lis 142016
 
Jest to parowiec kołowy "Johannes" mieszkańca Groß-Blumbergu Heinricha Damschke z akwenu Berlin (przedmieścia Rummelsburga). Holownik został zbudowany w stoczni Schichau w 1877roku w Elblągu i wysadzony przez Wehrmacht w Kostrzynie na początku 1945 roku.

Parowiec kołowy „Johannes”

Holowniki rodziny Damschke/Zaube z Groß-Blumberger – dwa do 1963 roku popłynęły dla NRD

W artykule „Właściciele parowców z Klein- i Groß-Blumbergu” Kurt Kupsch wspomniał tylko pokrótce o rodzinie Damschke , ponieważ miał o nich nie pełne informacje. Kurt Kupsch jednak miał okazje na spotkaniu byłych mieszkańców powiatu Crossen w czerwcu 1994 w Rödinghausen zasiąść przy stole z braćmi Manfredem i Arno Zaube – wnukami Heinricha Damschke, którzy przeczytali artykuł i i byli trochę rozczarowani, że jest tak mało o ich rodzinie. Kurt Kupsch obiecał wtedy, że poprawi swoje zaniedbanie i w tym czasie zgłębił swoją znajomość przez telefon i przez przyjacielską korespondencje. Efektem tego był kolejny artykuł uzupełniający informację o rodzinie Damschke zamieszczony w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”.

Żegluga odrzańska rozwijała się i bogaciła gospodarczo region. Nawet mieszkaniec Groß-Blumbergu Heinrich Damschke w tym uczestniczył. Kupił w 1902 roku, mając zaledwie 32 lata, parowiec kołowy „Johannes” i przyjmował każde zlecenie. Pływał po Odrze i po innych brandenburgskich drogach wodnych. W rodzinnej miejscowości holował prom z jednego brzegu do drugiego, jeśli podczas powodzi prom nie mógł normalnie pływać. Heinrich Damschke zbudował z żoną, synami Alfredem i Rudolfem oraz córką Ella i zięciem Siegfriedem Zaube interes, pływający zakład. Podczas II wojny światowej „Johannes”, zbudowany w 1877 roku w stoczni Schichau w Elblągu, którego wygląd był rozpoznawalny jako weterana z XIX wieku, pływał najpierw dla urzędu ds. budowy dróg wodnych. W 1943 roku był nawet włączony do służby dla Wehrmachtu ze względu na niskie zanurzenie i używany na Wiśle i Bugu. Jego właściciel i kapitan udał się w wieku 73 lat na zasłużoną emeryturę. W zimie 1944 /45, przetrwał ruchy wojsk i był zacumowany w państwowym budynku stoczni w Kostrzynie. Tam żołnierze niemieccy wysadzili go, kiedy musieli cofnąć się przed sowieckim naporem. Polacy później zezłomowali wrak. „Johannes”, który z pewnością nigdy nie był poważnym konkurentem dla dużych holowników z przełomu XIX i XX wieku w śląskiej spółdzielni żeglugowej i innych przedsiębiorstwach żeglugowych, ale karmił rodzinę do 1943 roku kiedy państwo położyło na nim „łapę”. Najstarszy syn, Alfred Damschke kupił w 1926 roku swój własny mały holownik, który nazwał „Rudolf Alfred”. Również na tym statku załoga składała się zwykle z członków rodziny. Pod spodem na starym przedrukowanym zdjęciu wyraźnie widać jak ojciec Heinrich Damschke pomaga synowi lub zięciowi(o którym jeszcze wspomnę), kiedy jego „Johannes” doświadczył złych czasów i nie holuje. Parowiec ” Rudolf Alfred ” przetrwał zawieruchę wojenną oraz wczesny okres powojenny i został wycofany z użytku, ponieważ holowniki zostały zastąpione pchaczami. W 1963 poszedł na „złom” . Został wycofany ze służby i zezłomowany w 1970 roku w Eisenhüttenstadt. Córka Heinricha Damschke Ella i jej mąż marynarz Siegfried Zaube w latach 20-tych również dążyli do samodzielności. Para kupiła w1928 roku dobrze wyglądający statek, wybudowany w 1923 roku przez szczecińską stocznię dla przedsiębiorstwa żeglugi Retzlaff. Statek początkowo nazwano „Mimi”, wysoko postawiony poprzedni właściciel zmienił na „Kurt”, a mieszkaniec Groß-Blumbergu Siegfried Zaube z „Manfred ” zmienił jego nazwę na „Narwa”. Z tą nazwą parowiec przybył do przedsiębiorstwa państwowego Binnenreederei w NRD . Siegfried Zaube zmarł w 1953 roku w skutek wypadku, którego doznał na pokładzie. Następnie „powinności” wobec zleceń wykonywali jego synowie Manfred i Arno a statek został upaństwowiony w NRD i synowie mogli nim pływać jako jego pracownicy. Również ten holownik – ostatni z rodzinnego Groß-Blumbergu został wyłączony z eksploatacji w 1963 roku. Marynarze – syn i zięć byli jeszcze kilka lat po II wojnie światowej powiązani z założycielami blumbergowskiej dynastii armatorów, Heinrichem Damschke. Kiedy rodzina opuszczała dom w 1945 roku zadała oczywiście pytanie: „Dokąd?” Parowiec „Manfred”, który teraz nazywał się „Narwa”, był pierwszym schronieniem. 75-letniego i bogatego w doświadczenia Heinricha Damschke, który został znowu kapitanem. Trwało to, aż do 1949 roku. Potem pracował na tym samym stanowisku na „Rudolf Alfred” do 1953 roku. Wreszcie wypuścił stery z rąk i spędził ostatnie lata swego życia u swojego syna Rudolfa, który był właścicielem tartaku drewna opałowego w Werndorf koło Erkner. Heinrich Damschke tam zmarł w 1959 roku w wieku 89 lat. Pamięć o nim i o parowcach zachowała rodzina, zwłaszcza jego wnuki Manfred i Arno Zaube, od których ja również otrzymałem kawałek żeglarskiej historii powiatu Crossen i przykładowe zdjęcia.

Tłumaczenie Adam i Janusz

lis 062016
 
Stanisław Naosad

Stanisław Naosad

Przez mój niski wzrost wszyscy myśleli, że mogą mnie pobić, oszukać albo się ze mnie naśmiewać. W Brodach było około 200 rodzin i z każdej rodziny był przynajmniej jeden chłop. Chłopy chcieli zawsze ze mnie się pośmiać albo pobić, bo ja taki mały i myśleli, że im nie dam rady. Jednak kilka razy pokazałem, że się nie boję i każdemu mogę dać rady. Później żony nas trzymały, żeby nie doszło do bójki. Taki byłem zadziorny.

W Brodach żyłem z handlu warzywami. Jeździłem do miasta i tam je sprzedawałem. Nieraz tak było, że jakiś większy chłop ode mnie przychodził do wozu i brał jak swoje. Ja mu mówię kładź tu 2 złote! I kładli, bo wiedzieli że nie ma żartów ze mną.

Miałem też taką przygodę, że jeździłem na rynek i kiedyś jak wracałem to zatrzymało mnie 6 wysokich młodych chłopaków. Mówią ojciec jedziesz z rynku i masz pieniądze a my idziemy na balety to daj na 2 litry wódki, a jak nie dasz to wszystko zabierzemy i do dupy nakopiemy. Ja miałem ponad 900 zł „grubych” pieniędzy, bo jakbym miał drobne to bym im dał. Dwóch trzymało konia, dwóch stanęło z jednej strony woza a dwóch z drugiej strony. A ja klęczałem na wozie na worku. Gdybym stał to bym im wszystkim dał rady. Wziąłem odważnik i dwóch znokautowałem tym odważnikiem a jeden uderzył mnie i wybił zęby. Dałem radę jednak się wyrwać i ruszyłem koniem. Wtedy wybili mi żeby, a zęby miałem naprawdę ładne, równiutkie. Później ludzie długo się mnie pytali, gdzie Stasiek masz swoje zęby? Po jakimś czasie okazało się, że czterech z tych chłopaków to byli synowie mojego znajomego z pracy w cegielni.

Ludziom dużo pomagałem i często nie brałem zapłaty za to. Niektórzy to wykorzystywali i chcieli jeszcze. A teraz jak już nie mogę pomóc to się na mnie tak dziwnie patrzą. Ja się cieszę jak z kimś mogę porozmawiać, bo to lepsze niż samotność.

Niestety z handlu i z rolnictwa nie mogłem zapewnić odpowiedniego bytu rodzinie i poszedłem do pracy na budowie. Jak to mówią nie chcesz nosić za młodu teczki, będziesz nosił woreczki. I tak było. Przez 6 lat byłem pomocnikiem murarzy na budowie. Przynosiłem im materiał, żeby mogli murować a oni ciągle krzyczeli, że mało i mało. Później przestała mi się podobać ta robota, bo ci murarze mnie zaczęli wykorzystywać. Chcieli, żebym przynosił im materiał a do tego jeszcze za nich murował. Oni mieli tylko robić poprawki. Przeniosłem się na stanowiska stróża. Po jakimś czasie żałowali, że nie mają już takiego pomocnik, bo ci nowi nie dawali rady tak jak ja. Często wołali dajcie nam z powrotem tego małego.

Do tej pory ciężko pracuję. Mam konia i jeszcze kawałek pola sobie obrabiam.
Mój sąsiad kiedyś powiedział nikt się tak nie narobił jak Naosad.

Przez całe życie lubiłem śpiewać. Zarówno w wojsku jak i w kościele. A teraz jakoś na starość głos mi zachrypł i nie mogę śpiewać. W kościele siedzę i nie śpiewam. Nieraz było tak, że w kościele ludzie nie chcieli za bardzo śpiewać, to śpiewał ksiądz, organistka i ja. A ja jeszcze bym chciał sobie tak pośpiewać jak dawniej a nie mogę.

Kiedyś mój ojciec powiedział matka co ty pleciesz, jemu rower i kapelusz. Teraz na starość te słowa się sprawdzają, bo lubię także jeździć rowerem po okolicy. Jak kogoś spotkam to zagadam ale już mało jest ludzi w moim wieku a młodzi mają swoje sprawy.

Moja żona zmarła w 2005 roku, ojciec zmarł w wieku 72 lat a matka mając 81 lat. Brat Czesław zmarł w 1997 roku a brat Gienek w 2015. Siostra Anna zmarła na gruźlicę w 1948 roku mając zaledwie 33 lata. Mam 3 córki: Dankę, Alicję i Jadzię. Z córką Alicją i jej rodziną mieszkam nadal w Brodach. Doczekałem się także 10 wnuków i 4 prawnucząt.

Podsumowując moje życie: szkoły nie skończyłem, przed wojną ciężko pracowałem, w czasie wojny służyłem za jedzenie, po wojnie też ciężko pracowałem, wojsko było moją przygodą życia, a po wojsku w Brodach to też tylko ciężka praca i rodzina. A teraz jestem na rencie i w końcu mi się dobrze żyje ale samemu, bo moja żona zmarła.

 

Opowiem jeszcze o zamieszkach w Zielonej Górze w maju 1960 roku, gdzie zostałem przez przypadek dowódcą. Było to dokładnie 30 maja 1960 roku a zamieszki dotyczyły obrony Domu Katolickiego, który wskutek decyzji ówczesnych władz zlikwidowano przekazując budynek na inne cele. Akurat przyszedłem do pracy na budowie na 15. Milicja i strajkujący rzucali w siebie nawzajem kamieniami. Milicja czasami puściła petardy albo gaz łzawiący, żeby nas rozgonić. Milicjanci byli poubierani w hełmy i mieli tarcze. Ja wtedy powiedziałem mężczyzną dość, tak to my im nie damy rady. Musimy tak jak w wojsku kanonadą. Na moją komendę, na trzy cztery razem, razem… Za każdym „razem” wszyscy w tym samym momencie rzucali kamieniami. Kamienie z bruku leciały jakby się chmura oberwała. Milicjanci się wycofali do komendy, mimo że ich było z 200 a nas może 150. Kobiety szykowały nam kamienie a my rzucaliśmy.

Później dużo ludzi z zamieszek zostało aresztowanych. Jeden drugiego wsypał. Ludzie podostawali wyroki po 1 rok więzienia. Po jakimś czasie się dowiedziałem, że mnie też szukali. Tego dowódcy co dawał komendę. Rozmawiałem z milicjantem-dzielnicowym w Zielonej Górze i powiedział, że szukają tego co dowodził, bo ta jego komenda skutkowała i on by posiedział ale 3 lata w więzieniu. Udało mi się uniknąć aresztowania, bo nikt mnie tam nie znał, ponieważ byłem z wioski. Inni co byli z Zielonej Góry to zostali złapani. Przyjeżdżali do domu i zabierali. A mi się udało. Uciekłem, już nie pamiętam gdzie, ale gdzieś ręce umyłem, żeby nie było śladów, ponieważ zaraz po zamieszkach milicja chodziła po ulicach i sprawdzała kto ma brudne ręce od kamieni.
Nawet kilka lat temu w Gazecie Lubuskiej był artykuł, że poszukują świadków i uczestników tych zamieszek, bo będą dawać medale z okazji rocznicy ale na co mi tam medale.

Adam

paź 302016
 
Stanisław Naosad

Stanisław Naosad

Po wojnie wrócił mój brat Czesław z robót przymusowych, gdzie dostał porządnie w kość i zaczął się dla mnie ciężki czas. Cała rodzina myślała, że brat osiedli się na wschodzie albo zachodzie Polski. Jednak on wrócił do rodzinnego domu. Powiedział, że woli jeść same kartofle niż niemiecką kiełbasę.
Brat był dużo większy ode mnie. Był wyższy i ważył 96 kg a ja mam zaledwie 161 cm wzrostu i ważyłem wtedy 72 kg. Brat mnie często bił mimo że byliśmy już dorośli. Ojciec sam się bał Czesława i nie mógł stanąć w mojej obronie. Do tego w domu była bieda, bo na piachach nic nie rosło. Praca była ciężka a jedzenie słabe więc skąd tu było wziąć siłę, żeby przeciwstawić się bratu.

Z tym moim wzrostem to chyba jakieś fatum. Już tutaj na zachodzie w Brodach miałem źrebaka 11-miesięcznego czyli taki jeszcze nie duży i taki już został. Więcej nie urósł. Chociaż kobyła była duża.

Dlatego postanowiłem zgłosić się do wojska na ochotnika, bo tak mnie nie chcieli wziąć nawet do wojska. Wreszcie w 1949 roku mogłem wyrwać się z domu od brata.
Na komisji poborowej zapytałem się porucznika czy potrzebują w wojsku takich małych kajtków jak ja i do tego z krzywymi nogami. A porucznik na to Naosad ale kąt dobrze trzymacie.
Trafiłem do szkółki pod Wrocław, gdzie poznałem dwóch kolegów, przez których się zakochałem i przyjechałem do Brodów. Byli to Kazik Łukowski i jego późniejszy szwagier Józek Pluto.
Służyliśmy w jednej jednostce, gdzie ja byłem kucharzem. W sumie było nas 3 kucharzy ale niekiedy tak przypadło, że sam musiałem gotować dla 1800 żołnierzy.
Dzięki ćwiczeniom w wojsku i porządnym jedzeniu przy wojskowym kotle nabrałem sił. Ważyłem wtedy 85 kg i czułem, że jestem naprawdę silny. Na zdjęciu z wojska widać jak kucharz wygląda.

Wracając do moich dwóch kolegów to Kazik Łukowski był wyższy ode mnie i sprawniejszy w gimnastyce. W naszej grupie Kazik zawsze prowadził zajęcia z gimnastyki albo czasami ja go zastępowałem. Z Kazikiem byliśmy obrotni i zawsze umieliśmy się ustawić w wojsku.
Raz z Kazikiem się posprzeczaliśmy. Kazik myślał, że jest większy ode mnie i mi przyłoży ale się nie dałem i to ja go położyłem „na deskach”. Później Kazik mówił, że był pijany i dlatego nie dał mi rady, ale dalej byliśmy kolegami.
Natomiast Józek Pluto nie był taki obrotny jak my. Zajęcia gimnastyczne nie wychodziły mu tak dobrze ale za to umiał kombinować.
Lubiłem służbę w wojsku. Ćwiczenia, musztrę i alarmy bojowe.
W wojsku lubiłem się wygłupiać. Jak trzeba było na alarm zbiegać z 3 piętra to na schodach spod moich podkutych butów aż iskry szły. Widział to wszystko kapitan Piotrowski i na apelu powiedział Naosad wystąp, ty już nie będziesz tak biegał szybko, bo się zabijesz na tych schodach. A ja naumyślnie tak biegłem, żeby aż ogień szedł spod butów.
Umiałem też dowodzić i nieraz na musztrze dowódca mówił
Naosad wystąp i dalej prowadź to bractwo, bo ja już na was patrzeć nie mogę, jak kozy chodzicie. Dalej ja prowadziłem musztrę. Później w wojsku proponowali mi, żebym został oficerem ale ja się zakochałem i ciągnęło mnie do Brodów.
Ze względu na mój wzrost zawsze szedłem w wojsku na końcu kolumny i Kazik z Józkiem postanowili znaleźć mi dziewczynę i zabrali mnie na przepustkę do Brodów.
Kazik chciał mnie wyswatać ze swoją starszą siostrą Stefą. Jednak była ona starsza ode mnie 5 lat i jakoś nie przypadliśmy sobie do gustu. W Brodach poznałem natomiast sąsiadkę Kazika Łukowskiego Anielę Ciborek i się wzajemnie w sobie zakochaliśmy. Aniela była piękną dziewczyną i podobała się też Kazikowi oraz innym chłopakom w tym prokuratorowi i dwóm lotnikom. Jednak Aniela wybrała mnie. Może koledzy mieli do mnie pretensje, że zabrałem im sprzed nosa fajną dziewczynę ale to była młodość. Później w dorosłym życiu dalej się kolegowałem z Kazikiem. Od 1950 roku zacząłem regularnie przyjeżdżać do Brodów na przepustki a po wojsku przeprowadziłem się na stałe i ożeniłem się z Anielą.

Po wojsku pojechałem także do domu rodzinnego i tam brat Czesiek chciał mnie znowu pobić ale tym razem się nie dałem i oddałem mu tak, że musieli go cucić.
Później ojciec zmarł jak miał 72 lata i wszyscy zjechaliśmy się do rodzinnego domu na pogrzeb. Rodzina żartowała, że ten z zachodu jest taki mały ale matka powiedziała, że jak przyłożył bratu to trzeba było go cucić. Brat ze wstydu chciał się schować pod stół a reszta rodziny już nie żartowała. Czesiek mówił, że to było jak dziećmi byliśmy ale ja miałem wtedy 21 a on 27 jak mu przyłożyłem, więc co to były za dziecinne lata.

paź 232016
 
Stanisław Naosad

Stanisław Naosad

Te wspomnienia przeleżały w przysłowiowej szufladzie ponad dwa lata. Dlaczego?

Jest ciepłe popołudnie 15 sierpnia 2014 roku. Wielkie święto zarówno kościelne jak i państwowe.
Byłem wcześniej umówiony na rozmowę. Wchodzę do domu Pana Stanisława Naosada. Jednak dziarski siwy Pan chce się rozmyślić i nie chce rozmawiać kwitując wszystko słowami o czym będziemy rozmawiać, ja taki stary a ty taki młody. Nie ma o czym. Z pomocą przychodzi jednak córka Pana Stanisława i zaczynamy rozmawiać. Na początku trochę o współczesnym życiu a później już o historii.

W tle gra telewizor, gdzie na kanale sportowym pokazywana jest walka bokserska. Pan Stanisław zaczyna rozmowę od słów o widzisz, boks to jest to co lubię oglądać i na czym się znam. Gdybym miał warunki fizyczne to bym był kiedyś bokserem, a tak mam tylko 161 cm wzrostu i zawsze miałem kompleks, że jestem niski. Ale nigdy się też nie dałem. Zawsze jak ktoś mnie zaczepił to się postawiłem. Rosłem do 13 roku życia. Później przestałem rosnąć i taki wzrost mi został. Bóg nie dał mi wzrostu ale dał długie życie i piękną żonę, która niestety już zmarła.

Nazywam się Stanisław Naosad i urodziłem się 1 stycznia 1928 roku we wsi Skudzawy, w gminie Skrwilno, w powiecie rypińskim. A dzisiaj Skudzawy leżą w województwie kujawsko-pomorskim. Były to tereny przygraniczne, na których mieszkało sporo Niemców. Było niekiedy tak, że jedna kolonia wsi była zamieszkała przez Polaków, a druga przez Niemców.
W domu było nas 3 braci i jedna siostra. Starszy brat Czesław był rocznik 1922, siostra Anna 1925, najmłodszy brat Gienek 1935..
Rodzice mieli około 5 hektarów ziemi, lecz była to ziemia VI klasy i mało co na niej rosło.
Żyło nam się bardzo ciężko. Nie było fabryk ani innych zakładów, gdzie można by było pracować. Bieda była straszna. My dzieci musieliśmy dużo pomagać w polu, żeby jakoś związać koniec z końcem. Na naszych nieurodzajnych polach zboże szybciej dojrzewało przez co wcześniej robiliśmy żniwa niż w innych miejscowościach i przez to mogliśmy najmować się do pracy przy żniwach u innych aby wspomóc nasz domowy budżet.
W zimę nakopaliśmy torfu, który później sprzedawaliśmy. Można zażartować, że w stodole było więcej torfu w sąsieku niż snopków namłóconych. Do tego ojciec palił tabakę i uprawiał trochę tytoniu a ja mu pomagałem to pozwalał mi nieraz sprzedać tabakę, żebym miał coś swoich pieniędzy.
Ojciec „za Wilhelma” był 10 lat w Niemczech, gdzie pracował zarobkowo. Później sprzedawał już w Polsce Niemcom warzywa. Znał bardzo dobrze niemiecki a znajomi przezywali go nawet szkop, bo miał taki niemiecki akcent jak mówił po polsku.
Do szkoły chodziłem tylko przez dwie zimy, bo w 1939 roku wybuchła wojna i podczas niemieckich rządów nie chodziłem do szkoły. Do szkoły chodziłem tylko w zimę kiedy nie było prac w polu. A tak to głównym moim zajęciem było pasienie krów. Od 1939 roku zacząłem pracować w niemieckim gospodarstwie za darmo. 5 lat tak pracowałem, żeby tylko mieć co zjeść.
We wrześniu 1939 roku miałem 11 lat i pamiętam uciekające nasze polskie oddziały a niemiecki Wehrmacht je gonił. Na niebie latały pojedyncze polskie samoloty a za to niemieckie bombowce leciały grupkami w stronę Warszawy z wielkim charakterystycznym dudnieniem. Z daleka można było usłyszeć nadlatujące niemieckie bombowce.
Natomiast 10 km od nas stał oddział kawalerii i porucznik mówi musimy uciekać a jeden ze zwykłych żołnierzy powiedział nie po to szable ostrzyłem, żeby teraz jej nie wypróbować i pojechali z szablami na czołgi. Polacy oczywiście wtedy przegrali ale Hitler później przyjechał na defiladę i chciał, żeby Polacy wstępowali do Wehrmachtu ale Polacy nie chcieli u „Gebelsów” walczyć. Pod koniec wojny Niemcy brali nawet mój rocznik. Mnie jednak nie wzięli, bo brali tych co podpisali volkslistę
Gdy maszerowali niemieccy żołnierze to śpiewali dużo piosenek. Ja nie rozumiałem co oni śpiewają i zapytałem się ojca, bo znał niemiecki. A on mi mówi, że oni śpiewają Hitler złoty nauczył roboty, a Śmigły-Rydz nie nauczył nic.

W październiku 1939 roku nasze tereny włączono do III Rzeszy jako okręg Gdańsk-Prusy Zachodnie.
Jako że mieszkaliśmy na terytorium przygranicznym to w 1939 roku doszły na słuchy, że mają mordować Polaków w naszych okolicach. W związku z tym ojciec za stodołą przygotował taki mały schron. Przykrył go gałęziami. Do środka przyniósł bety a uzbrojeni byliśmy w siekierę i widły. Ludność niemiecka poprosiła o pomoc wojskową, żeby się z nami Polakami rozprawić ale Hitler się na to nie zgodził, bo nie chciał spowalniać swoich wojsk w marszu naprzód. A sami cywile bali się nas. W tym schronie ukrywaliśmy się 2 a nawet 3 miesiące.
Inne rodziny zbierały się po dwie lub trzy i tak wyczekiwali. Ojciec jednak tego nie chciał. Miał trochę doświadczenia z wojska, ponieważ walczył w I Wojnie Światowej i w wojnie polsko-bolszewickiej.

Zostaliśmy włączeni do Rzeszy ale nas Polaków obowiązywało bardziej rygorystyczne prawo. Były przypadki rozstrzeliwań Polaków. Często za błahostki, jak za spóźnienie do pracy.
Niemcy wywozili także Polaków na roboty przymusowe. Brata Cześka wywieźli i przez 5 lat był na robotach. Dostał tam porządnie w kość. Ojca i siostrę też wywieźli ale nie na długo. Siostra pracowała przymusowo w fabryce w Elblągu, szyjąc niemieckie ubrania wojskowe. Powróciła do domu po kapitulacji Niemiec. Natomiast ja już byłem zapędzony w stodole, z której brali na roboty ale udało mi się uciec.
Później Niemcy z wiosek zganiali Żydów do miast powiatowych i stamtąd pędzili ich pod Warszawę, gdzie ich wykańczali.

W 1945 roku wyzwolili nas Rosjanie. Tylko przez jedną noc była strzelanina. Więcej walk nie było. Niemcy się szybko wycofali. Chociaż mówili że 500 Niemców zginęło.
Pamiętam też takie zdarzenie. Jak Niemcy weszli to metalowy krzyż z figurą też metalową przewrócili i zakopali. Natomiast my tuż przed wyzwoleniem wiedzieliśmy, że zaraz Ruscy wejdą i poszliśmy w nocy odkopać ten krzyż a tu nagle Ruscy się pojawiają. Stanęli nad nami i mówią ach Bóg, ach Bóg, cóż Germańcowi przeszkadzał?

Adam

paź 092016
 
Margarete Lehmann w wieku 100 lat

Margarete Lehmann w wieku 100 lat

To miały być 3-4 dni, a następnie powrót z maszynami. A trwało to całe 7 tygodni. Zawsze 4 konie były połączone ze sobą a my dostaliśmy lejce w ręce i poszliśmy w nieznane. Z dala od rodziców i dzieci. Nasz pierwszy postój był w Kostrzynie, a nasza kwatera do spania była pod gołym niebem. Położyłam się koło dziadka Fimmels. Rano patrzę a to miejsce było puste. Uciekł potajemnie w nocy i doszedł do domu. Niektórzy mężczyźni, którzy też później próbowali uciekać, zostali częściowo schwytani albo wpadali na miny.
Potem szliśmy dalej wzdłuż Odry. Jeszcze dobrze pamiętam przez jakie duże miasta przechodziliśmy: Eberswalde, Bad Freienwalde, Wriezen i przez Schrfheide w kierunku Demmin. Kilka kilometrów za miastem przeszliśmy przez małą, romantyczną miejscowość Vorbein, gdzie wszystkie małe domy z muru pruskiego były pokryte słomą, co było dla nas czymś nowym.
Potem szliśmy do Duwir i tam osiągnęliśmy nasz cel. W zaledwie 14 dni przeszliśmy drogę 400 km. Z Groß-Blumberg(Brody) w Brandenburgii nad Odrą do Meklemburgii. Spaliśmy tylko pod gołym niebem. Przyprowadziliśmy konie do ogrodzonego pastwiska, a my byliśmy zakwaterowani w gospodzie w dużej sali na słomie. Leżeliśmy bardzo blisko siebie jak sardynki ale z dachem nad głową. Nasz posiłek składał się tylko z kawałka suchego chleba i grubej kaszy, więc nas również dręczył głód. Rosjanie w domu piekli, gotowali i dusili, ponieważ po raz pierwszy chyba usłyszeli o wieprzowinie, którą jedli codziennie ale tylko oficerowie.
Ale to co nas zaskoczyło po drodze, to to że spotkaliśmy wiele osób z ręcznymi wózkami z odrobiną swojego dobytku. Wszyscy pochodzili z Pomorza; szeptali do nas, że nie możemy wrócić do domu. Polak teraz wszystkich wygania. Z jedzeniem było tak źle, że byliśmy zmuszeni do żebrania.
Ja i Martha Weizerm – bratowa mojego brata Bernharda poszliśmy szukać jedzenia i przybyłyśmy do ustronnego gospodarstwa. Przy bliższej rozmowie z gospodynią zdziwiła się i powiedziała bardzo cicho
w naszym sąsieku są 2 dziewczyny i myślę, są one także z Groß-Blumberg(Brody).
Wspięłyśmy się po drabinie i okazało się, że obie dziewczyny są córkami Steinbachów, dziewczyny z „kolorowych taksówek”. Radość była wielka kiedy spotkałyśmy kogoś z ojczyzny. Mogłyśmy przynajmniej o czymś porozmawiać. Wiedziały, że moi rodzice i Edith, a także Bernhard z rodziną i obie córki Marthy są jeszcze w Brodach. Niektóre zwierzęta zostały zabrane. Więc mieliśmy już nieco mniej zmartwień. Ale co będzie z nami – to było pytanie. Musiałyśmy wytrwać i pocieszać jedna drugą. Zawsze miałyśmy złe myśli. Co z nami zrobią? Zabiorą nas do Rosji albo pozwolą odejść? Myśli miałyśmy też zajęte naszymi krewnymi w domu.
Po 5 tygodniach, które musieliśmy spędzić na tym gospodarstwie, Rosjanie wycofali się pod osłoną nocy i zostawili nas swojemu losowi. Ubranie zniszczone, prawie bez obuwia na nogach, zero higieny osobistej, całkowicie ubrudzona i prawie umierająca z głodu.
Byłyśmy wolne i mieliśmy silną wolę aby przetrwać, wędrowaliśmy dalej. Najpierw 30 km do Greifswaldu. Stamtąd przejechaliśmy pociągiem towarowym do Neubrandenburg, gdzie przenocowaliśmy w budynku stacji. Co dalej? Nie wiem z czego się faktycznie żyło. Tylko strach był naszym towarzyszem. Szliśmy na piechotę w kierunku Berlina. Nasza gromadka już się tak rozeszła, że tylko Weizers Martha, ja i bliscy Bernharda byliśmy razem. Bernhard przyprowadził nas w Stralau do knajpki na rogu, którą żeglarz znał. Ten lokal miała Else Pfeifer z domu Hoffmann. Była siostrzenicą dziadka Rademacher, teścia naszego Otta. Tam mogliśmy się pierwszy raz umyć, dostać coś do jedzenia i przenocować. Moja odzież była rozdarta od góry do dołu, od tygodni się nie myłam. Jedyną rzecz jaką miałam to koński koc.
Wstaliśmy bardzo wcześnie i dalej wędrowaliśmy przez zbombardowany Berlin w kierunku Ahrensdorf, mając nadzieję, że znajdziemy tam naszych krewnych. Przyszliśmy tam wieczorem – mnie przyjęli znowu rodzina Strom. Pani Strom dała mi świeże ubranie. Jeden raz się ktoś o mnie zatroszczył. Przenocowaliśmy i następnego dnia poszłyśmy do Thyrow, też znowu do ludzi, u których już byliśmy.
To była podróż, która rozpoczęła się w dniu 3 czerwca 1945 roku w Groß-Blumberg(Brody) a skończyła w lipcu 1945 roku w Ahrensdorf. Teraz zaczęły się okropne dnie i noce ze strachem i czekaniem. Co stało się z rodzicami i Edith? Czy kiedykolwiek znowu razem się spotkamy?

Tłumaczenie Adam i Janusz

wrz 302016
 
Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Widokówka Brodów przedstawiająca wioskę z wieży kościelnej

Wśród znanych nam obecnych i byłych mieszkańców Brodów (Groß-Blumberg) mamy okazję przedstawić wspomnienia 102-letniej Margarete Lehmann, która do 1945 roku mieszkała w Groß-Blumberg. Wspomnienia dotyczą roku 1945, gdy niemieccy mieszkańcy Groß-Blumberg opuszczali swoją ojczyznę.

To było 30 stycznia 1945 roku, gdy wszyscy musieliśmy zostawić naszą rodzinną miejscowość. Był jeszcze śnieg, tak więc wielu ludzi transportowało swoje najważniejsze rzeczy na sankach. Jednak błyskawicznie przyszła odwilż i śnieg znikł, a sanie nie były już zdatne do transportu. Wielu ludzi przybyło do Będowa i tam zostali zaskoczeni przez Rosjan; z powrotem wypędzeni, a mężczyźni zabrani i wywiezieni. Także kobiety i dzieci zostali ponownie wypędzeni z naszej miejscowości (Brody), aż do Kalska i Nietkowic. Tam musieli pracować dla Rosjan. Po pewnym czasie nasi sąsiedzi Kirsch i Vimmels zabrali ze sobą konia, wóz i nas. Wyjeżdżaliśmy, ponieważ mówiono, że nasi Niemcy wysadzają most na Odrze w Krośnie Odrzańskim. Na szczęście jeszcze do tego nie doszło.
Naszym pierwszym miejscem odpoczynku był Rusdorf (Połupin) koło Krosna. Wieczorem przybyliśmy wyczerpani do jakiegoś gospodarstwa rolnego ale ci ludzie byli już spakowani na furmankę i odjechali jeszcze w nocy. Następnego dnia rano znowu jechaliśmy dalej chociaż w innym kierunku – do Neuendorf (Czarnowo). Zatrzymaliśmy się tam na kilka dni, aż zaczęły wybuchać pierwsze rosyjskie pociski.
Następnie przeszliśmy w Guben przez Nysę. A potem prawdopodobnie było najgorsze. Dalsze kilometry pędziliśmy, przyjechaliśmy wieczorem do miejscowości lecz nikt nas nie chciał, wymyślali nam. Zawsze tylko na jedną noc. Kontynuowaliśmy naszą drogę w kierunku Luckenwalde. Do Woltersdorf przybyliśmy wieczorem, nocowaliśmy w stodole – także tam nie znaleźliśmy schronienia. Więc musieliśmy przebyć drogę kilku kilometrów. Następnego dnia udaliśmy się ponownie dalej. Wieczorem, gdy było już ciemno przybyliśmy na główny plac we wsi a Ahrensdorf koło Ludwigsfelde. Dotąd i nigdzie dalej. Moja 64-letnia matka i ja 32-letnia musieliśmy przebyć cały dystans na piechotę. Ojciec w tym czasie miał 70 lat i był bardzo chory i moja córka Edith – 6 lat mogli jechać na furmance sąsiadów.
Byliśmy u burmistrza, jak dobrze pamiętam nazywał się Otto Kuhlmai; przydzielił i ulokował wszystkich w prowizorycznym schronieniu ale mieliśmy dach nad głową. Spędziliśmy noc w katolickim domu. Następnego dnia rano nasza babcia poszła i znalazła nowy dom – rodzinę, która nas zabrała. Mieliśmy się bardzo dobrze u naszych nowych gospodarzy (Lüdke, Storm). Natomiast babcia i dziadek mieszkali naprzeciwko u Raufuß. Jednak nasze myśli były tylko w domu.
W Ahrensdorf często uciekaliśmy do schronu przeciwlotniczego. To było dla nas straszne kiedy przybyli pierwsi Rosjanie. Także z miejscowości Ahrensdorf musieliśmy jeszcze raz uciekać, lecz nasi gospodarze nie zostawili nas na lodzie.
Gdy Berlin został zdobyty, to chyba 5 maja 1945 roku rozpoczęliśmy kolejną drogę do domu, znowu wiele kilometrów na pieszo. W czwórkę: dziadek, babcia, Edith i ja ale w kierunku do domu było lepiej. Na rowerze transportowaliśmy nasz mały bagaż. Szliśmy, szliśmy zawsze z wielkim ryzykiem.
Znowu przeszliśmy w Guben Nysę ale w kierunku domu. Nie wiem co i gdzie jedliśmy, nie mieliśy przecież nic. W Nowym Zagórze koło Krosna stał jeszcze dom rodziców dziadka, gdzie spędziliśmy ostatnią noc przed przybyciem do domu. Leżeliśmy jak śledzie, ponieważ była tam także 11-osobowa rodzina mojego brata Bernharda. W Nowym Zagórze był jeszcze w domu mój wujek – brat dziadka. Tam najedliśmy się pierwszy raz do syta. Były upieczone placki ziemniaczane. Następnego dnia ostatnie 33 km by znowu być w domu.
To już nie była ta sama ojczyzna, którą opuściliśmy. Wiele domów zostało spalonych, w tym także dom mojego brata Bernharda. Nasz dom na szczęście wciąż stał, więc wszyscy w nim zamieszkaliśmy. Bernhard ze swoją rodziną i Weizert Martha z domu Auch. Wszystko u nas zostało opróżnione, wszystkie maszyny z warsztatu stolarskiego. Jako pierwsze staraliśmy się uprawiać nasz ogród, żeby mieć coś do jedzenia. Również udaliśmy się za Odrę do ogrodu Lehmannów, do domu rodziców mojego męża Willego, gdzie było dużo jagód i owoców do zbioru. A moi teściowie rzeczywiście opuścili swoją miejscowość i nie wiem, gdzie się udali.
Rosjanie założyli w naszej wiosce wielki szpital dla koni. Wiele mężczyzn i kobiet musiało tam pracować; także mnie natychmiast wykryli i musiałam tam iść. A ja tak bardzo bałam się koni. Po krótkim czasie koński szpital został rozwiązany i wszyscy mieliśmy iść razem z końmi, ciągnąc w nieznane.

Tłumaczenie Adam i Janusz

sie 292016
 
Kazimierz Duczmiński

Kazimierz Duczmiński

W 1945 roku powstał specjalny komitet w Jagielnicy i można się było zapisywać na wyjazd do Polski. Były z tym problemy, bo trzeba było mieć odpowiednie dokumenty jak np. z gminy, że nie ma się żadnych zaległości. Jednak wszystko udało się pomyślnie załatwić. Pewnego dnia przyjechał z rzeszowskiego transport Ukraińców, których wysadzili w Nagórzańcach w szczerym polu. A nam podstawili ten skład na stację i zaczęliśmy się załadowywać do wagonów. Z załadunkiem były problemy. Pociąg był długi a rampa do załadunku ledwie obejmowała kilka wagonów, a każdy miał przecież bydło i konie. Ojciec był zaradny. Z wozu wziął deski i zrobił pochylnię. Trzech chłopów weszło do wagonu, krowę złapali za rogi a dwóch z tyłu pchało. Tak po kolei znalazły się w wagonie krowy, konie i reszta dobytku. Inaczej trzeba by było zostawić. Razem z nami jechali Wasilkowscy, Kurpińscy, Zakrzewscy, Świdzińscy i jeszcze inni. Około 12 rodzin.

Z mojej rodzinnej miejscowości zawieźli nas do Hierowa i tam przeładowali na europejski rozstaw osi w wagonach. Wtedy nie jechaliśmy na ziemie zachodnie, odzyskane czy jak to nazwać ale ojciec zapisał się na wyjazd do Polski w Zamojskie. Na początku zawieźli nas aż pod Wałcz (Deutsch Krone) do miejscowości Tuczno. Mieszkali tam jeszcze Niemcy i nasz transport stwierdził, że nie będziemy tam mieszkać, bo ktoś może powiedzieć, że zabraliśmy mu dom czy gospodarstwo. Baliśmy się po prostu reakcji Niemców. W międzyczasie jak nas wieźli to jechaliśmy przez Poznań, gdzie spotkaliśmy mojego kuzyna Bronisława Duczmińskiego. On powiedział stryju na Sulechów, tam jest dużo naszych ludzi, Ty masz konie to weź dorożkę i jedź.

Zorganizowaliśmy się jakieś 12 wagonów z tego Tuczna. Załatwiliśmy, żeby doczepiono nas do jakiegoś innego składu i pojechaliśmy do Sulechowa. Jechaliśmy znowu kilkanaście dni, bo to tu postój, to tam trzeba czekać. W samym Tucznie czekaliśmy chyba 3 albo 4 dni na wyjazd.

Do Pomorska na stację przyjechaliśmy wieczorem 28 listopada 1945 roku. Wagony się otworzyły a

tu las. Nocowaliśmy przy wagonach. Wtedy tej nocy przyjechał także bardzo długi pociąg z Białorusi.

Przyjechała nim między innymi Pani Juretko i Pan Bryćko. Pociąg z Białorusi rozjechał się po okolicy. Kilka rodzin zostało w Pomorsku a inni pojechali do Brodów, Nietkowic, Będowa a nawet jeszcze dalej. Nasze 12 wagonów rozlokowało się w Pomorsku na ulicy Lipowej i Piaskowej.

Ten dom co teraz mieszkam to kupiłem dopiero w 1962 roku. Ojciec dostał gospodarstwo 3 hektarowe i tak powoli gospodarzył. Jak przyjechaliśmy to najlepsze gospodarstwa na ulicy Chrobrego i Lipowej były pozajmowane przez ludzi z poznańskiego, lubelskiego czy warszawskiego.

I tak zaczęło się moje życie w Pomorsku. Umiałem grać na akordeonie to grywałem dla młodzieży na potańcówkach. Nawet 3 czy 4 razy grałem do mszy jeszcze za księdza Hury. Dosyć czynnie brałem udział w życiu Pomorska.

Od razu za biurkiem się nie urodziłem. 1 sierpnia 1946 roku poszedłem do pracy do Świebodzina do Państwowego Przedsiębiorstwa Traktorów i Maszyn Rolniczych, gdzie pracowałem na lokomobili parowej do orania. Była prawa odkładnica i lewa odkładnica. Jedna lokomobila na jednym końcu pola a druga na drugim i jak jedna ciągła linę to orała a później druga ciągła i orała. Jednak ze względu na dojazd, bo musiałem do Świebodzina rowerem dojeżdżać, zacząłem pracować na Odrze. W 1947 i 48 roku pracowałem przy brukowaniu tam na Odrze. Od mostu aż do Brodów. Jedyni z Pomorska którzy jeździli to pracy poza wieś to byli Samborscy Józek i Wojtek oraz ich szwagier Koziewicz (mieszkali na Piaskowej) a tak to wszyscy pracowali w Pomorsku.
W wojsku byłem w latach 1950-53. Po wojsku zacząłem w 1955 roku pracę w Gromadzkiej Radzie Narodowej w Brodach. Później po dwóch latach wybrali mnie na przewodniczącego i tak byłem do 1969 roku przewodniczącym. W 1969 roku powołali mnie do powiatu. Później łączyli gminy. Polikwidowali gromadzkie rady i połączyli w większe gminy. Było to w roku 1973. Tutaj połączyli 4 gromadzkie rady w jedną. Pomorsko, Krężoły, Kije i Cigacice z siedzibą w Sulechowie. Pierwotnie miały być dwie gminy. Krężoły i Cigacice miały połączyć się w jedną a Pomorsk i Kije w drugą. Jednak Kije nie chciały się zgodzić na siedzibę w Pomorsku i partia zadecydowała o powołaniu jednej gminy z siedzibą w Sulechowie. Był spory kto ma być naczelnikiem gminy aż w końcu ja zgłosiłem swoją kandydaturę i powiedzieli mi Kaziu na Ciebie to się zgadzamy i tak zostałem naczelnikiem największej gminy w województwie, która liczyła 21 wsi. Pracowałem jako naczelnik gminy do roku 1975. W 1975 roku zrobili kolejną reorganizację administracyjną i połączono radę miejską Sulechów z gminą podmiejską Sulechów. Wtedy były różne perspektywy i perturbacje. Stanowiskami dzielił „towarzysz”. Dostałem 3 propozycję. Pierwsza to iść na kierownika wydziału handlu, ale tam bym pracował w zasadzie sam. Druga na wicedyrektora Elmetu, gdzie była składnica elektryczna, a trzecia kierownika planowania zatrudnienia i spraw socjalnych, na którą to się zgodziłem. Byłem kierownikiem przez 7 lat aż w 1982 roku poszedłem na emeryturę.

W domu co teraz mieszkam był budynek Gromadzkiej Rady Narodowej, gdy ją przenieśliśmy z Brodów. Później jak przenieśliśmy szkołę ze starego budynku do pałacu to w tym starym budynku szkoły urządziłem Gromadzką Radę. A ja kupiłem ten budynek. Dawałem także śluby, bo w radzie gromadzkiej był też urząd stanu cywilnego.

U mnie w domu za Niemca był sklep i chodzą pogłoski, że w okno sklepowe Ruscy w 1945 roku wsadzili działo. Może być to prawda, bo w dwóch miejscach pod oknem podłoga jest inna. Przedtem zaraz po Niemcach mieszkał tu pan Maksymilian Goleńczak, który miał tu też sklep. Miał dwóch synów. Jeden mieszkał w Zielonej Górze a drugi w Krośnie. W 1954 roku Goleńczakowie wyjechali i o ten dom zaczęła się starać moja siostra, żeby go kupić. Nawet spałem kilka razy, żeby go nie rozkradli ale ludzie byli zazdrośni i nie dała rady go kupić. Miesiąc czasu się starała. Jednak w końcu los tak pokierował, że ja go kupiłem jak przeniosłem Radę Gromadzką. Widocznie ten dom był pisany naszej rodzinie.

Jeszcze muszę wspomnieć o świetlicy w Pomorsku. Została wybudowana rękoma ludzi bez grosza z państwa. Dopiero na zakończenie dostaliśmy 350 tys. złotych. Wszystko zostało wybudowane w czynie społecznym. A w nagrodę dostaliśmy na świetlicę telewizor Wawel i ja dostałem jako przewodniczący 1000 zł nagrody od Ministra.

Ślub wziąłem dopiero w 1957 roku. Mam troje dzieci. Córkę Mariolę (1968) – mieszka w Poznaniu i dwóch synów Romana (1957), który mieszka w Pomorsku oraz Ireneusza (1962), który przeprowadził się do Cybinki. Mam także 4 wnuków i jedną wnuczkę. Rodzice i siostra już nie żyją a moja żona Barbara zmarła w 2014 roku. Mój tata Franciszek zmarł 1965 roku a mam Józefa w 1978.

Zostałem w domu sam. Często odwiedzają mnie dzieci i wnuki.
Teraz na starość wspominam piękne stare czasy, kiedy w Pomorsku była jedność wśród ludzi. To były naprawdę piękne czasy.

 

lip 252016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy tłumaczenie artykułu zamieszczonego w czasopiśmie Crossener Heimatgrüße w roku 1965 wyrażający tęsknotę autora za swoją utraconą ojczyzną oraz jak wyglądają miejscowości 20 lat po wojnie.


To co planowałem od lat i marzyłem było już niedaleko. Miałem odwiedzić miejsce mojego dzieciństwa. Dość często w przeszłości moje myśli tam wędrowały, i dość często w moim młodzieńczym, lekko poszarzałym entuzjazmie deklarowałem: jadę znowu do Małego Kwiatowca!
W jakim stanie zastaniemy nasza ojczyznę? Rozczaruje nas? A może ta wyprawa otworzy stare rany? Takie były nasze myśli, gdy wyjeżdżaliśmy. A jeśli będzie tak, ze przez te 20 lat, które minęły i były pełne nowych doświadczeń, wrażeń – także pełne walki o nowe życie- nasza wspaniała ojczyzna okaże się czymś nierealnym?
Wiec nasza ojczyzna jest czymś realnym. To twarda rzeczywistość. Oto ona – trochę zmieniona w porównaniu do przeszłości, ogólnie znajoma i żywa jak poprzednio. Przyjazd dał nam nowe siły, ale również pytania, na które obecnie brak odpowiedzi. Udaliśmy się do Czechosłowacji, nieporównywalnie pięknej Pragi i przekroczyliśmy granicę w Kudowie i z chęcią podziwialiśmy pierwsze wrażenia: pola starannie uporządkowane, równo rozciąga się bruzda od bruzdy a ludzie na polach są jeszcze do późnego wieczora. Jest to obraz rolnictwa, jaki został nam w pamięci. Rolnik z koniem i pługiem, z kosą określa obraz – bez ciągnika, bez zachodniej mechanizacji, bez kołchozów ze Wschodu. Gdyby nie byłoby polskich nazw miast i wsi, zapomnielibyśmy, że jesteśmy tylko odwiedzającymi, tylko gośćmi. Na ulicy bawią się dzieci, są schludnie ubrane: są prawdopodobnie wielkim kapitałem politycznym Polski. Wydaje się, że starsze pokolenie – głównie przesiedleńców – nie ma prawdziwego poczucia przywiązania do tej ziemi, ale dzieci dorastają w tym kraju i mają wewnętrzne powiązanie z nim.
Późnym wieczorem dotarliśmy do sąsiedniej Zielonej Góry. W pierwszym hotelu nie było wolnych pokoi. Propozycja: moja żona z jedna Polką a ja z Polakiem dzielimy pokój, co odrzucamy. Podjęliśmy próbę znalezienia innego zakwaterowania. Udało się potem jak nam powiedziano w hotelu drugiej kategorii. Pojawiają się trudności, bo nie mówią po niemiecku a trzeba wypełnić wiele formularzy.
Następnego dnia rano wita nas jasne słońce, a zatem niniejszy piękny dzień jest punktem kulminacyjnym naszej podróży. Pierwszym celem dzisiejszego dnia jest Krosno Odrzańskie. Krosno nie jest reprezentacyjnym miastem Poznańskiego. Na próżno w Zielonej Górze szukamy drogowskazu z tą nazwą. Tylko po za obrębem miasta Zielonej Góry, który jest niezwykle nienaruszone, jest znak CROSNO. Dobrymi drogami docieramy do siedziby powiatu. Dla osoby, która nie mieszkała w Krośnie, jest więcej niż trudno się zorientować. Krosno jest bardzo zniszczone. Zadane rany są jeszcze otwarte. Rynek taki jaki miałem w pamięci nie istnieje. Jako jedyny centralny punkt odniesienia pozostaje kościół Mariacki. Nie pozostajemy zbyt długo w tym mieście, w którym nie ma życia, ciągnie nas dalej. Przechodzimy przez most nad Odrą, Radnicę, Będów do Nietkowic.
Drogi nie stwarzają trudności, i tutaj gdzie bardziej natura niż człowiek charakteryzuje obraz otoczenia czujemy się swojsko. Jest wiele miejsc po drodze, które są pełne wspomnień. Przeżyłem coś czego nie da się opisać.
Wysoki poziom wody w Odrze trzyma w Krośnie całe rzędy barek przed mostem nad Odrą, sięga do domów na ulicy w Będowie i Radnicy. Tutaj także są wszędzie ludzie na polach. Ubogie gleby wymagają całkowitego zaangażowania i trudu – lecz wydaje się że nie oddaje z powrotem tego wysiłku i pracy. Szary obraz domów, szary obraz ludzi w nich zamieszkujących pomimo głębokiej zieleni wczesnego lata chcącego wiele zakryć.
W Nietkowicach (Nietkowice) robimy pierwszy większy postój. Fotografujemy wszystkie kierunki, nic nie zakłóca spokoju. Kilkoro dzieci jest świadkami naszego przyjazdu. Odwiedzamy miejsce urodzenia mojego ojca. Rozmowa z gospodarzami jest trudna, ponieważ nie potrafimy mówić po polsku. Ale chętnie bez wrogości pokazuje nam dom i stajnię.

Odwiedzamy cmentarz bardziej zniszczony przez naturę niż przez ludzi. Są wciąż fundamenty grobów, ale nie ma kamieni, które świadczą kto tu jest pochowany.
Zbliżamy się do Małego Kwiatowca (Bródki), gdzie kiedyś był nasz domu. Jak często w przeszłości przechodziliśmy lub przejeżdżaliśmy rowerem tą trasę. Krajobraz lasu się zmienił, jest inny niż go pamiętamy. Ale to jest bez wątpienia ulica mojego dzieciństwa. Mijamy miejsce, gdzie kiedyś stał młyn Stahn’scha i juz stoimy pod znakiem miejscowości. Gospodarstwo mojego wujka G. wita jako pierwsze przyjezdnych. Piec, studnia z żurawiem ciągle istnieją i opowiadają minione dnie. Wszystko jest swojskie i znane.
Dom Vollmar stoi jak zawsze dumny. Naprzeciwko szkoła, w której nauczyciel Waler prowadził ścisły reżim, zniknął. Dom mojej ciotki naprzeciwko mieszkania nauczyciela budzi silne emocje. Brakuje tej znajomej kochanej twarzy w oknie z mirta. Jak często ciotka B. stała w nim ze zmartwioną twarzą i czekała na mnie w swojej niestrudzonej opiece i cieple, gdy po raz kolejny zbyt długo siedziałem nad Odra.
Przyjazne twarze domów stały się szare, a stajnie i stodoła potrzebują naprawy. Ale wszystko jest jak dawniej. Nawet krzaki jagód rosną w starym miejscu. Brakuje mi tylko dużego drzewa gruszy, która tak często pokrzepiało małego chłopca swoimi owocami. Brakuje tez wędki, która stała za altana.
Tutaj też chętnie otwierają się drzwi, znajdują się ludzie umiejący niemiecki i prowadzona jest regularna rozmowa. Grób wuja O’s za stodołą jest nie do znalezienia. Kopiec grobu jest wyrównany. Staruszka pamięta to, ale nie potrafi tego miejsca dokładnie wskazać.
Podwórko Jackels – miejsce narodzin mojej matki – na skrzyżowaniu Landstrasse (Wiejska)i Kowalskiej (od kowala) stoi w swojej eleganckiej, kwadratowej formie jak kiedyś. Napięcie i niepewność, z którą weszliśmy do wsi, rozpływa się. Zrobiło się południe wiec od razu odwiedzamy właściciela. On umie po niemiecku. Bolesne są jego wspomnienia z Niemiec. Był w Buchenwaldzie od 1939 do 1945. Przywitał moją żonę pocałunkiem w rękę i przyjacielsko odpowiadał na pytania jakie mu stawialiśmy. On jest w średnim wieku i prowadzi gospodarstwo ze sympatyczną panią. On nie ma dzieci. Widać to w nim, że ma wiele zmartwień a i widok skromnego posiłku mówi więcej niż słowa. Narzeka na powodzie, przez które zrobiona praca poszła na marne. Jest prawie wszystko tak samo. W kuchni stoi szafa, a także stół na starym miejscu. Zapamiętany obraz mojego dzieciństwa stał się rzeczywistością, wprawdzie szarą, ale jednak stary, znany widok.
Szybko nawiązaliśmy kontakt z obecnymi gospodarzami – to już trzeci gospodarze od czasu wypędzenia. Co mamy odpowiedzieć na proste pytanie zdesperowanej bojaźliwej kobiety czy chcemy wrócić? – Gospodarz z dumą prezentuje jego dwa konie z prawdziwymi świadectwami rodowodowymi, jak sam wielokrotnie zapewniał. W oborze jest 5 krów, świnie i kury uzupełniają stary obraz. Indyki, które już dawniej tu były, są znowu, a także czarny podwórzowy pies przykuty do starej budy, szczeka prawie nieustannie na gości.
Podróż wyprowadza nas powoli z wioski. Dom wuja P już nie stoi, także dom Königs zniknął. Tam, wieś przestała istnieć. Natura z krzakami drzewami tworzy nowe życie i zakrywa ruiny. Zatrzymujemy się na obrzeżach, jeszcze raz stajemy i z powrotem oglądamy pozostawione widoki.
Tak, to stary Kwiatowiec, i jednocześnie nie ten sam! Nie chcemy być sentymentalni, i tak też nie jest. Możemy sobie wyobrazić, że nie będzie to pożegnanie na zawsze, ale w dalszym ciągu, możemy jutro znowu przyjechać. Chyba zawsze byłem za mało mieszkańcem a za dużo gościem, jako że nie mogłem przezwyciężyć bolesnego uczucia.
Na drodze do Dużego-Kwiatowca wszystko wydaje się niezmienione. Na cmentarzu przy wjeździe do wsi, nie można znaleźć grobów. Pojedyncza tablica nagrobna nadal głosi w języku niemieckim, że rolnik Lange jest tutaj pochowany. Drzewa i krzewy obejmują również tutaj łaskawie, to co nie powiodło się człowiekowi w trosce o zmarłych. Jedziemy do promu w Kwiatowcu, który jest nie czynny ze względu na powódź. Tutaj tez nie jesteśmy nachodzeni przez mieszkańców. Utrzymują oni odpowiedni dystans, tylko dzieci są ufniejsze, bo rozdajemy czekoladę. Ale i one są ostrożne, nie są nachalne.
Zamykamy rozdział naszej młodości i jedziemy przez znajome wsie do Sulechowa, gdzie nasz chłopak się urodził. Robimy krótką wizytę w szpitalu, robimy kilka zdjęć a następnie jedziemy w kierunku Poznania.

Tłumaczenie Adam  i Janusz

lip 032016
 
Bródki

Bródki

Przedstawiamy kolejne tłumaczenie artykułu autorstwa Kurta Kupscha zamieszczonego w czasopiśmie „Crossener Heimatgrüße”.

W „Neuen Oder-Zeitung”, siostrzanej gazecie do „Heimatgrüße” Kurt Kupsch (Friesoythe) publikuję całą serię artykułów „Beiträge zur Geschichte der Oder Schifäfahrt”. W lutowym numerze tego czasopisma z 1985 roku, również w wydawnictwie H. U. Wein ukazała się siódma część serii. Praca Kurta Kupsch znalazła nie tylko wielkie zainteresowanie wszystkich, którzy czują się w jakiś sposób związani z żegluga po drogach wodnych w Brandenburgii, ale jest ona również przygotowana z wielką pracowitością i pasją dokumentowania historii gospodarki. W badaniach historycznych nad Groß-Blumbergiem czasami można wpaść na fakty, które są mniej ważne dla Brandenburgii, ale mogą spowodować silne zainteresowanie mieszkańców powiatu Crossen. Poniższy artykuł jest cennym produktem ubocznym poszukiwań historii żeglugi śródlądowej.
Marynarskie wsie naszego powiatu Crossen dostarczały wielu sterników i kapitanów dla największych firm żeglugowych. Niektórzy właściciele nawet małych jednostek mieli swój udział w podziale działalności holowniczej. Jednym z nich był mieszkaniec Klein-Blumbergu Heinrich Nippe, do którego należał parowiec o długości 18,03 m, szerokość 3,88 m i o mocy silnika 80 KM. Holownik został zbudowany w 1903 roku w szczecińskiej stoczni i był nazywany „Alfred”. Wydaje mi się, że łódź, na której nauczyłem się zawodu marynarza, „Alfred” nieraz holowała do Zalewu Szczecińskiego po Fürstenwalder-Berliner drogach wodnych.
Rozmowa telefoniczna w Berlinie z wnuczką Heinricha Nippe ujawniła, że syn Alfreda Nippe od podstaw nauczył się tego fachu i w 1927 samemu nabył mały holownik. Nazwał wyposażony w 100-konny silnik statek „Alma” i tak pływał głównie po drogach wodnych Brandenburgii do końca drugiej wojny światowej. Chrzestna parowca „Alma” nadal mieszka z córką Irmgard w Berlinie.
„Alfred” od Heinricha Nippe pod koniec wojny dopłynął do Szczecina, a stamtąd popłynął do Związku Radzieckiego. Parowiec syna „Alma” na początku 1945 roku utkwił w lodzie w Ziltendorf i został wysadzony przez niemiecki Wehrmacht.

Odpowiednikiem parowców Nippesów w Klein-Blumberg były parowce Damschkesów w Groß-Blumberg. Heinrich Damschke miał mały parowiec kołowy „Johannes”, maszyna ta miała niewiele ponad 100 KM. Z dzieciństwa pamiętam, że pływał nim na Odrze. Stare pocztówki pokazują go w Groß-Blumbergowskim porcie węglowym. Pod koniec lat 20 bunkier węglowy został opuszczony, gdyż średni poziom wody w rzece został zwiększony i potrzebowano większych holowników. Był używany jako przystań „Budike
rs” (handlarza z motorówki).
Rudolf Damschke, krewny Heinrich, też nie mógł robić czegoś innego. On (lub jego syn Alfred?) kupił parowiec śrubowy dla Oder-Spree-Kanal z silnikiem 120-konnym. Nazwał go „Rudolf Alfred” i do końca wojny zarabiał na nim. Co stało się z dwoma parowcami-Damschkesów; w rejestrze nic o tym nie ma. Ale nadal może być to wyjaśnione. Klara Damschke, żona zmarłego Rudolf, mieszka w Berlinie.
Co do kapitanów i personelu, to byli to – blumbergowskie i pommerzigowskie rodziny ściśle związane z małym armatorem Otto Hellingiem, który miał swoją siedzibę we Wrocławiu. Ta firma miała parowce „Berthold”, „Toni”i „Otto „.Parowiec „Otto” był dostępny w dwóch wersjach. Ponieważ pierwszy statek o tej nazwie, został przekazany w 1924 roku czeskiej spółce żeglugowej, firma kupiła starszy holownik jako zamiennik. Kapitanem pierwszego „Otto” był przez wiele lat rodak z Groß-Blumbergu Handke, który również prowadził parowiec pod czeską banderą pod nazwa „CPSO IV” i kiedy kominy jeszcze nie miały czarnej kotwicy i liter „OH” umieszczonych w białym kółku, ale kolory biały i czerwony z niebieską czeską flagą.

Sztandarowym statkiem armatora Helling był „Berthold” z dwoma kominami, 50 m długości, 7,84 m szerokości i 600-konny silnik. Na tym parowcu od 1910 roku aż do końca drugiej wojny światowej pracował jako kapitan Hermann Mattner z Pommerzig. Chwilami pływali z nim jego synowie Richard i Alfred jako sternik i bosman.
W 1977 do Pommerzig przyjechał najmłodszy syn Hermanna Mattnera Herbert ze swoją rodziną oraz z synem swojego starszego brata Richarda. Tęsknota za ojczyzną starszych, a młodszym turystom
odpowiedzieć na pytanie „Skąd pochodzimy?”. Znaleźli nienaruszony dom Mattnerów nad Odrą. Polska rodzina, która od 1945 roku zamieszkiwała miała dobrze zachowane wszystko, co było dla ich niemieckich poprzedników wartością sentymentalną. Polska babcia zawsze mówiła: „Przyjdą kiedyś i będą o to pytać!”. Tak więc odwiedzający ojczyznę znaleźli między innymi piękny duży obraz „Berthold”. Następnie pojechali do Bovenden-Lenglern niedaleko Getyngi, gdzie obecnie rodzina Mattner żyje. Oczywiście to jest już trzecie pokolenie – kapitan Hermann a jego synowie Richard, Alfred i Herbert zmarli.
Przed wyjazdem jednak Herbert Mattner napisał reporterowi, że jego ojciec przeniósł „Berthold” w 1939 roku do Wrocławia i schował go przed wojną. Kiedy wojna się skończyła, parowiec został zatopiony we wrocławskim porcie przez Rosjan, ale później Polacy podnieśli go ponownie. Potem pływał jeszcze kilka lat pod polską banderą na Odrze. Kiedy – niemiecki parowiec – padł ofiarą cięcia palnikiem i powędrował w częściach do pieca – Herbert Mattner nie wiedział i nie mógł powiedzieć.

 

Tłumaczenie Adam i Janusz

cze 202016
 
Stanisław Laudański

Stanisław Laudański

Przyjechaliśmy pociągiem na stację do Krosna Odrzańskiego, gdzie następnie furmanką z częścią naszych rzeczy dotarliśmy do tzw. PUR-u. Niektóre rzeczy musieliśmy zostawić na stacji, bo nie było jak ich zabrać, np. piękne sanie, które przywieźliśmy ze wschodu. Przywiozłem z Wilejki także pszczoły. Jak płonęła nasza obora w Wilejce to ule z pszczołami stały za oborą. Obora spłonęła całkowicie. Została tylko kupka popiołu a mi na następny dzień udało się złapać 3 roje pszczół, które przywiozłem do Brodów. I to w zimie udało się je przewieźć, co jest wbrew wszelkim reguło, pszczelarstwa. Ale taka była sytuacja. Byłem w brodach pierwszym, który po wojnie zajął się pszczelarstwem.
Następnie z PUR-u traktorem z przyczepą z pełnymi gumami, zawieźli nas do Brodów. Jak przyjechaliśmy do Brodów to było jeszcze kilka niemieckich rodzin. Nasza rodzina zajęła dom, w którym mieszkała też stara Niemka. Zmarła w 1946 roku i nie zdążyli jej wysiedlić.
Niemcy mieszkali jeszcze w domu, który później zajął Kieć i w domach za starą remizą. Pamiętam, że jeszcze w lecie 1946 roku Niemcy byli, bo dwóch niemieckich chłopaków chodziło z nami nad Odrę. Chyba wyjechali jesienią 1946 roku.

Kiedy przyjechaliśmy w styczniu 1946 roku to w Brodach już tworzyła się namiastka normalności. Była poczta, piekarnia, posterunek milicji i komendantura Wojska Polskiego. Organizowano zabawy taneczne.
W tym czasie Brody były w okolicy prężną wioską. Na początku to nawet dzieci z Pomorska i niektóre z Nietkowic chodziły do szkoły właśnie w Brodach. Na pewno rodzeństwo Mokrzeckich z Nietkowic a z Pomorska pamiętam Bajurnego, który chodził do nas do szkoły.
Nietkowice były odcięte od świata, bo most kolejowy był zerwany. W Pomorsku natomiast nie mieszkało jeszcze za dużo ludzi. Dopiero jak w Nietkowicach naprawili most to one właśnie przejęły główną rolę wśród okolicznych wiosek. Brody wtedy zaczęły upadać. Gminę i parafię przenieśli do Nietkowic.

Jako pierwszego sołtysa w Brodach pamiętam Ciborka.
W styczniu 1946 roku pamiętam, że w brodach byli już na pewno Waszkiewicz, Ciborek, Trojanowscy, Pikuła, Kamole, Łotyszonek, Łukowski, Bytniewski, Jankowscy i Zadrapy.
Z Wilejki przywieźliśy konia, krowę, byka i drobny inwentarz przez co byliśmy uważani za bogatych. Jednak tak nie było, bo nasze zapasy jedzenia właśnie się skończyły i musieliśmy iść na pole, gdzie podczas wykopków jesienią nie za dobrze wybrano ziemniaki. Nakopaliśmy zmarzniętych ziemniaków i matka piekła nam na piecu z nich placki zgniełuszki. Przypominały taką pieczoną galaretę. Wtedy do naszego domu wszedł sołtys Ciborek i zobaczył co musimy jeść. Po chwili przyniósł nam worek zboża. Człowiek był głodny to takie placki jadł.

Pierwsze lata powojenne upłynęły w Brodach w dobrej atmosferze. Ludzie cieszyli się, że przetrwali 6 lat wojny. Jednak zmorą minionej wojny były praktycznie wszędzie leżące niewypały. Kilkoro dzieci zginęło przez nie. My natomiast jako już starsza młodzież niewypałami głuszyliśmy ryby. Mój brat zajmował się tym „profesjonalnie”.

Jako młody chłopak będąc jeszcze w brodach chciałem zarobić jakieś pieniądze. Kupiłem malutki aparat fotograficzny a w pokoju na górze, gdzie teraz mieszka trojanowski zrobiłem ciemnię. Zacząłem robić ludziom zdjęcia po 2 zła za sztukę. Później jak się wyprowadziłem to młodszy brat ze Zdzichem Kociembą przejęli po mnie interes i ciemnię. Dlatego teraz nie mam zdjęć z młodości, bo mi nikt nie robił zdjęć tylko zawsze ja komuś.

Wracając jeszcze do pszczół to przy wyjeździe na Bródki po lewej stronie było zniszczone duże gospodarstwo. Jedynie w całości ocalał i stał tam pawilon pszczelarski. Niemcy mieli inne ule niż my. Nasze otwierane były z góry a oni mieli otwierane z tyłu i składały się z dwóch szuflad. Ramki mieli o 3 cm węższe. Pamiętam to ze względu na moją pasję pszczelarską. W tym pawilonie jak przyjechaliśmy to pszczół już nie było, ktoś je musiał wcześniej zabrać.
Oprócz mnie w Brodach pszczołami zajmowali się Radziuszko, Karpik i Winiarczyk. Ja byłem prekursorem pszczelarskim w Brodach. Zresztą do tej pory mam pszczoły. Już nie tak dużo jak kiedyś ale ciągle się nimi zajmuję.

Jesienią 1946 roku w brodach otworzono szkołę, w której skończyłem 4 klasy w dwa lata. Chodziłem rano do szkoły jako uczeń a wieczorami na kursy wieczorowe dla starszej młodzieży jako kursant. Kierownikiem szkoły a zarazem nauczycielem był Wacek Pluto a drugim nauczycielem Liszyk. W 1948 roku skończyłem w Sulechowie 7 klasę i poszedłem następnie do szkoły w Zielonej Górze. Do liceum a konkretnie nazywało się to gimnazjum przemysłowe. Przed maturą zachorowałem i to dosyć poważnie, a dowiedziałem się o tym na komisji wojskowej. Stwierdzili u mnie suchoty. Nie powiedzieli gdzie się z tym zgłosić, jak to się leczy a tamtym czasie suchoty były uważane za ciężką i praktycznie śmiertelną chorobę. Napisali tylko, że nie jestem zdolny do służby wojskowej, chociaż w ogóle nie czułem się chory. Prowadziłem normalny tryb życia a nawet pływałem.
Poszedłem do innego lekarza. Osłuchał mnie i stwierdził, że jestem zdrowy.
Za namową mamy poszedłem do poradni przeciwgruźliczej. Kolega pracował tam w rejestracji i mi załatwił skierowanie. Lekarz zrobił prześwietlenie płuc. Wyszła odma wielkości 5-groszówki. Dostałem się do szpitala. Ze szpitala wyszedłem już jako chory. Przez kilka lat musiałem co tydzień chodzić do szpitala. Wbijali mi szpilkę i wpompowywali około litra powietrza. Potem już mój stan zdrowia się poprawił i wyzdrowiałem. Przez chorobę ominęło mnie wojsko.

Na początku lat 50-tych poznałem moją późniejszą żonę, która pracowała w Brodach w przedszkolu. Żona przyjechała do Brodów z Rąpic za Kłopotem w 1951 albo w 1952 roku. Panieńskie nazwisko żony to Kossakowska. W 1953 roku wzięliśmy ślub w Nietkowicach, bo tam była parafia. Wesele było natomiast u żony w Rąpicach. My orkiestra i goście jechaliśmy z kościoła w Nietkowicach pociągiem o 23:00 do Rzepina, później przesiadka i o 4:20 nad ranem dalej do Cybinki pociągiem. W Cybince byliśmy o 6 rano. Z Cybinki już jechaliśmy furmankami. W Rzepinie na dworcu orkiestra zaczęła grać a goście tańczyć. Podróżni nie wiedzieli co się dzieje. Trzeba jednak pamiętać, że to była strefa przygraniczna i trzeba było posiadać przepustki. Nam się jakoś w nocy udało przejechać bez przepustek.

Całe moje życie zawodowe pracowałem w biurze projektów. Dokładnie to w dwóch biurach. Najpierw w wojewódzkim biurze projektów a potem w miejskim biurze projektów.
Teraz na starość to zdrowie znowu mi się posypało. W sumie przeszedłem 14 operacji, jednak dalej optymistycznie patrze w przyszłość.

Mama zmarła w 1988 roku a ojciec w 1970 roku. Z naszego rodzeństwa zmarł najmłodszy brat, który zawsze był najzdrowszy z nas wszystkich. Najmłodsza i najstarsza siostra mieszkają w brodach. Środkowa Leokadia wyprowadziła się do Pobiedzisk. A ja mieszkam w Zielonej Górze.
Razem z żoną przeżyliśmy już ponad 60 lat wspólnego małżeństwa i jak będzie zdrowie to doczekamy kolejnych rocznic. Urodziły nam się trzy córki.

Dużo czytam, rozwiązuję krzyżówki i poświęcam się mojej pasji – pszczołom.

Adam

Translate »