłam ostatnia z rodzeństwa – najmłodsza. Byłam takim „znioskiem”. Jak się kura kończy nieść to ostatnie jajka nazywa się „znioski”. Wszyscy też mówili, że Szotmillerowi jako ostatni powinien urodzić się syn a była znowu kolejna dziewczyna. Może coś w tym jest, ponieważ w młodości byłam bardziej skora do psikusów, tak jak chłopcy, niż spokojna jak dziewczyna.

Przed wojną żyło nam się dobrze. Ojciec Jan Szotmiller urodzony w 1880 roku razem z moją mamą Anną urodzoną w 1887 roku mieli 1/3 udziałów w cegielni we wsi Mazurki. Pozostałe 2/3 udziałów miał znany wojewoda Jan Krahelski, którego córka Krystyna Krahelska zginęła w pierwszych dniach Powstania Warszawskiego. Krystyna Krahelska była poetką i harcerką. Użyczyła wizerunku swojej twarzy do pomnika Syreny nad Wisłą w Warszawie, a także napisała słowa i melodię „Hej chłopcy, bagnet na broń”. Jan Krahelski zgodził się płacić na naszą rodzinę kasę chorych, bo przy takiej liczbie dzieci nie wiadomo kiedy pomoc medyczna będzie potrzebna.
Wojewoda Krahelski zatrudniał robotników a nasz tata sam pracował ze swoją rodziną.

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Krystyna Krahelska (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Pomnik Syrenki warszawskiej z twarzą poetki (źródło zdjęcia Wikipedia)

Ojciec był taki, że gdzie by go posadził tam będzie siedział i się nie ruszy. Pracował ciężko, bo w cegielni praca była ciężka ale nic nie umiał załatwić. Był postawnym, bardzo dobrze zbudowanym mężczyzną. Z kolei mama była drobniutka. Ważyła tylko 44 kg ale wszędzie weszła i wszystko załatwiła. Nie było praktycznie takiej sprawy, której mama by nie załatwiła. Ojciec zawsze mówił Hanka załatw to, załatw tamto. Mama miała na imię Anna ale wszyscy mówili do niej Hanka.
Tak ojciec pracował w spółce z Krahelskim, aż pewnego razu jedna z sióstr zachorowała i w szpitalu okazało się, że przez te wszystkie lata nie jesteśmy ubezpieczeni. Wtedy leki były bardzo drogie. Mama jakoś swoimi sposobami załatwiła prywatnie potrzebne lekarstwa. Później poszła do wojewody Krahelskiego i go zwymyślała od Żydów smarkatych i oszustów. Tata poszedł do Krahelskiego na drugi dzień. Wojewoda mu powiedział nie gniewam się na Ciebie i zasłużyłem ale tak mnie strasznie sponiewierała Twoja żona. Po tym mama powiedziała nie będziesz już współpracował z Krahelskim. Ziemi jest za tyle, że nam też starczy. Ojciec zaczął szukać nowego miejsca. Znalazł glinę za rzeką Szczarą w wiosce Lachowicze. 12 km od cegielni Krahelskiego. Sam wybudował piec do wypalania cegły i potrzebne zabudowania w cegielni. Długo jednak ojciec nie pracował w swojej cegielni, bo zaraz wybuchła wojna i skończyło się wszystko.

Zawsze mieliśmy też jedną krowę. Dzierżawiliśmy kawałek łąki i trzymaliśmy krowę, żeby było mleko, śmietana i masło.
Przed wojną skończyłam 2 klasy polskiej szkoły i we wrześniu 1939 roku miałam iść do 3 klasy lecz wybuchła wojna.
Pod okupacją sowiecką przez rok chodziłam do rosyjskiej szkoły. Po tym roku pisałam i czytałam lepiej po rosyjsku i białorusku niż po polsku. Chociaż białoruski język jest dużo trudniejszy niż rosyjski, zarówno w mowie jak i piśmie. Niemcy natomiast w szkole mieli założyć sztab ale szkołę spalili i nie było już gdzie chodzić się uczyć. Tak teraz się śmieję, że skończyłam dwie klasy i pół korytarza. Człowiek pisać, czytać i liczyć umie, a niczego więcej się nie zdążył nauczyć.
W 1939 roku we wrześniu weszli Rosjanie. Ja wtedy byłam u starszej siostry Adeli, która mieszkała 6 km od Nieświeża w lesie, w leśniczówce pod miejscowością Stołpce, ponieważ miałam zacząć stamtąd chodzić do szkoły w miejscowości Łań. Jest miejscowość i rzeka Łań. W Stołpcu natomiast była ostatnia stacja kolejowa przed granicą radziecko-polską. Mąż siostry, czyli mój szwagier, był łowczym w lasach u księcia Radziwiłła. Doglądał i dbał o leśną zwierzynę. W nocy 17 września przyszli Ruscy. Jechali czołgami. Nie widziałam, żeby kogoś rozstrzelali. Rewidowali jedynie domy i mieszkania podejrzanych o posiadanie broni albo o współpracę przeciwko Rosjanom. W 1940 roku zaczęły się wywózki na Syberię. Kto miał jakiś majątek był nazywany burżujem i go w pierwszej kolejności wywożono. Taki sam los spotykał pracujących na państwowych posadach np. leśniczych czy pocztowców. Dlatego moja siostrę Adele z rodziną wywieźli, bo szwagier był łowczym. Wrócili z zsyłki latem 1946 roku.
Jeszcze gorszy los spotkał moją drugą najstarszą siostrę, która także w chwili wybuchu wojny była już mężatką i miała dziecko. Wywieźli ich aż do Azji Mniejszej. Najpierw zmarło jej dziecko a potem mąż. O śmierć męża siostra bardzo długo po wojnie się obwiniała, ponieważ dawali im tymczasowe dowody osobiste i ona powiedziała mężowi, że jak weźmie taki dowód, to tak jakby przyjął sowieckie obywatelstwo. Zabroniła mu tego dowodu. A Rosjanie wszystkich tych co nie wzięli dowodów zabrali do więzienia. Kto miał dobre zdrowie to przetrwał do podpisania układu Sikorski-Majski i wyszedł z więzienia, a kto miał słabsze zdrowie ten zmarł w więzieniu. Jej mąż chorował na nerki i nie przeżył tego więzienia. Siostra jeździła do niego do więzienia na wielbłądzie i prosiła władze, żeby go wypuściła. Nic to jednak nie pomogło.

Adam

lip 052015
 
Zdzisław Kociemba

Zdzisław Kociemba

Powoli mijały dni, tygodnie, miesiące i mimo żalu i nostalgii za utraconą ojcowizną nadszedł czas pracy i urządzania się „na swoim”. Przystąpiono do zagospodarowywania leżących odłogiem ziem. Nim to jednak nastąpiło, zaistniała konieczność przydziału gruntów do poszczególnych gospodarstw.

Dokonała tego wybrana komisja działająca pod przewodnictwem sołtysa. Narzędzie miernicze stanowił tzw. „fajtak” – trójkąt o 2 metrowym rozwarciu ramion. Taśmy mierniczej czy innych przyrządów geodezyjnych nikt wtedy nie uświadczył… Działkom nadano numery i aby było sprawiedliwie ich przydział nastąpił w drodze losowania.

Zagospodarowano w ten sposób ziemie leżące po obu stronach wioski oraz dwie enklawy leśne przy drodze leśnej na Nietkowice i szosie prowadzącej do Podłej Góry. W dalszych latach własność ziemi uregulowało Starostwo Powiatowe w Krośnie Odrzańskim co zostało potwierdzone Aktami Nadania.

Przyszły pierwsze zbiory płodów rolnych. Z ocalałych po szabrze maszyn rolniczych udało się skompletować jedną żniwiarkę, oraz 2-3 kosiarki do trawy które podczas żniw wyposażone w dodatkowy „osprzęt” służyły do koszenia zbóż.

W okresie żniw, wykopków i omłotów, mieszkańcy nawzajem sobie pomagali. W dalszych latach powstało w Sycowicach Kółko Rolnicze, pojawiły się pierwsze ciągniki rolnicze „Zetory”, snopowiązałki i pierwszy kombajn polskiej produkcji „Vistula”.

W latach pięćdziesiątych nastąpiły trudne czasy dla rolników, bowiem zaczęło się wymuszanie oddawania części zbiorów, a w szczególności zbóż. We wsi pojawili się różnego autoramentu agitatorzy na czele z pracownikami Urzędu Bezpieczeństwa.

Namową, groźbami, a nawet wymuszaniem pozbawiali rolników ich plonów. Ubecy posuwali się do poniżających rewizji, przeszukiwania pomieszczeń gospodarczych, strychów, sąsieków, rozkazywali przerzucanie słomy, siana, penetrowali piwnice w sytuacjach gdy mieli podejrzenie, że rolnik zboże ukrywa.

Opornych rolników więzili w swoich aresztach, a rodziny zastraszali, że będą ich dotąd przetrzymywać, aż rodzina zboże odda… . Gdy te represje nie skutkowały, po pewnym czasie aresztowanych wypuszczali. Stosowali więc metody żywcem wzięte z terenów Związku Radzieckiego i podległych mu republik.

Następny etap ciemiężenia rolników to wprowadzenie obowiązkowych dostaw płodów rolnych. Stosownie do wielkości posiadanego gospodarstwa, rolnicy zmuszeni zostali do oddawania państwu żywca wieprzowego lub wołowego, zboża, ziemniaków i mleka. Zapłata za te produkty była śmieszna i w żadnym przypadku nie pokrywała kosztów produkcji.

Jeśli plony były niskie lub padł inwentarz żywy, nikogo to nie obchodziło i rolnik musiał dostawę zrealizować ponieważ groziło to więzieniem. Wprowadzono obowiązkowe ubezpieczenia budynków mieszkalnych i gospodarskich, płodów rolnych i inwentarza żywego. Było to wielkie obciążenie finansowe, więc nierzadko w sycowickich domach gościł poborca zwany „zielonką”, z uwagi na zielony mundur jaki nosili komornicy.

Wszystkie te działania stanowiły swoistą „przygrywkę” do czegoś dla rolników najgorszego, do tego co miało dopiero nastąpić. To najgorsze nosiło nazwę „kolektywizacja”!

Na siłę i bezpardonowo próbowano w Sycowicach założyć spółdzielnię produkcyjną. Partyjni propagandyści, ubecy i wojskowi politrucy nękali mieszkańców Sycowic. Ciągnące się godzinami zebrania, indywidualne rozmowy, papierowa propaganda, obiecywanie wielkiej pomocy w sprzęcie i maszynach rolniczych, zwolnienie od podatków, zapewnienie warunków socjalnych dla dzieci i szkół dla młodzieży, nie przekonały mieszkańców Sycowic i spółdzielnia nie powstała!!

Wobec mojej rodziny zastosowano szczególny szantaż. Grożono, że konsekwencją odmowy podpisania zgody na spółdzielnię produkcyjną będzie usunięcie mnie ze szkoły średniej, a najstarszego brata ze studiów… . Groźby te jednak nie poskutkowały, a ja nie tylko szkołę średnią ukończyłem, ale tak jak i mój brat obaj ukończyliśmy studia wyższe!

Pierwsi osadnicy oprócz pracy na roli zatrudniali się w miejscowej gorzelni przy zwózce ziemniaków, drewna opałowego, nocnym stróżowaniu i innych pomocniczych pracach. Fachową produkcją kierowali przebywający w tym czasie Niemcy, aparatowy Engel i specjalista od słodu Szubert.

Pracownik fizyczny pracujący w gorzelni otrzymywał wynagrodzenie za pracę „w naturze”, czyli w postaci pół litra spirytusu dziennie, natomiast wozak wożący ziemniaki dostawał 2,5 litra spirytusu za dzień pracy. Jak przyszła „wypłata” to pracownik fizyczny tygodniowo dostawał 3,5 litra spirytusu i mógł zrobić z nim co tylko chciał, a im wyższe „stanowisko” to tego spirytusu było odpowiednio więcej…

Spirytus w owych czasach był jak najbardziej „środkiem płatniczym” ponieważ można było za niego kupić wszystko co potrzebne było w gospodarstwie domowym. Za spirytus Ojciec kupił od Rosjan pierwszy motocykl NSU 200 na którym w wieku 14 lat nauczyłem się jeździć.

Po tym były inne motocykle takie jak WFM-ka , Jawa czy van der Simson i ta „motocyklowa pasja” pozostała mi na całe życie. Zaraziła się nią również moja żona, a muszę przyznać, że lubiła jeździć bardzo szybko , a wręcz za szybko, ale nigdy nie spowodowała najmniejszego wypadku czy kolizji.

Żona Barbara pochodzi ze wschodu z Nowogródka, czyli jak większość mieszkańców Sycowic była repatriantką. Pierwsze lata jej życia szczęśliwe nie były. Okupacja niemiecka i rosyjska, a przede wszystkim grasujące bandy różnych nacji które rabowały i mordowały mieszkających tam Polaków.

Nikt nie był pewny życia ale najgorsze były noce, raj dla różnych złodziei i szubrawców. Trzeba było wtedy kryć się w przemyślnych kryjówkach urządzanych w lasach, często w zakonspirowanych ziemiankach, piwnicach a nawet na cmentarzach. W domach pozostawali jedynie staruszkowie i „drobne” dzieci.

Ta niepewność jutra spowodowała, że Mama żony, wtedy kiedy Jej Ojciec był jeszcze w wojsku, pierwszym transportem przyjechała na zachód i osiedliła się pierwotnie koło Świebodzina. Po zwolnieniu Ojca ze służby wojskowej w wyniku wzajemnych poszukiwań cała rodzina odnalazła się i zamieszkała w Nietkowicach które były wioską osadników wojskowych.

Długie życie zawodowe mojej żony to praca w banku, praca odpowiedzialna i stresująca. Pracowała jako kasjer, starszy kasjer, kierownik skarbca cały czas odpowiadając za powierzone Jej środki pieniężne. Praca ta wymagała wysokiej dyscypliny, koncentracji i wyjątkowych predyspozycji. Szczęśliwie przeszła te trudne lata pracy i dziś odpoczywa na zasłużonej emeryturze. Za długoletnią prace w banku została nagrodzona Odznaką „Za Zasługi Dla Bankowości”.

Ojciec mojej żony został powołany w roku 1944 do służby wojskowej w szeregach 2 Armii Wojska Polskiego, gdzie po krótkim przeszkoleniu uczestniczył w działaniach wojennych między innymi w najkrwawszym i najtragiczniejszym epizodzie II Wojny Światowej którym była bitwa pod Budziszynem będąca częścią tzw. operacji łużyckiej.

Bitwa pod Budziszynem jest jednym z mniej znanych epizodów II Wojny Światowej być może dlatego, że Ludowe Wojsko Polskie nieudolnie dowodzone przez gen. Karola Świerczewskiego poniosło tam największe straty.

W bitwie trwającej pięć dni pomijając pojedyncze epizodyczne starcia w ciągu kilku dni następnych, 2 Armia Wojska Polskiego straciła 57% swoich czołgów i dział pancernych, 20% artylerii, 4902 poległych żołnierzy, 2798 zaginionych bez wieści i 10532 rannych co stanowiło 27% wszystkich strat poniesionych przez Ludowe Wojsko Polskie od października 1943 roku do maja 1945.

Los jednak Ojcu mojej żony sprzyjał i wraz z braćmi Witoldem i Stefanem szczęśliwie uszedł z tej masakry z życiem i doczekał końca wojny. Został odznaczony „Medalem Za Udział w Walkach o Berlin”. Po zakończeniu działań wojennych skierowano Go do ochrony wioski osadników wojskowych w Nietkowicach i tutaj się osiedlił. Wraz z nim zamieszkali też Jego bracia Bronisław, Witold, Stefan, Marian i siostra Maria.

Za koniec działań repatriacyjno-przesiedleńczych w Sycowicach należy uznać przełom lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Ostatnimi przesiedleńcami byli reemigranci z Rumunii /miejscowość Bulaj/ i były to rodziny Tyrpinów i Brynorzaków. W tym okresie osiedliły się też rodziny z krakowskiego: Kiszków, Samolejów, Wybrańców, Żabów /Julian i Mieczysław/.

Ostatni etap naszego wspólnego życia na Zachodzie to Czerwieńsk gdzie zamieszkujemy od 1978 roku do dziś. Zmiana miejsca zamieszkania z terenów zza Odry podyktowana była propozycją mojej nauczycielskiej pracy oraz stworzeniem naszym dzieciom dogodnych warunków dojazdu do szkół średnich.

Syn uczęszczał do technikum elektronicznego, a córka do liceum ogólnokształcącego. Po ukończeniu szkół średnich oboje wybrali studia techniczne i uzyskali tytuły magistra inżyniera na Politechnice Zielonogórskiej i Szczecińskiej.

Kiedy ukończyli studia zmieniły się możliwości zatrudnienia w Polsce i oboje nie mogli znaleźć pracy w wyuczonych zawodach/ budowa silników okrętowych, miernictwo budowlane/. Zdobyli więc nowe kwalifikacje i do dzisiaj je wykorzystują w pracy zawodowej. Córka kontynuuje tradycje rodzinne i pracuje w szkole jako nauczyciel matematyki a syn zrobił drugi fakultet: zabezpieczenia antykorozyjne i skoncentrował się na pracach wysokościowych.

Wraz z żoną mamy ogromną satysfakcję z dobrze wychowanych i wykształconych dzieci. Mamy również ogromną satysfakcję z czworga bardzo udanych wnuków, dwóch chłopców od córki i dwojga wnucząt od syna, którzy bardzo ambitnie uczą się i studiują mając przy tym oryginalne zainteresowania takie chociażby jak taniec towarzyski w stylu standardowym i latynoamerykańskim /Jakub/, grafika /Bartłomiej/, pływanie i ratownictwo wodne, harcerstwo /Piotr/ i jazda konna /Karolina/.

 

Wspomnienia udostępnione dzięki życzliwości autora Cezarego Wocha

(opublikowane na sycowice.net oraz w książce autorstwa Cezarego Wocha Drogi do domu)

 

Translate »